wtorek, 20 listopada 2018

Żałoba i obscena, czyli płyty zdobyte latem




Kora, Ping pong, 2011


Kora odeszła 28 lipca. Nie była to wiadomość zaskakująca – artystka od dawna mówiła o swojej chorobie, w ostatnich miesiącach dało się dostrzec w mediach strzępki informacji sugerujące, że nie jest dobrze – ale zawszeć smutno. Jak stwierdził w „Wyborczej” na początku sierpnia znany bloger MRW (co prawda w związku ze śmiercią kogoś zupełnie innego) – „Żałobę po wielkim twórcy najlepiej przeżywać, wracając do jego dzieł”. Tak więc na nadmorskich wczasach wszedłem w posiadanie ostatniej płyty Kory, wydanej pod własnym imieniem w 2011, już po rozwiązaniu Maanamu.
Z solowymi albumami Kory jest tak, że sprawiają na ogół wrażenie odskoczni od macierzystej grupy. Najpierw, w 1988 r., była Bela pupa, nagrana z Püdelsami i zawierająca utwory zespołu Düpą (na którego gruzach, po samobójczej śmierci ekscentrycznego Piotra Marka, powstali Püdelsi). Była to rzecz mocno undergroundowa, turpistyczna i trudna do słuchania. Już w latach 90. powstał minialbum Ja pana w podróż zabiorę, gdzie z pomocą dwóch braci Pospieszalskich Kora wykonywała piosenki Kabaretu Starszych Panów, następnie Kora ola ola! w konwencji latynoskiej oraz Metamorfozy, czyli zestaw przebojów Maanamu przerobionych na muzykę klubową. Jak w tym kontekście wygląda Ping pong? Jak rockowa, gitarowa płyta kontynuująca tradycje Maanamu.
W składzie znaleźli się dwaj stosunkowo mało znani gitarzyści: Krzysztof Skarżyński i Mateusz Waśkiewicz. Ten drugi grał w ostatnim wcieleniu Maanamu zamiast Marka Jackowskiego – możliwe, że go widziałem na żywo w amfiteatrze przy częstochowskiej Promenadzie Niemena, gdzie grupa podpitych słuchaczy domagała się… Dmuchawców. Na Ping pong Waśkiewicz napisał prawie całą muzykę. Sekcję rytmiczną tworzą weterani: basista Marcin Ciempiel (dawniej członek m.in. Oddziału Zamkniętego czy Apteki) już w latach 80. zagrał w „awaryjnym” składzie Maanamu na płycie Się ściemnia, za perkusją zasiadł zaś Artur Hajdasz, ongiś z Püdelsów. Składu dopełnia inny perkusista, Chris Aiken (zagadnięty o niego Google pokazuje chyba zupełnie innego muzyka o tym samym nazwisku). Z występców gościnnych najbardziej znani są klawiszowcy: Rafał Paczkowski (producent płytowy, współpracujący m.in. z Lady Pank na Tacy sami) i Bogusław Pezda (lider industrialnej kapeli Agressiva 69 – nie mylić z naziolską grupą, która zerżnęła z niej nazwę, tylko numerek zmieniła).
Jaki jest efekt? Ogólnie satysfakcjonujący. Zaczyna się od dynamicznej gitarowej jazdy w utworze tytułowym, choć Kora nie forsuje już głosu jak w Żądzy pieniądza czy Ściemnia się, na całej płycie śpiewa w spokojny sposób, nawet w tych szybszych piosenkach. Dynamicznie wypada też mój ulubiony Nie jestem biała i nie jestem czarna, chyba najbardziej chwytliwy na płycie. Trzecim mocnym punktem jest Czarna żmija – skojarzenia z Rowanem Atkinsonem czysto przypadkowe, bo tekstowo to obraz wielkomiejskiej dżungli, a muzycznie utwór mieści się bardziej w konwencji współczesnego polsko-brytyjskiego rocka alternatywnego, indie czy jak to tam zwać, z basem pulsującym jak u tych wszystkich pogrobowców New Order. Podobną nieco stylistykę prezentuje zamykające płytę Jedno słowo wszystko zmienia. Wysoce uczuciowy głos Kory na syntezatorowym tle należącym już zdecydowanie do XXI wieku sprawia tu wrażenie pewnego dysonansu stylistycznego, ale nie jest to niemiłe.
Średnie tempo reprezentuje Przepis na szczęście – jedyna na tym albumie kompozycja Marcina Macuka, z motoryczną zwrotką, w której Kora właściwie półrecytuje, i bardziej lirycznym refrenem. Radiowa fala jest dla odmiany liryczna w całości, tyle że na dość motorycznym szkielecie sekcji rytmicznej. Ze spokojniejszych, bardziej balladowych utworów najlepiej odbieram Strefę ciszy z osobliwie wibrującym głosem Kory i czymś brzmiącym jakby melotron. Według podobnego schematu zbudowany jest Spójrz w oczy chwili, wzbogacony o akordeon.
Ping ponga słucha się dobrze, ale suma sumarów płyta daje dobitnie do zrozumienia, że Marek Jackowski wielkim artystą był. Mateusz Waśkiewicz nie ma porównywalnego talentu do melodii, a choć jego utwory nawet wpadają w ucho, to są prostsze, brakuje im finezji znanej z Maanamu. Najbardziej do stylu (późnego) tej legendarnej kapeli zbliża się Nigdy nie zamknę drzwi przed tobą, ale można dyskutować, czy to nie jest przede wszystkim zasługa wulkanicznej osobowości Kory i bardzo charakterystycznej poetyki jej tekstów.




Jethro Tull, Catfish Rising, 1991


Ostatnio miałem tu na warsztacie Roots to Branches, a już w sierpniu wpadła mi w ręce wcześniejsza regularna płyta studyjna Jethro Tull. Jak wówczas pisałem, lata osiemdziesiąte były dla zespołu okresem pewnego zagubienia. Wraz z radykalną zmianą składu Ian Anderson zmienił też styl, wprowadzając elektronikę, co okazało się strzałem dość chybionym. Sytuacja uległa poprawie wraz z wydaniem w 1987 nagrodzonego Grammy – zresztą na wyrost – albumu Crest of a Knave, na którym z kolei, wraz z powrotem do okołofolkowych źródeł, pojawiły się potężne inspiracje Dire Straits. Słabszą chyba kopią tej płyty okazała się Rock Island, a w lata dziewięćdziesiąte grupa weszła z Catfish Rising.
W latach 80. rdzeń Jethro Tull stanowiło trio: Anderson, Martin Barre na gitarze i Dave Pegg na basie. Towarzyszyła im amorficzna chmura gościnnie występujących perkusistów i klawiszowców. Na Catfish zaczęły się już pojawiać oznaki stabilizacji, bo bębni przeważnie Doane Perry, który miał zostać w Jethro aż do początku XXI wieku. Tylko w utworze Still Loving You Tonight zamiast niego zagrał Scott Hunter, ale nie został wymieniony w opisie płyty, Anderson naprawił to przeoczenie dopiero w reedycji z 2006 r. Co do klawiszowców – w trzech utworach pojawia się już Andrew Giddings, którego usłyszymy na kolejnych albumach, po jednym zaszczycili Foss Patterson i John „Rabbit” Bundrick (znany ze współpracy z Free czy The Who), a poza tym na klawiszach zagrał sam Anderson. Dodajmy, że w okresie sesji nagraniowej David Pegg koncertował czasem ze swą macierzystą grupą Fairport Convention, więc nie zawsze mógł być w studiu i w trzech piosenkach (i to tych najlepszych) zastępował go syn, Matt Pegg. W książeczce napisano, że „podczas gdy ojciec mył włosy”, ale to swoisty żart – Pegg senior jest przecież łysy.
Jaki był efekt? Całkiem korzenny. Mimo aż tylu klawiszowców, zdecydowanie mniej tu elektroniki niż na płytach z lat 80., za to więcej instrumentów akustycznych. W książeczce lider wręcz twierdzi, że Catfish to najbardziej bluesowy album zespołu od czasu debiutu. Ale to nie jest blues w stylu amerykańskim, nie jest to też typowy bluesrock brytyjski: jest to po prostu blues jethrotullowy. Gitary i mandoliny tworzą charakterystyczną tkankę brzmieniową, Barre w swoim stylu wywija riffy i solówki, a przede wszystkim głos i flet Andersona nie pozwalają pomylić tej muzyki z jakimkolwiek innym zespołem – nawet z Dire Straits, którymi inspirację słychać głównie w Rocks on the Road. Anderson śpiewa w nim nawet pod Marka Knopflera, ale w innych utworach brzmi całkiem po swojemu.
Już dawno Jethro Tull nie zaserwował słuchaczom czegoś tak czadowego jak This Is Not Love z mocnym riffem i wpadającym w ucho refrenem. Grali go zresztą w Katowicach w 1999 r. Zespół idzie za ciosem w spokojniejszym, ale wciąż dynamicznym Occasional Demons. Bardziej motoryczną część repertuaru reprezentują ponadto rozsolówkowany Sparrow on the Schoolyard Wall (startuje powoli, potem się rozkręca) czy Doctor to My Disease (niektórzy widzą tu jeszcze jedną inspirację, pisząc żartobliwie: „ZZ Tull”).
Wśród spokojniejszych utworów wyróżnia się Still Loving You Tonight – podniosły blues z orkiestrowym tłem. Wybrzmiewają tu solówki na gitarze klasycznej, przywołujące ducha to li Santany, to li Gary’ego Moore’a. Piosenkę znałem dotąd z albumu koncertowego A Little Light Music (którego tytuł zresztą pochodzi z Rocks on the Road), ale wersja studyjna znacznie przewyższa tamtą dzięki bogatszemu brzmieniu. Odmienny, znacznie prostszy jest Sleeping with the Dog – z klasycznie bluesowym rytmem i progresją akordów, a do tego z solówkami fletu i wsamplowanymi szczeknięciami psa. Z kolei Thinking Round Corners albo Gold Tipped Boots, Black Jacket and Tie mają posmak bardziej folkowy, z mandolinami.
Anderson nie zapomniał i o dawce obleśności. Na poprzedniej płycie znalazł się dotyczący miłości doustnej Kissing Willie, po latach uznany przez artystę za jeden z najgorszych utworów, jakie stworzył. Tym razem wątek seksualny kontynuuje Roll Yer Own, poświęcony autoerotyzmowi w wersji żeńskiej – ale spokojny, w melancholijnym nastroju, w zasadzie w całości akustyczny.
Reedycja z 2006 zawiera bonus Night in the Wilderness, dość dynamiczny, ale nie wyróżniający się specjalnie z ogółu, choć to właśnie w nim pojawia się tytułowy dla całego albumu motyw suma, oraz koncertową wersję Jump Start, utworu sprzed dwóch płyt.
Nie jest to najlepsza płyta Jethro, choć zawiera parę mocnych punktów. Podstawowa jej wada polega na tym, że za długa i za mało urozmaicona. Większość drugiej połowy można by wywalić i płyta byłaby bardziej zwarta. Nawet i w takiej sytuacji jednak nie dałoby się ukryć, że te piosenki zdecydowanie stoją na barkach swoich poprzedniczek.




Neil Young, Chrome Dreams II, 2007


Miałem kiedyś kupić ten album w internetach, ale całkiem nieoczekiwanie znalazłem go w osiedlowym hipermarkecie, i to za przystępną cenę. Zapyta ktoś: a gdzie Chrome Dreams część pierwsza? Powstała trzydzieści lat wcześniej, ale Young odstawił ją na półkę, a nagrane wtedy utwory zrecyklował na późniejszych płytach.
Neil Young, Kanadyjczyk należący (obok Dylana czy Springsteena) do grona tych wykonawców, w których twórczości przegląda się Ameryka, od lat porusza się na przecięciu rocka, country, bluesa, folku i paru innych rzeczy, a jego skłonność do muzycznej surowości – której najważniejszym przejawem jest niezwykle przesterowane, charczące brzmienie gitary – stała się inspiracją dla nurtu grunge. Pearl Jam zresztą dostąpił ongiś zaszczytu akompaniowania Youngowi na płycie Mirror Ball.
Nagrywając swój dwudziesty ósmy album, artysta nie tylko zaśpiewał charakterystycznie wysokim, jękliwym głosem, nie tylko tradycyjnie zagrał na gitarze i harmonijce, ale zarejestrował partie kilku innych instrumentów (banjo, fortepian, organy). Na akompaniatorów wybrał sprawdzonych współpracowników. Znalazł się wśród nich Ben Keith, countrowy weteran gitary pedałowej stalowej, znany z płyty Younga Harvest z 1972 r., zmarły cztery lata temu basista Rick Rosas oraz perkusista Ralph Molina, stały członek zespołu Crazy Horse, z którym Young czasem grywa, a czasem nie. Gdzieniegdzie odzywają się też tzw. chórki, w tym grupa żeńska The Jane Wyatts.
Głównym powodem, który skłonił mnie do zakupu tej płyty, jest Ordinary People. To Neil Young w najlepszym, epickim wydaniu, jak w Cortez the Killer, Change Your Mind czy nawet Words. Podniosły nastrój tworzony za pomocą dość prostych środków, kroczący rytm nabijany przez niestrudzoną sekcję rytmiczną, brudne brzmienie gitary, mocny i zapadający w pamięć riff dęciaków po każdym refrenie, mnóstwo solówek gitary, saksofonu, trąbki i czego tam jeszcze… Na takim tle Young snuje zaangażowaną społecznie opowieść o współczesnej Ameryce, gdzie nieuczciwi biznesmeni bogacą się na handlu bronią, zwykli ludzie w pocie czoła zarabiają na codzienną egzystencję, starając się jednocześnie nie wypuszczać chałtury, a bezdomni sypiają w ruinach fabryki, w której dawniej pracowali. I tak to płynie jak w transie, przez całe osiemnaście minut. Ordinary People to nie całkiem nowość, bo pierwszą wersję artysta skomponował jeszcze w 1988 r. i od tej pory grywał na koncertach (przed wydaniem tej płyty znane były nagrania pirackie, różniące się długością czy liczbą zwrotek). W wersji z Chrome Dreams II bębni Chad Cromwell, Keith gra dla odmiany na saksofonie (jako jeden z sześcioosobowej sekcji dętej), pojawia się też kolejny z członków Crazy Horse – gitarzysta Frank Sampedro.
A co poza tym? Oczywiście sporo country, przyozdobionego zawodzeniem gitary pedałowo-stalowej i zagęszczonego głównie w pierwszej połowie płyty. Beautiful Bluebird, rozpoczynający się od melancholijnej harmonijki, kojarzy się wręcz z Out on the Weekend, który otwierał Harvest. Takie utwory jak Shining Light, The Believer albo Ever After zawierają dawkę słodyczy, która może być trudna do zniesienia dla nieprzygotowanego słuchacza. Przykładem mniej słodzącego, bardziej „korzennego” country jest Boxcar. Za to na drugiej połowie płyty dominuje rock. Dynamiczne, jadące naprzód utwory z wieloma zgrzytliwymi solówkami, jak Spirit Road albo Dirty Old Man, przywołują ducha mojego ulubionego albumu Ragged Glory, choć nie są aż tak dobre. Czadu z pewnością im nie brakuje, nawet jeśli brakuje melodii, zaś występujące w tych utworach countrowe chórki wcale nie stwarzają poczucia dysonansu. Mamy też w tej kategorii kolejny długaśny utwór: No Hidden Path liczy ponad czternaście minut! Płynie on jednak w spokojnym tempie i nie zbliża się epickością do Ordinary People. Na koniec Young znowu łagodnieje w The Way z udziałem nowojorskiego chóru dziecięcego.
Płyta jest dość równa, ale gdyby nie Ordinary People, to pewnie by nie wzbudziła mojego zainteresowania.

Wersja znacznie inna, jeszcze z 1988


Frank Zappa, Apostrophe (‘), 1974


Frank Zappa to postać nietuzinkowa, nie tylko ze względu na charakterystyczny zarost (wąsy w kształcie odwróconych byczych rogów + zbliżony do prostokąta soul patch pod dolną wargą). Muzyczny erudyta, poruszający się płynnie w szeregu gatunków, od rocka i mniej czy bardziej tandetnego popu, przez jazz, po muzykę współczesną, a nawet neodawną. Multiinstrumentalista i mistrz gitary, choć wzdragał się przed mianem wirtuoza. Lider zespołu, dobierający sobie jak najlepszych współpracowników i tyrańsko zmuszający ich, by dawali z siebie wszystko. Satyryk o ostrym poczuciu humoru, komponujący parodie wszystkiego, co akurat najmodniejsze. Autor tekstów wymierzonych w amerykańską kołtunerię i wszystko, co nie w porządku w USA, czasem błyskotliwy, a czasem brutalnie przekraczający granice dobrego smaku w stopniu, jakiego dziś nie powstydziłby się Sacha Baron Cohen. Do tego autor niezwykle płodny: jak świadczy numerek na grzbiecie okładki reedycji z 2012 r., Apostrophe to już jego osiemnasta płyta (po ośmiu latach od debiutu) i, jak się okazało, całkiem popularna.
Trzeba powiedzieć, że brzmienie Zappy jest… na pierwszy rzut oka parodystyczne, intencjonalnie głupawe (te różne niepoważnie brzmiące chórki, te melorecytacje), ale przy tym słychać wysoką sprawność warsztatową, owa „głupawość” jest starannie przemyślana i zrealizowana. Brzmienia jazzowe, bluesowe, rockowe i elementy soulu przenikają się w sposób praktycznie bezszwowy. Na Apostrophe artysta zaangażował po raz kolejny swoich regularnych współpracowników, takich jak klawiszowiec George Duke, saksofoniści Napoleon Murphy Brock i Ian Underwood czy żona tego ostatniego, perkusjonalistka Ruth Underwood (którą zapamiętuje się głównie dzięki charakterystycznym partiom ksylofonu; widziałem ją kiedyś na TVP Kultura, jak po wielu latach odgrywała te partie z nut – rispekt!). Z bardziej znanych nazwisk pojawia się sekcja rytmiczna Aynsley Dunbar/Alex „Erroneous” Dmochowski albo skrzypkowie Sugarcane Harris i Jean-Luc Ponty.
Płyta jest króciutka, nieco ponad pół godziny, ale tak się kiedyś nagrywało. Rozpoczyna ją spory przebój Don’t Eat the Yellow Snow, opowiadający o Eskimosie imieniem Nanook, który musi uważać, by nie zjeść śniegu zanieczyszczonego przez psy pociągowe. Jak się okazuje w kolejnym utworze, bluesowym Nanook Rubs It (moim zdaniem ciekawszym), śnieg ten stanowi zarazem straszliwą broń wykorzystywaną przez Eskimosów przeciwko łowcom fok. Trzecią część suity stanowi krótki, wariacki jazzrock St. Alfonzo’s Pancake Breakfast z rozpasaną solówką fortepianu elektrycznego. Przechodzi on płynnie w rozpędzony (choć później zwalniający) Father Oblivion, względnie O’Blivion, bo przecież jak ksiądz, to musowo Irlandczyk, zresztą na jego plebanii rozgrywają się jakieś wszeteczeństwa z udziałem leprechauna. Dla odmiany piąta część „suity Nanooka” znalazła się na zupełnie innej płycie.
Poza tym słyszymy Cosmik Debris, bluesowo-jazzowo-rockową hybrydę z lubieżną melorecytacją w zwrotce i soulowatym śpiewem żeńskim w refrenie. Tytułowy Apostrophe (‘) to prawie sześciominutowy instrumental pełen riffów i gęstych solówek, świadczący o tym, że Zappa nie był li i jedynie parodystą. Jako współautorzy podpisani są Jim Gordon i Jack Bruce. Pierwszy, perkusista, wcześniej zasłynął jako współpracownik Erica Claptona i współautor słynnej Layli, a potem trafił do więzienia za zabójstwo. Kim był drugi, wiadomo. Opis płyty nie tylko określa go jako współautora utworu, ale i stwierdza, że grał na basie. Tyle że w wywiadzie dla Wiesława Weissa w „Tylko Rocku” Bruce utrzymywał, że cały jego wkład polegał na zrobieniu „łaaang!” na wiolonczeli.
Pod koniec występuje jeszcze soulowy, oparty na fortepianie Uncle Remus, przywołujący postać z folkloru afroamerykańskiego w ramach komentarza społecznego na temat amerykańskiego rasizmu (jak i tego, że ruch obywatelski czarnych Amerykanów się wypalił, podobnie jak ruch hipisowski), oraz najdłuższy na albumie Stink-Foot w rytmie bluesowym. Płyta jest krótka, ale sporo się na niej dzieje. Dla nieprzygotowanego słuchacza może nawet za dużo i za szybko.




Frank Zappa, Sheik Yerbouti, 1979


W pierwotnej wersji kolejny słynny album Zappy był dwupłytowy, ale w czasach kompaktowych mieści się na jednym dysku. Od 1974 do 1979 r. minęło tylko pięć lat, ale w muzyce rozrywkowej to była cała epoka: pojawił się punk, disco, umarł Elvis i w ogóle wiele się pozmieniało. Zappa też przez ten czas nie próżnował: Sheik Yerbouti ma w jego dyskografii numer dwudziesty szósty.
Tytuł, nawiązujący do wyrażenia „shake your booty”, zestawiony został z okładkowym portretem Zappy z kefią na głowie, co spowodowało oskarżenia o antyarabskość. Nie była to jedyna rzecz, którą dało się zarzucić artyście po tym albumie. Liga przeciw Zniesławieniom wzięła na celownik Jewish Princess, piosenkę nawiązującą do stereotypu rozpuszczonej młodej Żydówki z wyższych sfer. Zappa w odpowiedzi stwierdzał, że takie osoby, w odróżnieniu od jednorożców, przecież istnieją. Tekst jest faktycznie obraźliwy, ale nie antysemicki, a po prostu zwyczajnie nieprzyzwoity (można powiedzieć, że filosemicki fizycznie). Równie obscenicznie wypadają inne utwory w zestawie, jak The Jones Crusher czy Broken Hearts Are for Assholes.
Parodystyczny charakter płyty słychać od pierwszego utworu. Ckliwa soulowata pościelówa I Have Been in You to obleśna parodia I’m in You, ówczesnego hitu Petera Framptona. Dużym przebojem, mimo sprośnego tekstu, okazał się też Bobby Brown – piosenka w stylu słodkawych hitów lat pięćdziesiątych. Jej bohater, młodociany bucyk przedmiotowo traktujący dziewczyny, wskutek odbycia stosunku z lesbijką feministką zmienia się w geja, a potem stopniowo wchodzi w BDSM. Zdecydowanie można odnieść wrażenie, że Zappa postawił sobie za cel jak najsilniejsze zgorszenie całej Ameryki. I nie tylko Ameryki, bo w Trójce opowiadał ongiś Bogdan Olewicz, że kiedy w wielkim sklepie płytowym we Wiedniu zapytał o późniejszy album artysty, Joe’s Garage, sprzedawca z wyrazem obrzydzenia na twarzy podał mu płytę w dwóch palcach, jak brudną szmatę.
Co się tyczy wspomnianych wyżej nowych trendów w muzyce – Zappa zabrał się i do nich. Punk rock został sparodiowany dwa razy. W Broken Hearts Are For Assholes nie występuje w stanie czystym, bo słyszymy tam charakterystyczne zappowskie wokale oraz frywolne partie ksylofonu i syntezatora, za to w I’m So Cute rozlega się nawet ramonesowski okrzyk „one, two, three, four!” Parodię disco stanowi natomiast Dancing Fool, który, paradoksalnie, stał się jednym z największych przebojów artysty.
Zappie towarzyszą tu m.in. klawiszowcy Peter Wolf i Tommy Mars. Na gitarze, prócz samego lidera, zagrał odkryty przezeń Adrian Belew, który niedługo miał podjąć współpracę z Talking Heads i Davidem Bowie, a potem zostać wokalistą kolejnych wcieleń King Crimson. We funkowo-jazzrockowym Flakes (ten fortepian! i solo syntezatora!) pojawia się interludium z fałszującą harmonijką, w którym Belew przedrzeźnia Boba Dylana. Słychać go też w równie szybkim co nieprzyzwoitym The Jones Crusher, gdzie brzmi na tyle lubieżnie, że trudno w nim rozpoznać tego nieco neurotycznego gościa, który za dwa lata w King Crimson zacznie powtarzać: I repeat myself when under stress, I repeat myself when under stress, I repeat… Bardziej do siebie jest Belew podobny, powywając w City of Tiny Lites. Natomiast perkusista, słynny Terry Bozzio (później m.in. supergrupy UK i BLS), udaje punka w I’m So Cute i chrypi w Tryin’ to Grow a Chin. Poza tym pierwszoplanowe partie wokalne wykonuje sam Zappa.
Ekscentryczny wąsacz uwielbiał studyjne kombinacje. Skrajny przypadek stanowi tu jazzowy instrumental Rubber Shirt, de facto duet Bozzio i basisty Patricka O’Hearna, przy czym obaj nagrywali swoje partie nie tylko osobno, ale i w zupełnie różnym metrum, a Zappa to później zsynchronizował i posklejał. Większość utworów z Sheika Yerboutiego została zarejestrowana na różnych koncertach (lub próbach), głównie w londyńskim Hammersmith Odeon, ale są też dwa utwory z nowojorskiego Palladium. Koncertowego pochodzenia prawie nie słychać, bo Zappa grubo obudował te nagrania studyjnymi nakładkami. Inaczej wygląda sprawa z Rat Tomago The Sheik Yerbouti Tango, w których Zappa półwirtuozersko wywija na gitarze. Te dwa instrumentale zarejestrowano w Berlinie i nie potraktowano żadnymi dogrywkami (w pierwszym nawet słychać pokrzykiwania z widowni). Dla odmiany finałowy, ponaddwunastominutowy Yo’ Mama, pochodzi z Hammersmith, ale Zappa wkleił weń długie solo gitarowe, zagrane gdzieś pod Norymbergą. A na koniec tego utworu lider przedstawia swój zespół i to jest kolejna z nielicznych wskazówek, że te nagrania pochodzą z koncertów.




Boston, Boston, 1976


Co to takiego był ten Boston, pisałem już kiedyś przy okazji jego drugiej płyty, Don’t Look Back. Najwybitniejszym jednak dokonaniem Toma Scholza pozostaje debiut, na którym wykuty został paradygmat stylu zespołu, a także pojawił się, i to na samym początku, jego największy hit: More Than a Feeling.
Trudno poniekąd mówić o zespole, skoro na tamtym etapie Boston to było w porywach trzech facetów nagrywających piosenki w piwnicy: multiinstrumentalista (przede wszystkim gitarzysta) Tom Scholz, wokalista Brad Delp i czasem perkusista Jim Masdea. Tyle że w odróżnieniu od tysięcy innych facetów grających w piwnicy, Scholz miał talent, nie tylko wykonawczy i kompozytorski, ale też inżynierski, więc zbudował sobie całkiem profesjonalne studio. Mimo wszystko przez lata obijał się z taśmami demo po przedpokojach różnych wytwórni płytowych, które nie wykazywały zainteresowania. Odzew uzyskał dopiero wtedy, kiedy zamierzał już dać sobie spokój i wyprzedać aparaturę studyjną. I tak przetarty został szlak dla „korporacyjnego rocka” takich kapel jak Foreigner, Journey czy REO Speedwagon.
Jak wspomina lider w książeczce kompaktu – choć jego demo stało na poziomie w pełni profesjonalnym, to wytwórnia kazała nagrać materiał od nowa w porządnym studiu. Krakowskim targiem Scholz ponownie zarejestrował płytę – nuta w nutę w identyczny sposób – u siebie w piwnicy, potem w profesjonalnych studiach Delp dograł wokale, a inni muzycy dołożyli swoje partie. Jim Masdea gra tylko w jednym utworze, w pozostałych za perkusją zasiadł zmarły w zeszłym roku Sib Hashian. Okazjonalnie pojawił się też drugi gitarzysta Barry Goudreau i basista Fran Sheehan – wszyscy trzej mieli potem wejść do składu koncertowego.
More Than a Feeling z pewnością zasługuje na status największego hitu zespołu, bo jest tu właściwie Boston w pigułce. Spokojna zwrotka, śpiewana na tle gitary akustycznej, kontrastuje z motorycznym refrenem, opartym na skocznym, pauzowanym riffie z tej samej szkoły, co wcześniej Wild Thing, a później Smells Like Teen Spirit, dodatkowo akcentowanym przez klaskanie. Do tego melodyjne, zagęszczone partie gitar oraz idealnie wyważone proporcje między melancholią a pogodnością, słyszalne przede wszystkim w wysokim głosie Delpa – nie darem Stephen Davis, autor kontrowersyjnej biografii Led Zeppelin, stwierdził ongiś, że Boston dorobił się tu swoich własnych „schodków do nieba”.
I tak już jest dalej: bogate brzmienie, harmonie wokalne, gitarowe unisona, pozytywny nastrój i ogólny sweetness. Klaskanie też jeszcze powraca. Boston idzie za ciosem w dynamicznym i obłędnie melodyjnym Peace of Mind. Z nieco ambitniejszej strony pokazuje się w Foreplay, instrumentalnej introdukcji do utworu Long Time. Jest to quasi-barokowy popis na organach, kojarzący się z Emersonem czy – geograficznie bliżej Bostonu – z grupą Kansas. Do bardziej dynamicznych i optymistycznych należą Rock & Roll Band czy Smokin’. Natomiast w momentach bardziej refleksyjnych, takich jak Hitch a Ride czy finałowy Let Me Take You Home Tonight, muzyka Boston zdradza podobieństwa do niektórych ballad Queen z tego samego okresu. Właściwie zespół Toma Scholza można by uznać za amerykański odpowiednik Queen, jeśli pominąć wokalistę.




czwartek, 15 listopada 2018

Siedem Królestw i pies (z frontu czytelniczego, cz. 3)




9. George R.R. Martin, A Game of Thrones, London 2011

Pierwsza część cyklu George'a R.R. Martina (nie mylić z George'em Martinem, tym od Beatlesów) pod tytułem Pieśń lodu i ognia ukazała się po raz pierwszy w 1998 r., kiedy autor był już uznanym pisarzem fantastycznym, ale bardziej w świecie zajęc fikszyn niż fantazzy.
W liceum byłem wielkim fanem Koła Czasu Roberta Jordana i któregoś razu znalazłem w internetach pewną stronę fanowską. Opublikowano na niej fanfik, w którym ledwo Jordan skończył kolejny tom swojego cyklu, to zaraz napadł go Martin, sterroryzował, tnąc na kawałki jego brodę, kapelusz i laskę, po czym zrabował rękopis, aby wydać pod własnym nazwiskiem, tylko z większą ilością rzezi. Dzięki temu zwróciłem uwagę na nazwisko (i inicjały) GRRM. Później w moje ręce wpadł Tuf Wędrowiec – zbiór opowiadań SF o kosmicznym podróżniku, który wszedł w posiadanie ogromnego okrętu wypełnionego najrozmaitszą aparaturą biotechnologiczną i okazami organizmów żywych i wykorzystywał go, by rozwiązywać problemy na różnych planetach. Podobało mi się.
W czasach studenckich nierzadko widywałem Grę o tron i późniejsze tomy PLiO w księgarniach typu Tania Książka: bardzo grube, ale w okazyjnej cenie. Nie kupiłem ich wtedy jednak i jak się okazało, dobrze zrobiłem, bo pierwsze polskie tłumaczenie zasługiwało, żeby tłumacz zawarł znajomość z Ramsayem Boltonem. Wznowione zainteresowanie cyklem, który okazał się opusem magnumem pisarza z Nowego Meksyku, obudziła we mnie popularność serialu HBO Gra o tron (uwaga: jest to tytuł pierwszego tomu powieści, ale też całego serialu obejmującego i późniejsze tomy). Kupiłem więc sobie pierwsze cztery tomy Pieśni lodu i ognia w oryginale. Ponieważ jednak zawsze było co innego do przeczytania, doszło do tego, że postanowiłem najpierw obejrzeć serial. Efekt był, jak już pisałem, piorunujący. Podobnej fascynacji jakimś fantastycznym uniwersum nie doświadczałem od czasów… no chyba właśnie Jordana. Wobec tego po obejrzeniu całości, nie mogąc się doczekać ostatniego, ósmego sezonu, podjąłem wreszcie decyzję, że w międzyczasie przeczytam książkę, bo inaczej nie zniesę.
Rzecz dzieje się zasadniczo na kontynencie Westeros. Tamtejszy organizm polityczny nosi nazwę Siedmiu Królestw. Wprawdzie król jest tylko jeden, ale poszczególne części jego domeny były kiedyś odrębnymi państwami, dopóki nie zostały scalone przez przybyłą przed trzema wiekami cudzoziemską dynastię Targaryenów, którym służyły smoki. Czternaście lat przed akcją powieści ostatniemu królowi z dynastii, Aerysowi II, kompletnie odbiło, został więc obalony przez rebelię, na której czele stanęli dwaj młodzi lordowie: Robert Baratheon i Eddard (Ned) Stark. Nie bez znaczenia było to, że drugi z nich przez króla i jego rodzinę stracił ojca, brata i siostrę, która była zarazem nażyczoną pierwszego. Teraz Robert jest królem i po śmierci Jona Arryna, swego namiestnika (Hand of the King – nie mylić z Warden, w polskim przekładzie także jako „namiestnik”), powołuje Neda na to stanowisko quasi-premiera.
Stark wybiera się więc do stolicy, Królewskiej Przystani (czy też, jak przez dłuższy czas mi się utrwaliło, „Królewskiej Przeprawy”), choć jest to dla niego sytuacja typu „nie chcem, ale muszem”. Zaczyna nad nim wisieć konflikt z królową Cersei i jej rodziną – potężnymi Lannisterami, a w tym kontekście niczego dobrego nie zapowiadają pogłoski, że lord Arryn został zamordowany. A po tym, jak w czasie królewskiej wizyty na dworze Starków w Winterfell spada z wieży Bran, trzeci syn Neda, konflikt wydaje się wręcz nieunikniony. Polityka to poważna sprawa, a intrygi plotą się w Westeros tak bezwzględnie, że można od tego kompletnie stracić głowę…
Tymczasem na drugim kontynencie dojrzewa do zamęścia Daenerys, córka obalonego króla, zdominowana przez starszego brata Viserysa. Jego obsesja odzyskania tronu jest tak silna, że gotów złamać prastarą tradycję Targaryenów i zamiast ożenić się z siostrą, by chronić czystość „smoczej krwi”, wydaje ją za khala Drogo, wodza stepowych koczowników, licząc na uzyskanie w zamian potężnej armii. Nikogo nie wydają się obchodzić zdarzenia z zamieszkanego przez dzikie plemiona zimnego pustkowia na dalekiej północy, od którego cywilizowane królestwa oddziela Mur, ogromna lodowa ściana strzeżona przez zakon Nocnej Straży – ostatnio bardzo słaby liczebnie, złożony głównie ze skazańców i nadliczbowych synów szlacheckich. Jeden z patroli wysłanych za Mur zostaje prawie wymordowany przez upiory będące, według wszelkiego prawdopodobieństwa, znanymi z legend Innymi. „Nadchodzi zima” – to dewiza Starków, ale dla całego Westeros oznacza więcej niż tylko prognozę pogody.
Wcześniejsze doświadczenie Martina w dziedzinie SF zdradza fakt, że mamy tu uniwersum niskomagiczne. W Westeros nie spotyka się czarodziejów. Mówi się wprawdzie, że działają po drugiej stronie Wąskiego Morza, w tak egzotycznych miastach-państwach jak Qarth czy jeszcze bardziej tajemnicze Asshai, ale na dobrą sprawę niewiele o nich wiadomo. Nie mamy też nieludzkich ras rozumnych, typu elfów czy kranosludów. Cały cywilizowany świat zamieszkują ludzie, a ten, którego pejoratywnie nazywają „Krasnalem”, to po prostu człowiek dotknięty karłowatością. Takie legendarne istoty jak Inni czy dzieci lasu przestano widywać tysiące lat wcześniej. Smoki za to należą już nie do legendy, a do historii: Targaryenowie opierali swoją władzę i tradycje na panowaniu nad smokami, lecz ostatnie, zdegenerowane osobniki tego gatunku wymarły przed stu pięćdziesięciu laty.
Zaletą powieści jest mnóstwo bohaterów, i to pełnokrwistych. Nawet tych trzech nieszczęśników z prologu, którzy za Murem nadziali się na Innych, autor nakreślił wystarczająco barwnie, żeby nie byli wycięci z papieru i odróżniali się jeden od drugiego. Narracja jest towarzysząca, to znaczy trzecioosobowa, ale z punktu widzenia bohaterów, tak więc niektórych poznajemy dokładniej.
Dominują, rzecz jasna, Starkowie. Śledzimy zatem zdarzenia z perspektywy samego Eddarda, który w stolicy stara się jak najlepiej pełnić swe niechciane obowiązki, a przy tym dojść prawdy o śmierci Jona Arryna. Zabrał ze sobą do Królewskiej Przeprawy obie córki: „dziewczyńską” Sansę, ślepo zadurzoną w księciu Joffreyu (który może i nie jest brzydki, lecz za to za siedmiu niegrzeczny) oraz Aryę, która gardzi tradycyjną rolą kobiety i woli szermierkę od haftowania. W Winterfell pozostaje tymczasem żona Eddarda, Catelyn née Tully, i to z jej perspektywy oglądamy Robba, najstarszego z synów, starającego się pod nieobecność ojca wejść w rolę lorda. Bran (spoiler: przeżył upadek, ale został sparaliżowany od pasa w dół, co jednak nie oznacza, że będzie całkiem bezbronny) także należy do bohaterów narracyjnych, a jego najmłodszy brat, Rickon, ma dopiero trzy lata, więc trudno o nim powiedzieć coś konkretnego. Jest jeszcze Jon Snow, rówieśnik Robba, tyle że bękart. On wstępuje do Nocnej Straży, która szybko okazuje się mniej wspaniała, niż sądził – ale za to poznaje tam przyjaciela, jakim jest gruby, niezdarny i tchórzliwy Sam Tarly (poniekąd alter ego autora). Lannisterów oglądamy z perspektywy Tyriona, brzydkiego jak noc (zdecydowanie nie tak przystojnego jak serialowy Tyrion o twarzy Petera Dinklage’a) karła o ostrym intelekcie.
Galerii bohaterów narracyjnych dopełnia „młoda smoczyca” Daenerys Targaryen – zrazu zalękniona i nieszczęśliwa, ale z czasem zyskująca pewność siebie. Dany ma zresztą mnóstwo antyfanów, którzy uważają ją za ostatnią marysóję, a jej postrzeganie pogarsza drewniana gra Emilii Clarke w serialu (co prawda niektórzy zwolennicy młodej khaleesi twierdzą, że to akurat bardzo prawidłowo – Dany jest młodą, zagubioną dziewczyną w roli, do której nie dorosła, więc stara się zachowywać tak, jak wedle jej wyobrażeń powinna królowa). Czytając zresztą książkę po serialu, trudno się przyzwyczaić, że Daenerys i Sansa mają trzynaście lat, Jon Snow i Robb – czternaście, a Bran – siedem. Okazuje się też, że noc poślubna Dany i khala Drogo odbyła się z większym poszanowaniem godności tej pierwszej, niż to pokazano w serialu. A już sam ikoniczny Żelazny Tron, symbol władzy nad całym Westeros, pojawia się dopiero w połowie powieści, czyli po czterystu stronach.
U Martina pozory często mylą. Rodzina Starków to typowi pozytywni bohaterowie fantasy, lecz wobec niektórych z nich potwierdza się reputacja GRRM do zabijania postaci, których śmierci czytelnik raczej by się nie spodziewał. Cóż bowiem z tego, że Ned jest człowiekiem honorowym i uczciwym do szpiku kości, skoro nikt naokoło nie ma zamiaru grać zgodnie z jego zasadami, a w Królewskiej Przeprawie wszystkie chwyty są dozwolone? Lannisterowie z kolei mają od początku zadatki na bohaterów negatywnych: surowy i apodyktyczny Tywin oraz jego dzieci – niesympatyczna królowa Cersei i jej lekkomyślny, arogancki brat bliźniak Jaime, za którym ciągnie się niesława królobójcy. Tymczasem jednak czarną owcą tej rodziny pozostaje młodszy brat bliźniaków – Tyrion, brzydszy od Jaimego, ale za to inteligentniejszy od Cersei, którego główną wadą jest to, że lubi się łajdaczyć, ale tak ogólne to spoko chłop, któremu czytelnik współczuje, bo nie lubi go prawie nikt poza bratem i Jonem Snowem. Z kolei Daenerys współczujemy z początku, kiedy zostaje wydana przez brata za brutalnego koniarza, ale z czasem Drogo okazuje się lepszym towarzyszem życia niż przemocowy braciszek, a i żona khala ma większe możliwości niż księżniczka bez królestwa, zdana na łaskę możnych sponsorów z Wolnych Miast. Do czasu.
Oczywiście nie brak też bohaterów całkiem jednoznacznie negatywnych, takich jak ser Gregor „Góra” Clegane, ogromny i niezwykle brutalny lennik Lannisterów. Bo już jego młodszy brat, Sandor Clegane zwany Ogarem, to postać bardziej złożona, choć w tym tomie nie pokazał jeszcze całkiem, co potrafi, i sprawia wrażenie tylko trochę mniej krwiożerczego niż Góra. Poza tym postaci jest całe multum. Warto wymienić trzech naczelnych intrygantów z królewskiej małej rady. Są to: maester Pycelle – obleśny starzec, Littlefinger – ćpun manipulacji z nieodwzajemnionym uczuciem do Catelyn Stark, oraz najbardziej zagadkowy z nich eunuch Varys. W pamięć zapadają też wiecznie się przekomarzający towarzysze Jona z Nocnej Straży, okrutny i bardzo bucowaty oficer tej ostatniej Alliser Thorne czy budzący nieokreślony niepokój lennik Starków, Roose Bolton. Nie mówiąc o Hodorze. A jeśli przyjrzymy się rozdziałowi z turniejem rycerskim urządzonym na cześć nowego namiestnika (choć wbrew jego woli), to wśród zawodników dostrzeżemy wiele postaci, które odegrają znaczące role w późniejszych tomach.
Akcja ma dość nieśpieszne tempo, sceny przemocy przeplatane są długimi fragmentami, w których bohaterowie rozmawiają, wspominają przeszłość albo siedzą i jedzą, ale to mi nie przeszkadza. Występują także opisy strojów. Nie rozumiem tych wszystkich, którzy piszą, że GRR Martin nie jest najlepszym stylistą, mie się czytało całkiem lekko i sprawnie, a że nie wali co drugie zdanie mniszkowatymi mieciaforami, to przecież dobrze, ne? Dla lepszego zanurzenia w pseudośredniowiecznym świecie autor stosuje archaizmy i trochę neologizmów, aby jak najbardziej odchudzić swój język z obecnych we współczesnej angielszczyźnie naleciałości francuskich, łacińskich i jakich tam jeszcze. Sam nie bawi się w tworzenie języków na skalę tolkienowską, zadowalając się pojedynczymi słowami valyriańskimi czy dothrackimi (twórcy serialu już na poważnie zaangażowali speców, którzy tworzyli te języki z całą gramatyką i wszystkim). Stara się uzyskać taki efekt, żeby świat przedstawiony wyglądał dla czytelnika znajomo, ale jednak odmiennie. Dlatego rycerze noszą tytuł „ser”, za co w wersji polskiej po uszach zebrał tłumacz – tym razem niezasłużenie.
Mimo wszystko gdzieniegdzie pojawiają się błędy, za które nie wiadomo, czy bardziej winić Martina, czy korektę, a może drukarnię: w pewnych miejscach czytelnika atakują wściekłe homonimy, i tak dowiadujemy się, że kruk Jeora Mormonta wyjadał z jajka jarzmo (yoke) zamiast żółtka (yolk).


10. Marek Łazarz, Czterej pancerni i pies.
Przewodnik po serialu i okolicach
,
Wrocław 2006

Jakiś czas po rewaczu Czterech pazernych postanowiłem zapoznać się z kulisami tego popularnego serialu, sięgnąłem więc po przewodnik Marka Łazarza. Autor wykonał nie byle robotę, starając się stworzyć książkę typu „the making of”: docierał do rozmaitych źródeł, przeprowadzał rozmowy zarówno z żyjącymi aktorami, jak i z członkami ekipy.
Książka zaczyna się od Adama i Ewy, a właściwie od Janusza i Marii. Kanwę dla serialu tworzyła, jak wiemy, powieść stworzona na konkurs Wydawnictwa MON w 1962 r. Płk Janusz Przymanowski traktował ją zresztą jako odskocznię od pisania monografii historycznej o bitwie pod Studziankami, zaś materiał zgromadzon przy tej pracy posłużył mu jako źródło inspiracji. Łazarz wymienia szereg autentycznych żołnierzy 1. Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte, którzy mogli służyć jako inspiracja dla pancernych. Ale już nie dla psa.
W kolejnych rozdziałach dowiadujemy się, jak doszło do tego, że z książki zrobił się serial, jak i o ingerencjach cenzury. Okazuje się, że na niesławną kwestię granicy na Bugu, o której pisałem w notce o samym serialu, wpływ miał właśnie cenzor, a z drugiej strony on też odpowiadał za „desowietyzację” Rudego, czyli zmianę Wasyla Semena w Olgierda Jarosza. Mimo wszystko kolaudanci mieli sporo wątpliwości po pierwszych dwóch odcinkach.
Bodaj najobszerniejszy rozdział dotyczy miejsc, w których kręcono Czterech pazernych – zarówno plenerów, jak i wnętrz. Autor przeprowadził tu bardzo szczegółowe badanie, starając się ustalić niemal każdy budynek widoczny w poszczególnych scenach. Dzięki temu wiemy, że forsowanie Wisły kręcono nad Odrą, a forsowanie Odry – nad Wisłą. Anegdot z planu szukać należy właśnie w tym rozdziale.
Ponieważ realizacją serialu zajmowała się Wytwórnia Filmów Fabularnych we Wrocławiu, to większość I sezonu nakręcono na Ziemiach Wyzyskanych: szczególnie w Żaganiu i okolicach oraz w samym Breslau. W Syberię z pierwszego odcinka wcieliła się Kotlina Kłodzka, za to Japończyk był prawdziwy. Może nie wszyscy wiedzą, ale kiedy po walkach w Warszawie załoga „Rudego” leży w szpitalu, to gips Janka jest również prawdziwy – pod koniec zdjęć pod Żaganiem na drzemiącego w rowie Janusza Gajosa najechała ciężarówka, co wymusiło przyspieszenie kręcenia scen szpitalnych. Trzeba dodać, że początkowo Czterej pazerni mieli tylko osiem odcinków i tak samo jak powieść, kończyli się w momencie dotarcia Janka nad Bałtyk. Dopiero ogromna popularność serialu zmusiła Przymanowskiego do napisania, a filmowców do nakręcenia ciągu dalszego. Tym razem jednak ekipa kwaterowała w Łodzi, a kręciła w kilku różnych lokalizacjach, m.in. w Bydgoszczy i okolicach Krynicy Morskiej. Filmowcy nie dotarli natomiast do Berlina. Sceny bitwy o stolicę Rzeszy nakręcono pod… Aleksandrowem Łódzkim.
Osobne rozdziały dotyczą nieludzkich bohaterów serialu, którymi są, oczywiście, „Rudy i nasz pies”. W Szarika wcieliło się w sumie 5 psów, z czego najbardziej znany jest Trymer – co ciekawe, w sekwencji syberyjskiej w pierwszym odcinku, kiedy Szarik był jeszcze szczeniakiem, Trymer zagrał… jego matkę. Natomiast Atak, dubler Trymera w późniejszych seriach, wystąpił ponadto w roli psa atakującego Hansa Klossa w drugim odcinku Stawki. Za „Rudego” też robiło kilka czołgów, wypożyczonych dla potrzeb serialu od wojska. Jeden egzemplarz z wycięciami w pancerzu, służący w szkole oficerskiej jako poglądowy, filmowcom się przydał do kręcenia ujęć we wnętrzu „Rudego”. W drugiej i trzeciej serii, bo w pierwszej posłużono się po prostu makietą. Przy okazji dowiadujemy się, że numer taktyczny 102 był kwestią przypadku – w powieści się początkowo nie pojawiał.
Kolejne, krótsze rozdziały poświęcone są niektórym wpadkom realizacyjnym (jak np. treser Szarika widoczny przez moment w lusterku, w którym przegląda się Grigorij) oraz wykorzystanej w serialu muzyce. Autor uświadamia czytelnika, że mało brakowało, a Czterej pancerni staliby się prawie musicalem! A tak po prostu wylansował się przebój w postaci Ballady o pancernych Adama Walacińskiego i Agnieszki Osieckiej w wykonaniu Edmunda Fettinga i mniej znana Piosenka radiotelegrafistki Wojciecha Kilara i Wiktora Woroszylskiego. Nie mówiąc o grafomańskiej piosence układanej przez Wichurę w Berlinie.
Dalszą część książki zajmują streszczenia poszczególnych odcinków wraz z podaniem obsady aktorskiej i ekipy realizacyjnej. Co prawda wykaz odtwórców ról nie jest wyczerpujący – na przykład nie wiadomo, jak nazywał się Japończyk. Za to uwzględniony został wkład w ten serial Jana Jakuba Kolskiego, choć był on jeszcze bardziej minimalny.
Autor nie zapomina też o recepcji serialu. W latach sześćdziesiątych w PRL Janek Kos i jego koledzy byli postaciami prawie tak popularnymi, jak na zachodzie Beatlesi. W kolejnych rozdziałach czytamy o działalności tzw. Klubów Pancernych, jak i o publicznych występach aktorów, kiedy załogę „Rudego” obwożono po całej Polsce na spotkania z tłumami fanów. Przy okazji pojawiło się paru kombinatorów, którzy wykorzystali popularność I psa do próby ściągnięcia kapusty… Łazarz postarał się tu o zestawienie w formie tabeli wszystkich znanych spotkań z „pancernymi”. Wynika z niego, że Częstochowę zaszczycili oni dwa razy: 21 czerwca 1967 r. Olgierd, Janek, Grigorij i Lidka pojawili się na stadionie Skry w ramach Wielkiej Rewii Lipcowej [sic!] „Ponurakom na złość”, a 1 października powrócili, by na Bór-Wypalankach wziąć udział w zlocie szkolnych kół Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, przy czym tą razą przywieźli ze sobą jeszcze Gustlika, sierżanta Czernousowa i kierownika produkcji Jerzego Niteckiego. Analiza tabeli zdradza, że w owym tournée nie brał udziału Witold Pyrkosz, a Pola Raksa wystąpiła tylko raz w Poznaniu, i to chyba niezależnie od reszty.
O tym, że początkowy pomysł stworzenia musicalu o czołgistach nie został całkiem zarzucony, świadczy rozdział poświęcony spektaklowi Pancerni i pies, początkowo wystawianemu w Teatrze Muzycznym w Gdyni, a potem i gdzie indziej. Mamy też krótkie omówienia powtórek serialu przez dziesięciolecia, rozmaitych gadżetów produkowanych na fali jego popularności, a także niewyczerpujący wykaz nawiązań w późniejszych dziełach kultury – także w muzyce rozrywkowej, nie wyłączając Nagłego Ataku Spawacza. Na koniec Łazarz podejmuje próbę jakiegoś skonkretyzowania przyczyn popularności serialu.
Uzupełnieniem książki są aneksy, w tym fragmenty scenariusza pierwotnej wersji serialu (Grigorij niekiedy funkcjonował tam jako Sakadzeszwili – dwa sufiksy w barszcz!) oraz stenogramy z posiedzeń komisji kolaudacyjnej. Praca Łazarza zawiera też sporo materiału ikonograficznego. Szkoda, że autor nie zamieścił okładki pierwszego wydania powieści, jeszcze sprzed serialu; za to pojawiła się okładka wersji mołdawskiej.
Pod względem językowym jest spoko, choć czasem autor nadużywa przecinków. Nieco dziwnie wygląda też zwyczaj stosowania rzymskiej jedynki w nazwach jednostek i związków wojskowych – najczęściej spotykujemy „I Brygadę Pancerną im. Bohaterów Westerplatte”, choć zjawisko występuje na każdym szczeblu, od armii do kompanii – podczas gdy inne numery zapisane są, jak należy, cyframi arabskimi (np. „8. pułk czołgów średnich”). Poza tym w jednym ze stenogramów wiceprezes Stefański stwierdza, że Janek przypomina mu „postać z Neverly’ego” – nie sposób więc nie podchodzić podejrzliwie do przypisu informującego, że „Dokonano niezbędnych poprawek stylistycznych, interpunkcyjnych i ortograficznych”.
Czego mi brakowało w tym opracowaniu? Pisze autor (s. 218): „Udział w najpopularniejszym serialu różnie wpłynął na biografie artystyczne poszczególnych aktorów. Jak się później okazało, nie zawsze był to wpływ pozytywny”. Aż się prosi, żeby podać parę przykładów. Niestety, Marek Łazarz tego nie zrobił, a chętnie bym się dowiedział, ile prawdy jest w twierdzeniu, że po Czterech pancernych Januszowi Gajosowi groziło tak beznadziejne zaszufladkowanie, jakie stało się udziałem Stanisława Mikulskiego.

poniedziałek, 12 listopada 2018

Mamrot dla Niepodległej




Obeszliśmy stulecie odzyskania niepodległości przez Rzeczpospolitą Polskę. Na temat obleśnych zdarzeń na ulicach Warszawy 11 listopada, jak i tego, że w ramach okrągłej rocznicy święto nagle stało się dwudniowe, nie będę się rozpisywał, zwłaszcza że latoś korowód wokół tzw. Barszczu Niepodległości przekroczył wszelkie granice WTF. Za to 10 listopada wieczorem na Stadionie Narodowym w stolicy odbył się, transmitowany przez TVP, „Koncert dla Niepodległej”.
Przyszedłem do telewizora za późno, więc ominęła mnie pierwsza godzina, czyli utwory związane z okresem 1918-1945. W internetach następnego dnia przekonałem się, że wiązankę pieśni legionowych zaśpiewała niejaka Mała Armia Janosika (czyżby sekcja dziecięca znanej z komiksu Likwidator Podhalańskiej Falangi „Gurolenvolk”?) Dalej było Tylko we Lwowie w wykonaniu Warszawskiej Orkiestry Sentymentalnej – szybko przewinąłem, bo o ile pomysł na zespół był dobry, to wokalistka moim zdaniem nie ma ni głosu, ni charyzmy. Za to profesjonalni śpiewacy – Aleksandra Kurzak i Andrzej Lampert – zajęli się hitami międzywojnia: odpowiednio Miłość ci wszystko wybaczy oraz Ta ostatnia niedziela. II wojnę reprezentowało „Mazowsze” z Czerwonymi makami na Monte Cassino oraz wiązanka pieśni powstańczych w aranżacji podwórkowej. Mniej więcej w tym momencie przyszedłem do telewizora.
Napisy końcowe przemknęły szybko, żeby w ogólnym zmęczeniu po imprezie trudniej się było dowiedzieć, kto zawinił, ale Bolesław Pawica występowal w nich jako reżyser, współscenarzysta i producent artystyczny, czyli w zasadzie główny kierownik spektaklu. Nie wiem, jaką miał koncepcję, ale podejrzewam, że starczyło mu tylko na pierwszą godzinę. Pojechał więc chronologicznie: Legiony, międzywojnie, II wojna łącznie z Powstaniem, akcent żydowski w postaci Warszawo ma (gdyby ktoś nie wiedział – holocaustowa wersja Miasteczka Bełz, pierwotnie zaśpiewana przez Zofię Mrozowską w filmie Zakazane piosenki), tu w wykonaniu Stanisławy Celińskiej; dalej reprezentacja pieśni masowych i Biały krzyż jako wspomnienie o zbrojnym podziemiu. Ale kiedy chronologia doszła do lat 60., to nagle się wszystko rozlazło i koncert przemienił się w przegląd największych okołopatriotycznych hitów polskich z dawnych lat. Wprawdzie Ballada o Janku Wiśniewskim czy Żeby Polska była Polską akurat należą do utworów, których na takiej imprezie nie mogło zabraknąć. Jestem też w stanie zrozumieć, co w kontekście drogi do wolności ma do rzeczy Dziwny jest ten świat albo Chcemy być sobą, ale już Nic dwa razy (ta wersja z lat 60., pierwotnie Łucji Prus), tu jako rachityczne reggae w wykonaniu Kamila Bednarka, Maleo i Milo Kurtisa, trafiło do repertuaru dość chyba przypadkowo. Podobnie jak element jarmarczny w postaci bigbitowej wiązanki zaśpiewanej przez „niezawodną” Marylę Rodowicz w perudze z plastikowych słomek (to się nazywa recykling!). Na telebimie za plecami muzyków wyświetlano materiały archiwalne, a na scenie pojawiali się rekonstruktorzy w różnych przebraniach – to jako powstańcy, to znów jako strajkujący robotnicy. Zaraz po Rodowicz zaprezentowali się zomowcy, ale nie po to, żeby ją spałować, tylko jako dekoracja do Świecie nasz Grechuty – zestawionego ze zdjęciami z Grudnia 1970. Mogliby przynajmniej do taktu walić pałami w tarcze.
Aranżacje były festiwalowe w najgorszym tego słowa znaczeniu: patetyczne, ckliwe i na jedno kopyto. Ktoś mógłby powiedzieć panom Grymuzie i Urbanowi oraz pozostałym aranżerom, że czasami mniej znaczy więcej i że nie muszą wszystkie instrumenty koniecznie grać przez cały czas. Ale widać kasa dla orkiestry była do podziału po równo, to i każdy z muzyków musiał włożyć równy wkład. Do najbardziej pamiętnych – bynajmniej nie in plus – momentów należały Mury Kaczmarskiego, zaśpiewane przez Krystynę Prońko. Pomijając fakt, że sama artystka nie udźwignęła utworu („a śpiewak ciągle był sam”? poważnie?), to w aranżacji odwalono kompletną [xau'turę]. Mury to opowieść o tym, jak od samotnego śpiewaka zaczyna się rewolucja, więc istotne jest emocjonalne crescendo, element narastania. Tymczasem aranż Marcina Mirowskiego zaczyna się orkiestrowym, excusez le mot, pierdyknięciem, wypełniają go po brzegi absurdalne ornamentacje instrumentalne, a kiedy powinien przypadać punkt kulminacyjny, akurat wtedy zaczyna smęcić.
Strona wokalna wypadła nie lepiej, głównie dlatego, że artyści byli dziadowsko nagłośnieni i w wielu utworach nie dało się zrozumieć, co śpiewają. Jednym z najgorszych był Ukochany kraj, umiłowany kraj, za który zabrał się L.U.C. z towarzyszeniem grupy wokalnej Tulia czasami było słychać, że śpiewa (?), ale nie wiadomo co, a czasem tylko widać, że trzyma mikrofon przy ustach, ale żadne dźwięki do słuchacza nie dochodziły. W przypadku jakiegoś Sławka Uniatowskiego, masakrującego Świecie nasz, sprawę pogarszała fatalna dykcja i dziwne akcentowanie, przez co sprawiał wrażenie, jakby był Włochem, który w ostatniej chwili nauczył się tekstu fonetycznie z kartki. Za to przypadki Aleksandry Kurzak w Jej portrecie oraz Krzysztofa Cugowskiego ewidentnie pokazują, że sprawę zawalili dźwiękowcy, bo w przypadku tych dwojga trudno zwalić winę na brak warsztatu wokalnego. Cugowski z brodą śpiewał zresztą pod koniec koncertu Chcemy być sobą, ale zapomniał słów i w paru miejscach markował (no pun intended) „po norwesku”. Stosunkowo dobrze wypadło SBB w Dziwnym – oczywiście oryginału nie przebili, ale też nie porywali się z motyką na słońce, zresztą Skrzek i Anthimos byli ongiś współpracownikami Niemena, więc występuje tu pewien element ciągłości. Ewa Farna przyzwoicie, jak na tego typu koncert, poradziła sobie z Arahją, choć ona raczej powinna śpiewać „mój dom rzeką podzielony”.
Twórcy przedstawienia lubili tria i duety. Janek Wiśniewski tym razem padł z powodu kiczowatego i pozbawionego emocji wykonania Olgi Szomańskiej i Michała Kowalonka, który w dodatku rąbnął się w tekście, śpiewając o „czerwonej kokardzie” zamiast o czarnej – była to zmiana narzucona przez cenzurę w Człowieku z żelaza. Tyle dobrego, że Szomańska zaśpiewała prawidłową wersję i go w dużej mierze zagłuszyła. Modlitwę Breakoutów wykonała Natalia Szroeder z jakąś inną panną i jakimś fąflem, którzy nic mi nie mówili. Najwyraźniej doszli do wniosku, że modlitwa polega na krzyczeniu na Pana Boga; generalnie, najlepszym elementem tego występu była fryzura kolegi śpiewaka. Pojawił się też Złygmunt Staszczyk, by w tryju z Damianem Ukeje i Wojciechem Cugowskim zrobić To wychowanie, przy czym tym razem ironiczny refren o niedeptaniu flagi sprawiał wrażenie, jakby był śpiewany na poważnie.
Moja niechęć do Zakopowera jest szeroko znana, ale nie zdziwiło mnie szczególnie, gdy muzykant ten zjawił się, aby wykonać Kocham wolność w duecie z Markiem Piekarczykiem. Rychło okazało się jednak, że istnieje w Rzeczypospolitej wokalista jeszcze bardziej wkurzający, a mianowicie Igor Herbut – gość, który ma dobrą dykcję i nic ponadto. Zamiast śpiewać, że życie jest wróblicą, tym razem porwał się na Nie pytaj o Polskę Obywatela G.C. Gdyby żył Grzegorz Ciechowski, wypędziłby go za to do Arktyki. Albo do kombinatu.
Jakie były największe wady tego koncertu? Zdecydowanie przypadkowość koncepcji, bizantyjskie, napakowane niepotrzebnymi ornamentami aranżacje oraz słabość wokalna i nagłośnieniowa. W takim razie czy coś mi się w ogóle podobało? Owszem. Aleksandra Kurzak miała fajną czerwoną spódnicę (do białej bluzki), a Muniek wystąpił w dresie z logiem Częstochowy.


czwartek, 1 listopada 2018

Rockowe Zaduszki 2018


1 listopada tradycyjnie wspominam artystów rockowych, którzy zmarli w ciągu ostatniego roku. O śmierci niektórych było głośno w mediach, a nawet poświęcone im wątki pojawiały się na Histerykach, o odejściu innych dowiadywałem się dopiero z prasy muzycznej, i to ze sporym poślizgiem.

18 listopada zmarł Malcolm Young, współzałożyciel i gitarzysta rytmiczny AC/DC – niecały miesiąc po starszym bracie George’u, który był mentorem i producentem wczesnych nagrań zespołu. Malcolm na scenie był spokojniejszy od swego szalonego młodszego brata Angusa (którego ongiś na łamach „Cinemy” czeski błąd uczynił Agnusem, dlatego nazywam go „Młodym Barankiem”), a prywatnie na odwrót – miał bardzo poważny problem z alkoholem, w odróżnieniu od Angusa, który jest wyjątkowym jak na rockandrollowe standardy abstynentem. Z całą natomiast pewnością tworzył wraz z bratem i wokalistą (czy ten ostatni nazywał się Scott, czy Johnson), triumwirat autorski odpowiedzialny za większość repertuaru. Jego działalność w AC/DC przerwała dopiero demencja, którą zdiagnozowano u niego w 2014. Wówczas miejsce Malcolma w zespole zajął Stevie Young – wspólny bratanek jego, Angusa i George’a.



4 stycznia 2018 doszła nas wiadomość o śmierci Raya Thomasa, muzyka zespołu The Moody Blues. W tym kwintecie, przerzucającym pomost między ambitnym piosenkarstwem a rockiem progresywnym, Thomas funkcjonował przede wszystkim jako flecista i harmonijkarz, ale grał także na instrumentach perkusyjnych i czasami śpiewał. Do jego autorskich utworów należy For My Lady z mojej ulubionej płyty Seventh Sojourn, on też wykonywał zwracające uwagę solo fletowe w największym hicie grupy – Nights in White Satin.


Z „jedynego pisma rockowego w Polsce” dowiedziałem się, że 10 stycznia zmarł Eddie „Fast” Clarke, gitarzysta klasycznego składu Motörhead, tego, który nagrał m.in. Ace of Spades. Był on ostatnim z owego tria: Lemmy Kilmister i Phil „Philthy” Taylor zmarli w 2015 r. Po odejściu z Motörhead stał też na czele własnego zespołu Fastway.


15 stycznia zmarła nagle Dolores O’Riordan, wokalistka irlandzkiego zespołu The Cranberries, który cieszył się wielką popularnością w latach dziewięćdziesiątych i wczesnych dwutysięcznych, nie tylko za sprawą przeboju Zombie – oprócz niego mieli jeszcze dobre kilka innych (a jeden to nawet obrabialiśmy w liceum na angielskim). O’Riordan nie tylko miała charakterystyczną barwę głosu, ale także sposób śpiewania, wywodzący się z irlandzkiej tradycji wokalnej, i doczekała się co najmniej paru naśladowczyń (nawet w Niemczech). Oprócz The Cranberries nagrywała także solo.


12 kwietnia zmarł Jon Hiseman, perkusista jazzrockowy znany przede wszystkim jako lider grupy Colosseum. Należał on do licznego grona brytyjskich muzyków, którzy w latach 60. przeszli przez kuźnię talentów, jaką był zespół Bluesbreakers Johna Mayalla, a wcześniej nawet zaliczył drugi londyński zespół o podobnej renomie – Graham Bond Organization. Z Colosseum kontynuował ścieżkę jazzrockową, ale z wyraźnymi elementami rocka progresywnego, co odróżniało ten zespół od amerykańskich ansambli typu Chicago. W połowie lat 70., po kilku latach przerwy, na krótko "reaktywował" grupę, ale Colosseum II to był de facto nowy zespół – z nowym repertuarem, bliższym fusion, i w całkiem nowym składzie, do którego należał Gary Moore. Do tej pory nie zdobyłem żadnego albumu Colosseum, ale zakwalifikowałem Hisemana do niniejszego zestawienia z uwagi na udział w nagraniu Songs for a Tailor zmarłego przed czterema laty Jacka Bruce’a.


3 czerwca, po długiej hospitalizacji w następstwie brutalnego pobicia, zmarł Robert Brylewski, jedna z najważniejszych osobowości krajowego punka, nowej fali i reggae. Pod względem wpływu na polską muzykę był on postacią tego samego formatu co Niemen czy Nalepa, choć nigdy nie odniósł sukcesu komercyjnego. Ten absolwent zasłużonego dla polskiego undergroundu warszawskiego liceum im. Reja (w równoległej klasie siedział na lekcji Kazik Staszewski) rozpoczął karierę jako lider półamatorskiej grupy Kryzys, z którą budował podwaliny polskiego punk rocka. Na początku lat 80. połączył siły z Tomaszem Lipińskim, tworząc Brygadę Kryzys, której „czarny album” jest chyba najlepszym w rockowej dziedzinie odzwierciedleniem beznadziejności stanu wojennego. Potem przyczyniał się do rozwoju polskiego reggae w grupie Izrael, a następnie z Tomaszem Budzyńskim tworzył „symfoniczno-punkową” Armię. W latach 90. zabrał się z kolei za elektronikę i coś w rodzaju rapu – jako Max & Kelner w duecie z Pawłem Kelnerem z grupy Deuter. Wszedł też w skład awangardowo-undergroundowego zespołu Falarek. W XXI wieku współpracował natomiast z Tymonem Tymańskim (prywatnie zięciem, ostatnio byłym): m.in. utworzył z nim efemeryczny zespół Poganie oraz wystąpił w filmie Polskie gówno w naturszczykowskiej roli kierowcy. Przypuszczalnie nie wymieniłem tu wszystkich jego przedsięwzięć, a niektóre z nich jeszcze bywały reaktywowane, nawet po kilka razy. 


22 czerwca zmarł Vincent Paul Abbot, bardziej znany jako Vinnie Paul, perkusista z Teksasu. W latach 80. ten syn muzyka country, wraz z bratem „Dimebag” Darrellem, gitarzystą, i przyjacielem z dzieciństwa Rexem, basistą, założył zespół Pantera, o którym też tu kiedyś było – z początku pospolitą grupę glammetalową, a później jedną z czołowych marek nowoczesnego metalu lat 90. Po jej rozpadzie bracia założyli formację Damageplan, której kres przyniosło morderstwo Dimebaga na koncercie w 2004. Następnie Vinnie Paul, strażnik pamięci o bracie, zaangażował się m.in. w grupę Hellyeah.



28 lipca, po kilkuletniej chorobie nowotworowej, zmarła Kora (née Olga Ostrowska, primo voto Jackowska, secundo voto Sipowicz, ale i tak wszyscy wiedzieli, kto to jest Kora). Jako wokalistka grupy Maanam stała się jedną z najważniejszych osobowości polskiego rocka lat 80., dzięki odważnemu imażowi, niesamowitej ekspresji i poetyce tekstów. Również i w kolejnych dziesięcioleciach pozostawała wulkaniczną osobowością twórczą, choć już raczej zajmowała własną niszę na polskiej scenie muzycznej niż przeprowadzała na niej rewolucję. Od czasu do czasu nagrywała płyty solowe, o których trochę następną razą. Muzyka Maanamu (którego współlider, główny kompozytor i były mąż Kory, Marek Jackowski, zmarł w 2013 r.) towarzyszyła mi w różnych ważnych momentach wieku nastoletniego – wspominam choćby słuchanie Róży przy oswajaniu nowo przygarniętego kota wiosną 1998. Wśród polskich wokalistek stricte rockowych stawiam Korę na pierwszym miejscu, potem długo nic, Nosowska i jeszcze dłużej nic.


Następnego dnia po Korze zmarł Tomasz Stańko, wybitny trębacz jazzowy klasy światowej. Nie był to artysta wchodzący w krąg moich bezpośrednich zainteresowań muzycznych, ale przynajmniej dwa razy współpracował z Maanamem, w tym na płycie O!, którą zaliczam do pierwszej piątki najlepszych w dyskografii zespołu.


22 sierpnia zmarł Ed King, jeden z trzech gitarzystów pierwszego składu Lynyrd Skynyrd – słynnego zespołu z południa USA, o którym już tu kiedyśpisałem przy okazji śmierci perkusisty Boba Burnsa. King grał w zespole w początkowym okresie jego kariery i był współautorem słynnego przeboju Sweet Home Alabama - polemiki (niestety, raczej ad personam) z Southern Man Neila Younga. Po jego śmierci jedynym żyjącym członkiem tamtego składu pozostaje również gitarzysta, Gary Rossington.
Mimo wszystko goście raczej nie byli rasistami -
flagi Konfederacji używali li i jedynie jako elementu tożsamościowego