piątek, 25 października 2019

Totsugeki!, czyli jesień imperium (z frontu czytelniczego, cz. 4)




Tematyka Japonii w II wojnie kontynuowana była bez całe wakacje, a w tak zwanym międzyczasie nastała (niemożliwie ciepła) jesień. Tak doszło do tego, że na liście lektur znalazła się jesień japońskiego imperium: dwa habeki i coś jeszcze.


11. Zbigniew Flisowski, Leyte 1944, Warszawa 1994

Książkę tę czytałem wkrótce po tym, jak się ukazała, i zrobiła na mnie wrażenie nie mniejsze niż Bitwa jutlandzka 1916 tego samego autora, z tych samych powodów. Od razu nabrałem ochoty na więcej… po czym dowiedziałem się od ojca, że Zbigniew Flisowski zmarł tydzień wcześniej. W zasadzie Leyte to nie jest całkiem oryginalne dzieło, jeno ekstrakt z jego monumentalnej pracy Burza nad Pacyfikiem.
Kiedy Japonia wyraźnie zaczynała przegrywać wojnę, jej admirałowie po raz kolejny postanowili wydać Amerykanom wielką, decydującą bitwę, która przechyliłaby szalę. I znowu efekt był pozytywny… dla Amerykanów. Bitwa w zatoce Leyte, na wodach Filipin, okazała się największym starciem morskim w dziejach, tak wielkim, że właściwie składało się z czterech bitew: na Morzu Sibuyan, w cieśninie Surigao, koło wyspy Samar i koło przylądka Engaño.
W połowie 1944 r. losy wojny na Pacyfiku Spokojnym były już właściwie przesądzone i Amerykanie widzieli już na horyzoncie atak na samą Japonię. Pozostawała wątpliwość, którędy się tam dostać. Admirał Nimitz preferował atak najkrótszą drogą, przez archipelagi środkowego Pacyfiku. Generał MacArthur wolał przez Filipiny – był to winien tamtejszym mieszkańcom. Z inicjatywy „Byka” Halseya postanowiono wysadzić silny desant na Leyte, położonej mniej więcej pośrodku Wysp Filipińskich, i tym samym zapewnić sobie bazę wypadową do wyzwolenia całego archipelagu, równocześnie rozcinając tamtejsze siły japońskie na dwie części. Po śmierci adm. Yamamoto i zaginięciu jego zastępcy, adm. Kogi, na czele Połączonej Floty stał admirał Soemu Toyoda. Postanowił on – mimo katastrofy, jaką się okazała niedawna bitwa na Morzu Filipińskim – raz jeszcze podjąć próbę wymuszenia na Amerykanach walnej bitwy. Miał o tyle problem, że różne zespoły okrętów przebywały na rozmaitych akwenach i ich zgranie czasowe nie było łatwą sprawą.
Pierwszym aktem dramatu okazała się bitwa na Morzu Sibuyan. Kontradmirał Takeo Kurita, idąc zaskoczyć od północy amerykańską flotę osłaniającą desant w Zatoce Leyte, sam został zaskoczony przez lotnictwo pokładowe przeciwnika, podległe Halseyowi, i stracił m.in. superpancernik „Musashi”. Tymczasem dowódca drugiego japońskiego zespołu, wiceadm. Nishimura, próbował się zbliżyć do Leyte od południa, ale w cieśninie Surigao zaszedł mu drogę kontradm. Jesse Oldendorf. Skończyło się czymś w rodzaju nowej Cuszimy, tyle że tą razą to Japończycy zostali rozgromieni. Nishimura poszedł na dno wraz z flagowym pancernikiem „Yamashiro”, który od zawsze mnie fascynował za sprawą niedorzecznie wysokiej nadbudówki-pagody. Zniszczony też został jego bliźniak „Fuso”. W zwycięstwie Amerykanów znaczną rolę odegrał dowódca dywizjonu niszczycieli o zupełnie nieadekwatnym nazwisku – Jesse Coward. W tym również starciu wzięły udział dwa okręty australijskie.
Gorzej poszła US Navy bitwa koło wyspy Samar. Osłaniający desant na Leyte zespół lotniskowców eskortowych admirała Thomasa Sprague’a dał się zaskoczyć siłom głównym Kurity, bo Halsey, który miał pilnować północnej cieśniny San Bernardino, opuścił ten rejon, pozwalając Japończykom przejść wzdłuż brzegu Samar. Okręty Sprague’a były mniejsze, słabsze i lżej uzbrojone od lotniskowców floty, praktycznie pozbawione artylerii z prawdziwego zdarzenia. Z natury rzeczy służyły nie do bezpośredniej walki, a do wspierania konwojów. Owe „pisklęta” stanęły teraz, niczym Dawid przed Goliatem, w obliczu japońskich okrętów liniowych i musiały się zdać na zasłonę dymną oraz deszczowe szkwały (to niezupełnie tak, że na pełnym morzu nie ma się gdzie schować). W ich obronie stanęła jeszcze mniejsza drobnica – niszczyciele, w tym eskortowe – i choć kilka zatonęło (jak również lotniskowiec „Gambier Bay”), to narobiły takiego zamieszania, że zniechęciły Kuritę do pościgu.
Ostatnim etapem była bitwa u przylądka Engaño. Dowódca sił głównych Połączonej Floty, adm. Ozawa, miał za mało lotnictwa po lipcowej masakrze na Morzu Filipińskim, więc podjął praktycznie samobójczą próbę sprowokowania Amerykanów, aby odwrócić ich uwagę od Kurity i Nishimury. Zakończyło się kompletną klęską: zatonął m.in. „Zuikaku” – ostatni spośród lotniskowców, które atakowały Pearl Harbor. Sytuacja lotnictwa japońskiego, o czym pokrótce mówi ostatni rozdział, stała się tak dramatyczna, że postanowiono sięgnąć po broń ostateczną: jednostki kamikaze.
Książka napisana jest dobrym, wciągającym językiem, sięga często po relacje uczestników. Podobnie jak w Bitwie jutlandzkiej, prawie czuć pod nogami chrzęst pękających żarówek i widać tryskającą krew (a w jednym przypadku – pastę fasolową). W trakcie czytania przypominałem sobie nieraz znajome fragmenty, które pozostały mi w głowie z lektury przed ćwierćwieczem. Przydałoby się natomiast trochę korekty, bo znalazło się nieco literówek czy niewłaściwego użycia przypadków. Trafia się też (s. 185) powtórzenie dwa razy tej samej informacji w jednym akapicie, choć innymi słowami.
Występują też rozbieżności w nazewnictwie. Na wkładce ze zdjęciami figuruje admirał Shoji Nishimura, a w tekście występuje on jako Teiji. Być może znany był pod dwoma imionami, podobnie jak gen. Gen/Hajime Sugiyama, ale książka tego nie wyjaśnia. Za to Clifton J. Sprague i Thomas L. Sprague to faktycznie dwaj różni faceci, nawet niespokrewnieni. Poza tym na mapie widać wysepkę Tuluan, a w tekście – Suluan (druga wersja jest prawdziwa).
Na okładce widnieje reprodukcja obrazu Carla G. Eversa, przedstawiającego ostatnią walkę „Gambier Bay”. Flisowski poznał osobiście dwóch lotników z tego okrętu: Hanka Pyzdrowskiego i Freda Grabosa, jak również pilota torpedowego Howarda Skidmore’a z lotniskowca „Cabot” i podporucznika Elmera Smitha z kutra torpedowego.
Problem polega na tym, że tam, gdzie autor sięgał do opracowań, zdarzało mu się, mówiąc eufemistycznie, oszczędnie gospodarować cudzysłowem. Niektóre fragmenty wydają się żywcem spisane z The Rising Sun Johna Tolanda i choć praca ta figuruje w bibliografii, to jednak cytaty nie zostały zaznaczone. Przepisał je wprawdzie własnymi słowami, za to w tej samej kolejności zdań co w oryginale (choć w przypadku innych źródeł czy opracowań nie miał problemów z zaznaczaniem). Sprawia to, że po latach mam do Flisowskiego mniej szacunku niż dawniej.
Ciekawostka: jeden z lotniskowców eskortowych nazywał się „Kalinin Bay”. To oczywiście od zatoki na Alasce.

Cytat: „Indyk idzie do wody. Gdzie jest, powtarzam, gdzie jest Zespół Operacyjny 34, cały świat się zastanawia” (radiogram Nimitza, który nieintencjonalnie doprowadził Halseya do autentycznego wścieka, wpływając na przebieg bitwy)



12. Antoni Wolny, Okinawa 1945, Warszawa 1983

Pierwszy habek o wojnie na Pacyfiku ukazał się jeszcze w czasach, kiedy Bellona nazywała się Wydawnictwem Ministerstwa Obrony Narodowej, a seria miała białe obwoluty. Na okładce Okinawy widnieje japoński samobójczy samolot-pocisk „Ōka” – w książce, jak i przez Amerykanów, zwany „Baka”, czyli „głupek” – na tle maziaja mogącego uchodzić za Wschodzące Słońce.
Walki o Okinawę, największą wyspę archipelagu Riukiu, należały do ostatnich etapów kampanii pacyficznej. Dla Japończyków sytuacja była o tyle symboliczna, że gajdzińskie wojska weszły właściwie na stricte ziemię Cesarstwa, a nie tylko na terytoria zależne, jak Saipan. Poza tym była to największa amerykańska operacja desantowa w czasie całej wojny – wzięło w niej udział więcej żołnierzy i okrętów USA niż w „dniu D” w Normandii. Uczestnikami operacji byli również Brytyjczycy wraz z dominiami, którzy wystawili jeden z wielkich zespołów marynarki, ale odegrali rolę pomocniczą i opracowanie wspomina o nich marginalnie tylko.
Desant poprzedziło POTĘŻNE przygotowanie artyleryjsko-lotnicze, które mogłoby zetrzeć w pył japońską obronę na plażach. Sęk w tym, że tym razem, inaczej niż dotychczas, japońska obrona nie znajdowała się na plażach, ino w głębi wyspy. Amerykanie nadziali się na nią dopiero po wylądowaniu. O ile północną część Okinawy udało się opanować dość łatwo, to w południowej, gęściej zaludnionej, zaczęły się schody. Żołnierze japońscy, kryjąc się w jaskiniach, potrafili przetrwać najcięższy ostrzał, a wychodząc na zewnątrz, prezentowali determinację dosłownie samobójczą. Do tego wielu z nich, ukrywszy się w chwili przełamania frontu, nękało Amerykanów działaniami partyzanckimi. Okrążonemu garnizonowi gen. Mitsuru Ushijimy próbowała przyjść z pomocą Połączona Flota, ale zespół będący już cieniem dawnej świetności wycofał się po utracie m.in. „Yamato”. Za to amerykańską flotę inwazyjną zaczęły nękać ataki pilotów kamikaze, którzy zatopili wiele statków i okrętów, a wśród nich weterana Guadalcanalu – niszczyciel „Aaron Ward”. Na lądzie Amerykanie ponosili ciężkie straty, zwłaszcza w walkach o takie wzniesienia jak Głowa Cukru czy Góra Miliona Dolarów (nazwana podobno od łącznej wartości pocisków, które na nią spadły). Pod koniec maja, oprócz nieprzyjaciela, musieli się mierzyć i z deszczami monsunowymi: w pewnym okresie amerykańscy saperzy zużywali dziennie 400 ciężarówek żwiru na zasypywanie dziur w drogach. Ostatecznie opór japoński na Okinawie został złamany, pomimo śmierci dowódcy 10. Armii, gen. Simona Bolivara Bucknera. Tenże pochodził z Kentucków i imiona upamiętniające latynoskiego bohatera odziedziczył po ojcu, generale konfederatów. Latynosem był za to podległy mu dowódca 1. Dywizji Piechoty Morskiej, gen. Pedro del Valle – Portorykańczyk.
W porównaniu z poprzednimi, książka napisana jest w sposób dość „sztabowy” i jak na produkcję tego rodzaju wypada porządnie. Pierwsze rozdziały to omówienie sytuacji strategicznej oraz przygotowań obu stron i organizacji ich wojsk. Ta ostatnia przedstawiona została całkiem szczegółowo, po stronie amerykańskiej autor wymienia nawet plutony interpretacji zdjęć lotniczych albo zespoły ortopedyczne. Natomiast SeaBees, bataliony budowlane marynarki, znowu nie mają szczęścia, stając się „batalionami budowy konstrukcji morskich”. Śledzenie przemieszczeń wojsk ułatwiają mapy o wystarczającej szczegółowości. Do tego są dwie wklejki ze zdjęciami: trochę dowódców, trochę zdjęć z teatru działań, a także sprzęt wojenny, głównie amerykański, nierzadko z podaniem danych technicznych. Co ciekawe, w nowym, XXI-wiecznym wydaniu znalazły się zupełnie inne zdjęcia.
Ponieważ Okinawa powstała jeszcze za poprzedniego systemu, nie obyło się bez wtrętów ideologicznych. Już w pierwszym akapicie pierwszego (nie licząc przedmowy) rozdziału pojawia się wzmianka o tworzeniu „grup antywojennych” przez Komunistyczną Partię Japonii, choć była to działalność marginalna, biorąc pod uwagę, że KPJ miała wówczas około tysiąca członków. Dalej, przy okazji wojny w Chinach, powtórzony zostaje komunistyczny dogmat, że Kuomintang zajmował się „biernym prowadzeniem wojny”, a jedyny poważny opór stawiali Japończykom chińscy komuniści – choć np. u Polita można się przekonać, że było właśnie odwrotnie. Ogólnie jednak tematyka potyliczna pozostaje w Okinawie dość stonowana.
Chiny stoją na marginesie tematu pracy – pojawiały się w alianckich planach strategicznych, prócz tego niektóre jednostki japońskie przybyły na Obcinawę z kontynentu. Autor prezentuje tamtejsze nazwy geograficzne w co najmniej trzech różnych transkrypcjach: angielskiej (Hangchow), polskiej (Szansi) oraz eee… rosyjskiej? (Taonań). Z kolei atol Ulithi występuje jako „wyspy Ulity”. Ogólnie jednak pod względem językowym ta praca stoi całkiem nieźle, choć dziwnym trafem żołnierze japońscy nie mogą tak po prostu siedzieć w jaskiniach – w większości przypadków są to „jaskinie skalne”.


A teraz coś z nieco innej beczki.

13. Cień wschodzącego słońca. Opowiadania, tłum. Mikołaj Melanowicz, Warszawa 1972

Przyszła wreszcie kolej na kawałek literatury pięknej. Cień wschodzącego słońca to antologia pięciu japońskich opowiadań związanych z II wojną światową, wyselektowana na podstawie zbioru wydanego w Tokiu w 1969. Tamta antologia opublikowana została po angielsku, lecz polskie wydanie opiera się na przekładach bezpośrednio z języka oryginalnego, dokonanych przez jednego z naszych czołowych japonistów. Nie należy się tu spodziewać batalistyki, opowiadania mówią raczej o wpływie wojny na psychikę   i funkcjonowanie społeczności ludzkich.
            Najbardziej znanym z piątki autorów jest późniejszy noblista Ōe Kenzaburō (w tym tomie znów mamy nazwisko przed imieniem). Zbiór zawiera opowiadanie Zdobycz, za które otrzymał nagrodę im. Akutagawy. Opublikowane zostało w 1958, a po kilku latach film na jego motywach nakręcił kontrowersyjny Nagisa Oshima.
W czasie wojny Ōe był małym chłopcem i bohaterami Zdobyczy również są dwaj chłopcy z odciętej od świata wioski, mieszkający z ojcem, myśliwym, na strychu wiejskiego magazynu. Pewnego ranka w okolicy rozbija się amerykański samolot, a wiejscy mężczyźni sprowadzają z lasu tytułową „zdobycz” – czarnoskórego lotnika. Zostaje on zamknięty w piwnicy tego samego magazynu, a o jego dalszych losach mają zdecydować w mieście.
W realnym lajfie na Pacyfiku nie było czarnych lotników – w siłach zbrojnych USA panowała segregacya i jedyną afroamerykańską jednostką lotniczą były słynne „czerwone ogony” z Tuskegee, które walczyły na froncie włoskim. Ale mniejsza o to, w końcu obowiązuje licencja poetyka. Sednem utworu jest dziecięca fascynacja obcym, a to, że jest on czarny, dodatkowo podkreśla jego odmienność w stosunku do mieszkańców wioski. Wojna toczy się gdzieś daleko, pozostaje właściwie bez wpływu na życie wsi, z dalszych stron dochodzą tylko niezbyt pewne pogłoski. Tymczasem bohater, jego młodszy brat i kolega, którym powierzono opiekę nad Murzynem, z początku traktują go jak egzotyczne zwierzę, potem coraz bardziej dostrzegają w nim człowieka, a w końcu próbują nawiązać nawet coś w rodzaju przyjaźni. Ale w czasie wojny różnica między przyjacielem a wrogiem bywa bardzo płynna. Cała historia opisana została barwnym językiem, pełnym obrazowych metafor i porównań. Czasem nawet robi się dość naturalistycznie, zwłaszcza gdy opisy sięgają kwestii fizjologicznych.

Cytat: „Przepełniał mnie wstyd i naga wrogość, jak kota, którego przyłapano nagle na kopulacji”.

            Autorem numer dwa jest Umezaki Haruo, który Wiśniową Wyspę wydał już w 1946. W czasie wojny służył jako szyfrant w Specjalnych Morskich Siłach Desantowych (zwanych czasem piechotą morską), cierpiał też na rozstrój nerwowy. Z notki o autorze wynika, że lubił se czasem zamieszczać w utworach wątki autobiograficzne. I rzeczywiście, główny bohater opowiadania, bosman Murakami, również jest szyfrantem w piechocie morskiej i dużo angstuje. Dostaje przeniesienie na tytułową Wiśniową Wyspę – wulkaniczną Sakurajimę (która właściwie od 1914 była już półwyspem). Jest lato 1945, po zakończeniu walk o Okinawę, nad głowami ciągle śmigają amerykańskie samoloty. Mniej tu mamy oryginalnych opisów (choć przyroda też się pojawia), a więcej monologów wewnętrznych. Murakami cierpi od wewnątrz: z jednej strony ma do czynienia z nieprzyjemnym chorążym Kitą, a z drugiej jest pewien, że już niewiele życia mu zostało, bo tylko patrzyć, jak w końcu wylądują Amerykanie. Bardzo silne jest tu poczucie nadchodzącej śmierci i związane z nim napięcie. Przy okazji dowiedziałem się o występowaniu w Japonii cykad zwanych tsukutsuku-boshi.

Cytat: „Skąd się bierze u żołnierzy ten nienaturalny, niesamowity wyraz oczu, którego absolutnie nie spotyka się u innych ludzi? (…) To nie są oczy zwykłego człowieka. To są źrenice zwyrodnialca”.

            Kwiaty lata, opublikowane w 1947, należą do najważniejszych utworów na temat Hiroszimy. Hara Tamiki, działacz lewicowy, stamtąd właśnie pochodził i należał do grona hibakusha – tych, którzy przeżyli zrzucenie bomby. Jego opowiadanie to dość lapidarny, pozbawiony ozdobników opis chaosu, zniszczenia i cierpienia w Hiroszimie po wybuchu, z punktu widzenia jednego z mieszkańców. I tu znów pojawia się akcent autobiograficzny: pomijając sam temat utworu, główny bohater, tak samo jak Hara, rok wcześniej stracił żonę. Tytułowe kwiaty złożył na jej grobie trzy dni przed zrzuceniem bomby – wygląda więc na to, że nawet cmentarz nie dotrwał do święta zmarłych.

Cytat: „Uratowałem się tylko dlatego, że byłem w łazience”

Pierwsze trzy opowiadania odznaczały się narracją konkretną, pierwszoosobową. Narrator abstrakcyjny pojawia się dopiero w Kościach, wydanym w 1949 r. utworze Hayashi Fumiko – jednej z najsłynniejszych w tamtym okresie pisarek japońskich. Akcja tego opowiadania rozgrywa się już po wojnie, a główna bohaterka to Michiko, wdowa po żołnierzu, zmuszona do utrzymywania się z prostytucji. Opis wieczoru z pierwszym klientem (bez „momentów”) uzupełnia obraz powojennej nędzy zdekompletowanej przez wojnę rodziny. Opowiadanie napisane jest „gęstym”, nowoczesnym stylem bez akapitów, nawet w dialogach, co zwykle bywa nieco męczące, ale tym razem narracja dość nieźle płynie.

        Ibuse Masuji w czasie wojny służył w gazecie wojskowej w Singapurze. Pochodził z Hiroszimy, ale nie był jednym z hibakusha, napisał jednak poświęconą konsekwencjom bombardowania powieść Czarny deszcz, którą może se kiedyś przeczytam. Zbiór zawiera opowiadanie Dowódca z 1950. Tytułowy bohater to były porucznik Okazaki Yūichi. Po powrocie do rodzinnej wioski żyje w urojeniu, że wojna nadal trwa, a on służy w armii. Przypomniało mi się zaraz krótkie opowiadanie Hłaski o byłym żołnierzu, który po powrocie do domu nie umiał już gadać o czym innym niż wojna i jak go kobita zabrała pokazać okolicę, to nie dostrzegał piękna krajobrazu, tylko walory obronne. Ale u Ibusego mamy kompletny obłęd: jak Yūichi dostanie szału, to wyobraża sobie, że napotkani przechodnie są jego podwładnymi, wygłasza do nich ideologiczne pogadanki. Incydent zaś, który doprowadził do szaleństwa Yūichiego, zostaje retrospektywnie opowiedziany w pociągu. Wszystko to wypada dość groteskowo, a zarazem, w ostatecznym rozrachunku, melancholijnie – dźwięczy w tym jakaś nuta spotykana również u pisarzy rosyjskich.

Cytat: „Ze wszystkich jego poleceń komenda »do ataku« jest jeszcze najłatwiejsza do wykonania. Można po prostu zerwać się do biegu – jak każe – i uciec z łatwością”.

wtorek, 8 października 2019

Pijany robot i stwór monstrum, czyli już nie wyrabiam z tymi płytami




Kilka przypadków, kiedy bardziej lubię muzykę niż ludzi, którzy za nią stoją (z wyjątkiem pierwszego).

Judas Priest, Point of Entry, 1981

            Na temat Judaszowców już coś na tym blogu kiedyś było. W kwietniu wpadła mi w ręce płyta Point of Entry. Ukazała się jako następczyni przełomowego British Steel i tak jak w przypadku tamtego albumu, okładkę zaprojektował zmarły niedawno Rosław Szaybo. Jednakże grafika, przedstawiająca horyzont o zachodzie i spiczaste coś wystające zza kadru, po prostu nie mogła dorównać słynnej żylecie z British Steel. Również i muzyka nie jest tak porywająca, ale ma swoje momenty.
        Z pewnością należy do nich Heading out to the Highway, który swego czasu bardzo uwielbiałem jako drugi utwór na koncertówce Priest… Live, namiętnie słuchanej w liceum. Jak to u Dżudasów – riffowy i podniosły, z niestrudzenie pompującym basem Iana Hilla i unisonami gitarowymi, nawet jeśli melodia niezbyt oryginalna. Szkoda, że ogólnie album jest dość nierówny. Paradoks polega na tym, że Judas Priest trochę się tu skomercjalizował, a mimo to nie jest wystarczająco atrakcyjny, jeśli chodzi o melodie. Muzycy nagrywali płytę na Ibizie, w warunkach wakacyjnych i z dostępem do taniego alkoholu, więc może zanadto się wyluzowali, bo o ile grają sprawnie i w swoim stylu, a Rob Halford nadal robi wrażenie swą monstrualną skalą (tylko dlaczego wokal jest ciągle tak spogłosowany?), to tylko pojedyncze utwory robią szczególniejsze wrażenie. Najlepiej wypadają te bardziej rockandrollowe: Hot Rockin’ z solówkami, You Say Yes dzięki refrenowi oraz All the Way za sprawą riffu i ogólnej dziarskości. Z utrzymanych w wolniejszym tempie zwracam uwagę na Desert Plains z zauważalnym gitarowym pojedynkiem Glenna Tiptona i K.K. Downinga. Dla odmiany Turning Circles zaczyna się fajną, melodyjną zagrywką dającą nadzieję na więcej „reggae metalu” w stylu The Rage z poprzedniej płyty, ale okazuje się zaledwie jego bladym odbiciem – co i tak czyni ten utwór jednym z lepszych na albumie.
     Jako bonus dosypano Thunder Road – skomponowany sporo wcześniej, nagrany sporo później – oraz koncertową wersję Desert Plains.



Ozzy Osbourne, Tribute, 1987

Ozzy to jeden z artystów, do których mam stosunek ambiwalentny. Byłem ongiś pod wielkim wrażeniem jego śpiewu „pijanego robota”, który wywarł wielki wpływ na heavy metal. Z drugiej strony odrzuca mnie całe jego życie osobiste; przed założeniem Black Sabbath zdarzało mu się pracować w rzeźni, a jako solista w latach osiemdziesiątych dopuszczał się w narkotyczno-alkoholowym amoku czynów po prostu niewybaczalnych, i nie myślę tu o naurynowaniu na pomnik w forcie Alamo. Poza tym często sprawia na mnie wrażenie człowieka niespecjalnie rozgarniętego. Pamiętam, jak w wieku piętnastu lat przeczytałem na łamach „Tylko Rocka” wywiad zrobiony z nim przez Wiesława Weissa. Wtedy zrobił na mnie wrażenie: bezkompromisowy gość, walący prosto z mostu przez ogródek! Kiedy po latach przeczytałem jeszcze raz, Ozzy wydał mi się kompletnym matołem, który chyba nie całkiem kontaktował, mówił bardzo niekonkretnie czy wręcz ograniczał się do przytakiwania Weissowi.
A jednak po odejściu z Black Sabbath nagrał on kilka fajnych płyt i chyba dlatego postanowiłem kupić Tribute. Dla kogo jest to hołd? Dla Randy’ego Rhoadsa. Były gitarzysta grupy Quiet Riot stał się współpracownikiem i najlepszym przyjacielem Ozzy’ego, lecz po nagraniu dwóch płyt zginął na jego oczach w wypadku awionetki. Osbourne współpracował później m.in. z Jake’em E. Lee czy Zakkiem Wylde, jednak Rhoads pozostał #nazawszewnaszychsercach i w 1987, pięć lat po śmierci gitarzysty, ukazał się dedykowany mu album koncertowy – pierwotnie dwupłytowy, w wersji CD mieści się na jednym dysku. Bohaterami drugoplanowymi są tu basista Rudy Sarzo (też zresztą z Quiet Riot) i perkusista Tommy Aldridge – obaj kilka lat później dołączyli do Whitesnake.
            Nagrania pochodzą raczej z 1981. Zdecydowana większość piosenek to repertuar Blizzard of Ozz. Pierwsza płyta Ozzy’ego została tu odegrana prawie w całości, gdy z albumu późniejszego wyciągnęli tylko dwa utwory – Believer i Flying High Again. Wszystko wykonane z koncertową spontanicznością i ognistym brzmieniem, całkiem sprawnie. Gdzie trzeba, Rhoads pozwala sobie na dłuższą solówkę; generalnie da się odczuć, że lubił se czasem posłuchać klasyki i zresztą, jak wspomina jego matka w książeczce, marzył o zrobieniu magistra z gitary klasycznej. Ma też czas na rozbudowane solo w trakcie Suicide Solution (tego kontrowersyjnego utworu, który na podstawie samego tytułu odczytywano jako zachętę do samobójstwa, a naprawdę mówi o alkoholizmie). W równie niezrozumianym Mr. Crowley (wbrew wymowie tekstu odbieranym jako hołd dla słynnego satanisty, a nie jaja z niego) słychać klawisze, ale nie wiadomo, kto na nich gra. Natomiast po Steal Away the Night w świetle jupiterów pojawia się Aldridge z bębnowym solem. Standardową niecenzuralną konferansjerkę Ozzy tym razem stonował albo mu wycięli. Programu dopełniają trzy kawałki Black Sabbath: Iron Man, gładko przechodzący w Children of the Grave i oczywiście Paranoid. Rozwydrzenie gitarzysty odbiega tu od groźnej lapidarności Tony’ego Iommiego. Po nich są jeszcze dwa kawałki pochodzące, jeśli wierzyć Wikipedii, z innego koncertu i nawet z inną sekcją rytmiczną (Daisley+Kerslake), choć w książeczce płyty nie ma o tym informacji – w tym bardzo dobra beatlesowata ballada Goodbye to Romance.
            Na Blizzard of Ozz znalazła się Dee – krótka klasycyzująca miniatura na gitarze akustycznej, dedykowana przez Rhoadsa matce. Utwór ten powraca na Tribute załączony na końcu, w roboczej wersji demo, z powtórkami i gadkami. Taki rzut ucha na Rhoadsa przy codziennej robocie.



O.N.A., Modlishka, 1995

Ludzie, którzy kojarzą dziś Agnieszkę Chylińską z telewizji jako roześmianą celebrytkę z irokezem, mogą czasem nie pamiętać, że przed ćwierćwieczem była ona wiecznie skwaszoną tró edgelady, a jej ordynarne zachowania (głównie publiczne rzucanie mięsem, na nauczycieli i nie tylko) łatwo pozwalały stracić z oczu fakt, że z niskim, zachrypniętym głosem była całkiem niezłą wokalistką.
Za całym przedsięwzięciem pod nazwą O.N.A., o czym też łatwo zapomnieć, stali weterani zespołu Kombi (dziś Kombii): gitarzysta Grzegorz Skawiński i basista Waldemar Tkaczyk. Kombi, jak wiemy, wywodził się z eklektycznej sceny Muzyki Nowej Generacji, potem zrobił podejście do zelektronizowanego pop-rocka, który miał pewnie stanowić polską odpowiedź na new romantic, a stał się trochę synonimem kiczu. Po rozpadzie Kombi obaj panowie założyli w latach 90. bardziej rockową formację Skawalker. Szykując się do nagrania trzeciej płyty, muzycy natknęli się na nastolatkę Chylińską i postanowili zmienić szyld. Składu dopełnił skawalkerowy perkusista Zbigniew Kraszewski (dawniej w TSA) oraz klawiszowiec Wojciech Horny, którego nazwisko stało się przedmiotem niewybrednych żartów.
      Na okładce Modlishki znalazło się gruboziarniste zdjęcie nagiej kobiety w pozycji embrionalnej, do góry nogami (choć nie od razu to załapałem – myślałem, że ona ma takie potężne ramiona, w końcu modlishka). Ponieważ głowa znalazła się poza kadrem, niektórzy myśleli, że to Chylińska we własnej osobie, było to jednak zdjęcie wynajętej modelki. Sama wokalistka parę lat temu powtórzyła tę pozę na okładce solowej płyty.
            Repertuar powstawał jeszcze z myślą o Skawalkerze. Świadczy o tym otwieracz Znalazłam, w którym Tkaczyk buduje funkujący rytm, a Skawiński wyżywa się w solówkach. Teksty napisali panowie już jednak z myślą o Chylińskiej, co kilka lat później skrytykował felietonista „Machiny” – panna niby taka zbuntowana, a piosenki piszą jej starzy rutyniarze? Zwłaszcza rymy częstochowskie w grundżowym Cwany brzmią jak coś, co mogłoby się znaleźć na płycie Kombiego. Za tekściarstwo na większą skalę wzięła się wokalistka dopiero na następnym albumie, a na Modlishce napisała teksty do dwóch utworów: tytułowego oraz Drzwi. Ten ostatni okazał się wielkim hitem zespołu: bluesowa ballada z powłóczystymi solówkami (skojarzenia biegną w stronę Gary Moore’a) i wpadającym w ucho refrenem. W wydaniu, które trzymam w rękach, jako bonusy dorzucono jeszcze wersję anglojęzyczną i instrumentalną, zaś całą płytę rozpoczyna krótka zapowiedź Chylińskiej na tle fragmentu. Drugim sporym przebojem były utrzymane w średnim tempie Koła czasu.
            Duża część płyty ma charakter hardrockowy, z wyspokojeniem w postaci Z drugiej strony lustra. Chylińska Chylińską, ale w warstwie instrumentalnej słychać „wirtuozerszczyznę”, w której lubowali się wonczas polscy weterani gitary (nawiasem, Skawiński lubił się ogniś przechwalać, że o mały włos nie został gitarzystą Ozzy’ego). Dużo tu solówek, pojawia się kaczka i inne efekty, bas zdrowo galopuje przed siebie albo buja funkiem – partie instrumentalne są tak bardzo w punkt, że aż wprost bezduszne i właśnie potrzeba zachrypniętego głosu wokalistki, żeby wprowadzić tu jakąś emocję. Czasami zaś nawet ona nie ma wystarczająco dużo do powiedzenia w stosunku do kolegów, jak we Wszystko dla ciebie mam, gdzie wydaje się wprost ledwo nadążać za instrumentami. Brylantyna sprawia podobne wrażenie. O tym, że "Skawa" nie do końca zrezygnował z koncepcji Skawalkera, świadczy zaśpiewana przezeń finałowa ballada Mgnienie, gdzie Chylińska robi tylko drugi głos w refrenie.




Varius Manx, Ego, 1996

Lata dziewięćdziesiąte, zwłaszcza w drugiej połowie, były w polskiej muzyce czasem wokalistek. Na jednym biegunie mieliśmy „agresywną i niebezpieczną” Chylińską, na drugim – Varius Manx z Anitą Lipnicką, „szeptaczką”, jak ją złośliwie nazwał Krzysztof Cugowski. Po ogromnym sukcesie płyty Elf Lipnicka odeszła jednak z zespołu. Ego powstało z jej następczynią – Katarzyną Stankiewicz.
Ta ma głos nieco niższy od Lipnickiej, nawet ze śladami chrypki, ale repertuar to w dalszym ciągu pop rock elegancko skrojony przez Roberta Jansona. Łagodne rytmy, wpadające w ucho melodie, solówki Rafała Kokota na saksofonie – to wszystko słychać już w otwieraczu, Ten sen, opartym na łagodnie dudniącej linii basu. Równie gładką konfekcję znajdujemy w anglojęzycznym A Prisoner z klangowanym basem, zimnym fortepianem i melorecytowaną zwrotką. Brzmi właściwie jak podkład dźwiękowy do pokazu mody czy prognozy pogody. Gdyby we w miarę dynamicznym Mówią mi zaśpiewał Andrzej Krzywy, przypominałoby pełnoprawny utwór De Mono; pojawia się tu zarazem jedna z interwencji kwarteta smyczkowego. Jedne piosenki są bardziej motoryczne, jak Brak słów, inne nastrojowe – Tak mało jeszcze wiesz, gdzie akompaniuje fortypian i smyczki, ale jednak momentami perkusja mocno przywali.  Gdzieś pomiędzy lokuje się power-ballada Deszcz – bezimienny autorstwa Rafała Kokota i z jego solówą seksafonu. Tenże zapewnił również w miarę motoryczny Bored to tears – najlepszą z trzech obecnych tu piosenek po angielsku – oraz był współautorem instrumentalnego utworu tytułow-Ego.
Największym hitem – i najczęściej wyśmiewanym – stał się oczywiście Orła cień, choć kładły się na nim (orła cieniem) podejrzenia o plagiat z Pink Floyd. Mówiło się o Lost for Words, ja słyszałem tam jakby On the Turning Away. W obliczu takich oskarżeń łatwo stracić z oczu fakt, że w tym i kilku innych utworach słychać Poznański Chór Chłopięcy „Polskie Słowiki” (nie mylić z Poznańskimi Słowikami) pod batutą znanego przestępcy seksualnego Wojciecha K. Należy do nich także Szept, którego tytuł mówi sam za siebie, jak i równie rzewny Czy to jeszcze jestem ja, dla odmiany zaśpiewany przez Roberta Jansona.



Pidżama Porno, Marchef w butonierce, 2001

Będąc w weekend majowy w Poznaniu, postanowiłem się zaopatrzyć w płytę jednego z najpopularniejszych tamtejszych zespołów – przed laty rozwiązanemu, ale ostatnio się znów reaktywował, a jesienią nawet wydał płytę.
Od czasu powstania pod koniec lat osiemdziesiątych Pidżama Porno, na której czele niezmiennie stał Krzysztof Grabowski vel Grabaż (w szapoklaku lub bez), zdążyła nagrać parę kaset, zdobyć pewną popularność – nawet w Czechosłowacji, rozpaść się i znów zejść, po czym nagrać dwie płyty, które ugruntowały jej pozycję na scenie polskiego undergroundu. W międzyczasie przytrafił się transfer do bardziej profesjonalnej, choć nadal niezależnej wytwórni – SP Records, kojarzonej głównie z Kultem i przyjaciółmi. Jaki był efekt? Dzięki Marchfi Pidżama sięgnęła czegoś w rodzaju sławy – jej utwory pojawiły się w komercyjnym radiu, a nawet na listach przebojów.
Pod względem stylu niewiele się jednak zmieniło: punk i produkty jego ewolucji, elementy karaibskie, utrzymane w charakterystycznej, dość turpistycznej poetyce teksty Grabaża (na nieco zinfantylizowanej wersji tej stylistyki wypłynęła później grupa Happysad).  Gdzieniegdzie zestawienie muzyki i gęstych, „publicystycznych” tekstów – nie wiem, czy zgodnie z zamysłem lidera – daje efekt podobny do Róż Europy. Grabaż dostrzega wzbierającą dewiację nacjonalizmu (Idą brunatni), a w Zabiłem go reaguje na falę bezsensownej przemocy z końca lat 90., zdarzają się też przypadki liryki bardziej miłosnej.
Tym razem przebojowości jest naprawdę sporo. Już otwieracz, Twoja generacja, stał się jednym z najpopularniejszych utworów grupy. Dynamiczna ska-punkowa jazda, atrakcyjna melodia i śpiewny refren sprawiły, że zdarzyło mi się słyszeć tę piosenkę nawet w Trójkowej audycji z muzyką chrześcijańską! Miałem zresztą zagwozdkę tekstową względem refrenu. „Hej, twój bóg to dziwny twór o twarzach stu monstrum z cybernetycznego nieba”? Coś tu jest nie tak, myślałem przez dłuższy czas, chyba „stu monstrów”. Potem natknąłem się w piśmie „Aktualnie Skała” na materiał o tej piosence i przekonałem się, że tam był przecinek: „dziwny twór o twarzach stu, monstrum z cybernetycznego nieba”. To już miało więcej sensu. Ale kiedy zajrzałem do książeczki płyty, znalazłem wersję trzecią: „dziwny twór o twarzach stwór monstrum”, czyli jeszcze bardziej bessęsu niż z początku myślałem. Równie atrakcyjny jest wzmocniony brzmieniem sekcji dętej Bon ton na ostrzu noża albo mniej znany Chcąc pokonać Babilon. Nie tak melodyjny, choć równie stylowy kawał punka obejmuje tytułową Marchef w butonierce z prowokacyjnym tekstem zawierającym uszczypliwości m.in. pod adresem Kazika, czy Taksówki w poprzek czasu, gdzie ni z gruchy, ni z pietruchy pojawia się akordeon.
Łagodniejszą część repertuaru stanowią utwory utrzymane w szybkim tempie, ale z melancholijnymi harmoniami, mniej ostrymi gitarami i wykorzystaniem mandoliny. Przykłady to Chłopcy idą na wojnę czy znany z list przebojów Tom Petty spotyka Debbie Harry, gdzie jednak słyszę nie tyle Petty’ego czy Blondie, co The Smiths. Poza tym Pryszcze, rozpoczynające się od śpiewu Grabaża z akompaniamentem samej gitary akustycznej. Jest też wolny, niepokojący niczym przewracanie się po łóżku z głową pełną niewesołych myśli, Nocjaknoc z aranżacją wzbogaconą o trąbkę. Wątki karaibskie eksploatuje dość pogodne (mimo tekstu) ska Brudne pieniądze. Zasadniczą część płyty kończy zaś mroczny Nocny gość do wiersza Broniewskiego – na początku utworu myślałem, że głośniki mi się psują, ale ten zanikający sygnał to celowe rozwiązanie.
Bonusy są cztery – same alternatywne miksy utworów z albumu.