czwartek, 5 października 2017

Muł, dudziarz, trzy rozstania i kilka jaboli

Kolejne cztery płyty zostały uzyskane wiosną i wszystkie oprócz jednej wysyłkowo, co nie zdarza mi się często.

Gov’t Mule, Live… With a Little Help from Our Friends, 1999

Od wczesnego liceum do moich absolutnie ulubionych amerykańskich zespołów należy The Allman Brothers Band. Grupa, założona pod koniec lat 60. przez braci Duane’a i Gregga Allmanów, szybko zasłynęła jako mistrzowie blues rocka z Południa, z domieszką jazzu i country, a także spece od zespołowych improwizacji na koncertach. Gdy jednak w 1971 r. Duane zginął w wypadku motocyklowym, a rok później ten sam los spotkał basistę Berry’ego Oakleya, zespół zaczął stopniowo gubić się życiowo, aż się wreszcie rozpadł. Odrodzenie przyniósł mu koniec lat 80., kiedy Allman Brothers (już tylko z jednym bratem w sensie dosłownym – Greggiem, który zmarł w maju 2017) reaktywowali się z dobrym skutkiem. Była to zasługa nowych członków: gitarzysty Warrena Haynesa i basisty Allena Woody’ego (nie mylić z Woody Allenem), którzy okazali się godnymi następcami tragicznie zmarłych muzyków.
Z czasem jednak Haynes i Woody postanowili coś zrobić na własny rachunek. Dokooptowali więc perkusistę Matta Abtsa i tak powstał Gov’t Mule, pod względem poziomu wykonawczego równie ceniony jak Allmanowie, ale często krytykowany, że to lepsi instrumentaliści niż kompozytorzy. Za to kiedy już zaczną grać… Gitara Haynesa po prostu snuje opowieści, momentami słucham tego z większym zanurzeniem niźli koncertowego jamowania samych Allmanów.
Płyta Live… With a Little Help from Our Friends to zapis występu w klubie Roxy w Atlancie w Sylwestra 1998 r. Pełna wersja liczy sobie aż cztery płyty, w moje zaś ręce wpadło wydanie okrojone. Zawiera tylko 12 utworów, a jednak jest to album dwupłytowy. Zwłaszcza fakt, że na drugim dysku znajdują się tylko cztery kawałki, może coś podpowiedzieć na temat ich długości.
Tytuł jest nieprzypadkowy, bo trio Haynes-Woody-Abts wspierają tu muzycy występujący gościnnie. “How you doin’ this evening?” – zagaja lider, po czym od niepokojącego basowego motywu zaczyna się autorski utwór Haynesa, Thorazine Shuffle. Po nim rolę przerywnika pełni niespełna dwuminutowy, jazzowaty Dolphineus – poza tym jednym, żaden utwór na albumie nie schodzi poniżej sześciu minut, a większość wręcz przekracza osiem.
Muł nie prezentuje wyłącznie twórczości własnej – kowery stanowią wręcz większość materiału. Z War Pigs Black Sabbath wydobyty zostaje pierwiastek bluesowy, a Haynes najeża ten utwór frapującymi solówkami, odmiennymi stylistycznie od oryginału. Za to w kilku miejscach mylą mu się słowa, albo nie pamięta i markuje lekkim bełkotem. Są też rozbudowane wersje Mr. Big Free oraz 30 Days in a Hole grupy Humble Pie – w obu zresztą pojawia się pierwszy gość, gitarzysta Mark Ford (ex-The Black Crowes). Oryginalną wersję 30 Days in a Hole usłyszałem dopiero później, rozbijając się autem po Los Santos w GTA V, i muszę przyznać, że kower Muła jest dużo lepszy: mniej łobuzerski, a bardziej ubluesowiony.
Jak widać, amerykańska grupa sięga głównie do brytyjskiej klasyki Dla odmiany jednak pokazuje też przykład klasycznego bluesa – Look on Yonder Wall Jamesa Clarka i Elmore’a Jamesa, piosenkę z 1945 r. o inwalidzie zabawiającym mężatki, których chłopy poszły na wojnę. Jak przystało na kower Elmore’a Jamesa, odznacza się gęstym wykorzystaniem gitary slide, ale gra tu również pianista Chuck Leavell, uznana postać w tej branży: w latach 70. sam był przez jakiś czas członkiem The Allman Brothers Band, ja zaś doceniłem jego partie na koncertówce Erica Claptona Unplugged – i tu po raz kolejny potwierdza swoją klasę.
Później przychodzi chwila na kolejne utwory własne Gov’t Mule. Solenny Soulshine, napisany przez Haynesa pierwotnie z myślą o Allman Brothers, zaczyna się rozbudowanym pojedynkiem klawiszowców. Na fortepianie gra Leavell, a na organach – Bernie Worrell, współzałożyciel Parliament-Funkadelic i współpracownik Talking Heads, zmarły w zeszłym roku. Do tego dołącza kolejny gościnny gitarzysta, Derek Trucks (jeszcze jeden członek Allman Brothers i bratanek ich zmarłego w tym roku perkusisty). Dalej następuje jazzowo-funkujący Mule, bardzo rozimprowizowany: w pewnym momencie wybrzmiewa nawet zacytowany riff z hendrixowskiego Voodoo Chile, który nieoczekiwanie zmienia się w coś na kształt finału Don’t Want You No More, rozpoczynającego pierwszy album Allmanów – ale to nie finał, ta muzyczna rzeka płynie i płynie… Jazzowy klimat słychać też w Devil Likes It Slow z drugiej płyty.
Najlepszy moment tej koncertówki to rozpoczynający drugą płytę Sad and Deep as You z repertuaru Traffic (znowu Brytyjczycy!). W oryginale hipisowska ballada, zagrana głównie na gitarze akustycznej, tu zostaje zelektryfikowana i zyskuje na podniosłości, a od piątej minuty, gdy artyści dają po watach, nabiera intensywności wręcz apokaliptycznej. Ciężkie bębnienie Matta Abtsa, świetny Leavell na organach, Woody dudni imponująco, a do tego pojawia się saksofon, w który gościnnie dmie Randall Bramblett, były członek zespołu Sea Level, również powiązanego personalnie z Allman Brothers. Właściwie można by słuchać tych czternastu minut (w ostatnich czterech znów wyciszenie), za każdym razem zwracając uwagę na inny instrument.
Idąc za ciosem, Gov’t Mule prezentują jeszcze – tak samo czternastominutowy – Cortez the Killer Neila Younga. I tak sobie myślę: ech, gdyby tak kiedy nagrali własną wersję Ordinary People, dopiero byłby czad! Album wieńczy zagrany na bis jam na motywach Afro-Blue kubańskiego kompozytora Mongo Santamarii. Ze sporym zdumieniem rozpoznałem melodię tego standardu jako coś, co od lat kojarzyłem z koncertu The Doors Absolutely Live: koledzy Jima Morrisona przytoczyli ją w Universal Mind. Mułowa wersja jest jednak aż półgodzinna i mimo wszystko zdarzają sie w niej dłużyzny. Nie mąci to jednak nad wyraz pozytywnego wrażenia ze słuchania albumu, który gotów jestem postawić na równi z Lotusem Santany.
Wykonanie z innego koncertu, ale też jest Bernie Worrell.



Sexbomba, Ctrl+Alt+Delete, 2011

Nazwa tego punkowego zespołu z Legionowa to prawdziwa zmora internauty próbującego wyszukać o nim informacje (zwłaszcza, kiedy pisano ją jako “Sex Bomba” – sami muzycy podpowiadali, że przy łącznym pisaniu powinno być łatwiej). Po raz pierwszy usłyszałem o nich pod koniec lat 90., kiedy mieli wątpliwą sławę ulubionej kapeli legionowskich skinheadów. Wyróżniała ich także fascynacja muzyką lat 60., której przejawem stał się kower beatlesowskiego Please, Please Me, zatytułowany Piosenka o sklonowaniu Johna Lennona. Później grupie przydarzył się prawdziwy hicior w stylu bigbitowym – Hallo, to ja, za którego sprawą trafili do mediów głównego nurtu i ogólnie zaczęli grać bardziej komercyjnie. Wśród wykonywanych kawerów mieli nawet punkową wersję Malovaný džbánku Heleny Vondračkovej. Później Sexbomba wróciła na stare, punkowe tory, reliktem okresu “bigbitowego” pozostała beatlesowska fryzura wokalisty Roberta Szymańskiego. Ctrl+Alt+Delete jest właśnie kolejną z płyt, na której zespół trzyma się swojej ugruntowanej niszy.
Tematyka tekstów jest prosta i ogólnie zrozumiała: nonkonformizm, miłość, alkohol, polityka. Muzyka też prosta, ale melodyjna od “w miarę” do “bardzo”. Czasami melodie i aranżacje bywają banalne, jak w singlowym utworze Raz przeżyty dzień, gdzie gościnnie występuje kilku zasłużonych działaczy polskiej sceny punkowej, m.in. Siczka z KSU, Harcerz z Analogsów, Zygzak z TZN Xenny, Jaromir z WC i dziennikarz Marek Wiernik, ale czasem trafiają się kawałki prawdziwie przebojowe, na przykład Zostań księdzem albo Wódka, sex i rock’n’roll. Ogólnie rzecz biorąc, Sexbomba po swojemu podąża szlakiem przetartym przez braci Ramone’ów. Ciekawie się prezentuje drugi plan wokalny, na którym mamy zarówno dziarskie pohukiwania (Żmija), jak i kalifornijskie zaśpiewy (Zostań księdzem), a czasami refren bywa po prostu chóralny.
Za najbardziej przystępne należy uznać utwory w średnim tempie, bardziej refleksyjne: Zanim wszystko się obudzi, zawierający nawet solówkę, i zwłaszcza kolejny singiel – Lipiec ’86, wspomnienie punkowej młodości i starego Jarocina. Godna uwagi jest jeszcze Żmija, która jednak nie nadaje się do radia ze względu na brzydkie słowo w refrenie. Do ostrzejszych utworów, w których melodia jest mniej istotna od wściekłości przekazu, należy Seryjny morderca, potępiający konsumpcjonizm (Ś)mieć, Teraz płać, a także finałowy Ctrl+Alt+Delete.
Krótko mówiąc, na płycie tej jest prawie wszystko, czego szukam w punku, zwłaszcza polskim, unika zaś ona (na ogół) największego grzechu nie tylko punk rocka, ale i muzyki w ogóle: nudy.



Gary Moore, After the War, 1989

Zamawiając przez internet koszulkę z logiem Thin Lizzy, dokupiłem jeszcze dodatkowo płytę gitarzysty, który bywał a to współpracownikiem, a to nawet członkiem tego zespołu.
Z dzisiejszego punktu widzenia najbardziej znanym utworem Gary’ego Moore’a pozostaje Still Got the Blues. Słuchając tej bluesowej ballady z rozlewnymi solówkami gitarowymi, jak i późniejszych bluesowych produkcji wirtuoza z Belfastu, trudno uwierzyć, że w latach 80. wolał on zdrowo przyczadzić. Tamten etap swojej kariery aż do nagłej śmierci w 2011 Moore uważał za kompletnie i nieodwracalnie zamknięty, ja jednak wolę go bardziej od tego bluesowego.
After the War to ostatnia płyta Moore’a przed jego bluesowym nawróceniem. Towarzyszy mu zresztą prawdziwy dream team. Na poprzednim albumie, Wild Frontier, były świetne utwory, ale efekt osłabiało “plastikowe” brzmienie, któremu winien był przede wszystkim automat perkusyjny. After the War nie ma tego problemu: gra tu prawdziwy perkusista w osobie Cozy’ego Powella, weterana m.in. Rainbow czy Emerson, Lake & Powell, a później członka Black Sabbath. Powell zginął w wypadku samochodowym w Niedzielę Palmową 1998 r. (była to epoka internetu łupanego, więc dowiedziałem się z gazety dopiero w Wielki Piątek, kiedy także znalazłem kotkę pod drzwiami). Na basie gra zaś, jak poprzednio, inny zasłużony instrumentalista, Bob Daisley – współpracował z Powellem w Rainbow, grał w Uriah Heep i z Ozzym Osbourne’em. Składu dopełnia wcześniejszy współpracownik Moore’a, klawisznik Neil Carter (ex-UFO), choć nie w każdym utworze partie klawiszowe są jego. W kilku bowiem piosenkach pojawia się gościnnie Don Airey, wcześniej grający z Moore’em w Colosseum II, a dziś członek Deep Purple. Znajome nazwiska mamy nawet w backwokalu: Sam Brown i Miriam Stockley (po raz pierwszy zetknąłem się z nią na kasecie wideo z koncertu “The Freddie Mercury Tribute” w 1991). Oprócz nich słyszymy Chrisa Thompsona z Manfred Mann’s Earth Band i Eldritcha z Sisters of Mercy.
W porównaniu z dwoma wcześniejszymi albumami Moore’a After the War wypada najostrzej, pomimo instrumentalnej klamry Dunluce, w której artysta wciela się w gitarowego dudziarza. Utwór tytułowy to czad jak się patrzy, niejako następca sławnego Out in the Fields, również z dudniącym basem i antywojennym tekstem. W tej samej konwencji utrzymany jest Running fom the Storm, tyle że refren mniej porywający. Speak for Yourself wypada jednoznacznie heavymetalowo i klawiszowe tło nic tu nie zmienia. Nieco słabiej prezentuje się This Thing Called Love, średniak przywołujący skojarzenia z Rainbow epoki Joe Lynn Turnera. Za to Ready for Love, mimo ewidentnie komercyjnego charakteru (prosty rytm, żeńskie chórki w refrenie), wypada sympatycznie. O wiele lepszy skutek komercjalizacja brzmienia przyniosła w arcymelodyjnym Livin’ on Dreams. Warto też wspomnieć o Led Clones – drwinie z imitatorów Led Zeppelin, takich jak niemiecka grupa Kingdom Come. To już przypadek wolniejszego i cięższego hard rocka. W duecie z Moore’em śpiewa tu Ozzy i faktycznie kawałek ma nastrój jakby z jego ówczesnych przebojów, zaś zeppelinowy nastrój zapewniają orientalizujące smyczki, za które odpowiada Chris Thompson.
Spokojniejszy na tej płycie robi się Moore tylko raz. Nurt quasi-santanowskich ballad instrumentalnych z przeszywającym brzmieniem gitary, typu The Loner, reprezentuje The Messiah Will Come Again. W tym wyjątkowo za bas chwyta Laurence Cottle, który w tym samym okresie przewinął się przez Sabbath. A na finał, nie licząc repryzy Dunluce, pozostaje Blood of Emeralds. Tytuł mówi właściwie wszystko: to kolejna odsłona celtyckiego hard rocka, z tej samej półki co wcześniejszy hit Moore’a Over the Hills and Far Away, czy też utwory Thin Lizzy: Black Rose Emerald. Tekst ma zresztą tematykę autobiograficzną i pojawia się w nim “the darkest son of Ireland”, czyli, rzecz jasna, Phil Lynott. A muzyka… Cóż, solówki oparte na motywach tradycyjnych melodii irlandzkich typu Danny Boy zawsze są dla mnie trafieniem bezpośrednim.
Na kompakcie nie zabrakło bonusów. Należy do nich studyjne wykonanie wspomnianego Emerald, dość wierne, ale oczywiście solówki Moore zrobił po swojemu. Trochę dziwnie po zakończeniu Emerald usłyszeć inny utwór niż Southbound – zamiast niego pojawiają się trzy nagrania koncertowe, w tym Wild Frontier: gorsze brzmienie niż w wersji studyjnej, za to wreszcie z prawdziwą perkusją.



Fleetwood Mac, Rumours, 1977

Kolejny powrót do wczesnego liceum, gdy chętnie słuchałem składanki hitów Fleetwood Mac z kasety z zieloną okładką.
Mowa o jednym z tych zespołów, które w swojej historii przechodziły silną metamorfozę. Założony przez wybitnego gitarzystę Petera Greena, w latach 60. Fleetwood Mac był jedną z czołowych grup brytyjskiego blues rocka. W następnej jednak dekadzie muzyka grupy stała się zamerykanizowana i całkiem komercyjna, co nie znaczy, że zła. Jedynym łącznikiem pomiędzy wszystkimi składami była nazwa zespołu i jej źródło – sekcja rytmiczna, czyli basista John McVie i dwumetrowy perkusista Mick Fleetwood, notabene weterani John Mayall’s Bluesbreakers.
Najsłynniejszy skład, to znaczy ten, który nas tu interesuje, współtworzyła (eks-)żona pierwszego z nich, Christine McVie, śpiewająca klawiszystka, która jeszcze w czasach bluesowych, jako Christine Perfect, wspierała zespół gościnnie na fortepianie. Do trojga Anglików dołączyło dwoje Amerykanów, mających już za sobą wspólną płytę: wokalistka Stevie Nicks i śpiewający gitarzysta Lindsey Buckingham. I tu dygresja: w późnych latach 90. wydawnictwo Selles zagospodarowało na polskim rynku lukę prawną pozwalającą wydawać bez tantiemów nagrania starsze niż 25 lat. Poza wszystkim innym, płyty takie charakteryzowały się zmienionymi okładkami i ogólnym dziadostwem edytorskim (np. tytuły utworów przepisane przez kogoś, kto nie znał angielskiego). Największą kompromitacją była właśnie składanka Fleetwood Mac. Zawierała ona utwory z czasów Petera Greena, ale na okładce i nadruku płyty widniał skład z obiema paniami i Buckinghamem. Szczyt ignorancji! Nawet jak na standardy Sellesa.
Wracając do Rumours – był to drugi i najsłynniejszy album tego składu. Choć w zespole były dwa związki damsko-męskie (państwo McVie i Buckingham/Nicks), to na etapie nagrywania płyty oba się rozleciały. Mick Fleetwood miał żonę poza zespołem, lecz w tym samym okresie też przeżył rozpad małżeństwa. Negatywną energię, która się wówczas wytworzyła, muzycy zdołali jednak przetworzyć z pozytywnym skutkiem.
Zespół przeszedł długą drogę od lat 60., więc starzy fani, pamiętający czasy Jeremy’ego Spencera grającego dzikie solówki z przyczepioną do gryfu prezerwatywą wypełnioną mlekiem, mogliby dostać herszlaku. Tutaj mamy w zasadzie pop rock ze sporymi wpływami country i amerykańskiego folku. Ponieważ w zespole było troje wokalistów, to nie brakuje harmonii wokalnych. Ogólnie rzecz biorąc, płyta jest po prostu sympatyczna, choć powstawała w mało sympatycznych warunkach.
Mój faworyt to dynamiczny Go Your Own Way, ze zwrotkami śpiewanymi przez Buckinghama i z chóralnym refrenem, a w aranżacji słychać i sporo przesteru, i podzwanianie gitar dwunastostrunowych. Oprócz niego na kompilacji, której słuchałem w liceum, znalazły się także Dreams, Don’t Stop oraz You Make Loving Fun. Pierwszy – śpiewany przez Nicks, ciepło brzmiący za sprawą fortepianu elektrycznego Fendera i partii basu – stał się numerem 1 w USA. Drugi – dzieło Christine McVie, ale śpiewany znów głównie przez Buckinghama, jest optymistyczny, w skocznym tempie podkreślanym fortepianem. Po latach sięgnął po niego Elton John, choć jego wersja akurat ma niepotrzebnie elektroniczny beat. You Make Loving Fun, śpiewany już przez samą Christine, jest natomiast funkujący, z wyraźnym brzmieniem klawinetu i z niezwykle melodyjnym refrenem.
A pozostałe? Jako pierwszoplanowy śpiewak dominuje Lindsey Buckingham. Płytę rozpoczyna niezwykle radosny, inspirowany folkiem Second Hand News, którego beztroska zmienia sie w ironię, kiedy się weźmie pod uwagę tekst: podmiot liryczny, podobnie jak w Go Your Own Way, użala się nad swoją niewdzięczną miłością. Jest to, rzecz jasna, reminiscencja rozpadu związku Buckinghama z Nicks. Never Going Back Again to właściwie Buckingham solo z gitarą akustyczną, inne głosy dołączają do niego w refrenie. Warto też wymienić mocny punkt albumu i jedyną na nim kompozycję wszystkich członków grupy – The Chain, ze spokojną zwrotką narastającą do dynamicznego refrenu i z motorycznym finałem napędzanym partią basu. Rozpoczynał on drugą połowę płyty analogowej, ale mnie się już chyba zawsze będzie kojarzyć jako otwieracz koncertówki The Dance z 1997 roku, nagranej po reaktywacji najsłynniejszego składu Fleetwood Mac.
Co do Christine McVie, to poza wyżej wymienionymi jej wkład w album obejmuje dwie ballady: fortepianową Songbird i folkową Oh Daddy, mój najmniej ulubiony utwór na płycie. Natomiast Stevie Nicks, oprócz Dreams, wrzuciła na płytę radosny, countryczny I Don’t Want to Know, pochodzący z czasów, kiedy występowała z Buckinghamem przed dołączeniem do Fleetwoodów, a także finałowy Gold Dust Woman, utrzymane w wolnym tempie wyznanie kobiety zmęczonej tym wszystkim i szukającej ucieczki w narkotykach, z wydatnym udziałem gitary dobro (takiej z metalowym rezonatorem).
Niezadawno o Rumours pisały “Wysokie Obcasy”. W numerze z 20 maja bieżącego roku Olga Wiechnik wspomniała o nich w artykule Miłość lepsza niż seks, twierdząc: “…zamknęli się w studiu, żeby oczyścić atmosferę, i nagrali Rumours, jeden z najlepiej sprzedających się albumów rockowych wszech czasów. Po czym się rozpadli”. To było bardzo spore “po czym”, bo po swej bezselerowej płycie, pomimo wszelkich zawirowań, Fleetwood Mac grał w tym samym składzie jeszcze 10 lat, wydając kolejnych kilka albumów, a wśród nich – Tango in the Night z 1987, jedną z moich ulubionych płyt wszechczasów, z takimi przebojami jak Little Lies czy Seven Wonders
Nie byłoby jednak Tango, gdyby nie Rumours.
Wykonanie dużo późniejsze, ale w formie.