środa, 29 września 2021

Rzeczni Romowie i górscy Kozacy, czyli chińskie morderstwa z transylwańskim przerywnikiem (z frontu czytelniczego, cz. 6)

 W lekturach późnego lata pozostaję jeszcze przez moment wśród orientalnych kryminałów, ale zmieścił się i jeden habełek.

 

15. Robert van Gulik, Sędzia Di i morderstwo w Kantonie,
przeł. Katarzyna Komorowska, Warszawa 2007

Ostatnia (według chronologii świata przedstawionego) powieść o wybitnym sędzi pokoju ukazała się w 1966 r. – na rok przed śmiercią van Gulika, pomiędzy Chińskim wzorem a Nawiedzonym klasztorem.

            Sędzia Di nadal pozostaje przewodniczącym sądu stołecznego, ale tym razem przyjechał do Kantonu wraz z Chiao Taiem i Tao Ganem (po wydarzeniach z Chińskiego wzoru Ma Joong skupił się na życiu rodzinnym). Akcję obserwujemy początkowo oczami tych dwóch, których śledzą jacyś podejrzani osobnicy. Wkrótce Chiao Tai jest świadkiem morderstwa i sam o mały włos unika śmierci z rąk tajemniczego Araba – tylko dlatego, że tamtego zabił ktoś jeszcze inny. Tao Gan tymczasem nawiązuje znajomość z niewidomą handlarką świerszczy. Sam Di Renjie pojawia się dopiero po 45 stronie i wyjawia przybocznym, że w ścisłej tajemnicy przywiózł ich do Kantonu, żeby wyjaśnić sprawę zaginięcia cesarskiego cenzora i tego, po co on tu w ogóle przyjechał. Ponieważ misja cenzora jest ściśle tajna, sędzia i jego towarzysze muszą zachowywać daleko posuniętą dyskrecję.

            Po raz pierwszy w serii van Gulika akcja osadzona jest w rzeczywistym mieście. W dodatku na dalekim południu Chin, gdzie jest gorąco i duszno, ludzie cały czas handlują i mówią innym językiem niż na północy. Dużą rolę w intrydze odgrywają Arabowie, którzy osiedlili się w Kantonie, prowadząc tu handel. Wśród miejscowych uchodzą za barbarzyńców i, prawdę mówiąc, nie robią nic, żeby zaprzeczyć temu stereotypowi. Chiao Tai nie rozumie ich kultury i obyczajów, a już z zupełnym niedowierzaniem odnosi się do rewelacji, że na zachód od ziem pod panowaniem kalifa żyją ludzie o żółtych włosach i niebieskich oczach, którzy piszą od lewej do prawej. Akcja dzieje się zresztą w roku 680, kiedy kalifem jest Jazyd I, jeden z pierwszych Omajjadów, niewymieniony tu zresztą z imienia. Pojawiają się też Tankowie – rdzenna ludność, uważana przez Chińczyków za barbarzyńców i traktowana z pogardą; trochę jak u nas Romowie, tyle że nie w taborze, a na łodziach.

            W tym tomie powracają – nieobecne w paru ostatnich – wędrówki sędziego i jego przybocznych incognito przez miasto, co można uważać jedynie za plus. W dziedzinie życia erotycznego jak zwykle pojawiają się kurtyzany i tancerki. Wygląda na to, że chociaż praca seksualna miała w dawnych Chinach pewne cechy niewolnictwa, to nie wiązała się z tak silną stygmatyzacją społeczną jak w Europie. Kurtyzana była w zasadzie przedmiotem handlu, ale równocześnie traktowano ją jako profesjonalistkę w swoim fachu; żołnierze otoczeni byli większą pogardą. Zresztą Chiao Tai stwierdza tu całkiem dosłownie: „Praca w domu uciech jest taka sama, jak każda inna!” (sędzia Di z kolei uważał tę profesję za zło konieczne, ale to już w innej powieści). Jest to oczywiście fikcja literacka, ale van Gulik wiedział, o czym pisze, jako wykształcony orientalista i autor pracy naukowej o życiu seksualnym w dawnych Chinach. Ogólnie wśród kobiet mamy jedną famfatał i po raz kolejny zadziorne bliźniaczki (tym razem arabskie), a daleko w tle majaczy jedna z największych Silnych Postaci Kobiecych™ w dziejach Kraju Środka – cesarzowa Wu Zetian.

Po kilku tomach przetłumaczonych przez Ewę Westwalewicz-Mogilską (w międzyczasie były jeszcze Maryna Ochab i Teresa Lechowska) nastąpiła zmiana tłumaczki, ale nie pogorszyło to jakoś szczególnie komfortu lektury, jeśli pominąć fakt, że bohaterowie ciągle potrząsają głową, zamiast kręcić, trudno też się zdecydować, kiedy sędzia mówi do kogoś na „ty”, a kiedy na „pan”.

Podobnie jak w dwóch poprzednich powieściach, finał naznaczony jest smutkiem, co nie zmienia faktu, że Morderstwo w Kantonie trafia do mojej osobistej pierwszej piątki powieści o sędzi Di.

 

17. Marcin Sowa, Siedmiogród 1944,
Warszawa 2005 (z serii Historyczne bitwy)

            Powrót na węgierski teatr działań II wojny światowej, czy raczej węgiersko-rumuński, gdyż Siedmiogród, szerzej znany jako Transylwania, to obszar pograniczny. Te dwa żywioły nacjonalne ścierały się tam od zawsze, a do tego byli jeszcze Seklerzy, Niemcy (zwani Sasami, niezależnie, z jakiej części Reichu przybyli), w dodatku Romowie i Żydzi. Z Siedmiogrodu wyszedł potężny Stefan Batory, dla Rumunów natomiast była to na tyle integralna część ojczyzny, że do dziś ich największym świętem narodowym jest nie tyle rocznica uzyskania niepodległości od Turka (9 maja), co połączenia Transylwanii z resztą Rumunii (1 grudnia). Naturalne, że obszar o tak skomplikowanej sytuacji musiał w czasie II wojny światowej znaleźć się w sporych kłopotach.

            Podobnie jak opisywany tu już Budapeszt 1944-1945, książka dzieli się zasadniczo na dwie części: dość lekką charakterystykę zdarzeń, które doprowadziły do danej sytuacji militarnej, oraz opis kampanii, który już jest czymś dla wyrobionego czytelnika. Zaczyna się więc od drugiego arbitrażu wiedeńskiego. Ogólny klimat zmian granic w latach 1938-1940 skłonił Magdziarzy do próby odzyskania terenów utraconych po traktacie trianońskim. Zwróciwszy się o arbitraż do Niemiec, latem 1940 r. Węgry odebrały Rumunii północną Transylwanię. W ten sposób Hilter uzależnił je od siebie politycznie, co w dalszej perspektywie zmusiło kraj regenta Horthyego do udziału w wojnie na froncie wschodnim. Przy okazji panującej w 1940 r. groźby wojny węgiersko-rumuńskiej, do której na razie nie doszło, autor omawia organizację sił zbrojnych obu krajów – jedna i druga armia była dość zacofana technicznie, ale rumuńska silniejsza liczebnie.

Lata 1940-1944 omówione są bardzo pobieżnie. Nowością była dla mnie informacja, że Węgry i Rumunia próbowały, mimo zadawnionej wrogości, zacieśniać jednak kontakty. Po Stalingradzie wojska radzieckie zaczęły zbliżać się stopniowo do granic Madziarorszagu. Autor omawia zatem próby węgierskiej kontrofensywy w Galicji oraz walki o przełęcze we wschodnich Karpatach. Przy tym w dość zajmujący sposób opisany zostaje system węgierskich linii umocnień w górach, oparty na elastycznej obronie.

Wtem, 23 sierpnia 1944 r., sytuacja diametralnie się zmieniła, kiedy król Michał I wraz z rządem rumuńskim poszli w ślady swoich włoskich odpowiedników rok wcześniej, aresztując marszałka Antonescu i przechodząc na stronę aliantów. W ten sposób kraj, który większość wojny spędził u boku Hiltera, mając swój udział m.in. w Holokauście, zakończył ją z pretensjami do tytułu „czwartej co do wielkości armii alianckiej”, i to pomimo faktu, że po zmianie frontu jego siły zbrojne zostały poważnie zredukowane.

Inaczej jednak niż we Włoszech, Niemcy nie mieli odpowiedniego układu sił, żeby zaokupować całą Rumunię, więc zmiana frontu była dla nich katastrofą, w której rozleciała się cała grupa armii. A Rumuni? Nad wyraz radowała ich perspektywa, że wjadą w Węgry jak dzik w poziomki. Nie szło im to jednak tak łatwo, bo w Karpatach, jeszcze przed osiągnięciem samej Transylwanii, siły węgiersko-niemieckie zaciekle się broniły. Sporą rolę odegrali na tym etapie Seklerzy, czyli węgierski odpowiednik Kozaków, tyle że nie konny, a górski. Po drodze autor charakteryzuje wojska 2. Frontu Ukraińskiego marsz. Rodiona Malinowskiego, wśród których znalazła się utworzona z rumuńskich jeńców dywizja „Tudor Vladimirescu” (nazwana na cześć przywódcy chłopskiego powstania z XIX w.)

W tytule książki stoi Siedmiogród, ale jej zakres chronologiczno-geograficzny jest znacznie szerszy; po walkach o Transylwanię przechodzi bowiem Marcin Sowa do operacji debreczyńskiej, kiedy to Armia Czerwona weszła na Węgry właściwe. Dużą rolę w operacji tej odegrała Grupa Kawaleryjsko-Zmechanizowana gen. Issy Plijewa. Szczególnie zacięte walki toczyły się o Wielki Waradyn, ale rolę odegrało też popularne wśród polskich turystów Hajduszoboszló. Równocześnie trwały działania na Zakarpaciu, gdzie przez przełęcze nacierał front gen. Pietrowa. Ostatnie rozdziały dotyczą walk w Kraju Cisy, z finałem w postaci bitwy pod Nyiregyhazą.

Książka jest przeznaczona raczej dla koneserów, ze względu na  sztabowy styl. Autor opisuje po kolei poszczególne rejony działań, co powoduje pewne zaburzenia chronologii. Kształt, jaki na tych terenach przybiera karpacki łańcuch, sprawił, że Radzianie atakowali zarówno od wschodu, jak zza Karpat Południowych, od południowego zachodu; Niemcy z kolei musieli nieraz nacierać w kierunku zachodnim. Powstawał w ten sposób pewien chaos, za którym, prawdę mówiąc, nie nadążałem. Jeden z rozdziałów nosi nawet tytuł „Bitwa o Wielki Waradyn – początek operacji debreczyńskiej, czyli kto kogo okrążył”. Zamęt potęgowała nieudana wrześniowa próba przejścia regenta Horthyego na stronę aliantów (opisana w dwuipółstronicowym przypisie!) Łatwo się pogubić, nawet z pomocą kilku mapek.

W sferze językowej najbardziej denerwujący jest niekonsekwentny zapis oznaczeń jednostek. Dywizje czy brygady – małymi literami („9. zapasowa dywizja piechoty”, inne – wielkimi („Grupa Armii „Południowa Ukraina””, „Grupa Strzelców Granicznych”), a korpusy i armie – w dzikiej rosyjsko-francuskiej manierze: pierwszy wyraz wielką literą, a reszta małymi (np. „6. Armia pancerna gwardii” czy „IX Korpus zmechanizowany”. Poza tym jedynym poważniejszym potknięciem jest informacja, że grupa Plijewa posiadała „389 czołgów pancernych”. Czołgów nieopancerzonych miała zapewne jeszcze więcej. Trudno natomiast winić autora, że Seklerów (węg. Székely) nazywa Szeklerami, skoro forma ta, równie zgodna z węgierską jak „Szegedyn”, rozpleniła się po polskiej literaturze przedmiotu gorzej niż klon jesionolistny. Za to w stosunku do Budapeszta poprawił się, pisząc właśnie o Segedynie, a nie o Szegedzie. Warto też zauważyć, że kiedy można, używa polskich nazw miejscowości, jak Białogród Juliański (Alba Iulia/Gyulafehérvár) albo Wielki Waradyn (Oradea/Nagyvárad), a kiedy nie można, to obok węgierskiej podaje rumuńską, np. Marosvásárhely/Tîrgu Mureş, choć miasta Cimpulung nie nazywa Kimpolongiem. W dalszym ciągu jednak podejrzewam, że miesza mu się Bug z Bohem. Za to bardzo pouczającym aspektem są pojawiające się nazwy przełęczy karpackich: Żabiej, Ojtozi, Przełomu Czerwonej Wieży, a także Przełęczy Złodziejskiej.

            O ile w Budapeście była tylko jedna wkładka ze zdjęciami, i to wyłącznie ze strony radzieckiej, to do Siedmiogrodu trafiły aż dwie i dominują Węgrzy. Trochę Sowietów i Niemców też jest, a na jednym zdjęciu załapali się nawet Rumuni.

 

17. Robert van Gulik, Sędzia Di, małpa i tygrys,
przeł. Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2006

Po przeczytaniu wszystkich powieści van Gulika pozostały jeszcze przygody sędziego Di opisane w krótszych formach. Opisywany tom, wydany pierwotnie w 1965 r., zawiera dwie opowieści: Poranek małpy i Noc tygrysa.

            Pierwszy rozgrywa się w czasach Han-yuan, w roku 666, czyli między Tajemnicą jeziora a Nawiedzonym klasztorem. Dopiero niedawno do świty sędziego dołączył Tao Gan i jeszcze się nie sprawdził w roli asystenta. Całą intrygę zaczyna gibon, od którego sędzia Di wydobywa pierścień ze szmaragdem… i śladami zaschniętej krwi. Usiłując zwrócić dany obiekt biżuteryjny, szybko sędzia przekonuje się, że właściciel, niezidentyfikowany, został zabity, a w dodatku ucięto mu palce. Sierżant Hoong z obydwoma osiłkami wyjechali do sąsiedniego okręgu, by pomóc rozwiązać tamtejszemu sędziemu sprawę przemytu, więc sędzia Di w rozpoczętym śledztwie musi wykorzystać zdolności Tao Gana. Przyjdzie mu zajrzeć do świata włóczęgów, których zorganizowane bandy włóczą się po kraju. Mamy tu do czynienia ze zwyczajem odcinania sobie kawałka małego palca przez członków przestępczych stowarzyszeń, co dziś kojarzy się raczej z jakuzą niż z gangami chińskimi.

            Drugie opowiadanie, Noc tygrysa, rozgrywa się dziesięć lat później, zaraz po zdarzeniach z Chińskiego gwoździa. Straumatyzowany sędzia jedzie do Chang’an, by otrzymać nominację na stanowisko przewodniczącego sądu stołecznego. Akurat trwa powódź, a zerwany most odcina sędziego od jego eskorty. Di postanawia spędzić noc w napotkanym po drodze dworze, gdzie przebywa chory właściciel, jego histeryk brat, dwaj zarządcy i nieco uchodźców. Ponieważ powódź uczyniła z tutejszego masywu górskiego tymczasową wyspę, po której grasuje niebezpieczna banda, sędzia jest de facto uwięziony. Wraz z mieszkańcami dworu musi wymyślić jakąś metodę obrony, zwłaszcza że nie da się zapłacić okupu, bo służąca uciekła z całym złotem. Na dodatek przed paroma dniami zmarła córka właściciela. Podobno miała wadę serca, ale choćby z tej przyczyny, że była jego najbardziej bezpośrednią spadkobierczynią, sędzia zaczyna podejrzewać, że to mogło być morderstwo. Noc tygrysa ma mroczniejszą atmosferę, jak przystało na opowieści z późnego okresu kariery sędziego Di. Jest też z całej twórczości van Gulika najbardziej zbliżona do klasycznego whodunit w stylu Agathy Christie, czyli kilkoro podejrzanych w otoczeniu zamkniętym; jednak opcji tu jest tylko parę i szybko się wyjaśniają, co nie szkodzi, bo utwór w końcu krótki. Powracają też jakby akcenta nadprzyrodzone. W tekście pewną rolę odgrywa instrument konsekwentnie nazywany lutnią, podczas gdy na ilustracji widać ewidentnie cytrę, podobną do japońskiej koto.

Krótsze formy są nie mniej wciągające od pełnowymiarowych powieści o sędzi Di, tyle że krótsze. Przekład w porządku, poza tym, że tłumaczka używa słowa „raczej” tam, gdzie chyba lepiej pasowałoby „dość”, nieprawidłowo używa też słowa „nań” w odniesieniu do rzeczowników rodzaju żeńskiego i nijakiego. Autor natomiast w przedmowie przybliża czytelnikowi chiński zodiak (którego znakami są małpa i tygrys), choć odgrywa on w intrydze rolę trzeciorzędną.

 

18. Robert van Gulik, Zagadki sędziego Di,
przeł. Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2010

Na koniec przygód sędziego Di – przedostatnia książka wydana za życia van Gulika,  w 1967 r. Zawiera ona osiem opowiadań z różnych okresów kariery głównego bohatera. Każde poprzedza krótki wstęp, lokujący je w odpowiednim czasie, na końcu zaś zamieszczona została tabela z pełną chronologią.

Pierwsze z opowiadań – sprawa podejrzanego samobójstwa pod tytułem Pięć Pomyślnych Obłoków – rozgrywa się zaledwie tydzień po Złotych morderstwach, czyli chronologicznie pierwszej sprawie sędziego po otrzymaniu przydziału. W nadmorskim okręgu Peng-lai ma też miejsce Zbrodnia i biurokracja – autor we wstępie sam podkreśla, że to wyjątkowy przypadek, w którym nie biorą udziału żadne postacie kobiece, bo rzecz się dzieje w wojskowym forcie. Sytuację militarną mamy też w opowiadaniu Trumny Cesarza, które rozgrywa się na kresach zachodnich podczas stanu wyjątkowego, ale tam już kobiety odgrywają istotną rolę. Za to Przychodził z deszczem wypełnia ważną lukę w życiu osobistym sędziego Di, która zwróciła moją uwagę w trakcie lektury powieści – pojawia się tam uratowana przez niego panna Tsao. Nie bierze jednak większego udziału w intrydze, w której centrum pozostaje za to głucha dziewczyna zwana Wilgą. Parę opowiadań osadzonych jest w Poo-yang i w tle pojawiają się znani z powieści Sheng Pa, szef gildii żebraków, oraz sędzia Lo z sąsiedniego okręgu.

Najsłabsze jest opowiadanie Dwaj żebracy: rozwiązanie zagadki kryminalnej opiera się na bardzo rozbudowanym założeniu sędziego, które akurat okazuje się prawdziwe. Kończące zbiór Zabójstwo w przededniu Nowego Roku to w sumie miniatura o prostym do odgadnięcia rozwiązaniu.

Z uwagi na krótkość formy przyboczni sędziego zazwyczaj są nieobecni, żeby nie rozciągać fabuły dodatkowymi wątkami. W jednym  opowiadaniu asystuje mu sierżant Hoong, w drugim Ma Joong, w trzecim Ma Joong i Chiao Tai, ale nie mamy okazji zobaczyć zdarzeń wyłącznie z ich perspektywy, odgrywają rolę drugorzędną albo trzymają się w ogóle w tle. Miłośników obu osiłków powinno usatysfakcjonować opowiadanie Nie ten miecz, gdzie prowadzą oni śledztwo w sprawie morderstwa w trupie wędrownych aktorów metodą "na Brandona Lee", czyli przez podmianę broni-rekwizytu na broń prawdziwą, a sędzia pojawia sie dopiero pod koniec. Z kolei Tao Gan tylko w jednym opowiadaniu jest w ogóle wymieniony po imieniu.

            Motywy zabójstwa bywają różne: od zazdrości erotycznej po próbę zatuszowania przestępstwa gospodarczego; w afekcie albo z premedytacją. Pojawia się też, piąty raz w ciągu całego cyklu, wątek LGBT. Akcja płynie szybko, bez większych dygresji.         

            Przekład wypada standardowo: przyzwoicie, ale z tymi samymi potknięciami co zawsze (np. uporczywe nazywanie czarek na herbatę "filiżankami"), z rzadka też koślawości w rodzaju „nadużycie władzy przez władzę” . Zdarzają się też gdzieniegdzie literówki i dziwna interpunkcja.

***

I tak dobrnąłem do końca cyklu utworów Roberta van Gulika o sędzi Di. Z początku trudno mi się było dostroić do cokolwiek staroświeckiego języka i narracji, ale z czasem przywykłem. Kreacje postaci kobiecych okazały się na ogół nie tak staroświeckie, jak by można myśleć - nie zawsze były to wyłącznie ofiary ("kobiety w lodówce") czy sympatie Ma Joonga i Chiao Taia, ale także sprawczynie, kobiety dokonujące zemsty, kobiety wnoszące istotny wkład w śledztwo... a także po prostu postaci z tła; famfatały, strażniczki domowego ogniska, panny do towarzystwa i proste dziewczyny ze wsi, a nawet trafiła się mistrzyni sztuk walki. Seria interesująca była ze względu nie tylko na same zagadki kryminalne, ale również na przystępny dla zachodniego czytelnika obraz życia codziennego VII-wiecznych Chin. Najbardziej podobały mi się Nawiedzony klasztor i Morderstwo w Kantonie, natomiast największe zmęczenie materiału czułem przy Zjawie i Chińskim gwoździu.

czwartek, 23 września 2021

Arka Kazika i opera, której nie było, czyli płyty wiosenne

 

The Cure, Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me, 1987 

Tę płytę – którą zdobyłem w Czerwonym Chrząszczu – uważa się często za rozpoczęcie nowego, mniej mrocznego etapu twórczości The Cure, akurat w sam raz na dziesiątą rocznicę założenia grupy. Okładkę zdobi w dużym powiększeniu zdjęcie ust Roberta Smitha, też czerwonych.

Nie należy wnioskować, że Smith przed tym albumem był nieuleczalnym dołersem, a potem grywał już tylko radosne piosenki w stylu Friday I’m In Love. Już przecież na poprzedniej Head on the Door część repertuaru była lżejsza, a z kolei na Kiss Me nie brakuje mrocznych utworów. Taki jest już otwierający i poniekąd tytułowy The Kiss, w którym Smith strasznie się męczy, ale dopiero od czwartej minuty, po długiej gitarowej introdukcji w stylu nowofalowym. Podobną szamotaninę w pajęczynach weltszmercu przedstawia The Snakepit oraz bardziej przystępny, z wykorzystaniem saksofonu Icing Sugar. Intensywną frustrację przekazuje gorączkowy Shiver and Shake, a w Fight słychać mocną partię basu, ale nie słychać tak naprawdę woli walki. Teksty dotyczą głównie miłości i dobrze dają do zrozumienia, że to nie zawsze wesoła sprawa.

Album jest długi, 18 utworów. W wersji winylowej ukazał się na dwóch płytach, w kompaktowej zmieścił się na jednym dysku. Długość sprawia, że taka ilość muzyki zlewa się w jedno. Najbardziej zapamiętuje się utwór najbardziej przebojowy – Just Like Heaven, jak na Smitha wprost radosny. Wydany dwie płyty później Friday to dla mnie zaledwie jego blada, discopolowa kopia. Całkiem pogodne piosenki są poza tym Catch i The Perfect Girl. Po stronie „optymistycznej” mamy jeszcze szybki Why Can’t It Be You z syntetyczną sekcją dętą, choć wokalnie Smith znów marudzi – ale taka już jego konwencja. Jest też i funkowy Hot Hot Hot!!! z trąbką spod klawisza i Hey You! ze skowytem saksofonu (prawdziwego), ale one już mają mniej atrakcyjne melodie.

 Przeważnie utwory różnicowane są szczegółami aranżacji, choć brzmienia syntezatora pojawiają się w niejednej piosence; gra na nim Lol Tolhurst, pierwotnie perkusista grupy. If Only Tonight We Could Sleep wyróżniają gitarowe glissanda, sitar i solo fletu pod koniec. Sitar powraca zresztą w Like Cockatoos. Dość dynamiczny, z „francuskim” brzmieniem skrzypiec i akordeonu, jest How Beautiful You Are…, który poza tym wyróżnia nastrojowa partia basu. Natomiast melancholijne (ale nie dołujące) One More Time i A Thousand Hours kojarzą się trochę ze spokojniejszą częścią późniejszej płyty Disintegration. Jeśli chodzi o saksofon, to według listy płac w książeczce sięga poń gitarzysta Porl Thompson, ale w Hey You! i Icing Sugar zagrał Andrew Brennan, knajpiany saksofonista poznany w Nassau na Bahamach (płytę nagrywano częściowo w studiu Compass Point). All I Want zawiera psychodelicznie podzwaniającą gitarę, a Simon Gallup nie rozczaruje miłośników basu, zadając ciężkie pochody (Torture) albo grając bardziej melodyjnie.

To nie jest zła płyta, tylko do The Cure trzeba mieć odpowiedni nastrój (np. świetnie się sprawdza w trakcie żałoby – praktykowałem dwa razy). Może to kontrowersyjne stwierdzenie, ale album byłby całkiem zabójczy, gdyby przyciąć go o jedną trzecią. 


 

Kazik Na Żywo, Porozumienie ponad podziałami, 1995 

Z płyt Kazika Na Żywo brakowało mi tylko tej i jeszcze Plam na słońcu, nagranych po reaktywacji.

Trzeci – po Kulcie i płytach solo – nurt twórczości Kazika Staszewskiego zrodził się z tego, że artysta postanowił zaadaptować część solowych utworów na rockowy, a wręcz metalowy skład, żeby dało się z tym grać koncerty. Efektem była płyta Na żywo, ale w studio, sygnowana samym imieniem Kazika. Wkrótce wykrystalizował się Kazik Na Żywo jako odrębny zespół, w którym Staszewski prezentował się ze strony rapmetalowo-hardcore’owej, dużo ostrzejszej niż Kult. W 1994 zagrał nawet jako suport przed Rage Against The Machine; Kazik był muzycznie pod wielkim wpływem tego zespołu, choć jako antykomunistyczny libertarianin (acz zwracający w tekstach uwagę na osoby poszkodowane przez transformację ustrojową) raczej by się nie dogadał z jego członkami.

Na razie, pomimo antyklerykalizmu i religijnego wolnomyślicielstwa wywiedzionego z nauk świadków Jehowy, dogadywał się całkiem przyzwoicie z dwoma nowo narodzonymi katolikami: Litzą z Acid Drinkers (później szerzej znanym jako lider Arki Noego) i byłym perkusistą Turbo, Tomaszem Goehsem (od 1998 w Kulcie). Muzycy ci zasilili skład, w którym od czasu poprzedniej płyty pozostali dwaj faceci z Kobranocki: Burza i Kwiatek.

Spośród płyt KNŻ ta jest najbardziej jednorodna, pozbawiona lżejszych elementów czy żartów muzycznych, obecnych na albumie wcześniejszym i późniejszym (pomijając Nitro z kolejnym wykorzystaniem sampla „Hello, Każyk”, znanego z przeboju Kulcich Rząd oficjalny). Nawet Stałem się sprawcą zgonu taty z powodu mej dumy z brata to dość szybka jazda na złamanie karku – zarówno pod względem instrumentalnym, jak i wokalnym.

Zdecydowana większość utworów opiera się na ciężkich riffach, na których tle Kazik rapuje teksty zaangażowane społecznie (Tańce wojenne, Odrzuć to!) lub rzadziej o związkach (Co się z tobą stanie, gdy ci ufać przestanę; Tha Luv). Tematyka „kaznodziejska” występuje w utworze Mądrość tego świata. Czasami są to – zgodnie z przyjętą z entuzjazmem przez Kazika w latach 90. metodą poetycką „zlewu” – pozbawione myśli przewodniej ciągi luźnych skojarzeń (Nie zrobimy wam nic złego, tylko dajcie nam jego; Przy słowie). Pierwszy z dwóch ostatnich trwa aż 7 minut i opiera się na prostym, monotonnym pochodzie basowym, na tle którego aranżacja w każdej zwrotce stopniowo narasta aż do refrenowej eksplozji: „JA JESTEM KŁAMCĄ!”

Nie brakuje zmian tempa, fragmenty ciężkie przeplatają się z galopami – nieprzygotowany słuchacz może wyjść nieco poturbowany. Gdzieniegdzie wyskakują rozmaite sample. Z riffów najbardziej podoba mi się jadący bluesową niemal transowością, zbliżony do twórczości RATM Co się z tobą stanie, gdy ci ufać przestanę, choć Kazik uprawia tam monotonny rap trochę w konwencji Spalam się (przeplatany krzykiem w refrenie).

Największym przebojem był Tata dilera, monolog zapracowanego robotnika, którego syn stanął przed sądem za handel narkotykami, z maniakalnie powtarzanym riffem (podobnym nieco do motywu z I Ain’t Goin’ Out Like That Cyprysowego Wzgórza) i pamiętnym refrenem: „To dobry chłopak był i mało pił…” Wersję alternatywną wrzucił Kazik na koniec płyty, jako utwór niejako bonusowy. Drugi wyróżniający się fragment to Dziewczyny, przeróbka wcześniejszego quasi-rapowego hitu Kazika – historia młodego człowieka, który obwinia dziewczynę o wszelkie swoje nieszczęścia, z kryptocytatami z Baranka, dopasowana do riffu z Sabbath Bloody Sabbath. Warto też wspomnieć thrashowo-hardcore’owy remake Konsumenta, bardzo wczesnej piosenki Kultu. Wcześniej tę aranżację zamieścili na swojej płycie Acid Drinkers, a do KNŻ wniósł ją Litza, którego słychać tu ryczącego unisono z Kazikiem. 

Dopiero przy którymś kolejnym przesłuchaniu zorientowałem się, że płyta zawiera utwór ukryty. Oczywiście jest to wygłup, złożony z idiockich recytacji na tle syntezatorowej melodii Das Modell Kraftwerku.


 

Czarno-Czarni, Czarno-Czarni, 1998 

Na Jarmarku Zamojskim w grodzie pana kanclerza zdobyłem tę płytę. Co prawda po sprawdzeniu w domu okazała się piratem utkniętym wśród oryginałów (i nawet, bezczelni, skopiowali informację, że kopiowanie bez zgody wydawcy zabronione! Dwa razy! Ale żeby skład zespołu, to już nie!), ale taki artefakt również mówi jakąś prawdę o naszym niegdysiejszym rynku muzycznym.

Czarno-Czarni był to rodzaj komediowej supergrupy, na którą złożył się Jarek „Doktor” Janiszewski, wokalista Bielizny, oraz trzej członkowie zespołu Big Cyc. Jako piąty na klawiszach dołączył niejaki Gadaczjus, który potem również dołączył do Cyca, choć nie pojawia się na zdjęciach promocyjnych (zresztą u Czarno-Czarnych też go nie było widać). Debiut stał się niewątpliwym wydarzeniem artystycznym rozrywkowym roku 1998, ze względu na dość obleśny przeboik Nogi, od którego nie można się było onego sezonu opędzić, na równi z Zakręconą Reni Jusis. Nieco słabiej radził sobie – moim zdaniem bardziej udany – Trąbo-Twist z żeńskimi wokalami w tle.

Idea grupy polegała na odtworzeniu atmosfery dawnego bigbitu. Dla większego autentyzmu wykorzystano oryginalne polskie i radzieckie instrumenty z lat 60. Brzmi to niekiedy całkiem zgrabnie, np. w Dziewczynie dla blondyna. Wśród utworów znalazły się zarówno dynamiczne twisty, w rodzaju obu wymienionych powyżej przebojów, jak i spokojniejsze piosenki jak Z archiwum L (Love). Nieco jazzującego klimata słyszymy w 16 mgnień wiosny: buszujący bas, organy i kobiecy wokal w tle jak z francuskiego filmu. Całkiem stylowo wypada kończący płytę instrumental Mazury ’61, z solami harmonijki ustnej i trąbki – według wypowiedzi muzyków zainspirowany sielankowymi ujęciami z Polskiej Kroniki Filmowej.  

Mimo wszystko słychać, że to po prostu nie mogło powstać w latach 60. Dlaczego? Bo Janiszewski. Jego charakterystyczna maniera wokalna oraz groteskowe teksty (Nogi czy Trąbo-Twist, wyselekcjonowane do promocji, to jeszcze łagodniejsze przypadki, a i tak podobno koledzy odrzucili te najbardziej obsceniczne). Jak to u Doktora – czasem poświęcone osobliwie ujętej seksualności człowieka (Pszczoła o molestowaniu w biurze, Bursztynowa komnata), a czasem po prostu głupawe (Z archiwum L (Love)). W Miłość i rtęć pojawia się wątek ekologiczny. Niektóre utwory także muzycznie mogłyby się znaleźć w repertuarze Bielizny – na przykład wspomniana Pszczoła, a szczególnie spokojniejszy Krwawy poeta. Zresztą mówił Dżej Dżej w materiale dla „Tylko Rocka” 9/1998, że część tekstów Janiszewski napisał jeszcze w Bieliźnie.

Najlepsze jest Popołudnie na osiedlu, które brzmi po prostu jak Big Cyc (z innym wokalem) robiący podejście pod pastisz bigbitu – niech się wszelkie Nogi schowają; „podstępny” akompaniament zwrotki kojarzy się z Kręcimy pornola czy szczególnie Naszą rodzinką, a całkiem nowoczesne podcinanie na gitarze kontrastuje z wintażowymi partiami  organów.

Jeżeli kapela sama określa swój styl mianem „plażowego uderzenia”, to wiadomo, że nie ma sensu traktować tego zbyt poważnie ani szukać specjalnej wartości artystycznej. Ale dla rozrywki czasami się sprawdza, o ile nie ma się alergii na Janiszewskiego. 

 

Garbage, BeautifulGarbage, 2001 

To dla odmiany też z Zamościa, ale oryginał. Kiedy zespół wielkookiej Shirley Manson i byłego producenta Nirvany Butcha Viga (tu realizującego się na perkusji) nagrał trzecią płytę, recenzja w „Tylko Rocku” była chłodna. Fakt, trudno było przeskoczyć tak wysoką poprzeczkę, jaką postawiła sobie grupa na albumie Version 2.0. Albumowi zaszkodziło też to, że ukazał się wkrótce po ataku na World Trade Center i nikt nie miał głowy do zapoznawania się z nową twórczością Garbage.

Zespół w dalszym ciągu specjalizuje się w dźwiękach elektroniczno-rockowych, solidnie zaaranżowanych (w końcu Steve Marker i Duke Erikson też są zawodowymi producentami dźwięku). Pierwiastka rockowego jest tym razem mniej, a na purystach pewnie nie za dobre wrażenie zrobił otwieracz Shut Your Mouth z jakby rapowaną zwrotką (trudno nie mieć skojarzeń z pierwszym utworem z omawianej tu kilka miesięcy temu płyty Meredith Brooks). Jeśli jednak nie ma się zbyt uśrubowanych wymagań (i lubi się tak „nowoczesne” aranże), to wszystko wydaje się na swoim miejscu: melodyjne refreny, wpadające w ucho motywy przewodnie, loopy, sample, syntezatory, nakładki wokalne…

Na plus wyróżniłbym przede wszystkim singlowy Androgyny i Breaking Up the Girl, a także dynamiczny Parade z wokalnym „echem”. Przedstawicielem „nurtu beachboysiego” jest Can’t Try These Tears, z melodią rodem z lat 60., opakowaną w nowoczesną aranżację z modnym na przełomie wieków dźwiękiem dzwonu. Po Mleku z pierwszej płyty przyszła zaś pora na kawę: nastrojowe Cup of Coffee z fortepianem, piłą i brzmieniami smyczkowymi, chyba puszczanymi od tyłu. Z ballad wybija się jeszcze Drive You Home oraz końcowy So Like a Rose. W Untouchable rezonuje doświadczenie Garbage w pisaniu piosenki do filmu z Jamesem Bondem (mianowicie The World Is Not Enough). Zabrakło wprawdzie bezpretensjonalnego, gitarowego przeboju, jakim było When I Grow Up, ale całkiem sympatycznie wypada Cherry Lips (Go Baby Go), choć recenzenci (również w tegorocznej wkładce „Teraz Rocka”) nie pozostawili na nim suchej nitki, jako na najbardziej tandetnym. Mnie aranżacja syntezatora w zwrotce kojarzy mi się osobliwie z muzyką z Sąsiadów. 


 

Queen, Sheer Heart Attack, 1975 

Kolejna wizyta w Czerwonym Chrząszczu. Trzeci album prezentuje Queen w momencie, kiedy zespół zasmakował już sławy dzięki pierwszemu przebojowi Seven Seas of Rhye, ale jeszcze był przed wielkim przełomem w postaci Bohemian Rhapsody.

O rosnącej pozycji grupy świadczyła pierwsza amerykańska trasa koncertowa, na której suportowała zespół Mott The Hoople. W czasie tournée Brian May zapadł na zapalenie wątroby i przez pewien czas było z nim naprawdę krucho. W szpitalu napisał odwołującego się do amerykańskich przeżyć hardrockera Now I’m Here – jeden z wczesnych przebojów Queen, choć przeze mnie niespecjalnie lubiany. Na koncertach utwór ten bywał często pretekstem do rozbudowanych popisów gitarowych.

Na Sheer Heart Attack (co za paskudny tytuł! – swoją drogą piosenka pod tą samą nazwą ukazała się dopiero w 1977, kilka albumów później) grupa odeszła od progresywnych aranżacji z poprzedniej płyty, skupiając się na specyficznym mariażu hard rocka z music hallem, który osiągnął doskonałość na albumie kolejnym. Nurt musichallowy, cokolwiek żartobliwy, reprezentują takie utwory jak Bring Back That Leroy Brown z wykorzystaniem banjolele. Najlepszą syntezę artyści osiągnęli w największym przeboju z tego zestawu – Killer Queen, z fortepianem, harmoniami wokalnymi, specyficznym brzmieniem gitary Maya (dogranej po wyjściu ze szpitala) i innymi wyróżnikami stylu.

Należy też wymienić otwieracz Brighton Rock Maya, dynamiczną hardrockową gonitwę pełną nakładek gitarowych, gdzie Freddie Mercury swobodnie przechodzi między falsetem a normalnym śpiewem, a refren to oczywiście wspólny wysiłek wokalny. Utwór zawiera parę zmian tempa i rozbudowaną solówkę, która na koncertach była później wykonywana sama w sobie jako instrumental.

Płyta zbudowana jest na zasadzie yin-yang: każda połowa zawiera pewien element drugiej. Strona A jest bardziej dynamiczna, z wyjątkiem wspomnianego Killer Queen. Klamrę stanowią wspomniane wyżej dwa utwory Maya, a reszta tworzy coś w rodzaju epickiej suity: złowieszczy Tenement Funster!, czyli obowiązkowy utwór Rogera Taylora, przez niego samego zaśpiewany, przechodzi płynnie we Flick of the Wrist Mercury’ego – skontrastowany rytmicznie, z fortepianowym wstępem, jakiego nie powstydziłby się Roy Bittan – ten zaś w balladowy Lily of the Valley z tekstowymi nawiązaniami do fantastycznej sagi Rhye, ciągniętej od dwóch płyt.

Na stronie B znalazły się utwory lżejsze, bardziej nastrojowe, względnie mniej poważne – z wyjątkiem bardzo dynamicznego, wręcz punkowego Stone Cold Crazy (skowerowała go później Metallica). Funkcję klamry pełni dyptyk Freddiego In the Lap of the Gods, gdzie Mercury daje upust swoim operowym fascynacjom, a w pierwszej części zdarza mu się – co rzadkie – śpiewać z delikatnym przetwornikiem głosu. Poza wspomnianym Leroyem Brownem pojawia się miniatura Dear Friends: tylko Freddie, fortepian i fspółtowarzyszy jego chór.

John Deacon zawsze był najspokojniejszym i najmniej zwracającym uwagę członkiem Queen, jednak na tej płycie po raz pierwszy wniósł coś od siebie. Chodzi o pogodną w wyrazie, dość dynamiczną piosenkę Misfire, na której zagrał także na prawie wszystkich gitarach (choć partii Maya nie da się pomylić z niczym innym). A co z Brianem? O ile czaduje aż miło albo używa gitary jako substytutu orkiestry, a kompozytorsko wniósł 4¼ utworu, to do zaśpiewania przypadło mu tym razem podniosło-smutne She Makes Me (Stormtrooper in Stilettos) – chyba najmniej ciekawy fragment płyty, ale daje dobrą chwilę oddechu przed wielkim finałem, czyli drugą częścią In the Lap of the Gods. 


 

The Who, Who’s Next, 1971 

Kolejna z klasycznych płyt, których jakoś nie kupiłem przez ostatnie 20 lat. W ogóle poprzedni album The Who, grupy potężnej w Wielkiej Brytanii, ale u nas znacznie niedocenionej (niektórzy, np. Jacek Leśniewski czy Angus Young, mówią nawet, że Led Zeppelin to słabsza podróbka The Who), zdobyłem w 2000 roku i była to słynna koncertówka Live at Leeds.

            Who’s Next ukazał się po tym albumie. Jeśli brać pod uwagę studyjną dyskografię zespołu, to był następcą pionierskiej rock opery Tommy. Prawdę mówiąc, Pete Townshend planował w dalszej kolejności projekt jeszcze bardziej monumentalny, zatytułowany Lifehouse, ale ostatecznie zdecydował się wydać po prostu zbiór piosenek, wykorzystując niektóre pomysły z tamtego przedsięwzięcia. Takim obrazem panowie Daltrey, Townshend, Entwistle i Moon stworzyli swój najlepszy album studyjny niebędący koncepcyjnym, choć w tekstach niektórych piosenek można się doszukiwać powiązań.

            Okładka, na której widzimy członków zespołu po naurynowaniu na betonowy wybelisk, może się wydawać szczeniacka, zespół do końca zresztą nie pozbył się zasłużonej łatki rozwalaczy wszystkiego, od instrumentów na koncertach po wyposażenie hoteli, ale muzyka znacznie dojrzała od czasu My Generation, aranżacje są dość bogate. Zespół wykorzystuje analogowy syntezator, na którym gra Townshend. W wyższych rejestrach instrument ten może budzić skojarzenia dentystyczne, ale mimo to całkiem wdale uświetnia półballadowy The Song Is Over, w którym zresztą Townshend śpiewa zwrotki, a Roger Daltrey – refren. Utwór ten zaczyna się w solennym nastroju kojarzącym mi się ze sceną kanterberyjską.

            Najbardziej znane są trzy piosenki. Otwieracz Baba O’Riley – podniosła pieśń z motywem syntezatorowym (opartym rzekomo na zapisie fal mózgowych Townshenda), w której pod koniec rozbrzmiewa orientalizujące solo na skrzypcach w wykonaniu Dave’a Arbusa, lidera zespołu East Of Eden. Finałowy, ośmioipółminutowy hymn Won’t Get Fooled Again z riffem, którym mogło się zainspirować AC/DC przy utworze High Voltage. Do tego Behind Blue Eyes – balladowy, ale z bardziej dynamiczną częścią środkową, pominiętą przez zespół Limp Bizkit, gdy na początku XXI w. podbił listy przebojów własną wersją.

            Odwrotnością Oczu niebieskich jest Bargain – niezły kawałek hard rocka ze spokojniejszym interludium (pasowałby do koncertu w Leeds). John Entwistle wyciosał dla siebie ponad trzy i pół minuty w postaci My Wife, gdzie śpiewa, gra na fortepianie i zorganizował jeszcze sekcję dętą. Natomiast jego energiczne pochody, przede wszystkim w Love Ain’t For Keeping, przypominają mi, dlaczego zaliczałem go do swoich ulubionych basistów. Głos Townshenda w roli pierwszoplanowej słychać ponownie w Going Mobile, najmniej charakterystycznej piosence na płycie, ciut może countrowej, choć i tam basowy fundament Entwistle’a robi dobrą robotę. Stosunkowo mniej ciekawy jest też Getting in Tune. Zaczyna się spokojnie, od fortepianu, na którym gra Nicky Hopkins, a potem stopniowo nabiera typowej dla The Who bałaganiarskiej maniery.

Reedycja wz. 1995 zawiera aż siedem bonusów, z czego z zasadniczej tracklisty powtarza się tylko Behind Blue Eyes (inna wersja, z Alem Kooperem na organach). Trochę to rozbija ogólną dramaturgię płyty. Większość to niewykorzystane utwory z projektu Lifehouse, z czego Naked Eye znany był ze składanki Odds & Sods, a Water, w późniejszej wersjize strony B singla 5:15. Nieco po amerykańsku brzmi Too Much of Anything (jakiś The Band cy cuś?), I Don’t Even Know Myself – swoją drogą wrzucony na stronę B promującego płytę singla Won’t Get Fooled Again to takie typowe The Who, przy czym z bluesową harmonijką i gitarą slide, zaś Baby Don’t You Do It to kower przeboju Marvina Gaye’a z 1964, z gościnnym udziałem Lesliego Westa, „Góry, Która Gra Na Gitarze”. W książeczce znalazły się wspomnienia Townshenda oraz artykuł Johna Atkinsa, wyjaśniające, jak to ze lnem było, znaczy z koncepcją Lifehouse i jej ostatecznym przekształceniem w Who’s Next.



środa, 15 września 2021

Weekend w Małbrzychu

 Postanowiono się wybrać kolejny raz na Dolne Śląsko, tym razem wybierając jedno z byłych miast wojewódzkich.

Głównym celem wycieczki był Zamek Książ.

Podróż pociągiem trwała trzy i pół godziny. Spośród kilku istniejących w Waldenburgu stacji kolejowych wybraliśmy dworzec Małbrzych Miasto. Od razu wzbudziła moje zainteresowanie jego arcytektura: ośmiokątna hala z żurawiem w środku.

Z niewielkiego placu przed dworcem można dojechać taxówką do Zamku Książ, dawnej rezydencji rodu Hochbergów. Po drodze widziałem dużo urban decay, z perłą w koronie w postaci nieczynnego hotelu Sudety. Taksówkarz gawarił, że tylko patrzeć, jak się to komuś zawali na głowę, a już „baldachim” przed wejściem w pierwszej kolejności.

Hotel Suddendeath

Wysadzono nas przed główną bramą kompleksu zamkowego. Były tam kasy biletowe i kawałek ogrodu w stylu francuskim, z panną-fontanną.

Fontanna niezbyt przemyślanna

Za bramą stojały dwa hotele w budynkach koło bramy. Jeden nazywa się „Pod Oślą Bramą”, nasz okazał się Zamkowy. Pokój nieduży, ale uksusowy, pomijając, że informacja dla gości w języku angielskim została przetłumaczona w stylu „tour de jołopen open” (poczynając od nagłówka „Dear Quests”). Z okna miałem widok na boczną wieżę zamkową.

I nic, że to okno od łazienki, na wprost kabiny i kibla

Na obiad poszliśmy do położonej kilka budynków dalej restauracji. Obiad kosztował 120 zł, a trzeba było długo czekać! W końcu dużo turystów, a na polu ulewa. W obrębie kompleksu zamkowego znajdowało się kilka budynków, w tym nasz hotel i jeszcze drugi, oddzielone od samego schlossu malowniczo położonym dziedzińcem, po którym jeździła autonomiczna kosiarka. Spotkałem tam czarnego, miziastego kota.

Jak to zwykle w czasie epidemii, zwiedzanie odbywało się z audioprzewodnikiem. Widoki z okien to po prostu excentryczny radharc.

 Wnętrza fajnie urządzone, chociaż nie wszystkie oryginalne – zamek został dokumentnie splądrowany w czasie wojny, kiedy narodowi szwaboliści wywalili kniazia Hochberga (jegoż synowie służyli w armiach alianckich) i urządzili tu zakłady wchodzące w skład sławetnego kompleksu Riese. W jednych pomieszczeniach rekonstrukcje dawnego wystroju, w innych plansze edukacyjne.

Herr Jesus

Jedną rzeźbę znaleziono po wojnie, walającą się pod murami zamku. Nikt nie wie, gdzie pierwotnie stała ani dlaczego nie zrabowano jej razem z innymi

Obecnie stoi na jednym z kominków

 Niestety, weszliśmy przed 17, a czynne jest do 18, więc jakoś w 2/3 ekspozycji zaczęli nas gonić ochroniarze, żebyśmy już kończyli. Udało się jeszcze zobaczyć kawałek zamkowych tarasów.

"Sprawdzono - min niet"

Na jednym bilecie można było odwiedzić zarówno zamek, jak i należącą także do muzeum Palmiarnię. Była ona jednak odrobinę oddalona od zamku. Nieopodal był przystanek MPK, ale nie chciało mi się czekać, więc poszliśmy pieszo, drogą przez dziki park pałacowy i otwarte łąki.

Księżna Daisy przyjechała do Książa z jakiejś pszyczyny

W Palmiarni było dość ciekawie – kolejny ogród botaniczny na moim koncie. W kompleksie połączonych ze sobą szklarni znajdują się nie tylko palmy, ale też kaktusy, araukarie, drzewka banzai i inna zielenina. Do tego nieco zwierząt: żółwie czerwonolice w sadzawce, pawie w wolierze i lejmury w zaadaptowanej szklarni, choć te ostatnie były dosyć senne, a przeto nie można się było dowiedzieć, czy taka aranżacja im odpowiada. W jednym z pawilonów urządzono sklep kwiaciarski, w drugim – wystawę roślin owadożernych, w trzecim – ekspozycję zbrój japońskich i kimon.

Pan od wuefu

Spod Palmiarni, kupując bilety u kierowcy, dojechaliśmy autobusem miejskim do Szczawna-Zdroju. Trasa wiodła przez blokowisko Piaskowa Góra, gdzie znienacka rzuciły mi się w oczy białe łosie.

We Wambrzychu spotykujemy też muflony, ale nie zrobiłem zdjęcia, bo uciekły

Szczawno-Zdrój jest odrębnym miastem, ale położonym tuż przy Wałbrzychu, niczym Świdnik pod Lublinem albo te wszystkie miasta Górnego Śląska obok siebie – praktycznie nie widać granicy. Znalazłszy się w uzdrowisku, szybko dotarliśmy na deptak, gdzie m.in. zjedliśmy obiad w restaruracji „Pod Lwami”.

Ale nie pod tymi

Głównym punktem atrakcji był park zdrojowy wraz z poniemiecką pijalnią wód, niestety niemiłosiernie optaną przez gołąby.

Ciekawie też było pochodzić po bocznych uliczkach, gdzie na każdym kroku napotykałem ślady po sławnych kuracjuszach – najbardziej rzuca się w oczy spiżowy Hendryk Wieniawski, ale jest też np. tablica pamiątkowa Gerharta Hauptmanna czy cały wykaz wybitnych Polaków, którzy tu wypoczywali.

 Weszliśmy też na porośnięte parkiem wzgórze. Oprócz ścieżek spacerowych mają tam sztuczny wodospad oraz Wieżę Anny, nazwaną na cześć księżnej Anny Emilii, żony Jana Henryka VI.

Do Książa, czyli Fyrsztynu, wróciliśmy na autobusie. Cała trasa trwała około godziny, więc ledwo się zmieściłem na bilecie jednorazowym (godzinnym). Po drodze widziałem na Piaskowej Górze mural pod sklepem monopolowym, upamiętniający Siwego z zespołu Defekt Muzgó.

„Wszyscy jedziemy na tym samym wuzkó”, konkretnie linii 8

Końcowy etap trasy wiódł przez podwałbrzyską wieś Lubiechów – spokojne, ruralne okolice. Po powrocie okazało się, że czarne koty na zamku są dwa.

Trzeciego dnia przyszło zbadać centrum miasta. Po załatwieniu spraw na dworcu przede wszystkim obfotografowałem Hotel Sudety, po czym ruszyliśmy z buta w kierunku ścisłego centrum.

Zagadka anatomiczna

 Najpierw szliśmy wzdłuż obleśnych familoków, przy których miałem duszę na ramieniu. Kiedy te dobiegły końca, zaczęły się potworne rozkopy – w Małbrzychu trwała akurat generalna przebudowa systemu drogowego. W końcu zdecydowaliśmy się złapać autobus i skrócić sobie tę wędrówkę.

Szyld zaprojektowany przez lekarza

Planowaliśmy odwiedzić muzealną Starą Kopalnię, ale trzeba było odwołać, bo nie się wyrobilibyśmy przed odjazdem pociągu; tym bardziej, że główna ulica prowadząca do Kopalni także była nieprzejezdna.

Modernizacya

Zamiast tego zwiedziliśmy Muzeum Porcelany. Ekspozycja, urządzona w dawnym domu bogatych mieszczan, zawierała całą myngę eksponatów przedstawiających dzieje małbrzyskiej ceramiki.

Najbardziej podobała mi się sala PRL-owskich talerzy okolicznościowych. Tu kopalnia, tam ORMO. Tu Spotkanie Ludzi Dobrej Roboty, tam Turniej Złotej Kielni. Tu Pracownicze Ogródki Działkowe, tam mistrzostwa Polski w zapasach.

Na klatce schodowej pod koniec zwiedzania upchnięto jeszcze wystawę współczesnego malarstwa polskiego; znalazł się tam Beksiński i dwa Duda-Gracze.

Wyobraźcie sobie schabowego na czymś takim. Może być klonowany

Po zjedzeniu czegoś postanowiliśmy zobaczyć ścisłe centrum. Stare Miasto skupia się wokół dwóch głównych placów. Pierwszym z nich jest Rynek, wokół którego, w stylowych kamienicach, znajduje się Urząd Miasta z kotwicą na dachu i rozmaite – w założeniu – preściżowe sklepy.

Z lewej bibloteka

Drugi to Plac Magistracki z potężnym, neogotyckim urzędem miejskim, na którego tyłach stoi nie mniej stylowy kibel. Naprzeciw kibla - urząd stanu cywilnego, gdzie w 1964 pobrali się Tadeusz Nalepa i Mira Kubasińska, żeby dostać koedukacyjne zakwaterowanie.

Odbiegające od tych placów boczne ulice są jednak mocno zaniedbane, żeby nie powiedzieć – zakapiorskie. Jeśli ktoś kojarzy w mieście Cz. ulicę Krakowską, Katedralną czy Ogrodową, to centrum Małbrzycha wygląda jak całe miasto złożone z takowych. Przynajmniej opieki duchowej tutejszym nie brakuje. W centrum znajduje się potężna kolegiata Matki Boskiej Bolesnej (i mniejsze sanktuarium), kościół ewangelicki i polskokatolicki, a także parafia prawosławna w zwykłej kamienicy.

Kolor Małbrzycha

Czy faktycznie Małbrzych jest aż tak potwornie przepełniony poczuciem beznadzięgi, jak się często uważa? W latach 90., po upadku tutejszych kopalni, była to podobno stolica polskiego bezrobocia. Do dzisiaj sytuacja się poprawiła, miejscami miasto ładnieje, ale w wielu miejscach jeszcze czuć brak piniądza (nie dotyczy Zamku Książ). Zobaczymy, jak będzie po modernizacji sieci drogowej.

Wiele widoków jednak odbiera mowę