czwartek, 27 kwietnia 2017

Metalowa Milenka i czterech wkurzonych Cymryków



Muzyczne podróże roku bieżącego rozpocząłem od dwóch zespołów, z których jeden śpiewa – całkiem dosłownie – o pewnych fragmentach niejakiej Maryni, a drugi wręcz przeciwnie, ale łączy je to, że twórczość obu wkręca się w ucho niczym zawodowy gacopyrz.


Steel Panther, Feel the Steel, 2009

Pisałem już na blogu o jednej Panterze, nad wyraz groźnej i agresywnej. Ta, o której opowiem dziś, jest Stalowa, lecz mimo to łagodniejsza od tamtej. Za to o wiele bardziej obleśna.
Mamy do czynienia z przedstawicielem nurtu “rekonstrukcyjnego” w heavy metalu, grającego taką muzykę, jaką się wykonywało w latach 80. W odróżnieniu jednak od takich kapel jak Steelwing albo White Wizzard, orientujących się na Nową Falę Brytyjskiego Heavy Metalu i wykonawców z niej wyrastających, czterej zbereźnicy z Los Angelesu nawiązują do tego, co jeszcze w latach 90. nazywało się złośliwie “pudel metalem”: komercyjnych hitów, kolorowych ciuchów, trwałych ondulacji, seksu, narkotyków i kiczu.
Ze względu na materię tekstową zdecydowanie nie jest to zespół dla każdego. Już po tytułach, takich jak Asian Hooker (przez Jutubę skromnie przekręcany na Asian Hookah, że niby piosenka o fajce wodnej) czy Eatin’ Ain’t Cheatin’, nietrudno się domyślić, że traktują one o uprawianiu tego czegoś na “s”. I są ekstremalnie sprośne: nie ma miejsca na niedopowiedzenia, aluzje czy metafory, jest bezkompromisowe walenie częściami niesfornymi prosto między oczy. Można nawet się pokusić o twierdzenie, że Steel Panther to Milenka-Marlenka heavy metalu. Co ciekawe, zespół śpiewa o prostytutkach, zabawianiu doustnym, problemach wenerycznych i dziewczynach “całych od”, a w książeczce wszelkie wulgaryzmy są wstydliwie wygwiazdkowane (w tym tak brzydkie słowo jak “gay”), tak jakby to choć trochę zmieniało obmierzłość tekstów.
Oczywiście cała ta zbereda jest tu dla jaj, polegających na doprowadzeniu do skrajności konwencji glam metalu lat 80. – Steel Panther śpiewa wprost to, do czego inne zespoły robiły tylko aluzje. A więc nawet nie tyle Milenka, co Borat. Naturalnie, nie każdego słuchacza taki gimbazjalno-koszarowy sztafaż może przekonywać, a wielu wręcz odrzuci. Trochę aluzyjności i ogródka jednak by się momentami przydało; rodzima kapela Nocny Kochanek wykazuje się w swych bezeceństwach ciut większą finezją. Ale cóż, zawsze można udawać, że się nie rozumie tekstu – choć czasami bywa to trudne – i skupić się na muzyce.
A jest na czym się skupiać, bo Steel Panther doskonale łapie konwencję owego hair metalu. Większość utworów z Feel the Steel nadaje się do zanucenia (byle nie w miejscu publicznym). Satchel to utalentowany gitarzysta, ongiś wykładowca na hollywoodzkiej uczelni muzyki popularnej. W każdym utworze popisuje się rasową solówką, najlepiej mu to wychodzi w Eatin’ Ain’t Cheatin’, choć nieźle też czadzi w Turn Out the Lights z gościnnym udziałem M. Shadowsa z Avenged Sevenfold. Poczucie humoru Michaela Starra i jego kompanów przejawia się nie tylko w skłonności do łamania barier dobrego smaku, ale, co ważniejsze, w umiejętności parodiowania zarówno loci communes komercyjnego metalu lat 80., jak i stylistyki konkretnych wykonawców.
Całą płytę rozpoczyna Death to All But Metal – parodia pieśni o wyższości heavy metalu nad każdym innym gatunkiem muzycznym, której tekst sprowadza się do litanii obscenicznych obelg pod adresem gwiazd muzyki pop, takich jak Britney Spears czy Kanye West, z jednoczesnym wychwalaniem Def Leppard i Motley Crue. Gdzieś tam w głębi wydziera się Corey Taylor ze Slipknota. Utwór wyszedł na singlu, lecz pozostaje jednym z tych albumowych otwieraczy, które zazwyczaj pomijam przy słuchaniu i zaczynam od drugiego utworu, czyli od wspomnianego Asian Hooker. Wybrzmiewa tam pseudoorientalny motyw, “South Korea” zostaje “odpowiednio” zrymowane z “gonorrhea”, a gościnnie gra Scott Ian z Anthraxu. Lepiej wypada Fat Girl, zdecydowanie robiony pod Whitesnake, z brzmiącym w tym kontekście wyjątkowo ordynarnie wielorybniczym okrzykiem Thar she blows! Inną inspiracją jest Def Leppard (bo ja wiem, Eatin’ Ain’t Cheatin’?). Natomiast Party All Day (**** All Night) to wykapane Bon Jovi – od klawiszowego wstępu, przez wykorzystanie efektu gitarowego zwanego talkboxem, po rzewną newjerseyską melodykę zwieńczoną wybuchowym refrenem; krótko mówiąc – parodia Livin’ on a Prayer. W dodatku w tle słychać Justina Hawkinsa z The Darkness.
Ballady są trzy: Community Property z cukierkową orkiestrą (pomiot liryczny zapewnia ukochaną, że jego serce należy do niej, ale jego bindas to dobro społeczne), Stripper Girl z mocniejszym refrenem (Starr śpiewa trochę jakby pod Stevena Tylera) oraz finałowa Oklahoma Girl – akustyczna, nieco countrowa, przywołująca ducha To Be With You Mr. Big czy More Than Words Extreme (mam na myśli muzykę, bo o tekście szkoda gadać).



Manic Street Preachers, Generation Terrorists, 1992
Mój pierwszy kontakt z tym walijskim zespołem nastąpił gdzieś w roku 1999, kiedy to w mediach grasował hit If You Tolerate This, Your Children Will Be Next. Melodyjna ballada ze smyczkami i z zaangażowanym tekstem pozwoliła mi zakwalifikować MSP jako przedstawicieli wyższej półki britpopu. Potem było jeszcze So Why So Sad i występ zespołu – jako jednego z pierwszych zachodnich wykonawców – w Teatrze im. Karola Marksa w Hawanie. Gdybym tak wiedział, że od britpopu zawsze się odcinali, a w początkach kariery potrafili konkretnie przyczadzić…
Nawiedzonych Ulicznych Kaznodziejów jest dziś trzech: James Dean Bradfield – śpiew i gitara, Nicky Wire – bas, Sean Moore – perkusja. Ale na początku lat 90. był jeszcze czwarty, Richey James Edwards. Nominalnie gitarzysta, choć za bardzo grać nie umiał i na koncertach, niczym Sid Vicious, występował z instrumentem niepodłączonym do prądu, za to wraz z Wire’em zajmował się pisaniem tekstów. Edwards był człowiekiem zmagającym się z wieloma problemami osobistymi: depresja, anoreksja, samookaleczenia, narkotyki… W 1995 roku zaginął bez wieści – prawdopodobnie popełnił samobójstwo, rzucając się z mostu pod Bristolem (w 2008 uznano go urzędowo za zmarłego).
O Skunk Anansie pisałem, że czadem i przebojowością wyróżnia się na tle britpopu niczym Guns N’Roses na tle amerykańskiego metalu lat 80. Takie porównanie jest wobec wczesnych Manicsów jeszcze bardziej uprawnione, bowiem Gunsi stanowili dla nich jedną z głównych inspiracji. Wprawdzie James Dean Bradfield nie przypomina wokalnie Axla Rose’a, lecz jego wysoki i mocny głos zdecydowanie wybija się z masy madchestersko-britpopowych rachityków. Solówki za to niekiedy brzmią slashowato. Fakt, że pierwszy utwór nosi tytuł Slash n’ Burn, wydaje się zbiegiem z okoliczności, ale prawdę mówiąc, spora część płyty jest niemal hardrockowa, a riffy z Nat West – Barclays – Midlands – Lloyds, Another Invented Disease czy Condemned to Rock’n’Roll brzmią chwilami wręcz metalowo. Uspokojenie przynosi bazujący na folkowatych gitarach akustycznych wstęp do skądinąd równie przebojowego jak większość albumu – Love’s Sweet Exile, albo wolniejszy Spectators of Suicide.
Wszędzie jest dużo melodii, czy chodzi o atrakcyjne refreny, czy partie gitarowe. Przykład może stanowić Born to End z chóralnie dośpiewywanymi frazami, You Love Us albo Stay Beautiful, gdzie w refrenie brzydkie słowo zostaje zastąpione zagrywką gitarową. Nieco rzewnie wypada Little Baby Nothing z gościnnym udziałem wielodyscyplinarnej gwiazdy porno, Traci Lords. Biorąc pod uwagę, że tekst dotyczy uprzedmiotowienia kobiet – właściwa osoba na właściwym miejscu. Na klawiszach gra zaś w tym utworze Spike Edney, niezadawny współpracownik Queen. No i wypada wspomnieć o chyba największym hicie z tego albumu, Motorcycle Emptiness, niesionym melodyjnym riffem gitarowym i z refrenem, gdzie “loneliness” jest zrymowane z “emptiness”, ale w tym drugim akcent pada zupełnie inaczej niż w tym pierwszym: “emptine-e-ess!”. Równie niestandardowo wygląda wymowa przez Bradfielda słowa disease w Another Invented Disease.
Główną wadę Generation Terrorists stanowi długość. Płyta byłaby kompletnym killerem, gdyby wywalić z niej kilka najmniej wyrazistych kawałków, w tym Methadone Pretty, Damn Dog czy dwie części Repeat, wymierzone odpowiednio w Brytanię i Amerykę. Skoro o Ameryce mowa, nie za bardzo też pozostaje w głowie Tennessee. Trudno jednak mówić o wywalaniu, skoro właściwie wszystkie tu utwory poruszają poważną, tzw. zaangażowaną tematykę. W książeczce każdemu z nich zostało przyporządkowane motto, m.in. z Valerie Solanas, Orwella, Camusa, Rimbauda, Sylvii Plath i Manifestu futuryzmu.



Manic Street Preachers, Gold Against the Soul, 1994
O tej płycie czytałem w “Tylko Rocku” w czasach przedinternetowych. Recenzent skupiał się na materii tekstowej, więc odniosłem wrażenie, że to jakaś strasznie dołująca pozycja. Tymczasem Manicsom na drugim albumie udało się połączyć teksty o niewesołych sprawach z muzyką, zdawałoby się, beztroską. Najlepszy przykład – Drug Drug Druggy, gdyby nie tekst, to można by przyjąć, że wręcz radosny.
Ogólnie rzecz biorąc, płyta unika największego mankamentu Generation Terrorists, to znaczy jest krótsza i bardziej zwarta (10 utworów, w porównaniu z 18 na debiucie). Choć riffy pozostają zadziorne, to jakby bardziej miękkie niż poprzednio, w swoim charakterze bardziej grunge’owe niż metalowe. Już otwierający Sleepflower może się wykazać atrakcyjnym riffem, po kilku pierwszych taktach potężnie podbitym przez bas Nicky’ego Wire’a. Prawie cały album jest też bezwstydnie melodyjny i przebojowy. Na singlu wyszedł From Despair to Where - to już raczej, za przeproszeniem, “mocniejszy britpop”, a melodia zwrotek kojarzy mi się mgliście z jakimś innym przebojem wczesnych lat 90., ale nie mogę zidentyfikować. Następcą Motorcycle Emptiness jawi się zaś Roses in the Hospital (z przekleństwem w refrenie, ocenzurowanym w wersji radiowej). Do mniej motorycznych należą La Tristesse Durera (Scream to a Sigh) z podfalsetowionym Bradfieldem w zwrotkach oraz Life Becoming a Landslide, ballada ze smyczkami (“moje pojęcie o miłości ukształtował widziany w dzieciństwie urywek pornografii”, boleje pomiot liryczny). Materiał wchodzi do głowy nienachalnie, ale jednak, dzięki łatwo przyswajalnym refrenom i zagrywkom gitarowymi. 
Mniej ciekawe są dopiero trzy ostatnie utwory (w tym tytułowy riffowiec), choć w Nostalgic Pushead zwrotkę wzbogaca stylowy syntezator, a Symphony of Tourette czadzi nie gorzej od Nirvany, ale może to gęstość problematyki zaczyna w końcu przezierać i robi się po pewnym czasie męcząca.
Zespół nie lubi Gold Against the Soul, uważając, że za bardzo się ugiął pod oczekiwaniami wytwórni, recenzenci również mają mieszane opinie, ale ja sam nie lubić tej płyty nie mam powodu.




czwartek, 20 kwietnia 2017

Zupa z mostu z obleśną śmietaną (z frontu czytelniczego, zaś cz. 1)


Czytanie w tym roku trochę wolno mi idzie, bo zarobiony jestem, ale w końcu ile można pisać o płytach? No to zaczynamy.


1. Paweł Brudek, Afryka Wschodnia 1914-1918, Warszawa 2008
(z serii Historyczne bitwy)

Kontynuując z zeszłego roku serię dotyczącą I wojny światowej, z okopów Flandrii i znad rzek Polesia przenoszę się na front dużo bardziej egzotyczny.
W drugiej połowie XIX w. Cesarstwo Niemieckie było mocarstwem młodym, ale ambitnym. W związku z tym zapragnęło kolonii – i uzyskało je, przede wszystkim w Afryce. Wkrótce niemiecki kolonializm stał się jeszcze bardziej niesławny niż krwawa działalność pracowników belgijskiego Leopolda w Kongo.
Po wybuchu wojny światowej siły Ententy (głównie Imperium Brytyjskiego) dość szybko zajęły większość niemieckich posiadłości. Trochę dłużej trwało podporządkowanie Niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej (Namibii), która w rezultacie stała się kolonią Southafryki i pozostawała nią aż do 1989. Ale Afryka Wschodnia, czyli Tanganika (dziś kontynentalna część Tanzanii) oraz protektoraty Rwanda i Burundi – to już zupełnie inna historia. Tamtejsze Schutztruppen, wojska kolonialne organizacyjnie odrębne od armii Rzeszy, przez całą wojnę biły przeważnie wroga, a ich dowódca, płk Paul von Lettow-Vorbeck, zaczął od mocnego akcentu, jakim było sromotne pobicie w listopadzie 1914 r. ośmiokrotnie silniejszego, złożonego głównie z Hindusów, desantu brytyjskiego pod Tangą.
Oprócz przeciwnika Lettow musiał stawić czoło bezlitosnemu klimatowi, trudnym warunkom terenowym, chorobom tropikalnym (po obu stronach znacznie więcej ludzi zmarło z powodu chorób niż zostało zabitych), a także niełatwej współpracy z wtrącającym mu się w kompetencje, a znacznie mniej walecznym gubernatorem Heinrichem Schnee. Bił się zaś z determinacją godną montypythonowskiego Czarnego Rycerza: jak mu zajęli północną Tanganikę, to walczył w południowej, jak południową – to przeszedł do partyzantki; kiedy alianci zaczęli już umieć w ganianie nieprzyjaciela po lasach, przemaszerował z wojskami na ich terytorium, do Mozambiku i Rodezji Północnej (dziś Zambia). W rezultacie złożył broń jako ostatni z wyższych dowódców niemieckich – dwa tygodnie po 11 listopada. Bo akurat nie czuł się najlepiej.
Przeciwko sobie Schutztruppen miały istną wieżę Babel: wojska brytyjskie, belgijskie i portugalskie. Przy tym w skład oddziałów Imperium Brytyjskiego wchodziły bataliony z Wielkiej Brytanii, Królewscy Strzelcy Afrykańscy z Afryki Wschodniej, wojska kolonialne z Afryki Zachodniej oraz Hindusi – zarówno regularna armia indyjska, jak formacje Służby Imperialnej, czyli “wypożyczone” wojska maharadżowskie. No i nie zapominajmy o Afryce Południowej. Po stronie niemieckiej walczyli ochotnicy burscy, którzy po podboju Oranii i Transwalu przesiedlili się do Tanganiki, zaś najwybitniejszym spośród dowódców Imperium był gen. Jan Christian Smuts, późniejszy premier Związku Południowej Afryki. W jednym miejscu mowa też o żołnierzach z Indii Zachodnich (Jamajka?) Nie mieli oni statusu wojsk kolonialnych, lecz regularnych, więc tubylcy nazywali ich “czarnymi Europejczykami”.
Jeśli chodzi o pozostałych sojuszników… Beldzy mieli problem z werbunkiem tragarzy, gdyż chodziły słuchy, że dla oszczędności nie karmią żołnierzy w sposób normalny, tylko oczekują od wojska, żeby se samo kogoś zjadło. Podczas m.in. zdobywania Rwandy belgijscy askari z Konga wykazali się zbrodniczym okrucieństwem, jakby chcieli dorównać białemu naczalstwu. Portugalczycy natomiast nie zaprezentowali się najlepiej – ledwo tylko sforsowali Ruwumę, żeby “pokazać, jak się walczy”, a już zostali zmuszeni do panicznej ucieczki, porzucając mnóstwo zaopatrzenia i zyskując sobie wśród niemieckich askari miano Washenzi Ulaya, “europejskich dzikusów” (czarni żołnierze w służbie niemieckiej odznaczali się zresztą nadzwyczajnym jak na wojska kolonialne esprit de corps). Innym razem czołówka wojsk niemieckich wyszła prosto na oficerów portugalskich pijących kawę na werandzie.
Walki toczyły się nie tylko na lądzie, ale także na akwenach. Do najgłośniejszych epizodów należała epopeja krążownika “Königsberg”, kryjącego się przed Royal Navy w delcie Rufidżi. Jeszcze goręcej wyglądała sytuacja na jeziorach: głównie na Tanganice, gdzie Brytyjczycy rzucili przeciw niemieckim uzbrojonym parowcom kutry “Fifi”, “Mimi” i “Toutou”, poza tym na Jeziorze Wiktorii oraz Kiwu.
Opracowanie Pawła Brudka jest jednym z najlepszych habeków, jakie czytałem w ostatnich latach, choć ze względu na swój zakres prześlizguje się dość ogólnikowo po wielu starciach. Styl jest potoczysty, przyjazny czytelnikowi, czyta się niemal błyskawicznie. Żeby nie było zbyt różowo: zdarzają się uchybienia gramatyczne, czasami też zawodzi autora znajomość języków. O jednym z oddziałów ochotniczych pisze: “wkrótce zdobyli sobie przydomek “old and bold”, czyli starzy i łysi”. Dość mało intuicyjnie prezentują się akapity – sądząc po efemerycznej obecności autora na Histerykach, gdzie jego posty stanowiły litą ścianę tekstu, w książce podziału na ustępy mógł dokonać redaktor. W takim razie byłby to godny świętego Graala dowód na to, że redaktor w Bellonie w ogóle coś robi.
W bibliografii, prócz licznych opracowań, znalazło się dużo materiałów źródłowych, zwłaszcza niemieckich, wydanych w okresie weimarskim i III Rzeszy. Są wśród nich wspomnienia Lettowa, Schneego i dowódcy “Königsberga”, kmdr. por. Maxa Looffa. Mapki są dwie, zgodnie z tradycją serii dość marne – autor chciał pozyskać dużo lepsze, ale nie wyjszło.
Zdecydowaną zaletę książki stanowi masa anegdot, dających pojęcie o tym, jak specyficzny teatr działań stanowiła Afryka Wschodnia. Żyrafy zrywające kable telegraficzne? Wściekłe pszczoły atakujące z postrzelanych gniazd? Brygady robocze szybkiej produkcji czółen jako remedium na problemy pory deszczowej? Jest tego więcej. Można się dowiedzieć, jak wyglądało wigilijne menu na “Königsbergu”, jakich biopaliw używali Niemcy wobec niedoboru benzyny, kto i dlaczego jadł zupę z mostu i na czym polegała metoda wywiadowcza zwana “Dirty Paper Method”.

Cytat: “Na niemieckich rupiach widniała podobizna cesarza Wilhelma II w okazałym hełmie kirasjerskim, a na angielskich – króla Jerzego V, który nie miał nic na głowie; wysnuto więc wniosek, że angielski król rozpętał wojnę z niemieckim cesarzem z zazdrości o jego hełm”.


2. Od Chaucera do Larkina. 400 nieśmiertelnych wierszy 125 poetów anglojęzycznych z 8 stuleci. Antologia w wyborze, przekładzie i opracowaniu Stanisława Barańczaka, Kraków 1993

Ten gruby tom stanowi – jak przyznaje Stanisław Barańczak w przedmowie – próbę zaprezentowania polskiemu czytelnikowi najbardziej trwałych utworów poezji anglojęzycznej – angielskiej, amerykańskiej, od czasu do czasu irlandzkiej (Jonathan Swift, W.B. Yeats) albo szkockiej (William Dunbar, Robert Burns). Za kryterium “nieśmiertelności” tłumacz przyjął częstotliwość pojawiania się wierszy w antologiach – wobec tego są to swego rodzaju “greatest hits”. Każdego autora tłumacz-poeta przedstawia w krótkiej notce biograficznej.
Zgodnie z tytułem, pierwszym zaprezentowanym poetą znanym z nazwiska jest Geoffrey Chaucer, z trzema wierszami, ale jeszcze przed nim pojawiają się dwa utwory anonimowe, w tym XIII-wieczna piosenka Otoć wiosny nadszedł czas (Sumer Is Icumen In), jeden z najstarszych zabytków literatury angielskiej w ogóle. W średniowieczu mamy standardowy zestaw tematów, w tym poezję religijną i miłosną. Zwraca uwagę Tren dla rymotwórców wspomnianego Dunbara, gdzie w konwencji tańca śmierci autor upamiętnia nazwiska zmarłych kolegów po piórze.
Poezja angielska rozkręca się w wieku XVI. Na czele oczywiście Szekspir, tu reprezentowany przez wybór sonetów i parę piosenek z różnych dramatów (łącznie 22 utwory – najwięcej ze wszystkich poetów w zbiorze), a za nim Raleigh, Marlowe i inni. Można się zorientować, co pisał “Philip cholerny Sidney”, kiedy nie walczył z Hiszpanami przemycającymi do Anglii pornosy. Nie zabrakło nawet wiersza napisanego przez samą Dużą Elkę. Daty narodzin i śmierci autorów wskazują, że w wieku XVI poeta to był w Anglii zawód podwyższonego ryzyka.
Wiek XVII zdominowali za to poeci metafizyczni, na czele z Johnem Donne’em, na drugim miejscu po Szekspiru pod względem liczby wierszy (16): zarówno erotyków, jak i liryki religijnej. Za nim podąża szereg innych “metafizyków”: Ben Jonson i jego ferajna, Robert Herrick, bracia Herbertowie (George słynniejszy od Edwarda), Andrew Marvell. Po drodze przemyka pierwsza w tym zbiorze kobieta niebędąca królową, Anne Bradstreet, której wiersz Do mego drogiego i kochającego męża jest tu równocześnie pierwszym przykładem poezji amerykańskiej (poetka urodziła się w Anglii, ale zamieszkała w Massachusetts).
Ale prawdziwa jazda to dopiero XVIII/XIX wiek, od klasycyzmu i romantyzmu po epokę późnowiktoriańską. Co prawda typowy los poety angielskiego stanowiła wówczas śmierć w młodym wieku albo przynajmniej psychiatryk, za to powstało mnóstwo utworów, które, wrzucone do oceanu kultury, wzbudziły kręgi rozchodzące się po dziś dzień. Chan Kubla Coleridge’a (mój pierwszy kontakt: powieść fantasy Grega Beara Koncert nieskończoności), Ozymandias Shelleya (ulubiony wiersz niejakiego Adriana Veidta), Szarża Lekkiej Brygady lorda Tennysona (swoją drogą, bez uprzedzenia okrojona przez tłumacza)… Kto nie zna tych wierszy, ten nie rozumie Anglii. Jest wybór Williama Blake’a, w tym Czy po zielonych górach Anglii alias Jeruzalem, niemal zapasowy hymn Wielkiej Brytanii, niezwykle popularny jako pieśń w czasie I wojny światowej. W latach 70. skowerowany został przez trio Emerson, Lake & Palmer, a pod koniec wieku Bruce Dickinson, skądinąd wielki fan Blake’a, napisał własną muzykę do tego samego tekstu. Skoro zeszło na muzykę rockową, jest też wiersz Do myszy szkockiego poety narodowego Roberta Burnsa, który zainspirował One Brown Mouse Jethro Tull (choć to nie adaptacja ani nawet nie parafraza).
Tymczasem po drugiej stronie stawu uprawiali swoje poletko Ralph Waldo Emerson, Walt Whitman czy Emily Dickinson – z tą ostatnią styczność miałem za sprawą Pana Maleńczuka, który jej utwory wykonywał we własnych przekładach. Mam więc porównanie, jak wygląda Wild Nights w wersji Barańczaka, a jak w wersji Püdelsów. Nie brakuje Edgara Allana Poe i Hermana Melville’a, znanych może bardziej jako prozaicy. Notabene, w przypadku Amerykanów zauważalna jest nadreprezentacja stanu Massachusetts. Anne Bradstreet, Edward Taylor, Emerson, Poe, Henry D. Thoreau, Emily Dickinson, Robert Frost, e.e. cummings czy wielki nieobecny tego zbioru (jeśli nie liczyć przypisu do jednego z wierszy cummingsa), Henry Longfellow – wszystko ziomale, a i T.S. Eliot, choć był z Missouri, a potem wyjechał do Anglii, studiował jednak na Harvardzie.
W XX wieku zwiększa się odsetek Amerykanów, coraz więcej też poetów używa wiersza nie tylko białego, ale wręcz wolnego (William Carlos Williams). Zaś Imperator porcji lodów Wallace’a Stevensa – lubiany przez Stephena Kinga, który dwukrotnie wykorzystywał go jako motto – skłonił mnie nawet do szukania w internetach interpretacji. Przy tym nie mogę wyjść z podziwu nad wersem “W misie obleśnie maślane śmietany” jako tłumaczenie oryginalnej aliteracji “In kitchen cups concupiscent curds”. Poza tym z ubiegłego stulecia mamy choćby Wystanego Audena, Ezrę Pounda i Elizabeth Bishop, podczas gdy honoru poezji brytyjskiej bronią Dylan Thomas i Philip Larkin. Barańczak stanowczo przyjął takie kryterium, że do zbioru trafią wyłącznie poeci nieżyjący – stąd brak wielu wybitnych nazwisk, choćby tego drugiego Dylana (gdyby w 1966 r. mocniej przywalił motocyklem w drzewo, miałby być może miejsce w antologii).
XX wiek to także doświadczenie wojny, spotykujemy więc dwóch poetów poległych na froncie w szeregach armii brytyjskiej: Wilfreda Owena i Edwarda Thomasa, przy czym drugi padł wcale nie – jak pisze Barańczak w biogramie – “pod Flanders” (cokolwiek by to), tylko pod Arras. Tymczasem e.e. cummings służył ochotniczo jako sanitariusz i siedział za rzekome ujawnienie tajemnicy wojskowej, co nie napełniło go entuzjazmem do sił zbrojnych. Reakcję na wojnę światową stanowiły też wiersze Thomasa Hardy’ego, takie jak W czas “Miażdżenia Narodów” (jego wcześniejszy utwór Dobosz Hodge dotyczył z kolei wojny burskiej). Drugiej wojnie poświęcony jest lapidarny wiersz Śmierć strzelca z wieżyczki bombowca Amerykanina Randalla Jarella.
Barańczak, jako człowiek poczucia humoru, poświęcił odpowiednio wiele miejsca poezji niepoważnej. Jest więc W.S. Gilbert (ten od Sullivana) oraz Edward Lear, reprezentowany przez jeden ze swych pionierskich limeryków i dwa wiersze: Dziąble (w dawniejszym przekładzie, Dżamble, dał on nazwę zespołowi, w kierym śpiewał Andrzej Zaucha) oraz Puchacz i kicia (do tego muzykę napisał sam Igor Strawiński). Pojawia się także Dziaberliada, czyli orgia neologizmów Jabberwocky Lewisa Carrolla – miała ona chyba z dziesięć przekładów na polski, zmierzył się z nią nawet Janusz Korwin-Mikke, najbardziej popularna jest wersja Macieja Słomczyńskiego, ale jednak tłumaczenie Barańczaka lepiej mi odpowiada. Natomiast Amerykanin Ogden Nash, którego humorystyczne wiersze o wersach rozciągniętych do absurdalnych rozmiarów czytywałem w dzieciństwie w starych rocznikach “Przekroju”, wchodzi tu w zabawną polemikę z Zagładą wojsk Sennacheryba lorda Byrona w utworze Zupełny wieloryb (którego tytuł, dla odmiany, nawiązuje do Szekspira). Szkoda, że zabrakło choć jednego, nawet anonimowego, dzieła angielskiej (albo jeszcze lepiej – szkockiej) poezji sprośnej.
A swoją drogą, mamy tu poetów brytyjskich, irlandzkich i amerykańskich – a czy Kanada, Australia i Nowa Zelandia nie doczekały się własnych klasyków?