Kolejne cztery płyty zostały uzyskane wiosną i wszystkie oprócz jednej wysyłkowo, co nie zdarza mi się często.
Gov’t Mule, Live… With a Little Help from Our
Friends, 1999
Od wczesnego liceum do moich absolutnie ulubionych
amerykańskich zespołów należy The Allman Brothers Band. Grupa,
założona pod koniec lat 60. przez braci Duane’a i Gregga
Allmanów, szybko zasłynęła jako mistrzowie blues rocka z
Południa, z domieszką jazzu i country, a także spece od
zespołowych improwizacji na koncertach. Gdy jednak w 1971 r.
Duane zginął w wypadku motocyklowym, a rok później ten sam los
spotkał basistę Berry’ego Oakleya, zespół zaczął stopniowo
gubić się życiowo, aż się wreszcie rozpadł. Odrodzenie
przyniósł mu koniec lat 80., kiedy Allman Brothers (już tylko
z jednym bratem w sensie dosłownym – Greggiem, który
zmarł w maju 2017) reaktywowali się z dobrym skutkiem. Była
to zasługa nowych członków: gitarzysty Warrena Haynesa i basisty
Allena Woody’ego (nie mylić z Woody Allenem), którzy okazali się
godnymi następcami tragicznie zmarłych muzyków.
Z czasem jednak Haynes i Woody postanowili
coś zrobić na własny rachunek. Dokooptowali więc perkusistę
Matta Abtsa i tak powstał Gov’t Mule, pod względem poziomu
wykonawczego równie ceniony jak Allmanowie, ale często krytykowany,
że to lepsi instrumentaliści niż kompozytorzy. Za to kiedy już
zaczną grać… Gitara Haynesa po prostu snuje opowieści, momentami
słucham tego z większym zanurzeniem niźli koncertowego
jamowania samych Allmanów.
Płyta Live… With a Little Help from
Our Friends to zapis występu w klubie Roxy w Atlancie w
Sylwestra 1998 r. Pełna wersja liczy sobie aż cztery płyty, w moje
zaś ręce wpadło wydanie okrojone. Zawiera tylko 12 utworów, a
jednak jest to album dwupłytowy. Zwłaszcza fakt, że na drugim
dysku znajdują się tylko cztery kawałki, może coś podpowiedzieć
na temat ich długości.
Tytuł jest nieprzypadkowy, bo trio
Haynes-Woody-Abts wspierają tu muzycy występujący gościnnie. “How
you doin’ this evening?” – zagaja lider, po czym od
niepokojącego basowego motywu zaczyna się autorski utwór Haynesa,
Thorazine Shuffle. Po nim rolę przerywnika pełni niespełna
dwuminutowy, jazzowaty Dolphineus – poza tym jednym, żaden
utwór na albumie nie schodzi poniżej sześciu minut, a większość
wręcz przekracza osiem.
Muł nie
prezentuje wyłącznie twórczości własnej – kowery stanowią
wręcz większość materiału. Z War Pigs Black Sabbath
wydobyty zostaje pierwiastek bluesowy, a Haynes najeża ten
utwór frapującymi solówkami, odmiennymi stylistycznie od
oryginału. Za to w kilku miejscach mylą mu się słowa, albo
nie pamięta i markuje lekkim bełkotem. Są też rozbudowane wersje
Mr. Big Free oraz 30 Days in a Hole grupy Humble
Pie – w obu zresztą pojawia się pierwszy gość, gitarzysta Mark
Ford (ex-The Black Crowes). Oryginalną wersję 30 Days in a Hole
usłyszałem dopiero później, rozbijając się autem po Los
Santos w GTA V, i muszę przyznać, że kower
Muła jest dużo lepszy: mniej łobuzerski, a bardziej ubluesowiony.
Jak widać,
amerykańska grupa sięga głównie do brytyjskiej klasyki Dla
odmiany jednak pokazuje też przykład klasycznego bluesa – Look
on Yonder Wall Jamesa Clarka i Elmore’a Jamesa, piosenkę
z 1945 r. o inwalidzie zabawiającym mężatki, których chłopy
poszły na wojnę. Jak przystało na kower Elmore’a Jamesa,
odznacza się gęstym wykorzystaniem gitary slide, ale gra tu również
pianista Chuck Leavell, uznana postać w tej branży: w latach 70.
sam był przez jakiś czas członkiem The Allman Brothers Band, ja
zaś doceniłem jego partie na koncertówce Erica Claptona Unplugged
– i tu po raz kolejny potwierdza swoją klasę.
Później przychodzi chwila na kolejne
utwory własne Gov’t Mule. Solenny Soulshine, napisany przez
Haynesa pierwotnie z myślą o Allman Brothers, zaczyna się
rozbudowanym pojedynkiem klawiszowców. Na fortepianie gra Leavell, a
na organach – Bernie Worrell, współzałożyciel
Parliament-Funkadelic i współpracownik Talking Heads, zmarły
w zeszłym roku. Do tego dołącza kolejny gościnny gitarzysta,
Derek Trucks (jeszcze jeden członek Allman Brothers i bratanek ich
zmarłego w tym roku perkusisty). Dalej następuje jazzowo-funkujący
Mule, bardzo rozimprowizowany: w pewnym momencie wybrzmiewa
nawet zacytowany riff z hendrixowskiego Voodoo Chile,
który nieoczekiwanie zmienia się w coś na kształt finału
Don’t Want You No More, rozpoczynającego pierwszy album
Allmanów – ale to nie finał, ta muzyczna rzeka płynie i płynie…
Jazzowy klimat słychać też w Devil Likes It Slow z drugiej
płyty.
Najlepszy moment
tej koncertówki to rozpoczynający drugą płytę Sad and Deep as
You z repertuaru Traffic (znowu Brytyjczycy!). W oryginale
hipisowska ballada, zagrana głównie na gitarze akustycznej, tu
zostaje zelektryfikowana i zyskuje na podniosłości, a od piątej
minuty, gdy artyści dają po watach, nabiera intensywności wręcz
apokaliptycznej. Ciężkie bębnienie Matta Abtsa, świetny Leavell
na organach, Woody dudni imponująco, a do tego pojawia się
saksofon, w który gościnnie dmie Randall Bramblett, były członek
zespołu Sea Level, również powiązanego personalnie z Allman
Brothers. Właściwie można by słuchać tych czternastu minut (w
ostatnich czterech znów wyciszenie), za każdym razem zwracając
uwagę na inny instrument.
Idąc za ciosem,
Gov’t Mule prezentują jeszcze – tak samo czternastominutowy –
Cortez the Killer Neila Younga. I tak sobie myślę: ech,
gdyby tak kiedy nagrali własną wersję Ordinary People,
dopiero byłby czad! Album wieńczy zagrany na bis jam na motywach
Afro-Blue kubańskiego kompozytora Mongo Santamarii. Ze sporym
zdumieniem rozpoznałem melodię tego standardu jako coś, co od lat
kojarzyłem z koncertu The Doors Absolutely Live: koledzy Jima
Morrisona przytoczyli ją w Universal Mind. Mułowa wersja
jest jednak aż półgodzinna i mimo wszystko zdarzają sie w
niej dłużyzny. Nie mąci to jednak nad wyraz pozytywnego wrażenia
ze słuchania albumu, który gotów jestem postawić na równi z
Lotusem Santany.
Wykonanie z innego koncertu, ale też jest Bernie Worrell.
Sexbomba, Ctrl+Alt+Delete, 2011
Nazwa tego punkowego zespołu z Legionowa to
prawdziwa zmora internauty próbującego wyszukać o nim informacje
(zwłaszcza, kiedy pisano ją jako “Sex Bomba” – sami muzycy
podpowiadali, że przy łącznym pisaniu powinno być łatwiej). Po
raz pierwszy usłyszałem o nich pod koniec lat 90., kiedy mieli
wątpliwą sławę ulubionej kapeli legionowskich skinheadów.
Wyróżniała ich także fascynacja muzyką lat 60., której
przejawem stał się kower beatlesowskiego Please, Please Me,
zatytułowany Piosenka o sklonowaniu Johna Lennona. Później
grupie przydarzył się prawdziwy hicior w stylu bigbitowym –
Hallo, to ja, za którego sprawą trafili do mediów głównego
nurtu i ogólnie zaczęli grać bardziej komercyjnie. Wśród
wykonywanych kawerów mieli nawet punkową wersję Malovaný
džbánku Heleny Vondračkovej. Później Sexbomba wróciła na
stare, punkowe tory, reliktem okresu “bigbitowego” pozostała
beatlesowska fryzura wokalisty Roberta Szymańskiego. Ctrl+Alt+Delete
jest właśnie kolejną z płyt, na której zespół trzyma się
swojej ugruntowanej niszy.
Tematyka tekstów jest prosta i ogólnie zrozumiała:
nonkonformizm, miłość, alkohol, polityka. Muzyka też prosta, ale
melodyjna od “w miarę” do “bardzo”. Czasami melodie
i aranżacje bywają banalne, jak w singlowym utworze Raz
przeżyty dzień, gdzie gościnnie występuje kilku zasłużonych
działaczy polskiej sceny punkowej, m.in. Siczka z KSU, Harcerz z
Analogsów, Zygzak z TZN Xenny, Jaromir z WC i dziennikarz Marek
Wiernik, ale czasem trafiają się kawałki prawdziwie przebojowe, na
przykład Zostań księdzem albo Wódka, sex i rock’n’roll.
Ogólnie rzecz biorąc, Sexbomba po swojemu podąża szlakiem
przetartym przez braci Ramone’ów. Ciekawie się prezentuje drugi
plan wokalny, na którym mamy zarówno dziarskie pohukiwania (Żmija),
jak i kalifornijskie zaśpiewy (Zostań księdzem), a czasami
refren bywa po prostu chóralny.
Za najbardziej przystępne należy uznać utwory w
średnim tempie, bardziej refleksyjne: Zanim wszystko się obudzi,
zawierający nawet solówkę, i zwłaszcza kolejny singiel –
Lipiec ’86, wspomnienie punkowej młodości i starego
Jarocina. Godna uwagi jest jeszcze Żmija, która jednak nie
nadaje się do radia ze względu na brzydkie słowo w refrenie. Do
ostrzejszych utworów, w których melodia jest mniej istotna od
wściekłości przekazu, należy Seryjny morderca, potępiający
konsumpcjonizm (Ś)mieć, Teraz płać, a także
finałowy Ctrl+Alt+Delete.
Krótko mówiąc, na płycie tej jest
prawie wszystko, czego szukam w punku, zwłaszcza polskim, unika zaś
ona (na ogół) największego grzechu nie tylko punk rocka, ale i
muzyki w ogóle: nudy.
Gary Moore, After the War, 1989
Zamawiając przez internet koszulkę z logiem Thin
Lizzy, dokupiłem jeszcze dodatkowo płytę gitarzysty, który bywał
a to współpracownikiem, a to nawet członkiem tego zespołu.
Z dzisiejszego punktu widzenia najbardziej znanym
utworem Gary’ego Moore’a pozostaje Still Got the Blues.
Słuchając tej bluesowej ballady z rozlewnymi solówkami gitarowymi,
jak i późniejszych bluesowych produkcji wirtuoza z Belfastu, trudno
uwierzyć, że w latach 80. wolał on zdrowo przyczadzić. Tamten
etap swojej kariery aż do nagłej śmierci w 2011 Moore uważał za
kompletnie i nieodwracalnie zamknięty, ja jednak wolę go
bardziej od tego bluesowego.
After the War to ostatnia płyta Moore’a przed
jego bluesowym nawróceniem. Towarzyszy mu zresztą prawdziwy dream
team. Na poprzednim albumie, Wild Frontier, były świetne
utwory, ale efekt osłabiało “plastikowe” brzmienie, któremu
winien był przede wszystkim automat perkusyjny. After the War nie
ma tego problemu: gra tu prawdziwy perkusista w osobie Cozy’ego
Powella, weterana m.in. Rainbow czy Emerson, Lake & Powell,
a później członka Black Sabbath. Powell zginął w wypadku
samochodowym w Niedzielę Palmową 1998 r. (była to epoka
internetu łupanego, więc dowiedziałem się z gazety dopiero
w Wielki Piątek, kiedy także znalazłem kotkę pod drzwiami).
Na basie gra zaś, jak poprzednio, inny zasłużony instrumentalista,
Bob Daisley – współpracował z Powellem w Rainbow, grał
w Uriah Heep i z Ozzym Osbourne’em. Składu dopełnia
wcześniejszy współpracownik Moore’a, klawisznik Neil Carter
(ex-UFO), choć nie w każdym utworze partie klawiszowe są
jego. W kilku bowiem piosenkach pojawia się gościnnie Don Airey,
wcześniej grający z Moore’em w Colosseum II, a dziś członek
Deep Purple. Znajome nazwiska mamy nawet w backwokalu: Sam Brown i
Miriam Stockley (po raz pierwszy zetknąłem się z nią na kasecie
wideo z koncertu “The Freddie Mercury Tribute” w 1991). Oprócz
nich słyszymy Chrisa Thompsona z Manfred Mann’s Earth Band i
Eldritcha z Sisters of Mercy.
W porównaniu z dwoma wcześniejszymi albumami
Moore’a After the War wypada najostrzej, pomimo
instrumentalnej klamry Dunluce, w której artysta wciela
się w gitarowego dudziarza. Utwór tytułowy to czad jak
się patrzy, niejako następca sławnego Out in the Fields,
również z dudniącym basem i antywojennym tekstem. W tej
samej konwencji utrzymany jest Running fom the Storm, tyle że
refren mniej porywający. Speak for Yourself wypada
jednoznacznie heavymetalowo i klawiszowe tło nic tu nie zmienia.
Nieco słabiej prezentuje się This Thing Called Love,
średniak przywołujący skojarzenia z Rainbow epoki Joe Lynn
Turnera. Za to Ready for Love, mimo ewidentnie komercyjnego
charakteru (prosty rytm, żeńskie chórki w refrenie), wypada
sympatycznie. O wiele lepszy skutek komercjalizacja brzmienia
przyniosła w arcymelodyjnym Livin’ on Dreams. Warto też
wspomnieć o Led Clones – drwinie z imitatorów
Led Zeppelin, takich jak niemiecka grupa Kingdom Come. To już
przypadek wolniejszego i cięższego hard rocka. W duecie
z Moore’em śpiewa tu Ozzy i faktycznie kawałek ma
nastrój jakby z jego ówczesnych przebojów, zaś zeppelinowy
nastrój zapewniają orientalizujące smyczki, za które odpowiada
Chris Thompson.
Spokojniejszy na tej płycie robi się Moore tylko raz.
Nurt quasi-santanowskich ballad instrumentalnych z przeszywającym
brzmieniem gitary, typu The Loner, reprezentuje The
Messiah Will Come Again. W tym wyjątkowo za bas chwyta Laurence
Cottle, który w tym samym okresie przewinął się przez Sabbath.
A na finał, nie licząc repryzy Dunluce, pozostaje Blood
of Emeralds. Tytuł mówi właściwie wszystko: to kolejna
odsłona celtyckiego hard rocka, z tej samej półki co wcześniejszy
hit Moore’a Over the Hills and Far Away, czy też utwory
Thin Lizzy: Black Rose i Emerald. Tekst ma zresztą
tematykę autobiograficzną i pojawia się w nim “the darkest son
of Ireland”, czyli, rzecz jasna, Phil Lynott. A muzyka… Cóż,
solówki oparte na motywach tradycyjnych melodii irlandzkich typu
Danny Boy zawsze są dla mnie trafieniem bezpośrednim.
Na kompakcie nie zabrakło bonusów. Należy do nich
studyjne wykonanie wspomnianego Emerald, dość wierne, ale
oczywiście solówki Moore zrobił po swojemu. Trochę dziwnie po
zakończeniu Emerald usłyszeć inny utwór niż Southbound
– zamiast niego pojawiają się trzy nagrania koncertowe, w tym
Wild Frontier: gorsze brzmienie niż w wersji studyjnej, za to
wreszcie z prawdziwą perkusją.
Fleetwood Mac, Rumours, 1977
Kolejny powrót do wczesnego liceum, gdy chętnie
słuchałem składanki hitów Fleetwood Mac z kasety z zieloną
okładką.
Mowa o jednym z tych zespołów, które w swojej
historii przechodziły silną metamorfozę. Założony przez
wybitnego gitarzystę Petera Greena, w latach 60. Fleetwood Mac był
jedną z czołowych grup brytyjskiego blues rocka. W następnej
jednak dekadzie muzyka grupy stała się zamerykanizowana i całkiem
komercyjna, co nie znaczy, że zła. Jedynym łącznikiem pomiędzy
wszystkimi składami była nazwa zespołu i jej źródło – sekcja
rytmiczna, czyli basista John McVie i dwumetrowy perkusista Mick
Fleetwood, notabene weterani John Mayall’s Bluesbreakers.
Najsłynniejszy skład, to znaczy ten, który nas tu
interesuje, współtworzyła (eks-)żona pierwszego z nich,
Christine McVie, śpiewająca klawiszystka, która jeszcze w czasach
bluesowych, jako Christine Perfect, wspierała zespół gościnnie na
fortepianie. Do trojga Anglików dołączyło dwoje Amerykanów,
mających już za sobą wspólną płytę: wokalistka Stevie Nicks i
śpiewający gitarzysta Lindsey Buckingham. I tu dygresja: w późnych
latach 90. wydawnictwo Selles zagospodarowało na polskim rynku lukę
prawną pozwalającą wydawać bez tantiemów nagrania starsze niż
25 lat. Poza wszystkim innym, płyty takie charakteryzowały się
zmienionymi okładkami i ogólnym dziadostwem edytorskim (np. tytuły
utworów przepisane przez kogoś, kto nie znał angielskiego).
Największą kompromitacją była właśnie składanka Fleetwood Mac.
Zawierała ona utwory z czasów Petera Greena, ale na okładce i
nadruku płyty widniał skład z obiema paniami i Buckinghamem.
Szczyt ignorancji! Nawet jak na standardy Sellesa.
Wracając do Rumours – był to drugi
i najsłynniejszy album tego składu. Choć w zespole były
dwa związki damsko-męskie (państwo McVie i Buckingham/Nicks), to
na etapie nagrywania płyty oba się rozleciały. Mick Fleetwood miał
żonę poza zespołem, lecz w tym samym okresie też przeżył
rozpad małżeństwa. Negatywną energię, która się wówczas wytworzyła, muzycy zdołali jednak przetworzyć z pozytywnym skutkiem.
Zespół przeszedł długą drogę od lat 60., więc starzy fani,
pamiętający czasy Jeremy’ego Spencera grającego dzikie solówki
z przyczepioną do gryfu prezerwatywą wypełnioną mlekiem,
mogliby dostać herszlaku. Tutaj mamy w zasadzie pop rock ze sporymi
wpływami country i amerykańskiego folku. Ponieważ w zespole było
troje wokalistów, to nie brakuje harmonii wokalnych. Ogólnie rzecz
biorąc, płyta jest po prostu sympatyczna, choć powstawała w mało
sympatycznych warunkach.
Mój faworyt to dynamiczny Go Your Own Way, ze
zwrotkami śpiewanymi przez Buckinghama i z chóralnym refrenem, a w
aranżacji słychać i sporo przesteru, i podzwanianie gitar
dwunastostrunowych. Oprócz niego na kompilacji, której słuchałem
w liceum, znalazły się także Dreams, Don’t Stop
oraz You Make Loving Fun. Pierwszy – śpiewany przez Nicks,
ciepło brzmiący za sprawą fortepianu elektrycznego Fendera i
partii basu – stał się numerem 1 w USA. Drugi – dzieło
Christine McVie, ale śpiewany znów głównie przez Buckinghama,
jest optymistyczny, w skocznym tempie podkreślanym fortepianem. Po
latach sięgnął po niego Elton John, choć jego wersja akurat ma
niepotrzebnie elektroniczny beat. You Make Loving Fun,
śpiewany już przez samą Christine, jest natomiast
funkujący, z wyraźnym brzmieniem klawinetu i z niezwykle
melodyjnym refrenem.
A pozostałe? Jako pierwszoplanowy śpiewak dominuje
Lindsey Buckingham. Płytę rozpoczyna niezwykle radosny, inspirowany
folkiem Second Hand News, którego beztroska zmienia sie w
ironię, kiedy się weźmie pod uwagę tekst: podmiot liryczny,
podobnie jak w Go Your Own Way, użala się nad swoją
niewdzięczną miłością. Jest to, rzecz jasna, reminiscencja
rozpadu związku Buckinghama z Nicks. Never Going Back Again
to właściwie Buckingham solo z gitarą akustyczną, inne głosy
dołączają do niego w refrenie. Warto też wymienić mocny punkt
albumu i jedyną na nim kompozycję wszystkich członków grupy –
The Chain, ze spokojną zwrotką narastającą do dynamicznego
refrenu i z motorycznym finałem napędzanym partią basu.
Rozpoczynał on drugą połowę płyty analogowej, ale mnie się już
chyba zawsze będzie kojarzyć jako otwieracz koncertówki The
Dance z 1997 roku, nagranej po reaktywacji najsłynniejszego
składu Fleetwood Mac.
Co do Christine McVie, to poza wyżej wymienionymi jej
wkład w album obejmuje dwie ballady: fortepianową Songbird i
folkową Oh Daddy, mój najmniej ulubiony utwór na płycie.
Natomiast Stevie Nicks, oprócz Dreams, wrzuciła na płytę
radosny, countryczny I Don’t Want to Know, pochodzący
z czasów, kiedy występowała z Buckinghamem przed dołączeniem
do Fleetwoodów, a także finałowy Gold Dust Woman, utrzymane
w wolnym tempie wyznanie kobiety zmęczonej tym wszystkim i
szukającej ucieczki w narkotykach, z wydatnym udziałem gitary dobro
(takiej z metalowym rezonatorem).
Niezadawno o Rumours pisały “Wysokie Obcasy”. W numerze z 20 maja bieżącego roku Olga Wiechnik wspomniała o nich w artykule Miłość lepsza niż seks, twierdząc: “…zamknęli się w studiu, żeby oczyścić atmosferę, i nagrali Rumours, jeden z najlepiej sprzedających się albumów rockowych wszech czasów. Po czym się rozpadli”. To było bardzo spore “po czym”, bo po swej bezselerowej płycie, pomimo wszelkich zawirowań, Fleetwood Mac grał w tym samym składzie jeszcze 10 lat, wydając kolejnych kilka albumów, a wśród nich – Tango in the Night z 1987, jedną z moich ulubionych płyt wszechczasów, z takimi przebojami jak Little Lies czy Seven Wonders.
Nie byłoby jednak Tango, gdyby nie Rumours.
Wykonanie dużo późniejsze, ale w formie.