poniedziałek, 25 września 2023

Piosenki z huraganu i brytyjski jazzman wśród Indian afrykańskich, czyli sierpniowy urobek z targu

 Wygląda na to, że źródełko muzyczne na targu staroci zaczyna się wyczerpywać i coraz rzadziej trafiają się tam ciekawostki, ale w sierpniu jeszcze parę wychwyciłem.


Nuno, Schizophonic, 1996

Bostońska grupa Extreme należała do ciekawszych zjawisk na niwie heavymetalowej końca lat 80. Chociaż specjalizowała się w komercyjnym soft metalu i wylansowała parę nastrojowych ballad, to ambicje miała wręcz progresywne, które w pełni zrealizowała na albumie III Sides to Every Story. Sławy przysporzyło jej bardzo kompetentne wykonanie wiązanki utworów Queen na koncercie pamięci Freddiego Mercury’ego w 1992. Zresztą Queen należał do głównych inspiracji Extreme – Gary Cherone śpiewał momentami pod Freddiego. Zespół nie poradził sobie jednak z nadejściem nowej epoki w rocku i rozpadł się. Cherone trafił do Van Halen, gdzie nagrał jedną płytę, najsłabszą w ich dyskografii. Lider grupy, gitarzysta Nuno Bettencourt, wypuścił natomiast album solowy.

Artysta, na okładce ucharakteryzowany na atrakcyjną blondynkę, całkiem udatnie się odnalazł w grundżowych czasach. Zwolennicy hair metalu nie mają tu za wiele do szukania – odstręczy ich już przetworzony elektronicznie głos Bettencourta, ciężka walcownia riffowa i perkusja brzmiąca jak automatyczna (swoją drogą, Nuno zagrał na prawie wszystkich instrumentach na płycie). Większość utworów reprezentuje stylistykę lżejszego lub cięższego rocka alternatywnego, tyle że solówki gitarowe są typowo dla Bettencourta wirtuozerskie. Takie np. Crave – kiejby nie solo, myślałbym, że to Weezer. Niektóre fragmenty mają punkową energię (Swollen Princess, 2 Weeks in Dizkneelande) lub industrialną natrętność (Karmalaa). Bettencourt raz śpiewa refleksyjnie, innym razem drze mordę prawie jak Cobain.

Od całości odbiegają dwa utwory bardziej elektroniczne, na bujanym rytmie, zaśpiewane stonowanym głosem, a krótko mówiąc – prawie triphopowe: Fallen Angels (jeszcze i sitar się gdzies tam przetwiera) i finałowy Severed, przy czym w tym ostatnim Nuno daje po watach gitarowym refrenem. Miłośnikom Extreme najbardziej powinna przypaść do gustu akustyczna ballada Pursuit of Happiness. Druga, zelektryzowana You, brzmi bardziej alternatywnie niż hardrockowo, ale jako drugi głos śpiewa w niej Gary Cherone. 



Kasia Kowalska, Pełna obaw, 1998

Płyta Kowalskiej 5 dosyć mnie wynudziła, ale z zainteresowaniem przyjrzałem się jej poprzedniczce. O ile w roku 2000 za repertuar i aranżacje odpowiadało dwóch szerzej nieznanych fąfli zapatrzonych w Varius Manx, to Pełna obaw jest zdecydowanie gitarowa. Grają tu gitarzysta Ryszard Sygitowicz i basista Piotr Urbanek, czyli były i przyszły członek Perfectu, a na drugiej gitarze Piotr Nalepa (syn Tadeusza, chłopiec z okładki Bluesa). Nie obywa się bez programowania i elektroniki, ale nie jest ona aż tak nachalna jak na późniejszym albumie. Tytuły piosenek też są mniej generyczne, choć brzmią jak nagłówki z tygodników kobiecych. Jedyne, co mi tu przeszkadza, to groteskowa maniera wokalna Kowalskiej, jakby śpiewała z amerykańskim akcentem – ale to był czas, kiedy za Atlantykiem królowały artystki jak Sheryl Crow i Alanis Morissette, więc nasza wokalistka pokazuje, że nie gorsza. W warunkach polskiej sceny wyraźnym punktem odniesienia jest za to Edyta Bartosiewicz.

Niektóre utwory istotnie brzmią dość perfectowo; To żal że żyjesz z dramatycznym biciem gitary akustycznej albo utwór tytułowy, ballada o faktycznie niepokojącym nastroju (jednakże „ktoś zamknął przed nami DŹWI”? Poważnie?) Z Perfectu wydają się też wyjęte ciężkie akordy otwierające całą płytę. Dalszy ciąg utworu Jeśli blask twój zwiódł jest jednak sporo lżejszy – zwłaszcza zwrotka, bo już refren mocniejszy, wręcz grunge’owy. Do podobnej konwencji szlusuje Jak dawniej nie będzie – ale tu mamy do czynienia z łagodniejszą wersją rocka alternatywnego. Elementy bluesowe pojawiają się w Oto życia smak (z poprockowym refrenem). Najsłabszym momentem płyty jest Wyczerpana – też lekko bluesująca, chociaż tytuł wprowadza w błąd, bo to jeden z najcięższych tu utworów.

Ogólnie materiał odznacza się sporą przebojowością. Z mediów pamiętam singiel Co może przynieść nowy dzień z kolejnym, jeszcze bardziej dobitnym kontrastem „spokojna zwrotka – dynamiczny refren”. Słyszymy brzmienia smyczkowe (pewno z syntezatora). Znalazło się też po raz kolejny miejsce na „coś optymistycznego”, tyle że, w odróżnieniu od piosenki pod takim właśnie tytułem, Możesz zdobyć wszystko to zgrabny przebój w konwencji gitarowego rocka, bez trąb.

Kulminację płyty albumu stanowi dedykowana córce Kowalskiej ballada z orkiestrą Jesteś odrobiną szczęścia. Gitarzyści bawią się nawet przez moment w Briana Maya, ale ten końcowy zaśpiew „jingle bells” artystka mogła sobie darować. Finałowe Wyrzuć ten gniew sprawia niestety wrażenie podróby Zabij swój strach Bartosiewicz – fakt, że dość zręcznie zamaskowanej – a potem przechodzi w cytowanie So Lonely The Police. Po przerwie męska część zespołu odwala utwór ukryty – pseudomeksykański wygłup, którego nawet raz wysłuchać za dużo.

Po jakimś czasie od premiery ukazało się wydanie specjalne z drugim dyskiem, ale nie dotarłem do niego.

  

Manfred Mann’s Plain Music, Plains Music, 1991

Na początku lat 90. Manfred Mann zrobił sobie chwilę oddechu od Earth Band i wyruszył na ścieżkę tzw. muzyki świata. Na warsztat wziął muzykę rdzennych mieszkańców Wielkich Równin (Plains Music), którą zaaranżował po swojemu za pomocą prostych środków (Plain Music). Wszystko to zostało jednak ujęte w aranżacje muzyki popularnej o zabarwieniu jazzowym, z produkcją typową dla późnych lat 80.: syntezatory, pogłosy itp. – więc trudno się domyślić, że to utwory pochodzenia etnicznego. Na pierwszy plan wysuwają się nastrojowe, melancholijne partie południowoafrykańskiego basisty Petera Sklaira, dominujące w takich utworach jak Kiowa. Oplata je swoimi wiciami saksofon, na którym gra zmarła w zeszłym roku jazzmanka Barbara Thompson, prywatnie znana jako małżonka Jona Hisemana z Colosseum.

Płytę w ogóle nagrywano w RPA (ojczyźnie Manna), z udziałem tamtejszych muzyków, więc niespecjalnie dziwi, że do utworów z Wielkich Równin przesączyło się coś z południowoafrykańskiej tradycji muzycznej. Tak jest w apackiej Medicine Song, gdzie „indiańskim” zaśpiewom i blaszanej fujarce (Kelly Petlane) towarzyszy charakterystyczna afrykańska skoczność, budowana również przez bas. Utwór ten występuje w dwóch częściach, z czego pierwsza śpiew zawiera śpiew po angielsku (Noel McCalla, później dołączy do Earth Band), a druga, inaczej zaaranżowana, nosi wszystko mówiący tytuł Instrumedicine Song. Najlepszym przykładem fuzji kulturowej jest najkrótszy na płycie Hunting Bow, wywodzący się z tradycji Kiowów, ale oparty na kanwie brzmienia afrykańskiego łuku muzycznego. Wounded Knee, dakocka melodia wykonywana w czasie tańców ducha, otrzymała oprawę cokolwiek jazzową i wbrew tytułowi brzmi dość pogodnie. Manfred Mann we własnej osobie wysuwa się na pierwszy plan w Salmon Fishing jako pianista, a do utworów amerykańskich dorzucił w dwóch częściach Sikelele, pieśń xhosa, zaaranżowaną z udziałem stylowych afrykańskich chórów.

Nie jest to dzieło wybitne, ale też nie przynudza.



Paul McCartney, Flaming Pie, 1997

 Dawniej miałem ten album na kasecie, wyposażonej w bardzo porządną wkładkę (składy w poszczególnych utworach, notki o okolicznościach ich powstawania, zdjęcia autorstwa Lindy McCartney), więc świstek w wersji kompaktowej jest bardzo rozczarowujący – chociaż to oryginał.

Za wysoki poziom płyty, na równi z eksbeatlesem, odpowiada Jeff Lynne. Były lider Electric Light Orchestry tym razem nie dokładał się kompozytorsko, tylko jako aranżer, współproducent i instrumentalista, ale coś z jego stylu przesączyło się do utworów McCartneya: motoryczny The World Tonight nie wyglądałby dziwnie w repertuarze Travelling Wilburys. Poza tym w nagraniach wziął udział Steve Miller (ten od przebojów Abracadabra i The Joker), dorzucając trochę amerykańskiego klimatu w If You Wanna czy bluesowe boogie a la ZZ Top w Used to be Bad. Nostalgiczny Young Boy brzmi jak zaginiony utwór z repertuaru ELO, choć akurat do niego nie Lynne przyłożył rękę, tylko Miller.

Zróżnicowanie materiału jest spore. Z jednej strony mamy utwory z orkiestrą symfoniczną, zaaranżowaną zresztą przez sir George’a Martina. Somedays – urzekający, choć nieco smutny – jest moim zdaniem najlepszy na płycie, na harfie pojawia się prof. Skaila Kanga, znana ze współpracy m.in. z Chrisem de Burghiem, Patti Smith czy grupą Akwarium. Na przeciwległym końcu spektrum stoi McCartney solo z gitarą akustyczną i podkładem perkusyjnym w postaci klepania w kolano (Calico Skies i epilog płyty – Great Day). Oba utwory powstały dzięki huraganowi Bob, który na wakacjach pozbawił McCartneya prądu. Między tym pojawiają się „typowe makartnejki”: Souvenir i Little Willow, czy rockandrollowy utwór tytułowy. Macca sięgnął też po czarne brzmienia, zapewniając szczyptę soulu w Heaven on a Sunday, gdzie jego syn James gra solo na gitarze. Really Love You to dla odmiany funk/r&b: Paul śpiewa falsetem, a bębni we własnej osobie Ringo Starr. George Harrison, niestety, nie dojechał. Wielkim finałem płyty jest Beautiful Night, ponownie z orkiestrą i ze Starrem na perkusji.

Jest to zapewne najlepszy album McCartneya od rozpadu Wings, a może nawet z pierwszej trójki od czasu rozpadu Beatlesów.



poniedziałek, 18 września 2023

Poezja, energetyki i rock and roll (z frontu czytelniczego, 6/2023)

 Lektury drugiej połowy lata upłynęły mi pod znakiem różnego kalibru bezeceństw artystycznych.

 

20. Peter Hince, Queen – nieznana historia,
przeł. Aleksandra Machura i Ewa Magiera, Kraków 2012

Queen to jeden z dwóch moich ulubionych zespołów rockowych i jego historię z grubsza znam, przez moje ręce przewinęły się też rozmaite książki na jego temat. Tym razem postanowiłem zapoznać się z relacją „od kuchni”, wysmażoną przez technika odpowiedzialnego za zabezpieczenie sprzętowe Freddiego Mercury’ego i Johna Deacona. Współpracował on z Queen praktycznie przez cały okres poważniejszej działalności koncertowej, od 1973 (na stałe od 1975, więc ominęła go pierwsza trasa amerykańska, na której Brian May dostał zapalenia wątroby) do ostatniego tournée w 1986.

            Układ nie jest chronologiczny – Hince nawija swobodnie o różnych przeżyciach i anegdotach z życia w trasie. W pierwszym rozdziale przedstawia przykładowy, typowy koncert Queen i całą masę roboty, którą musiało wykonać mnóstwo ludzi, żeby ci czterej faceci mogli rzucić publiczność na kolana. Później jego wspomnienia biegną tropem poszczególnych krajów, tego, co tam widział, i rozpusty, jakiej się oddawał: Ameryka Północna, Ameryka Południowa, Japonia, Montreux, Monachium… Przelotnie wspomniany został koncert w Zagrzebiu, mowa też o kontrowersyjnych występach w południowoafrykańskim Sun City. Około 1985 Hince postanowił zająć się fotografią i od tej pory towarzyszył Queen nieregularnie na zasadzie wolnego strzelca – trasę Magic Tour potraktował skrótowo i na zasadzie „to już nie to samo”.

            Narrację autor prowadzi z humorem, którego poczucie słabo jednak u mnie rezonuje – często dość rubasznym, zwłaszcza gdy schodzi na temat stosunków damsko-męskich w trasie, poza tym sprawia wrażenie, jakby popisywał się, jak bardzo jest zabawny. Pomijając tę kwestię, otrzymujemy wgląd w życie obsługi technicznej sławnego zespołu, ale wśród opowieści o podróżach lotniczych, pozyskiwaniu używek i różnych innych rozrywkach niknie trochę sam zespół Queen i jego muzyka. Freddie (nazywany przez autora konsekwentnie Fredem) jawi się jako osobnik dość chimeryczny i skłonny do przesady pod każdym względem, żeby nie powiedzieć drama queen. John Deacon sprawia wrażenie wręcz odwrotne, bytu równoległego pochłoniętego własnymi sprawami, a Brian i Roger są znacznie mniej zauważalni. Niewiele można się dowiedzieć na temat kontaktów Queen z innymi zespołami – przede wszystkim Mott The Hoople, których kwartet suportował na swojej pierwszej amerykańskiej trasie. Przelotnie wzmiankowany jest Elton John, jeszcze przelotniej Phil Collins (któremu Freddie pożyczył fortepian).

            Ikonografia to trzy wklejki ze zdjęciami z osobistej kolekcji autora – studia, koncerty, trasy, realizacja teledysków. Należy dodać, że kiedy Hince przekwalifikował się na fotografa, udzielał Queen pomocy również w tej dziedzinie i jego dziełem jest m.in. zdjęcie zespołu w książeczce płyty A Kind of Magic.

Redakcją się zajął i przedmowę napisał Roman Rogowiecki, „co się na muzyce zna”. Blurp z tyłu okładki nazywa go fanem Queen, ale już na pierwszej stronie sadzi byka, twierdząc, że Noc w operze była trzecią płytą, a Sheer Heart Attack to singiel promujący drugą. Tłumaczenie jest przyzwoite: tłumaczki nieźle sobie poradziły z kolokwialną narracją Hince’a. W przypisach wyjaśnione zostały obecne w oryginale pojęcia slangowe, gry słów i cytaty. Szkoda tylko, że nie sprostowano przy okazji, że np. dyktator Argentyny w okresie, gdy Queen przybył tam po raz pierwszy, nazywał się Videla, a nie Viola. Mimo wszystko trafiają się potknięcia językowe. „Fred zwykł stawiać kilka lampek do szampana na klapie fortepianu i popijać zeń od czasu do czasu” – z tego fortepianu?! Zaiste wielkim był on artystą!

 

21. Joanna W. Gajzler, Necrovet. Usługi weterynaryjno-nekromantyczne, Kraków 2023

Autorka Boga Maszyny jakoś nie może się zmobilizować do napisania ciągu dalszego przygód Tagarda Szalonego Logarytma, za to nieoczekiwanie rozpoczęła zupełnie inną historię (pewnie dlatego niektórzy recenzenci piszą, że to debiut).

            Necrovet jest to opowieść o młodej techniczce weterynaryjnej imieniem Florentyna, która po trudnych doświadczeniach pracy w mieście wyjeżdża na sielankową wieś (względnie do rustykalnego sioła), aby podjąć pracę w lecznicy dla zwierząt, między innymi, magicznych. Na miejscu okazuje się, że szefowa, doktor Izabela Pokot, od dawna nie żyje, co nie przeszkadza jej prowadzić praktyki, i to kompetentnie, natomiast współpracownik ma kopyta. Przypadki, którymi zajmą się Florka, Bastian i doktor Iza, będą jeszcze dziwniejsze.

            Joanna Winifreda G. ma za sobą wieloletnie doświadczenie w zawodzie imieniem technik weterynaryjny i widać to w książce. Trudne we współpracy zwierzęta, klienci troskliwi, klienci nieostrożni, klienci roszczeniowi, „medialni” weterynarze o większej charyzmie niż kompetencjach, rozpuszczanie przez konkurencję plotek, że ten czy ów doktor to „rzeźnik”, który tylko usypia i bierze kasę… Personel kliniki w Zrębkach ma do czynienia z problemami, jakie napotkał kiedyś każdy, kto miał dłuższą styczność z weterynarią, choćby i w roli pacjenta.

Mankamentem wydaje się konstrukcja: Necrotrup składa się z ciągu scen nanizanych na ledwie zarysowaną linię fabularną, która dopiero w ostatniej 1/3 nabiera dramatyzmu. Nie zmienia to faktu, że jest to bardzo szybka lektura, odprężająca przy tym. Duża tu zasługa potoczystego języka i naturalnych, kolokwialnych dialogów. Mam wprawdzie osobiście uczulenie na anglicyzmy w stylu „plan” w znaczeniu „plane” czy „fenomeny” w znaczeniu „phenomena” (ale tu chyba wjeżdża uzus erpegowy), na miejscu redaktorki powywalałbym też trochę pustych zaimków tu i ówdzie. Nieco rażące jest poza tym pisanie „żeś” rozdzielnie, kiedy chodzi o partykułę, as in „Gdzie żeś był?” (osobno pisze się wtedy, kiedy jest to spójnik, np. „Nie mów, żeś nic nie widział”). Więcej grzechów nie pamiętam, więc nie zrobi się tutaj żadna żeś niewiniątek. Tak czy inaczej, choć autorka może się rozsierdzi, Necrotrupa czytało mi się jeszcze lżej niż Boga Mszyc. Szkoda jedynie, że nie było więcej mantykory.

Użyteczne dla czytelników może być ostrzeżenie, że chociaż brakuje scen drastycznych, to tematyka śmierci zwierząt jednak się pojawia – przywołajmy dość emocjonalny fragment wywoływania ducha królika, aby właścicielka mogła się z nim pożegnać. Trudno się za to nie zgodzić z wieloma osobami, że Florka nazbyt łatwo wstaje na nogi po poważnym urazie, którego doznała na początku książki. Ja bym na jej miejscu tak szybko nie wsiadał na rower. Co do drugiego częstego zarzutu, że bohaterka wali za dużo alkoholu i napojów energetycznych – nie każda postać literacka musi zdrowo się odżywiać, a poza tym, jeśli chodzi o weterynarzy, jest to chyba prawda ekranu. Za zdecydowaną przesadą należy za to uznać żądanie, by autorka używała prostego słownictwa, a nie takich trudnych wyrazów jak „enukleacja”. Moim zdaniem nieznajomość terminologii tylko w jednym miejscu może skonfundować czytelnika: czemu wspomniany duch królika objawia się pod postacią baranka? Nie każdy wie, że to taka zwisłoucha rasa, i gotów wyobrazić sobie w tym momencie dosłownego barana (zwierzę o duszy innego gatunku – transspecjalizm – to by dopiero było zajęcie dla nekroweterynarza!)

Komu się spodobał Nie od krów doktor,  tego może zainteresować, że drugi tom jest już obrabiany w wydawnictwie, a trzeci się pisze. Tymczasem dochodzę do wniosku, że byłby z tego zgrabny film albo miniserial. W odróżnieniu od Boga z Muszyny, nie mam konkretnej wizji poszczególnych aktorów, ale Izę w czasie lektury widziałem jako Aleksandrę Popławską.

            PS. Podejrzewam, że elfka, która przyszła na rozmowę kwalifikacyjną tego samego dnia co Florka, nie dostała tej pracy, ponieważ stwierdziła, że wąż to rurka pusta w środku.

 

22. Marta Syrwid, Koktajl z maku, Warszawa 2014

Jest to zbiór felietonów publikowanych ongiś na łamach pisma kulturalnego „Lampa”. Autorka zapuszcza tu żurawia za zasłonę oddzielającą zwykłych zjadaczy literatury od tajemniczego świata grafomanów. Przy czym jako grafomanów rozumiemy tu nie tłuczków masowych w rodzaju Mroza czy Michalak – którzy tworzą literaturę tandetną, ale przynajmniej potrafią z sensem postawić jeden wyraz obok drugiego – lecz ludzi, którzy autentycznie nie umieją pisać, a piszą, zaś internety oraz self-publishing pozwalają im dzielić się swoimi wypłodami z odbiorcą bez jakiejś nikomu niepotrzebnej weryfikacji. Słyszeliście kiedy o takich autorach jak Jan Marian Gulak, Krzysztof Cezary Buszman, Alicja Elżbieta Przepiórka czy Katarzyna Grzyb? Ja też nie. Marta Syrwid przeczytała ich dzieła, żebyśmy już my nie musieli.

            We wstępie autorka opowiada, jak doszło do tego, że pewnego dnia w posępnej krakowskiej kamienicy przystąpiła do pichcenia swoich koktajli. Fajne to jest stylistycznie i zachęciło mnie do sprawdzenia kiedyś, co jeszcze napisała. Następnie charakteryzuje swoją metodę i zwraca uwagę na najczęściej spotykane cechy dzisiejszej grafomanii, wykazując, że nie zmieniły się od czasu, gdy jej rozwalcowywaniem zajmował się Antoni Słonimski, a po nim Stanisław Barańczak.

Koktajle przyrządzone zostały głównie z publikacji poetyckich, czasem z poradników, proza pojawia się okazjonalnie (w aż dwóch przypadkach gejowska). Są to przede wszystkim książki wydane własnym sumptem lub w firmach wydalniczych alias vomity press, które za odpowiednio wysoki piniądz wydadzą cokolwiek, bez redakcji, korekty i promocji. Autorzy tego typu (Marta Syrwid za każdym razem poświęca parę słów ich biografiom) miewają jednak, oprócz pieniędzy, dość samozaparcia, żeby promować się własnym przemysłem. Taki np. Krzysztof Cezary Buszman do śpiewania i recytacji swoich poezyj zaangażował Piotra Machalicę i Krzysztofa Kolbergera, wydaje też płyty. Często bywają twórcami multidyscyplinarnymi – Jan Marian Gulak, oprócz wierszowanej historii Polski, opatentował samochód napędzany deszczówką. Nie mówiąc o takich drobiazgach jak samodzielne projektowanie sobie okładek; „Lampa” jednak, w obawie przed pieniactwem, nie przedrukowywała ikonografii z tych dziełek.

Z internetowych przepychanek kojarzyłem wcześniej Izabelę Bill i Aleksandra Sowę (we wstępie do zbioru autorka przekręciła go na Andrzeja – widać wpływ UJ, choć studiowała nie historię, a filmoznawstwo). Pierwsza z tej dwójki zasłynęła obleśną powieścią Dziewczyna wilkołaka, ale Syrwid bierze na warsztat tylko jej wiersze (nie ma wśród nich sławetnych „erotyków motoryzacyjnych”, ale i tak jest sprośnie). Sowa natomiast, autor wielu wiekopomnych dzieł, m.in. Jak wymienić uszczelkę w maluchu, znany był z długotrwałego beefu z pisarzem Pawłem Pollakiem, odkąd ten mu wytknął, że publikuje poradniki, jak napisać książkę, a sam w ogóle nie umie pisać. Do względnie szerzej znanych nazwisk należy Lusia Ogińska, żona Ryszarda „Hubala” Filipskiego, zaangażowana oczywiście w twórczość bogoojczyźnianą. Syrwid poświęciła jej aż dwa fejletony. Zaszczytu takiego doświadczyli również Sowa i Stanisław Urbanowski, dla odmiany prozaik, piszący też pod dźwięcznym pseudonimem Anachoreta Tulku.

Trendy w tego rodzaju twórczości są rozmaite, ale da się wyróżnić parę charakterystycznych nurtów. Poezje patriotyczno-końskowolskie Piotra Przygodzkiego, neopostromantyzm Alicji Elżbiety Przepiórki czy retelling dziejów arki Noego pióra Pawła Sajdaka zadają kłam opinii przedwojennych poetów awangardowych, że rymy się skończyły; mogą nawet stanowić podstawę do nadania tym autorom honorowego obywatelstwa Częstochowy. Do koktajli nie trafił za to żaden z faktycznych przedstawicieli prężnego środowiska grafomanów częstochowskich. Najbliżej znalazła się Katarzyna Winters z Lublińca, zresztą jedna z dwóch autorek, nad którymi wyzłośliwianie się uznałem trochę za przesadę. Co innego Agnieszka Wypych, która w książce pod zagadkowym tytułem Trawka brzuszkowa uprawia straszliwe kalambury, przywodzące na myśl kosmiczne poszukiwania lingwistyczne Stacha z Warty, tyle że zamiast drążenia źródeł Słowiańszczyzny służą one komentowaniu spraw damsko-męskich.

Grafomania prawdziwa często gnieździ się w środowisku lokalnym. Na łamach Koktajlu z maku powtarza się Kraków (patrz: zjawisko autorów łażących po Plantach i wciskających swoje dzieła przechodniom), Olsztyn, a także… Końskowola, która oprócz Przygodzkiego wydała Jarosława Konrada Powojskiego. Najdłuższym tekstem wyróżniony został Adam Bolewski, autor kilku trudno od siebie odróżnialnych powieści blogaskowych, których akcja rozgrywa się natomiast w mieście grzechu i występku imieniem Suwałki.

Z początku komentarze autorki wydawały mi się są za mało złośliwe w stosunku do sławnych poprzedników – złośliwości jej są bowiem oprószone tak grubą warstwą ironii, że trudno w niej wypatrzyć szpilki. Nie stara się zresztą popisywać za wszelką cenę błyskotliwym komentarzem, lecz pozwala cytatom, by mówiły za siebie. Za to nieraz udziela się jej kiczowata stylistyka, czemu trudno się dziwić. Szkoda natomiast, że czasami kreśli ona tło i kontekst z tak szerokim rozmachem, że już na same cytaty pozostaje miejsca niewiele.

 

23. Łesia Ukrainka, Siedem strun,
wybrał, opracował i wstępem opatrzył Tadeusz Chróścielewski, Lublin 1980

Zbliżało się święto narodowe Ukrainy, więc postanowiłem wrzucić trochę tamtejszej klasyki. Łesię Ukrainkę (właściwie Łarysę Kosacz) można uznać za jedną z „ukraińskich Trzech Wieszczów” – obok Tarasa Szewczenki i Iwana Franki. W ciągu 42 lat życia, naznaczonego widmem gruźlicy, zajmowała się działalnością bardzo szeroką. Wydawnictwo Lubelskie postanowiło przedstawić polskiemu czytelnikowi reprezentatywny wybór jej twórczości. Tłumacze są tu różni, w tym m.in. sam Chróścielewski, Florian Nieuważny, Horacy Safrin i Tadeusz Śliwiak.

Poetka oficjalnie debiutowała w 1884 r., ale zbiór rozpoczyna wiersz Nadzieja, napisany przez dziewięcioletnią Łarysę w 1880 r. pod wrażeniem deportacji ciotki na Sybir. Dalej przejeżdżamy przez jej twórczość chronologicznie. Wśród tematyki występują typowe dla epoki krajobrazy ducha. Powracającym motywem jest miłość do ojczystego kraju, często w tonie ubolewania nad jego nieszczęściem, ale nie tylko, bo w wierszu Skroś płacz i jęki, i błagania mamy odrzucenie postawy martyrologicznej. Pod koniec lat 90. Łesia Ukrainka nabrała świadomości społecznej, o czym świadczy wybór z cyklu Pieśni niewolników. Punkt wyjścia poematu Napis w ruinach (jednego z szeregu utworów o tematyce egipskiej) wydaje się inspirowany Ozymandiaszem Shelleya, ale utwór rozwija się w stronę przekazu antymonarchistycznego. Całe życie zmagając się z gruźlicą, poetka świadoma jest kruchości własnego żywota, więc temat śmiertelności pojawia się wielokrotnie, np. w sonecie Na śmierć natury patrząc, bez wahania, a także w ostatnim, niedokończonym Kto wam powiedział, że ja kwękam. Z jeżdżenia po uzdrowiskach wziął się natomiast cykl wierszy krymskich, niektóre (Bachczysaraj, Grobowiec Bachczysaraju) są nawet sonetami. Skojarzenie z Mickiewiczem o tyle trafne, że Ukrainka tłumaczyła go na ojczysty język i napisała własną wariację na temat Niepewności. Pod względem formalnym nie uznawała monotonii. Zróżnicowane układy rymów czy długości wersów (niczym w piosence) występują nawet w obrębie jednego utworu. Tytułowe Siedem strun to cykl siedmiu wierszy, z których każdy zaczyna się od sylaby będącej nazwą jednej z nut w gamie i reprezentuje inną formę: hymn, kołysankę, rondo, sonet itp.

Oprócz twórczości poetyckiej zbiór zawiera fragmenty dwóch dramatów: W katakumbach (o pierwszych chrześcijanach) i chyba najbardziej znanego dzieła Ukrainki: Leśnej pieśni (o miłości mawki, tj. wołyńskiej driady, do śmiertelnego człowieka). Do tego dochodzi nowela Nad morzem – studium charakteru rozpieszczonej, egzaltowanej i roztrajkotanej kuracjuszki w Jałcie, oglądanej oczami introwertycznej znajomej. Na koniec dodano fragmenty artykułu Uwagi o najnowszej literaturze polskiej, w którym współczesnego czytelnika może zaskoczyć stawanie nieco już zapomnianego Klemensa Junoszy w jednym rzędzie z Prusem, Sienkiewiczem i Orzeszkową; Konopnicka została zaś zaliczona do „poetów-narodników”. 

 

24. Nikki Sixx oraz Ian Gittins, Dzienniki heroinowe,
przeł. Jarek Szubrycht, Warszawa 2017

Kolejne rockandrollowe memuary sporządził basista i lider Mötley Crüe. W latach 80. ten glam-metalowy kwartet stał się emblematycznym ucieleśnieniem hasła „sex, drugs and rock’n’roll”, a jego ekscesy wydawały się wręcz głośniejsze niż muzyka. Jako zadymiarzy – ale i pod względem artystycznym – przyćmili go dopiero Guns N’Roses, którzy jednak później debiutowali i krócej działali. W 2001 Pstrokata Ekipa doczekała się kolektywnej autobiografii Brud, którą w 2019 zekranizowano (w Nikkiego Sixxa wcielił się Douglas Booth, a gitarzystę Micka Marsa zagrał Iwan „Ramsay” Rheon).

Dzienniki heroinowe, po raz pierwszy wydane po angielsku w roku 2007, oparte są na osobistym dzienniku basisty, rozpoczętym w Boże Narodzenie 1986. Zapiski opracował dziennikarz Ian Gittins, uzupełniając je o wypowiedzi wielu znajomych Sixxa. Pierwsze polskie wydanie jest wersją jubileuszową, wydaną w oryginale w 2017. W rozbudowanym wstępie muzyk wspomina, że przez te dziesięć lat jego książka pomogła wielu ludziom wyjść z uzależnienia, a nawet nauczyciele polecali ją uczniom.

Z pewnością jest to sugestywny zapis uzależnienia od heroiny. Na samym dnie nałogu Sixx pisał bez ogródek, że równocześnie uwielbia i nienawidzi dawać w żyłę. O tym, jak wielkim są dragi marnotrawstwem czasu i pieniędzy, świadczy historia, jak kupił kiedyś większą ilość, żeby starczyło na dłużej, a zaraz po pierwszej działce spuścił wszystko w kiblu, bo dostał urojeń, że policja dobija się do drzwi. Jest to również obraz dekadenckiego życia w Los Angelesie w latach 80. wśród ludzi wystarczająco bogatych, żeby pozwolić sobie na wszelkie bezeceństwa.

Oryginalne wpisy artysty przeplatane są komentarzami jego i innych osób, nakreślającymi kontekst i wyjaśniającymi różne rzeczy z perspektywy czasu. Sięgają one zarówno w przyszłość, jak i w przeszłość, np. do trudnego dzieciństwa Sixxa czy też roku 1986, kiedy m.in. narobił wstydu perkusiście Tommy’emu Lee, przychodząc na jego ślub z Heather Locklear (jako świadek) w stanie kompletnego spożycia. Wypowiadają się m.in. koledzy z zespołu, mynażer, producent, techniczny, terapeuta, matka, siostra, dziadek (dziadczym?), a także jego ówczesna dziewczyna i współuzależniona – artystka znana dawniej jako Vanity, która do czasu powstania książki porzuciła to imię i odnalazła Jezusa (nie dożyła jubileuszowego wydania). Czasami komentarze przedstawiają opisywane przez Sixxa zdarzenia z nieco odmiennej perspektywy.

Kiedy Sixx prowadził dziennik, zespół pracował akurat nad płytą Girls, Girls, Girls. Nie była to łatwa praca, zważywszy, że główny kompozytor chodził cały czas napruty. Z jednej strony miał problemy z inwencją twórczą, z drugiej – koledzy nawet się cieszyli, że mogą spokojnie pracować, kiedy on siedzi w toalecie i grzeje, zamiast wciąż ustawiać ich do pionu i wykłócać się o drobiazgi. Dowiadujemy się, że popularna ballada You’re All I Need była niezbyt subtelną zemstą Sixxa na byłej dziewczynie za rzekomą zdradę z aktorem z telenoweli (która mogła być li i jedynie jego kolejnym narkotykowym urojeniem), a Nona powstała po śmierci babci, którą artysta kochał bardziej niż nieodpowiedzialną matkę. O ile w pierwszej połowie roku siedział on w swoim domu w Van Nuys, to od czerwca rozpoczęło się tournée (z przerwami). Przed wyjazdem Sixx postanowił wziąć się w garść i odstawił heroinę. Co prawda nadal walił kokainę, alkohol i tabletki, ale przynajmniej najgorszy narkotyk miał z głowy. Po jakimś czasie tego kieratu wrócił do heroiny, ale przynajmniej nie wstrzykiwał. I tak dalej… Zapiski kończą się po roku: 22 grudnia 1987 Sixx przedawkował tak fatalnie, że został już uznany za zmarłego, zanim w ostatniej chwili odratowali go zastrzykami adrenaliny. Zdarzenie to zmieniło jego życie, choć nie od razu w sposób trwały, o czym dowiadujemy się z posłowia przedstawiającego późniejsze dzieje artysty w telegraficznym skrócie.

Wyraźnie nakreślone są stosunki Nikkiego z innymi członkami zespołu. Tommy był najlepszym kumplem, także od ćpania, ale nawet ten archetypiczny heavymetalowy zakapior, choć brał i heroinę, to ustrzegł się od niej uzależnienia. Wokalista Vince Neil pozostawał z basistą w konflikcie, a Mick pozostawał bardziej wycofany. Z innych artystów pojawiają się w tle Gene Simmons z Kiss i facet z Cheap Trick, a już zupełnie epizodycznie – chłopak, który miał wkrótce zostać Sebastianem Bachem ze Skid Row. Sixx nie znosił Bon Jovi (potrafił nawrzucać reżyserowi teledysków od zdrajców za to, że również z nimi pracował) ani Whitesnake, który to zespół suportował Mötley Crüe na trasie. Guns N’Roses występują jako protegowani Crüe, początkująca grupa, która na razie nikogo nie obchodzi, ale niedługo stanie się wielka. Sixx brany był pod uwagę jako producent debiutu Gunsów, ale nic z tego nie wyszło, bo był wówczas zbyt nieprzytomny. Pojawia się natomiast Slash jako jego kumpel. Jeśli komuś na myśl o Slashu przychodzi do głowy pomnikowe solo z teledysku November Rain, to w czasie lektury powinien uważać, żeby dominującym skojarzeniem nie stało się urynowanie na wersalkę.

            Czytelnikom należy się ostrzeżenie, że jak to w rockowych memuarach, tekst zawiera dużą ilość góralskich przerywników. Tłumacz, Jarek Szubrycht (znany dziennikarz muzyczny i były wokalista dukielskiej grupy blackmetalowej Lux Occulta) poradził sobie dobrze, tylko tam, gdzie mowa o „spluwie kaliber 12 mm”, w oryginale było „12-gauge shotgun”, który to parametr nie oznacza kalibru, tylko wagomiar (na milimetry będzie to 18,53). Korekcie zdarzają się jedynie nieliczne potknięcia typu „mylimy rządzę z miłością”. Gdzieniegdzie pojawiają się cytaty z piosenek, ale Szubrycht nie podjął się przekładać ich z rymami – może i dobrze. Trudno tu ucelować, bo rymy dają +9000 do przaśności, ale brak rymów - +9000 do patosu. Zresztą blackmetalowcy nie umią rymować. 

            Szata graficzna jest tyleż efektowna, co męcząca: nagłówki pismem odręcznym, tekst główny czcionką jak z maszyny do pisania, wypowiedzi po latach wydrukowano bardziej konwencjonalnym fontem, ale za to na czerwono. Do tego atrakcje graficzne: rozmaite bazgroły, niby-plamy krwi, zdjęcia, kolaże… Większość stron jest biała, ale zdarzają się też czarne i czerwone. Białe pismo na czarnym tle to jeszcze jak cię mogę, ale czerwone na czarnym (albo odwrotnie!) to już rzecz dla odważnych. Orientację dodatkowo utrudnia… brak numerów na większości stron (bez zakładki ani rusz). W dodatku kredowy papier ładnie wygląda, ale na czarnym zostają odciski palców, a przy ponad 400 stronach książka, niczym Nick Cave, jest cięższa, niż wygląda. Pod koniec dorzucono parę zdjęć autorstwa Sixxa, który po 2007 roku zaczął się realizować także jako artysta fotografik.

Przykładowy egzemplarz szaty graficznej

            Należy dodać, że Nikki postanowił napisać do tej książki parę piosenek, które miały się znaleźć na dołączonym dysku. Tak powstała jego poboczna formacja – Sixx A.M., która ma już na koncie parę płyt. A choć w 2015 Mötley Crüe miało definitywnie zakończyć działalność, to w 2018 doszło do kolejnej reaktywacji. Podobno w tym roku już nagrali coś nowego, wprawdzie bez schorowanego na kręgosłup Micka Marsa, którego zastąpił John 5.

wtorek, 12 września 2023

Czarne Grono, Różowy Fluid i May w czerwcu, czyli kolejna porcja muzyki

 W czerwcu miałem tradycyjnie obfity połów wśród oferty używanej na targowisku, ale także wyłowiłem dwie płyty ze sklepu – Audioslave i Briana Maya.

 

Kasia Kowalska, 5, 2000

Jakoś nigdy nie załapałem się na fenomen Kasi Kowalskiej, ale gdy znalazłem jej płytę za tyleż złotych polskich, ile stoi w tytule, pomyślałem: „czemu nie?”

Od czasu poprzednich płyt Kowalska skróciła włosy, na okładce ma na sobie kusą i nieco podartą bluzkę z dzianiny, o powierzchni niewiele większej od stanika, jednakże w treści albumu ani nie obnaża się jakoś szczególnie, ani nie jest muzycznie obszarpana. O ile Gemini czy Pełna obaw miały charakter z grubsza rockowy, to piąta płyta Kasi Kowalskiej oscyluje bardziej w stronę popu. Za ogólny kształt repertuaru odpowiadają Adam Abramek i Paweł Sot – skomponowali większość utworów, grają też na klawiszach, Abramek zaś zajął się produkcją. Ta ostatnia jest tak profesjonalnie skrojona, że aż nijaka. Sam pan wisz: syntezatorowa mgła, perkusyjne loopy, od czasu do czasu zawieszone w tym gitary.  Tytuły piosenek też mało charakterystyczne: Żyję raz, Będę jak, Znaleźć siłę, Bądź pewny. W nagraniu wzięli co prawda udział muzycy sesyjni dużego formatu: Wojtek Pilichowski, Maciej Gładysz i (rzadziej) Michał Grymuza. Sama Kowalska ma dobre gardło, ale na tej płycie korzysta z niego dość oszczędnie i właściwie tylko w Bądź pewny trochę bardziej miota głosem.

Już od otwierającego Żyję raz widać, jak silny paradygmat narzucił polskiej muzyce popularnej w połowie lat 90. zespół Varius Manx. W Będę jak słychać chętnie wykorzystywany przez Roberta Jansona patent z głośniejszym, śpiewnym refrenem. Podobnie, ale z trochę mniejszym kontrastem dynamicznym prezentuje się singlowe Nobody (wbrew tytułowi zaśpiewane po polsku), które pamiętam z radia. Ale już np. Być tak blisko brzmi jak generyczna damska balladka z lat 90.

Więcej rockowych elementów można znaleźć w Z kim chciałbyś być? z refrenem w stylu Edyty Bartosiewicz, nieźle też pod tym względem wypada Znaleźć siłę. Skomponowane przez Gładysza Moje Katmandu – to już jakieś Golden Life; zresztą jako tekściarz zaplątał się tu jednorazowo Andrzej Mogielnicki. W Czekam, boję się autorzy albumu inspirowali się chyba Guano Apes, bo ze spokojną, melancholijną zwrotką kontrastuje ostrzejszy, quasi-rapowany w szybkim tempie refren. Płytę kończy gitarowa ballada Wszystko jest żartem, zdecydowanie jeden z lepszych utworów w zestawie.

Gdyby zamiast loopów i programowania zatrudnili na tej płycie prawdziwego perkusistę, a Kowalska miała szansę zaśpiewać bardziej ekspresyjnie, miałbym o tej płycie lepsze zdanie, lecz artystka została przykrojona do dominującego wówczas formatu.


 

Black Grape, It’s Great When You’re Straight... Yeah, 1995

Omawiałem tu już kiedyś zarówno hedonistów z Happy Mondays, jak i drugą płytę Black Grape, grupy założonej przez Shauna Rydera po rozpadzie tamtego zespołu. Tym razem znalazłem na targu jej debiut.

Wraz z Ryderem ze składu Poniedziałków przyszedł jeszcze niejaki Bez, ale go nie słyszymy, bo to tancerz. Drugim wokalistą jest raper Paul „Kermit” Leveridge z grupy Ruthless Rap Assassins. Wokale Shauna to często ekstatyczne, lecz amelodyjne pokrzykiwania, których ani śpiewem, ani rapem nazwać się nie da. Nie zmienia to faktu, że materiału dobrze się słucha, zwłaszcza, zapewne, w okolicznościach tanecznych, a już na pewno jest to ciekawsza propozycja niż Bummed Happy Mondays.

Cztery pierwsze utwory robią największe wrażenie, w każdym jest jakiś zapadający w pamięć element. W funkującym otwieraczu Reverend Black Grape – motyw harmonijki ustnej i słyszalna przez moment bliskowschodnia szałamaja. Szkoda, że we wkładce nie ma wykazu sampli, ale jestem niemal pewien, że zapożyczono ją z The Ubiquitous Mr. Lovegrove Dead Can Dance. W In the Name of the Father – riff sitaru, kobiece partie wokalne i jamajski rap. W Kelly’s Heroes – gitara slide i rozkminy, czy Jezus był Batmanem. Najlepszy jest natomiast Tramazi Parti, dla którego docenienia, wbrew tytułowi, wcale niepotrzebne są nijakie benzodiazepiny. W nim robotę robi melodyjny refren wsparty sekcją dętą.

W późniejszej części płyty robi się już spokojniej, wręcz leniwie: Yeah Yeah Brother, A Big Day in the North, Shake Your Money – spory wpływ ma na to wykorzystanie kong w fakturze rytmicznej. Jeśli chodzi o gitary, to glissanda powracają w Submarine, a w Shake Well Before Opening podstawę brzmienia brzmi dość jazgotliwa partia kojarząca mi się z Johnem Frusciante. Nieco słabszym punktem jest zamykający Little Bob, który dosyć się ciągnie przez pięć i pół minuty. Shake Your Money by wystarczyło na finałowe wyspokojenie. 

 

Warlock, Triumph and Agony, 1987

Pierwsza w tym roku płyta z kręgu tradycyjnego heavy metalu, i to od razu niemiecka. Triumph and Agony czwartym był i ostatnim albumem grupy Warlock.

Dorothea Pesch obdarzona jest głosem dość wysokim, z lekką chrypką, co daje zadziorny efekt, pasujący do czadów. Po naszej stronie Atlantyku można bez ochyby zwać ją Królową Metalu (za wielką wodą tytuł ten należy do Lee Aaron). Reszta kapeli też gra kompetentnie – czasem w rozpędzonym tempie (Three Minute Warning), czasem ciut wolniej (East Meets West). Touch of Evil nie przypomina zatytułowanego prawie tak samo utworu Judas Priest, który ukazał się dopiero trzy lata później. Doro wydziera się tu wyjątkowo wściekle, a na perkusji zagrał ponoć gościnnie Cozy Powell, chociaż w książeczce mojego wydania brak o tym informacji.

Najważniejsze są dwa hymniczne przeboje. All We Are z chóralnym refrenem mocarnie rozpoczyna całą płytę. Metal Tango ma z tangiem jeszcze mniej wspólnego niż hicior Budki Suflera, ale za to utrzymane zostało w groźnie kroczącym rytmie i ozdobione efektownymi solówkami (na gitarach grali Niko Arvanitis i Tommy Bolan). Jeżeli zaś oczekuje kto od niemieckiego heavy metalu patetycznej ballady, najlepiej jeszcze z orkiestrą, to znajdzie ją na samym końcu, w postaci Für immer (zwrotka niemiecka, refren angielski, a jeszcze wers po hiszpańsku się załapał). Nie tak cukierkowa – bez smyczków, oparta na gitarach – jest kończąca pierwszą połowę Make Time for Love z czadowym rozwinięciem.

Kiedy na początku lat 90. Pesch pozostała jako jedyna z oryginalnego składu, ze względów prawnych zmieniła nazwę grupy na Doro i pod własnym imieniem występuje do dziś. 

 

Audioslave, Out of Exile, 2005

Kiedy w roku 2000 rozpadł się zespół Rage Against The Machine, red. Stefanowicz pisał na łamach „Tylko Rocka”: „Zack [de la Rocha] to nie jakiś śpiewaczyna, którego można zastąpić kumplem z podwórka. (…) A teraz co? [Tom] Morello, [Brad] Wilk i [Tim] Commerford znajdą sobie nowego wokalistę, nauczą go paru anarchistycznych frazesów i każą oglądać kasety video z przeszłości?” Nie spodziewał się zapewne, że tym „kumplem z podwórka” okaże się sam Chris Cornell, który zamiast rapowania treści wywrotowych zaśpiewa w swoim charakterystycznym stylu.

Pierwsza płyta Dźwiękoniewolnika była wydarzeniem – style Soundgarden i RATM łączyły się prawie bezszwowo; jeden i drugi zespół lubiły przecie walcowate, ciężkie riffy, a wywiedziony z bluesowego skowytu głos Cornella okazał się całkiem dobrze współbrzmieć z „kosmicznymi” solówkami Morello. Out of Exile nie mogła już liczyć na efekt świeżości, jako utrzymana na tych samych patentach. W dalszym ciągu jest to konglomerat charakterystycznych riffów i względnie przyswajalnych melodii. Gitara czasem naśladuje klawisze (Your Time Has Come), czasem brzmi jak coś pośredniego między jeżdżeniem igłą gramofonu po płytach, świdrem dentystycznym a odgłosem daremnie zapuszczanego silnika. W The Worm pojawiają się ślady bluesa, oczywiście przetworzonego na modłę ciężkiego grania lat 90. Z kolei Man or Animal to najostrzejsza jazda, w tempie prawie punkowym i z solówką jak gwoździem po szkle.

Zauważa się stosunkowo dużo spokojniejszych utworów, poczynając od tytułowego, którego melancholię tylko w refrenie przełamują cięższe riffy.  W Doesn’t Remind Me czy Yesterday to Tomorrow trochę niestety przynudzają. Za to Drown Me Slowly (motyw tonięcia jakiś wędrujący u Cornella) tylko zaczyna się spokojnie, a potem wkracza pełna riffownia. Dość lekko, zgodnie z tytułem, brzmi Dandelion z falsetowym mostkiem, przyzwoicie wypada Heaven’s Dead, ale najbardziej udana z całego zestawu jest przebojowa ballada Be Yourself, klimatem zbliżona do I Am the Highway z pierwszej płyty, ale jeszcze lepsza, z najbardziej udaną (i najmniej awangardową) solówką na płycie. Choć ogólne wrażenie wychodzi trochę rozmemłane, to podniosła The Curse zapewnia porządny finał. 

 

Sum 41, All Killer No Filler, 2001

Wkrótce po premierze mgr Andrzej Niedźwiecki przez długi czas bezskutecznie usiłował złowić tego Suma po różnych sklepach. 22 lata później zdobyłem za piątaka własny egzemplarz na Faradaguła – przy czym jest to wydanie brytyjskie, z granatowym tłem okładki (a nie czarnym) i dodatkowym utworem Makes No Difference, zresztą niezłym.

Sum 41 reprezentuje pop-punk w stylu kalifornijskim, przy czym zespół pochodzi z Kanady, a jeden z członków jest z pochodzenia Indogujańczykiem. Najciekawszy na albumie jest singlowy przebój Fat Lip: w zwrotce słyszymy krzykliwy rap na kilka głosów (a la Beastie Boys), a refren jest równie melodyjny co gwałtowny. Wypada to niezwykle chwytliwie (soundtrack do jazdy wyczynowej po rampach na rowerze czy deskorolce) i wyróżnia się z reszty materiału, która pozostaje tak blisko Green Day (Nothing on My Back) czy Blink 182 (Motivation), że niemal na skraju pastiszu. Nawet gwałtowne sprinty w rodzaju niespełna minutowego Never Wake Up  łagodzi melodyjny śpiew. Z mocniejszych punktów wymieniłbym jeszcze Rhythms z niezłymi harmoniami wokalnymi.

Członkowie zespołu wychowywali się na klasycznym heavy metalu, o czym sami rapują w Fat Lip. Nie dziwią więc rozmaite aluzje: od rozpoczynającej cały album recytacji parodiującej wstęp do maidenowskiego The Number of the Beast po finałowe Pain for Pleasure, półtoraminutowy pastisz metalu, zaśpiewany przez perkusistę. Są też bardziej dyskretne przykłady: po wyluzowanym, karaibskim początku In Too Deep przechodzi w punkową jazdę w średnim tempie, a wtem wyłania się gitarowe unisono heavymetalowej proweniencji. Metalizujące solówki słychać też w Handle This.


 
 

Pink Floyd, Meddle, 1971

Ten album miałem przedtem na kasecie. Lazurowa okładka, przedstawiająca ucho widziane przez kręgi na wodzie (co miało ponoć symbolizować fale dźwiękowe, chociaż niektórzy myślą, że to nos), skrywa ostatnią płytę nagraną przez Pink Floyd przed wejściem w okres arcydzieł zapoczątkowany Ciemną stroną księżyca.

Konstrukcja albumu przypomina poprzedni – Atom Heart Mother – to znaczy jedną ze stron winyla zajmuje jeden bardzo długi utwór. W tym przypadku jest to jednak strona B, a długa forma nosi tytuł Echoes. Zespół zaprzestał już znanych z „Krowy” orkiestrowych odlotów, większość dźwięków generuje we własnym gronie. Melodyka partii wokalnej w Echach jest typowa dla dojrzałego etapu Pink Floyd, widać już zapowiedź Breathe (In The Air), za to pod względem budowania nastroju utwór można uznać nawet za odległy zwiastun Shine On You Crazy Diamond. Zaczyna się od pojedynczego dźwięku, powtarzającego się jak sygnał (albo echo!), po czym z nicości wydobywa się fortepian, organy, gitara… Zagęszcza się faktura, wzrasta natężenie. Sekcja rytmiczna dołącza dopiero pod koniec drugiej minuty, śpiew – minutę później, a ogólnie Echa trwają minut dwadzieścia trzi. Inaczej jednak niż w Atom Heart Mother, gdzie dochodziło do rozmaitych zmian tempa i melodii, struktura w Echoes jest dużo bardziej jednolita, choć przełamana w środku amorficznym interludium typu „noc na kotwicowisku”, po którym repryza podstawowego tematu wraca z tym większą mocą.

Krótsze utwory znalazły się na stronie A. Rozpoczyna ją instrumental One of These Days, oparty na jednostajnym, motorycznym rytmie basu (potem wiodącą rolę przejmuje od niego syntezator) – kontynuacja spacerockowych odlotów zapoczątkowanych jeszcze w czasach Syda Barretta. W tle nie brakuje różnych dziwnych odgłosów ani charakterystycznych zagrywek gitarowych Gilmoura. Pozostałe fragmenty są już bardziej konwencjonalne. A Pillow of Winds to jedna z sielankowych ballad, z których po jednej Floydzi w tym środkowym okresie lubili mieć na płycie – akustyczną aranżację wzbogacają Gilmourowskie glissanda i solenne brzmienie organów. W orientalizującym Fearless pojawia się wsamplowany chór kibiców śpiewających You’ll Never Walk Alone. Jedyny utwór podpisany wyłącznie przez Rogera Watersa – San Tropez – to rzadki u niego przykład poczucia humoru: pełen luzu, swingujący pastisz easy listening (Rick Wright odpala solówkę na fortepianie). Wypełniaczem, ale sympatycznym, jest Seamus – prosty blues wzbogacony psim skowytem. Przemianowany na Mademoiselle Nobs, trafił on – razem z Echoes i One of These Days – do programu sławnego filmowego koncertu bez publiczności Pink Floyd w Pompejach. 


  

Waltari, Big Bang, 1995

Jak wiadomo, Finowie lubią metal. Lubią również rozmaite kombinacje stylistyczne. Grupa Waltari, na której czele stoi wokalista Kärtsy Hatakka, kombinowała na naprawdę dużą skalę, łącząc tradycyjny heavy metal z ekstremalną konwencją deathmetalową, z industrialem, a tu i ówdzie dorzucała rap, techno albo aranżacje orkiestrowe, bo dlaczego nie. O tym, że mamy do czynienia z zespołem z jednej strony ambitnym artystycznie, a z drugiej – pozbawionym zadęcia i obdarzonym dystansem do swojej twórczości, świadczy choćby tytuł jego szóstej płyty: Yeah! Yeah! Die! Die! Death Metal Symphony in Deep C. Wcześniej Hatakka i jego koledzy nagrali jednak Big Bang.

Całą płytę rozpoczyna dyskotekowa łupanka i motyw syntezatora, na które dopiero nakłada się metalowe brzmienie. Snujący się wokal nie budzi skojarzeń z ciężkim graniem, dopiero przed refrenem słychać diabelne ryki. Dla odmiany w Atmosfear Hatakka rapuje na ostrym rockowym podkładzie, a w najbardziej tu przebojowym Follow Me Inside, brzmiąc jak Mike Patton imitujący Ozzy’ego, korzysta z pomocy wokalistki Aino Roivainen. W ogóle zauważalne są wpływy Faith No More, szczególnie w takich utworach jak On My Ice, ciężki Real One czy thrashowe Sensitive Touch. W tym ostatnim jednak występuje również samczy chórek rodem z najlepszych lat tej odmiany metalu. One in the Line (Your Nature Is Wild Part II) łączy z kolei nawiązania do stylu FNM z rapem w manierze beastieboysowej.

Przy pierwszym słuchaniu trudno być przygotowanym na wszelkie zaskoczenia, jakie sprokurował Hatakka dla słuchacza. Szybki Showtime, w którym normalny śpiew zostaje skontrastowany z rykami, a ostre gitary i dość skomplikowany riff – z elektronicznym rytmem, to jeszcze dość normalny przypadek. Bo już w takim na przykład Color TV zwrotka z piekła rodem połączona została z głupawym refrenem, godnym wysokiej pozycji na listach przebojów muzyki dance (z fortepianem!) Zaraz po tym wyziewie pojawia się The Stage, czyli rapowa ballada z aranżacją zwrotki pod U2, soulowymi melizmatami w refrenie i ewidentnie hardrockową solówką. Po drodze przelatuje Jänkhä – kto im zabroni do ostrego thrashu dorzucić joik w wykonaniu saamskiej grupy folkowej Angelin Tytöt?

Ogólna dezorientacja nie ustępuje aż do końca. Industrialne Feel! opiera się na ordynarnym rąbanym rytmie. Connection to dynamiczna rockowa jazda, ale dla odmiany na gitarach wyłącznie akustycznych. Kiedy już człowiek się przyzwyczaja do tego muzycznego rollercoastera, spada na niego nagle Let’s Get Crucified – półtoraminutowa brutalna chłosta w stylu grindcore… znienacka przełamana paroma sekundami orkiestrowego interludium. Na koniec przypadła siedmiominutowa, podniosła Slow Thinking Street. 

 

Brian May, Back to the Light, 1992

Mam już prawie wszystkie płyty Queen, przyszła więc pora rozejrzeć się za bonusem w postaci solowych albumów członków zespołu. Zacząłem od Briana Maya, którego pierwszą płytę solową kupiłem po zabiegu dentystycznym.

Materiał na Back to the Light powstawał przez pięć lat, na różnych sesjach nagraniowych. Niektóre utwory powstały jeszcze w 1988, a introdukcja The Dark zawiera nawet dźwięki z 1980. W zasadniczej sesji wzięli udział nieodżałowany Cozy Powell na perkusji, basista Neil Murray i klawiszowiec Mike Moran (współtwórca Barcelony Freddiego).

Gitarzysta-astronom odpowiadał za najbardziej czadowe utwory Queen. Można więc się spodziewać, że na płycie solowej pokaże się również ze strony jednoznacznie hardrockowej, może nawet metalowej. A jednak niekoniecznie – May postanowił pokazać także swoją delikatniejszą stronę. Cała płyta zaczyna się wręcz jak pastorałka, a dopiero potem przemawia zwielokrotniona gitara Red Special (The Dark).

Podczas słuchania albumu do głowy przychodzi raczej AOR, czyli łagodniejsza odmiana hard rocka, kapele jak Boston czy Journey. Charakter taki ma choćby utwór tytułowy na „pompującym” rytmie. Wiele do rzeczy ma tu fakt, że gitarzysta obdarzony jest głosem wysokim, łagodnym i oczywiście nie tak ekstrawaganckim jak u Freddiego, a sama płyta odznacza się „gładką” produkcją podobną jak w Innuendo (zresztą najbardziej tu przebojowy Driven By You powstał w czasie tej samej sesji w Montreux). Nad wszystkim dominuje charakterystyczne brzmienie gitary-samoróbki, a gdzieniegdzie pojawiają się nawet queenowate harmonie wokalne.  Resurrection brzmi jak coś z późnego Rainbow – i nie dziwota, bo Powell był tu współkompozytorem, a w nagraniu wziął udział inny były członek tej grupy, Don Airey (obecnie Deep Purple). W Love Token May wrzuca coś z hardrockowego bluesa a la Whitesnake, a Moran pod koniec popisuje się nawet solówką na fortepianie.

Wrażenie robi ballada, właściwie lament, Too Much Love Will Kill You – jedna z dwóch najbardziej poruszających kompozycji Briana Maya, oprócz Who Wants to Live Forever. Po raz pierwszy wykonana publicznie na koncercie „The Freddie Mercury Tribute”, wydawała się komentarzem do losu wokalisty. Wówczas nie wiedziano jeszcze, że istniała także wersja zaśpiewana przez samego Mercury’ego, w którego ustach jej słowa brzmiały znacznie bardziej dobitnie. Z utworem tym nie może się równać ani Just One Life, gdzie May akompaniuje sobie na gitarze w elektronicznej mgle, ani syntezatorowo-cukierkowa blueso-ballada Nothin’ But Blue – wystarczy, że w podobnej stylistyce mamy tu całkowicie instrumentalny Last Horizon. Warto jednak zwrócić uwagę, że w Nothin’ But Blue na basie gra John Deacon i jest to jeden z jego nielicznych występów poza Queen. Trochę żwawości pod koniec płyty wpuszcza dawka country zatytułowana Let Your Heart Rule Your Head, a żeby słuchacz nie usnął po Just One Life, w finale May atakuje ciężkim Rollin’ Over.



środa, 6 września 2023

Kantońskie oto są junaki, czyli serialowa przestępczość

 Mam wrażenie, że oduczyłem się oglądać filmy pełnometrażowe, bo przez większość tygodnia mam tyle rozmaitych zajęć, że starcza mi tylko na seriale.

Zakończył się wreszcie Snowfall po 6 sezonach – i wystarczy. Stopniowa przemiana Franklina Sainta z dobrego chłopaka, tylko pogubionego, w bezwzględnego narkotykowego bossa, dokonała się na tyle wcześniej, że można było sobie darować ze dwa sezony. Tymczasem scenarzyści już gonili w piętkę, wprowadzając nowe wątki, które coraz bardziej zamudlały akcję, i postacie, które nie miały szansy wybrzmieć. Np. scena, w której Franklin z kumplem, uciekając przez przedmieścia, trafiają na posesję niezrównoważonego posiadacza tygrysa, to już ewidentny objaw przefajnowania (tzw. „skok przez rekina”). Trzeba jednak przyznać, że zakończenie historii Franklina trafiło się dość satysfakcjonujące. W przeciwnym kierunku zmienił się jego ziom Leon: od dobrego, lecz nieco pstrogłowego kumpla, przez gangusa, który podjął kilka bardzo tragicznych decyzji, po zaangażowanego działacza społecznego.

Tymczasem wjechał trzeci sezon Wojownika. Finał drugiego to jedna z moich ulubionych serialowych jatek i od tej pory historia o chińskich gangach w XIX-wiecznym San Francisco, ze sporą dawką sztuk kopanych, całkiem mnie już wciągła. Zauważam, że raz na sezon scenarzyści wysyłają naszych kungfujów poza miasto, aby sprokurować odcinek w konwencji westernowej. Do moich faworytów należy Hong, który ma nie całkiem równo pod sufitem, a przy tym jest wesołym zabijaką a la Jackie Chan (do tego gejem, ale dopiero w III sezonie zaczął robić gejowe rzeczy). Finał trzeciego sezonu też był całkiem mocny – na tyle, że jeśli czwarty jednak nie powstanie, to pomimo pourywanych niektórych wątków trzeci może zapewnić widzowi wystarczające domknięcie.

Obydwa wątki LGBT w jednym kadrze

Nie chyciła mnie za to okrzyczana Sukcesja, opowieść o nie tylko obrzydliwie bogatej, ale po prostu obrzydliwej rodzinie magnatów medialnych. Po kilku odcinkach miałem już dość tej całej bucery. Niektórzy sugerują odczytywać Sukcesję jako komedię, w której źródłem komizmu jest kontrast pomiędzy deklaracjami bohaterów a ich faktycznym postępowaniem. Krótko mówiąc – coś jak Kiepscy, tyle że o klasie wyższej.

Kolejne rozczarowanie to Vinyl, serial o biznesie muzycznym, reklamowany swego czasu w „Teraz Rocku”. Współtwórcami byli Mick Jagger i Martin Scorsese. Syn pierwszego, James Jagger, występuje w roli lidera zespołu protopunkowego, a co do Skorsezjusza, to efekt końcowy faktycznie jest w jego stylu: obślompany Nowy Jork lat siedemdziesiątych, bohaterowie ciągle na haju i rzucający mięsem. Mimo wszystko nie podobało mi się, bo trudno kibicować zaćpanemu ordynusowi, jakim jest główny bohater, szef wytwórni płytowej grany przez Bobby’ego Cannavale. Może – zapytacie – przynajmniej jest on entuzjastycznym fanem muzyki, który lubi swoją robotę? A gdzie tam, zespoły i płyty to dla niego towar, który ma generować zyski. Bez różnicy, czy sprzedaje – jak powiedział Kazimierz Staszewski – kasetę, kapustę czy kiełbasę. Może i oddany jest klimat epoki, ale za mało w tym wszystkim o muzyce, a wątek sensacyjny jest dość rachityczny i wydaje się dolepiony na siłę. Trudno się dziwić, że po jednym sezonie serial został skasowany. Dodajmy, że matka jednej z bohaterek jest Polką i momentami mówi do niej po polsku, ale konia-zrzędę temu, kto by ją zrozumiał.



Co nie wyszło w Vinylu, nadrabiają Kroniki Times Square, trójsezonowy serial osadzony w tym samym mieście i epoce, a poświęcony zasadniczo prostytucji i branży porno. Za realizację wzięła się ekipa od The Wire i widać tu podobne podejście do fabuły w stylu klasycznego realizmu, zwierciadło obnoszone po gościńcu i te rzeczy. Podobnie jak tam, wątków jest tyle, że bohaterowie, których by można nazwać głównymi, nie dominują specjalnie nad resztą. Najważniejsi to bliźniacy Marino (James Franco w podwójnej roli): utracjusz Frank i ciężko pracujący barman Vinnie, zbierający za niego po uszach, a także Candy (Maggie Gyllenhall) – początkowo panna uliczna pracująca na własny rachunek, później aktorka porno, a wreszcie scenarzystka z ambicjami. Poza tym mamy różne typy dziewczyn i alfonsów, nerwowego reżysera, barmana-geja oraz włoskich mafiosów (a wśród nich aktora znanego z Rodziny Soprano) i w ogóle szeroki obraz Manhattanu w tamtym momencie dziejów, chociaż trzeci sezon to już lata 80., kiedy klasycznej branży porno śmiertelny cios zadała epidemia AIDS z jednej strony, a rozpowszechnienie się technologii wideo z drugiej. Powtarzają się nawet niektórzy aktorzy z The Wire: z Chrisa Partlowa i Grudy vel Method Mana zrobili się alfonsi, z Franka Sobotki – ordynarny szwagier braci Marino, z D’Angelo Barksdale’a dla odmiany policjant ze stylowymi pekaesami. Tematyka cielesna jest oczywiście wszędzie, ale podana w sposób niekoniecznie podniecający - w końcu praca seksualna to praca, w dodatku ciężka i z dużym ryzykiem wyzysku.



Z gruntu inną konwencję reprezentuje Stargirl (3 sezony) – połączenie serialu superbohaterskiego z teen dramą, przy czym w wersji dość słodziastej. Uniwersum DC wykorzystało tutaj zrecyklowanych bohaterów jeszcze z lat 40., nadając im nowe, licealne (na ogół) oblicze. Główną bohaterką jest nastoletnia Courtney, która przeprowadza się z rodziną do małego miasteczka w Omaha. Tam nie tylko poznaje nowych przyjaciół, ale także obdarzony własną świadomością Kosmiczny Kostur. Dzięki jego mocy przyjmuje tożsamość Stargirl, spadkobierczyni poległego przed laty Starmana, którego najbliższym towarzyszem broni był jej ojczym Pat. Pod jego mentorstwem Courtney i przyjaciele, przywdziawszy kostiumy po od dawna nieistniejącej grupie superbohaterów, muszą się zmierzyć z rządzącą idyllicznym z pozoru miasteczkiem złowrogą kliką. Psychologia postaci, jak to w produkcjach dla młodego widza, zawiera pewne uproszczenia, ale godne uwagi jest to, że również postacie negatywne są przedstawione jako ktoś, kto ma swoje racje, ale te metody… Niektórzy nawet mogą się okazać nie do końca źli i mają szansę na poprawę. Efekta specjalne momentami widać, że niskobudżetowe. Natomiast po pierwszym sezonie nie wyszła na dobre zmiana tłumacza: żeby „staff” (kostur) tłumaczyć na „sprzęt” i przez dwa sezony się nie zorientować, że coś jest nie tak? Witch, please…



Rycerze Gotham to inny serial komiksowo-nastoletni z uniwersum DC, ale w wydaniu mrocznym i angstowym. Głównym bohaterem jest nastoletni Tyler, którego przybrany ojciec zostaje zamordowany. Dopiero po jego śmierci wszyscy, łącznie z Tylerem, dowiadują się, że to on był Batmanem. Oskarżony o morderstwo wychowanek Bruce’a Wayne’a poznaje trójkę młodocianych włamywaczy, którzy również zostali wrobieni w tę sprawę, a wśród nich córkę Jokera. Zróżnicowana płciowo, rasowo i seksualnie drużyna, w której znajdzie się także Robin – w tej wersji jako czarna dziewczyna – musi zmierzyć się z rządzącą Gotham złowrogą kliką, ale najpierw zaufać sobie nawzajem. Ich niepewnym sojusznikiem staje się przyjaciel Wayne’a, Harvey Dent (zanim jeszcze stał się Dwuulicowym) – w tej roli Misha Collins (znany z serialu Supernatural). Bohaterowie jadą marysujstwem na większą skalę niż w Stargirl, prawie wszystko idzie im z dużą łatwością, szczególnie Stephanie, uzdolnionej informatycznie przyjaciółce Tylera. Produkcja okazała się niezbyt popularna (zwłaszcza że to kolejny w ostatnich latach "Batman bez Batmana") i została skasowana po jednym sezonie, z dyndającymi i pourywanymi wątkami.

Ile osób zauważyło zbroję "husarską" w gabinecie Wayne'a?

Trzeba też wspomnieć o The Last of Us, produkcji głośnej m.in. dlatego, że to dla odmiany adaptacja gry wideo. Akcja rozgrywa się jakiś czas po epidemii zakaźnych grzybów, które przeistaczają nosiciela w bezmyślnego zombusa (podobnie jak w realnym lajfie niektóre gatunki robią z owadami). Pedro Pascal (pamiętny Oberyn Martell z Gry o tron) wciela się tu w mężczyznę po przejściach, żyjącego z przemytu w miejskiej enklawie zarządzanej przez totalitarne resztki rządu amerykańskiego. Pewnego dnia otrzymuje od miejscowego ruchu oporu zlecenie odeskortowania nastoletniej dziewczynki odpornej na zarazę (Bella Ramsey, czyli Lyanna Mormont), aby można było opracować antidotum. Wyruszają więc w niebezpieczną podróż przez spustoszoną Amerykę. Serial ma w sobie odpowiednią dawkę brutalności i makabry wizualnej, ale osią jest rozwój relacji Joela i Ellie, którzy najpierw nie pałają do siebie sympatią, a potem stopniowo zmieniają się w coś w rodzaju przybranej rodziny.

Z naszej strony oceanu podeszło mi W cieniu – serial sensacyjny produkcji rumuńskiej. Głównym bohaterem jest Relu (zdrobnienie od Aurel), taksówkarz z Bukaresztu. Mieszka on w domu z pustaków, o wykrawanym ogrodzeniu, z żoną, dwójką dzieci i obleśnym ni to wujkiem, ni to dziadkiem. Tylko ten ostatni wie, że Relu nie jest zwykłym „złotówą”, lecz dorabia jako windykator dla gangstera zwanego Kapitanem. Pewnego dnia proste zadanie odzyskania długu przybiera tragiczny obrót. Mimo to Kapitan, zamiast ukarać Relu, powierza mu odpowiedzialne zadanie: ma „zrobić mężczyznę” z jego syna Teddy’ego. Serial odznacza się zarówno brutalnością, jak i swojską, środkowowschodnioeuropejską przaśnością, przywodzącą na myśl węgierskie Złote życie czy chorwacki Sukces. Przy tym pierwszy sezon jest adaptacją australijskiego serialu o zabarwieniu bardziej komediowym i ma w sobie sporo czarnego humoru. Drugi powstał już według scenariusza oryginalnego i coś się w nim psuje – większa część humoru wyparowała, za to więcej się męczą. Np. Teddy, który w pierwszym sezonie zaskakiwał głównego bohatera, dowodząc, że jest sprytniejszy, niż wygląda, w drugim zajmuje się głównie angstowaniem. Większość groteski skupia w sobie wiecznie nafurany policjant Emilian, postać na wskroś obrzydliwa. Przy okazji oglądania nauczyłem się paru słów rumuńskich, takich jak „interlop” (przestępca).