czwartek, 31 grudnia 2015

Rok awarii i wędrówek



Cóż mogę powiedzieć o mijającym właśnie roku dwa tysiące piętnastym, w dużej mierze zbieżnym z rokiem Zielonej Drewnianej Owcy? Z mojego punktu widzenia raczej nie był on przełomowy, jak 2007, 2010 czy 2012. Bywało raz lepiej, raz gorzej, ale na ogół stabilnie.
Trafiłem do kilku różnych miejscowości w kraju i za granicą. Niektóre znajomości udało mi się ugruntować, inne nie miały takiego szczęścia (żadna zaś nie przeszła z wirtualu do realnego lajfu). Przeczytałem co najmniej 14 książek (a liczyłem, że będzie 10), z czego większość o tematyce chińskiej; przy okazji oswoiłem co najmniej 140 hieroglifów z języku Kraju Środka. Zdobyłem 23 płyty, z których moją ulubioną okazała się składanka Skaldów, ale na ogół słuchałem muzyki przez internety w ramach poszerzania zasobu wiedzy rockowej. W kwestii filmowej rok należał do kapitana Klossa i doktora Housego, a więc seriali, natomiast jako film wszechczasów utrzymał się Big Lebowski.
Pomysły literackie kontynuowane były te, co i w poprzednich latach. Jakieś nowe pomysły się pojawiły, ale nie zostały zrealizowane. Znalazły się wśród nich też koncepcje bluźnierczych fanfiction. Jednym z nich był „bardzo zły crossover Władcy P. z Wiedźminem, żeby był Legolas mówiący "Jezus Maria!" i brat bliźniak Jaskra”, a drugim – fanfik do Naruto, w którym Akatsuki przekwalifikowują się na agroturystykę, Pein (sic!) zostaje piekarzem, Deidara produkuje czekoladę „Eksplozja Smaku” (© Shun), a Hidan zostaje gwiazdorem disco pod pseudonimem CześćDan. Są to jednak projekty, za które raczej nigdy się nie zabiorę, i to nie tylko dlatego, że wolę twórczość autorską. Niektóre rzeczy fajniej wypadają w stadium planowania niż w realizacji.


Styczeń

W styczniu spadło trochę śniegu, co w ostatnich latach nie jest aż taką oczywistością. Za namową pewnych osób podjąłem próbę znalezienia tzw. poważnej pracy, ale na spotkanie z potencjalnym pracodawcą poszedłem chyba tylko po to, żeby się pokazać na mieście, bo przecież nie po to, żeby przyjąć robotę, w której musiałbym siedzieć w jakimś biurze całymi godzinami bez gwarancji zarobków (nie mówiąc już o takiej drobnostce jak ZUS). Tak to se sam umiem, bez żadnego szefa. W międzyczasie rozwinąłem się kulinarnie i zacząłem wyrabiać pilaw.
Styczeń był również miesiącem silnego flejma pod Sylwestrową Ustawką Niezatapialnej Armady i Przyczajonej Logiki, rozpętanego przez aŁtorkę analizowanego dziełka o Voldemorcie macającym Harry’ego po gruczole oraz jej przyjaciółkę z Uczelni z Tradycjami (znanej również, jak się później okazało, jako Akademia Jasia Wędrowniczka – dawniej WSP, czyli Wyższa Szkoła Podstawowa). Od tej pory wyrażenie „…z tradycjami” już nigdy nie brzmiało tak samo.
Rzadki ostatnio widok zimą.


Luty

Luty nie był najweselszym miesiącem w tym roku. Najpierw zmarła moja polonistka z liceum, którą darzyłem sporym szacunkiem. Później wysiadł mi monitor i oddałem go do ser-zwisu. Z pozytywnych rzeczy – zacząłem czytanie książek o tematyce chińskiej i ciągnę ten temat do dzisiaj.

Cmentarz Komunalny w mieście Cz. - nagrobek astronoma


Marzec

Trzeci miesiąc naznaczony był dwoma wydarzeniami z nieco dalszego świata: śmiercią sir Terry’ego Pratchetta i częściowym zaćmieniem słońca. Koniec marca znów był nie najlepszy – osoba z rodziny w groźnych okolicznościach trafiła do szpitala. Jej stan, na szczęście, dość szybko się ustabilizował, ale przez moment sprawy stały naprawdę poważnie. Na Wielkanoc jednak do domu nie wróciła. Poza tym odkryłem taki wynalazek jak VOD i jak to często bywa z wynalazkami, wykorzystałem go w złym celu, czyli do oglądania "Celebrity Splash".
Niezidentyfikowany obiekt miauczący


Kwiecień
Naprawiony monitor wysiadł mi drugi raz. Uznałem, że taki serwis to ja nie pochwalam i najwyższy czas kupić nowy. Prócz tego urządziłem sobie zapasowe stanowisko pracy na daczy.
Na Niezatapialnej kolejny „skandal”: niesłychanie idyotyczny fafnik do Kamieni na szaniec, w którym trzy marysójki, z czego dwie Niemki (córki esesmana, który, uważasz pan, „szanuje ich wolność słowa”), zaczynają chodzić z Rudym, Zośką i Alkiem i biorą się za konspirację, bo to fajna zabawa. A ponieważ chleba brakuje, to wszyscy jedzą ciastka. I piją czekoladę, w lokalu z widokiem na… Pałac Kultury. Źródłem skandalu była reakcja aŁtorki i jej psiapsiół: na wieść o analizie spędziły półtorej doby na obrzucaniu analizatorów obelgami, wśród których „mendy społeczne” należały do łagodniejszych, oraz na wyrażaniu gotowości pójścia na tychże z widłami, na przemian z publikowaniem na ćwiterze zdjęć pokazujących, jak bardzo zepsuł im się makijaż od płaczu.
Wiosna nadchodzi


Maj

W maju wybrałem się odpocząć na Mazutach. Pewnego dnia, wyszedłszy na spacer z psem, przeżyłem mrożącą niektórym krew w żyłach konfrontację z zającem, który wyszedł zza zakrętu prosto na nas. Na szczęście nie zaatakował. Do innych atrakcji należało malowanie altany farbą w kolorze zupy pomidorowej bez śmietany. Po powrocie udało mi się kupić nowy monitor. Byłem też dwa razy w grodzie Smoga Wawelskiego, raz w kościółku pod Bochnią i raz na procesji.

Zająca nie zdążyłem sfotografować, więc niech będzie inna zwierzyna.


Czerwiec

W czerwcu nastały straszne upały oraz sezon hipochondryczny. Powróciłem do corocznego zwyczaju koszenia na daczy. Poza tym musiałem być chyba bardzo zarobiony, bo więcej grzechów nie pamiętam.
Ready for work!


Lipiec

Szlak wakacyjny powiódł mnie do Bratysławy i Widnia. Najpierw jednak zepsuł mi się aparat fotograficzny (i to pod samą Uczelnią z Tradycjami!) i na wyjeździe musiałem korzystać z zapasowego, choć był już nieco wadliwy i dymiło mu się z lampy (i to już po naprawie gwarancyjnej).

Rock me Amadeus!


Sierpień

W sierpniu upały były wprost potworne. Mimo to wybrałem się na drugie wakacje: do Ustronia i Wisły. Pomniejszą imprezą była letnia wycieczka do Przedborza. Po powrocie okazało się, że zaczęły się prace nad ociepleniem bloku, zatem więc za oknem pojawiły się rusztowania, a na nich czasem robotnicy. Prócz tego, w ramach permanentnej akcji szokowania mieszczaństwa, udało mi się pójść na spotkanie rodzinne z samurajskim kokiem na głowie, przez co jedna odległa ciotka ze strony współmałżonki, ex-przedsiębiorczyni, „patrzyła na mnie jak na diabła”.
Rozwinąłem się cukierniczo, zaczynając wyrabiać, według przepisu znalezionego naprędce w sieci, oszczędnościowe ciasto czekoladowe z jabłkami – bez jajek, bez mleka i bez masła, proste, a całkiem dobre (choć dopiero od października wyrobiłem się na tyle, że zaczęło wychodzić sprężyste).
"Moja facjata jest cała drewniana..."

Wrzesień

Tą razą rozkraczył mi się nie monitor, ale dysk twardy, co zmusiło mnie do trzeciej już w tym roku długoterminowej przesiadki na laptopa. Pojechałem też do Kalisza odwiedzić miejscowego prałata.
"John Lee, syn wielkiego smyka,
Wśród przodków nie miał Adama Asnyka"

Październik

Drugi raz pojechałem na Mazuty. Przy tej okazji postanowiłem eksperymentalnie zapuścić brodę w stylu Iljicza. Po powrocie byłem na wyborach i jak zwykle moi kandydaci nie weszli do sejmu. Tymczasem robotnicy rozwalili mi balkon. Wbiłem kolejny level w kulinariach – nauczyłem się robić sernik, który nie pozostawił obojętnym nawet prałata z Kalisza. Komputer zaś, krótko po naprawie, rozkraczył się znowu. Jakby tego było mało – również i krzesło do biurka się rozleciało.
Remont balkonu w trzech aktach


Listopad

Z zepsutym komputrem pojechałem na daczę, żeby z kuzynem spróbować go naprawić. Kuzyn nie miał pojęcia, dlaczego komp nie działa, i tak samo nie wiedział, dlaczego nagle zaczął. Przy okazji naprawy przeprowadziliśmy konfrontację z facetem z urzędu miasta, którzy najwyraźniej zawsze chciał być drwalem, bo się przyczepił do naszych brzóz. Poza tym przez sporą część miesiąca byłem totalnie zarobiony, świata białego nie widziałem, nawet nie zacząłem czytania kolejnej książki – do tego stopnia, że gdy już odzyskałem stacjonarza, to minęły jeszcze dwa tygodnie, zanim go odpaliłem, bo zlecenie kończyłem tak jak zacząłem, na laptopie. Listopad stał także pod znakiem braku pieniędzy i związanego z tym beztroskiego chodzenia na imprezy z podtekstem polityczno-religijnym, i to takie, na których bywali politycy opcji rządzącej oraz arcybiskup. Opcja opcją, ale można było się najeść…
Patronka tramwajarzy tym razem ubrana dość swobodnie
(klub "Ikar" przy zajezdni tramwajowej w Cz. - miejsce historycznego strajku w 1980 r.)


Grudzień

Prace ociepleniowe miały się skończyć we wrześniu, trwały zaś aż do Bożego Narodzenia (co prawda nasz balkon skończono już w listopadzie). Tymczasem skończyłem po raz drugi 16 lat i mogłem dwukrotnie zejść na śniadanie. Spacerowałem też trochę po centrum miasta, bo ileż można siedzieć przy biurku? Akcja szokowania mieszczaństwa była kontynuowana – tym razem zbulwersowałem wąsacza pod pomnikiem Józefa Piłsudskiego za pomocą saamskiej czapki ludowej. Z komputerem, odpukać, nic złego się nie działo, za to zorientowałem się, że rower zaczyna mi się sypać: m.in. pedał się poluzował i żadnym narzędziem nie mogę go porządnie dokręcić. Natomiast małżonka moja miała w robocie zorganizowane warsztaty bębniarskie i od tej pory zachęcam ją, żeby spróbowała się rozwijać w tym kierunku, a w przyszłości nawet przekwalifikować…
Wigilia jak Wigilia.

Krótko mówiąc, nie było tak źle, a niezależnie od tego zamierzam dołożyć wszelkich starań, żeby rok 2016 i pokrywający się z nim rok Czerwonej Ognistej Małpy był lepszy niż poprzedni.
Jakieś postanowienia? Wolę je nazywać „planami strategicznymi”. A więc: przeczytać kolejne co najmniej 12 książek, przebrać się za pirata i kupić nowy rower.

Piosenkę roku wybrać było bardzo trudno, więc zadecydowało kryterium językowe. Żeby nie zawsze po angielsku. 

czwartek, 24 grudnia 2015

Feliz Natal!

Niniejszym życzę wszystkim czytelnikom i nieczytelnikom wesołych świąt Bożego Narodzenia, Julca, Saturnaliów, rocznicy urodzin Adama Mickiewicza czy co tam kto w następnych dniach obchodzi, satysfakcjonujących prezentów od Dzieciątka, Santa Clausa, Gwiazdora, Nyarlathotepa czy kto tam komu przynosi, i roku 2016 lepszego pod każdym względem od poprzedniego.

Tymczasem choinka już ubrana.


Barszcz się gotuje, ciasto znane jako "Sir Nick na kruchym spodzie" przygotowane, a odpowiednia ścieżka dźwiękowa też już zestawiona. Będzie celebrowano!


wtorek, 15 grudnia 2015

Stawka większa niż doktor



W ostatnim czasie miałem se okazję obejrzeć Stawkę większą niż życie. Po raz pierwszy widziałem w całości ów najkultowszy serial w połowie dziewiętisów, kiedy byłem w podstawówce (a postać samego Klossa i charakterystycznie złowieszczy motyw muzyczny kojarzyłem z czasów jeszcze wcześniejszych). Wtedy jakoś nie całkiem ogarniałem, teraz wreszcie mogłem chłonąć Klossa z pełnym zrozumieniem, doceniać zawiłości intrygi i wszechobecną inter-service rivalry pomiędzy Abwehrą a bezpieką SS. Dodatkową atrakcją było wychwytywanie słynnych aktorów (Leon Niemczyk, Alina Janowska, Władysław Hańcza), na których się wówczas nie znałem. Przypomniał mi się też grany przez Gustawa Lutkiewicza SS-hauptsturmführer Lohse, którego 20 lat temu nazywałem „Sowa”, bo mi się kojarzył z kolegą z równoległej klasy. Do tego dochodziły takie smaczki jak Witold Pyrkosz w czarnym mundurze, znacznie młodszy i bez swego trademarkowego pieprzyka, albo Kazimierz Kaczor jako homeguardzista…
Często wymienia się Stawkę jako przykład komunistycznej propagandy. Owszem, trochę ideologii tam jest, ale rzadko kiedy wciskanej łopatologicznie, raczej przemycanej pod płaszczykiem. Oczywiście, Kloss jest agentem Związku Radzieckiego. Oczywiście, współpracuje z prosowieckim podziemiem. Alianci zachodni pokazani są w nie najlepszym świetle. W ostatnim odcinku, Poszukiwany gruppenführer Wolf, sporą rolę odgrywają Amerykanie. Z trzech oficerów zarządzających obozem jenieckim, w którym siedzi Kloss i tytułowy esesman incognito, jeden to prymitywny kowbój z Teksasu, a drugiego zbrodniarze wojenni nie obchodzą, on chce tylko położyć łapę na dokumentacji niemieckiej agentury w ZSRR, bo to się jeszcze przyda. Autentycznie zainteresowany złapaniem bezwzględnego Wolfa jest tylko jeden Amerykanin, który nazywa się… Karpinski (cóż za adekwatne nazwisko dla oficera odpowiedzialnego za obóz jeniecki!). Z drugiej strony – Armia Krajowa nie występuje jako zło wcielone, nieledwie rodzimi faszyści (w sumie serial nie powstawał w latach 50.), a jako „ci drudzy”, którzy mają swoje sprawy, ale czasem się z nimi współpracuje. Co tam jeszcze ze spraw ideologicznych? Ojciec mój się ongiś denerwował, że w całym serialu nie ma ani jednej wzmianki o Holokauście. Otóż jest – w odc. 14 Edyta oficer przesłuchiwany przez Brunnera, wspominając napad bandycki na mieszkanie amtsleitera, precyzuje: „Było to wkrótce po oczyszczeniu miasta z miejscowych Żydów”.
Do kontrowersji należy odcinek Żelazny Krzyż, w którym Kloss orkiestruje intrygę mającą na celu sprowokowanie czystki, a Niemcy łykają to bez popitki, rozwalając kilku wyższych oficerów na podstawie wątłych czy wręcz żadnych dowodów. Takie rzeczy to u Sowietów raczej – autorzy serialu po latach przyznali, że było to nie tyle propagandowe przekłamanie mające jeszcze bardziej dołożyć Niemcóm, co subtelna aluzja właśnie do praktyk stosowanych w ZSRR. Z kolei „ci dobrzy” wypadają niezbyt sympatycznie w odcinku W imieniu Rzeczypospolitej, gdzie partyzancko-partyjna wierchuszka przez głosowanie ustala, że Kloss zdradził i trzeba go zlikwidować. SPOILER: nie udaje im się.
Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym przy oglądaniu nie zwracał uwagi na szczegóły umundurowania. Przykładowo, w odcinku 2 „Hotel Excelsior”, w ujęciu, gdzie Kloss schodzi z promu przez Motławę, wśród różnych mundurowych można dostrzec przez sekundę junaka z Reichsarbeitsdienstu w charakterystycznej czapce.
Okazuje się jednak, że materia kostiumowa zawiera trochę nieścisłości. Pewien niegermański chaos panuje w kwestii belek na kołnierzach Wehrmachtu. Kilkakrotnie, zwłaszcza w późniejszych odcinkach, oficerowie mają patki żołnierskie, a żołnierze i podoficerowie – policyjne. Podobnie wygląda kwestia z „gapami”. Wielu wehrmachtowców jak gdyby nigdy nic nosi na piersi orzeła esesowskiego (ze szpiczastymi, a nie skośnie ściętymi końcówkami skrzydeł), w tym Kurt, ordynans Klossa, który co prawda na płaszczu ma już wehrmachtowskiego, ale za to przyszytego po esesowsku – na lewym rękawie zamiast na piersi.
Wszyscy, ale to wszyscy esesmani (kobieta też) noszą na lewym mankiecie opaski z rzymską dwójką, co wskazywałoby, że należą do II absznytu ze sztabem w Dreźnie. W GG się by to jeszcze od biedy dało obronić, ale we Francji? Na początku drugiego odcinka dokumenty Hansa sprawdza żandarm polowy i ma on – jak w 1939 roku – mundur policyjny, a powinien już dawno odziać się w wojskowy, tylko z niektórymi policyjnymi oznakami. W Krzyżu Żelaznym i dalej żandarmi mają odpowiednie mundury, za to ryngrafy wciąż byle jakie. Napis wykonany nie dość, że wersalikami, nie dość, że wprost na ryngrafie zamiast na ozdobnej wstędze, to jeszcze na dodatek z bykiem („FELDGANDARMERIE”). Przynajmniej rozmiar odpowiedni, nie jak w Czterech pancernych, gdzie niemieccy żandarmi nosili blachy na pół klatki piersiowej. Ekipa w ogóle lubi literę „A”, bo w odc. 13 Bez instrukcji, kiedy akcja na moment przenosi się do Anglii, widać napis „THIS HAUSE FOR SALE”.
Poza tym autorzy nie zdawali sobie sprawy, że w III Rzeszy kobietom nie nadawano stopni wojskowych – Helferinnen miały status cywilnego (choć umundurowanego) personelu pomocniczego, z własną hierarchią stanowisk. Tymczasem w odcinku z uzdrowiskiem towarzyszka Klossa ma rangę majora (SPOILER: jest ona w dodatku oficerem armii brytyjskiej, w której ATS, pomocnicza służba kobiet, też miała odrębne nazewnictwo stopni) a w przedostatnim występuje esesmanka w randze sturmführera (a nie -führerin?).
Nieścisłości dotyczą nie tylko Niemców. W odc. 13 Leszek Herdegen, jeszcze dwa odcinki wcześniej będący oficerem Abwehry, teraz gra pułkownika wywiadu brytyjskiego – i ma o jedną gwiazdkę za dużo. Z trzema gwiazdkami i koroną byłby brygadierem, ale wówczas musiałby mieć je ułożone w trójkąt, a nie w jednym rzędzie. Dla odmiany oficerowie amerykańscy nie noszą w ogóle żadnych dystynkcji, z wyjątkiem pojawiającego się pod koniec odcinka generała (który, nie wiedzieć czemu, jest z lotnictwa) oraz wspomnianego kowbója, którego dystynkcje nie kojarzą się z USA, prędzej z jakimś Meksykiem. U tychże Amerykan widzimy anachroniczne podejście do kwestii rasowych. Segregacja w siłach zbrojnych USA została zniesiona dopiero w 1948 roku, tu zaś czarni żołnierze są radośnie przemieszani z białymi, i to nawet – o zgrozo! – w żandarmerii, zaś prymitywny teksański kowbój nie widzi w tym nic gorszącego.
Mimo jednak wszelkich niedociągnięć, Stawka większa niż życie jest po prostu na tyle dobra scenariuszowo (dialogowo i tak dalej), że do dziś pozostaje wartościowa.

Po obejrzeniu całego Klossa wziąłem się za kolejny serial, tym razem z zupełnie innej beczki: Doktor House. Wziąłem się i po siedmiu odcinkach rzuciłem, bo mnie wpędzał w hipochondrię. Do perypetii lekarzy ze szpitala Princeton-Plainsboro, położonego w New Jersey, owym Sosnowcu Ameryki, wróciłem dopiero wtedy, kiedy poczułem, że mi przeszło, i już jestem dobrze w drugim sezonie (czyli sporo przed mną).
Tym razem mnie autentycznie wciągło i przywiązałem się do postaci. Schemat ogólny odcinka jest prosty. Najpierw widzimy pacjenta, z którym dzieje się coś niedobrego, po czym następuje czołówka. House i jego ekipa zastanawiają się, co pacjentowi dolega, stawiają diagnozę i wdrażają leczenie. Pacjentowi jest jeszcze gorzej, wydaje się, że zaraz umrze, ale House w końcu, w ten czy inny sposób, domyśla się, o co biega, i pacjent dochodzi do zdrowia albo przynajmniej umiera pogodzony ze światem. W tle tego schematu, od którego zresztą czasem zdarzają się odstępstwa, mamy życie szpitala: wzajemne relacje między lekarzami, sympatie, antypatie i intrygi. Rolę elementu komicznego pełni wątek przychodni, w której House pełni dyżury, co zresztą uważa za dopust boży, natrafiając na różne łagodniejsze przypadki i niezbyt rozgarniętych pacjentów, a czasem też hipochondryków i symulantów; niekiedy przypadki te podpowiadają mu rozwiązanie głównego problemu.
Nasz kulawy doktór, grany koncertowo przez Hugh Lauriego, pod szczelną powłoką szorstkości, cynizmu, ironii i buconiery ukrywa wcale spore pokłady empatii. Nie mniej krwiście wypadają jego podwładni. Najsympatyczniejsza jest doktor Cameron, w Housie zakochana, a on ją bezwzględnie (?) friendzonuje – o ile można tu mówić o przyjaźni, gdyż jedynym przyjacielem z prawdziwego zdarzenia wydaje się dla nieokrzesanego diagnosty onkolog Wilson. Nikt tu jednak generalnie nie jest jednowymiarowy, bo australijski stażysta Chase z jednej strony jest osobnikiem małostkowym i cokolwiek śliskim, a z drugiej doskonale nawiązuje kontakt z pacjentami, zwłaszcza dziecięcymi. Poza tym jest jeszcze czarnoskóry neurolog Foreman i szefowa tego całego bajzlu, odznaczająca się wobec Housego archanielską czy wręcz metatronowską cierpliwością ordynatorka Lisa Cuddy – wszystko to jest towarzystwo, do którego spraw chętnie wracam, choć nie chciałbym mieć z nimi do czynienia jako pacjent.
Dodajmy, że serial oglądam z kolekcji DVD dołączanej parę lat temu do „Wyborczej”. Opakowanie zawiera blurby poszczególnych odcinków i mam do nich pewne zastrzeżenia. Nie dość, że czasami dają spoilery, to jeszcze w dodatku autor niektóre odcinki widział tylko jednym okiem, jednocześnie wymieniając uszczelkę w zlewozmywaku, albo przynajmniej bardzo intensywnie o tej uszczelce myślał.
- sezon 1, odc. 13: pacjentem jest rzekomo „dwudziestoletni chłopak”, w rzeczywistości dwunastoletni.
- sezon 1, odc. 19: w blurbie napisane o nurku, a po włączeniu odcinka okazuje się, że to nie żaden nurek, tylko małoletnia uczestniczka zawodów w skokach do wody.
- sezon 2, odc. 6: podaję w całości. „House odmawia zdiagnozowania zapaści u słynnego lekarza, kiedy sportowiec przyznaje, że zażywał środki dopingujące”. Ach tak, więc medycyna jest dyscypliną sportową. Dobrze wiedzieć. W rzeczywistości chodziło o kolarza.
Pominąłem tu drobniejsze umyłki, takie jak przekręcenie imienia byłej żony House’a ze Stacy na Susan, zaaplikowanie jej do piwnicy myszy zamiast szczura czy atak genderu w opisie odc. 8 drugiego sezonu (z pacjentki zrobiono pacjenta). Za to listę dialogową przetłumaczono w porządku – oglądając z napisami, nie znalazłem niczego, co by mi kazało rzucać kapciem w telewizor. Idę obejrzeć następną epizodę.




poniedziałek, 9 listopada 2015

Messerschmitt Konfucjusza (z frontu czytelniczego, cz. 4)

Jak wspominałem w poprzedniej części przeglądu tegorocznych lektur, wyznaczoną normę 10 książek udało mi się już zrealizować i lecę dalej. Dziś czas na dwie kolejne pozycje.




11. Mieczysław J. Künstler, Sprawa Konfucjusza, Warszawa 1983

No to wracamy do mistrza K’unga. I do mistrza Künstlera, który tym razem postanowił w przystępny sposób pokazać dzieje konfucjanizmu od czasów najdawniejszych do (wówczas) najnowszych.
Podobnie jak w poprzednich Künstlera książkach, styl jest potoczysty,  nieśpieszny, w założeniu przystępny, ale paradoksalnie może się okazać dość trudny do czytania ze względu na charakter nieco staroświeckiej gawędy: zdania wielokrotnie złożone, jakieś inwersje… Dodatkowo narracja biegnie od dygresji do dygresji, więc po bardzo potoczystym Kuczyńskim trochę ciężko się czyta, ale idzie złapać rytm. Co do transkrypcji, to podobnie jak w przedmowie do Dialogów konfucjańskich, a inaczej niż w Pekinie, autor stosuje polską transkrypcję sinologiczną, więc np. dynastie Xia i Zhou są tu pisane jako Hia i Czou. 
Wywód swój rozpoczyna autor od Adama i Ewy, czyli od krótkiego scharakteryzowania warunków naturalnych mających wpływ na kształtowanie się cywilizacji chińskiej, a następnie ogólnego zarysu jej pradziejów. To jest kwestia szczególnie istotna z uwagi na fakt, że konserwatywna filozofia, jaką był konfucjanizm, właśnie czasy legendarne traktowała jako punkt odniesienia, postulując sięganie do wartości obowiązujących w owym złotym wieku Kraju Środka, jakim była epoka pięciu królów i trzech cesarzy oraz pierwsze dynastie, Hia i Szang. Z dzisiejszego punktu widzenia cały okres ten uznaje się za mityczny, chociaż znaleziska archeologiczne z końca XIX w. przesunęły dynastię Szang przynajmniej w połowie z terytorium legendy na terytorium historii. Swoją drogą – pamiętacie Pawła Szydłowskiego i jego bezkrytyczne podejście do Kadłubka? W badaniach nad historiografią chińską pojawił się pogląd ekstremalnie przeciwny: jakoby wszystkie źródła do starożytnej historii Kraju Środka zostały za jednym zamachem sfałszowane przez pewnego bibliotekarza z I w. n.e., któremu najwyraźniej strasznie się nudziło w pracy.
Dalej Künstler pokrótce omawia biografię Konfucjusza i charakteryzuje działające mniej więcej w tej samej epoce szkoły filozoficzne. Klasyczny okres filozofii chińskiej kształtował się w „ciekawych czasach” rozdrobnienia władzy. Wyglądało to z grubsza jak Japonia czasów szogunatu: król z dynastii Czou był symbolem jedności państwa i najwyższym kapłanem, a realną władzę polityczną sprawował hegemon, co się wyłaniał spośród władców poszczególnych księstw. Ku jeszcze większemu chaosowi, księstwa te nie tylko walczyły i rywalizowały między sobą, ale w dodatku ulegały analogicznemu rozkładowi wewnętrznemu jak władza centralna. 
No więc właśnie Konfucjusz, wskutek przejęcia władzy w księstwie Lu przez jednego z przywódców wielkich rodów, musiał uchodzić wraz z księciem do sąsiedniego kraju. Poglądy mistrza K’unga kształtowały się zatem na emigracji, a jej okoliczności niewątpliwie wpłynęły na wątek legitymistyczny w myśli konfucjańskiej. Innymi słowy, nic dziwnego, że był za nienaruszalnością władzy i za tym, żeby każdy znał swoje miejsce w społeczeństwie, skoro to przez uzurpację musiał uciekać z rodzinnych stron.
Paradoksalnie żadne z dzieł, których autorstwo lub redakcję przypisuje tradycja Konfucjuszowi, w tym Kronika wiosen i jesieni (jako jedyna będąca raczej na pewno jego dziełem) nie zawiera wykładu poglądów filozoficznych mistrza z Lu. Można go znaleźć w opisywanych już na tym blogu Dialogach konfucjańskich, które powstały jakieś sto lat po śmierci Konfucjusza.  Dodajmy do tego fakt, że w czasach rozkwitu jego nauki, za dynastii Han, funkcjonowała cała mynga różnych wersji i redakcji tych tekstów, a każda z nich miała jeszcze rozmaite wykładnie i interpretacje, jedne oficjalnie klepnięte przez cesarza, a inne nie – powstanie niezły chaos. Postać kanonu, która przetrwała do dzisiaj, opiera się w dużej mierze na wersji wykutej na kamiennych tablicach w 175 r. n.e., do których uczeni z całych Chin przybywali robić odbitki. Kolejki musiały tam być dłuższe niż do ksera w Krakowie.
Omówiwszy biografię Konfucjusza i podstawowe zagadnienia jego myśli, przechodzi autor do rysu historycznego późniejszych epok, poczynając od uczniów Mistrza. Jednym z najważniejszych był Meng-tsy, czyli Mencjusz, który dla konfucjanizmu okazał się z grubsza tym, kim dla chrześcijaństwa św. Paweł. Mencjuszowi doktryna zawdzięcza zwrot ku humanizmowi, a w dziedzinie teorii rządzenia – koncepcję „mandatu Niebios”, który daje władcy legitymację, ale może zostać przezeń utracony. 
Przy tym zwraca uwagę ewolucja konfucjanizmu: sam Mistrz zajmował się głównie tematyką społeczną, teorią polityczną i praktycznym zastosowaniem etyki; w czasach Mencjusza zaczęto poruszać problem natury ludzkiej, inni przedstawiciele sięgali po filozofię przyrody, natomiast Tung Czung-szu w II w. p.n.e. poszedł w metafizykę, za co zresztą potomni obrzucali go błotem. Z naszej perspektywy większą winą byłyby jego rozważania o moralności, które doprowadziły do ukształtowania się specyficznego konfucjańskiego oportunizmu. Przykład: kiedy na przełomie er uzurpator Wang Mang objął władzę nad cesarstwem, uczeni konfucjańscy niezwłocznie stanęli u jego boku, zaś gdy władzę utracił, wówczas, pragnąc odzyskać łaskę w oczach restaurowanej dynastii Han, opisywali go w kronikach jako świnię i krwiopijcę.
Generalnie w konfucjaniźmie ukształtowały się trzy nurty: praktyczny, filozoficzny oraz filologiczny, plus do tego quasi-religijny – kult Konfucjusza, który jednak nie wyszedł nigdy poza wąskie grono uczonych i urzędników. Od X w. w dziejach doktryny rozpoczęła się wyraźna stagnacja, która przetrwała aż do wieku dwudziestego.
Autor nie pomija ciemniejszych kart w dziejach doktryny, np. udziału konfucjanistów  we wprowadzaniu ksenofobicznego prawodawstwa w IX w., prześladowań buddystów czy też ukierunkowania państwowego systemu edukacji Kraju Środka tylko i wyłącznie na zdawalność egzaminów (brzmi znajomo?). Nawet złoty wiek epoki Qing, jakim było panowanie cesarzy Kangxi i Qianlonga, kryje w sobie skazę – były to bowiem czasy ścisłej cenzury (mandżurscy władcy zakazali, między innymi, wszystkich dzieł zawierających krytykę barbarzyńców).
Opowieść kończy się w latach 70., kiedy to postać Konfucjusza ponownie przywołali Mao Tse-tung i jego poplecznicy, szykując rozprawę z marszałkiem Lin Piao i innymi rywalami. Nawiązania do konfucjanizmu i konkurencyjnego dlań legizmu, surowej ideologii z czasów Szy Huang-ti, były tu czysto pretekstowe. W swojej propagandzie komuniści zrobili z mistrza z Lu kompletnego reakcjonistę, niemniej już sam fakt, że do tak dawnych tradycji się odwoływali, jest z natury wyrazem bardzo konfucjańskiej postawy polegającej na szukaniu na wszystko precedensów w przeszłości. 

Cytat: „Dlatego też mówi autor [Jen Czy-t'uej], iż w czasach niedawnej dynastii Liang żył człowiek, który zwykł był smarować sobie włosy białkiem kurzym dla nadania im połysku, a tuż przed śmiercią zaczął gdakać dając dowód, że dusza jego odradza się jako kura.”



12. Philip Kaplan, Asy myśliwskie Luftwaffe II wojny światowej,
Warszawa 2008

Chwila przerwy od tematyki chińskiej, wracamy do dwudziestowiecznej Europy. Asów myśliwskich III Rzeszy było całkiem sporo, ale autor zdecydował się omówić sześciu. W tej sytuacji kogoś trzeba było pominąć, Walter Nowotny czy Günther Lützow pojawiają się więc w rolach drugoplanowych. 
Z biogramów bohaterów tej książki da się ułożyć typowy przebieg służby pilota myśliwskiego Luftwaffe: chrzest bojowy w Legionie Condor w Hiszpanii, kampania wrześniowa, bitwa o Anglię, front wschodni i obrona Rzeszy, z finałem w postaci służby na odrzutowcach. Oczywiście w indywidualnych przypadkach występowały rozbieżności. Werner Mölders, pierwszy pilot w historii, który przekroczył 100 zestrzeleń (ostatecznie miał na koncie 115), nie doczekał obrony Rzeszy, bo w listopadzie 1941 r. zginął w wypadku pod Wrocławiem, lecąc do Berlina na pogrzeb generała Ernsta Udeta. Erich Hartmann, jako nieco młodszy, nie załapał się ani na Legion Condor, ani na bitwę o Anglię, za to zaliczył najwięcej zwycięstw w historii, bo aż 352, na froncie wschodnim.
Dla odmiany Adolf Galland do ZSRR nigdy nie trafił, dowodząc jednostkami myśliwskimi nad kanałem La Manche. To właśnie on otrzymał rozkaz strącenia Me-110, którym do Anglii leciał Rudolf Hess, ale tylko zamarkował jego wykonanie, obawiając się, aby po ciemku nie zestrzelono omyłkowo innego samolotu tego samego typu. Doszedł do stopnia generała i stanowiska generalnego inspektora lotnictwa myśliwskiego, lecz pod koniec wojny popadł w niełaskę u Göringa i został zdjęty, by po jakimś czasie stanąć na czele elitarnego JV 44 – „dywizjonu ekspertów”. Zaliczył tylko 104 zwycięstwa przez całą wojnę (czyli mniej niż Mölders, który zginął w połowie), ale wszystkie na zachodzie, a wszakże między pilotami RAF i USAAF a tymi z Armii Czerwonej panowała kolosalna różnica jakościowa. Gdzieś pomiędzy tymi wartościami mieszczą się Günther Rall (275 zwycięstw) i Johannes Steinhoff (176 zwycięstw) – obaj przeżyli wojnę, ale ze znacznymi obrażeniami. Większość tych pilotów zresztą znała się nawzajem i często służyli w tych samych jednostkach, była to dość zwarta społeczność.
Osobno wymienić należy Hansa-Joachima Marseille’a (francuskie nazwisko to spadek po hugenockich przodkach), który z 158 zestrzeleniami (w tym 17 w ciągu jednego dnia) stał się najlepszym asem kampanii północnoafrykańskiej. W ostatnim rozdziale na doczepkę opisano jeszcze trzech pilotów. Co do Horsta Petzschlera (26 zwycięstw, w służbie liniowej od 1943 r.), to o włączeniu go do tej książki zdecydował chyba fakt, że autor znał go osobiście. Pozostali dwaj to asy myśliwców nocnych, Werner Strieb (66 zwycięstw) i Wolfgang Falck (tylko 7 zwycięstw, ale za to duży wkład w teorię), opisani zdecydowanie po łebkach.
Co się działo z tymi, którzy przeżyli wojnę? Steinhoff i Rall po wojnie zostali – nie bez problemów – wysokiej rangi oficerami nowej, erefeńskiej Luftwaffe. Podobnie Hartmann, z tym, że on wcześniej trafił do radzieckiego łagru pod zarzutem zniszczenia majątku Związku Radzieckiego w postaci ponad 340 samolotów o dużej wartości. Galland najpierw reorganizował lotnictwo wojskowe Argentyny, a potem był konsultantem przy filmie Bitwa o Anglię; zaprzyjaźnił się też z amerykańskim pilotem, który zestrzelił go pod sam koniec wojny.
W czasie lektury nie sposób nie zwrócić uwagi na specyfikę lotnictwa myśliwskiego, zarówno u Niemców, jak aliantów. Ta służba po prostu przyciągała określony typ ludzi: czasem wycofanych introwertyków (Mölders), a czasem rozbuchanych ekstrawertyków (Galland), w każdym razie niespokojne duchy, indywidualistów aż do granic niesubordynacji (Marseille – bawidamek i jazzfan). Autor przytacza wiele przykładów rycerskości i wzajemnego szacunku, jaki mieli wobec siebie piloci obu stron konfliktu. 
Jest to również rzecz o przezwyciężaniu ograniczeń. Galland, cierpiąc na problemy ze wzrokiem, trafił do lotnictwa dzięki oszukaniu okulisty, żołądek Möldersa podczas wstępnych testów był u kresu wytrzymałości, a Rallowi w 1942 roku udało się powrócić do służby po złamaniu kręgosłupa w trzech miejscach. Z kolei rozdział poświęcony Hartmannowi w dużej mierze opowiada historię długiej nauki: chrzest bojowy największego z asów był kompletnym nieporozumieniem, po którym dowódca ukarał go trzydniowym przydziałem do mechaników.
Nie należy jednak zapominać, że ludzie ci, jakkolwiek szlachetni by byli, służyli zbrodniczemu systemowi… i zarazem w pewien sposób byli jego ofiarami. W lotnictwie myśliwskim nie panowała wprawdzie tak potężna indoktrynacja jak w bombowym, a i silna osobowość asów stanowiła pewną zaporę, ciężko jednak mówić o Luftwaffe w oderwaniu od reżimu nazistowskiego. O zbrodniach nie dowiemy się wiele, bo temat książki stanowi wojna powietrzna. Zauważalna jest natomiast wizja III Rzeszy jako „totalitaryzmu zdecentralizowanego”, odznaczającego się występowaniem wielu pomniejszych ośrodków władzy, nawzajem sobie wchodzących w paradę. W tym przypadku rywalizowali ze sobą różni konstruktorzy lotniczy, mający poparcie różnych nazistowskich oficjeli. Hermann Göring robił z siebie udzielnego księcia w skali Rzeszy i niezadowolenie, które okazywał mu Hitler, przelewał w dół na swoich podwładnych. Dwaj z nich, gen. Udet (w I wojnie światowej drugi co do liczby zwycięstw po Manfredzie von Richthofenie) oraz szef sztabu generalnego Luftwaffe gen. Hans Jeschonnek, popełnili samobójstwo pod presją zrzuconej na nich winy za niepowodzenia.
Asy też nie miały lekko. W dużym skrócie, Luftwaffe traktowała lotnictwo myśliwskie tak, jak Francuzi czołgi, czyli lekceważyła, nadając rolę służebną. Zdecydowany priorytet miały bombowce, za których klęski po uszach dostawali myśliwcy. Göring, choć w czasie pierwszej wojny światowej sam był asem, zdawał się kompletnie oderwany od rzeczywistości, nie przyjmując do  wiadomości ewolucji lotnictwa od tamtego czasu. Obsesję na punkcie bombowców miał też Hitler, co doprowadziło do zmarnowania istnej Wunderwaffe, jaką mógł się stać myśliwiec odrzutowy Me-262. Galland wypowiadał się o nim w samych superlatywach – cóż, skoro fujarer uparł się, że TO MA BYĆ BOMBOWIEC i bez dyskusji. W rezultacie wiele odrzutowych „jaskółek” utracono wskutek wykorzystywania niezgodnie z przeznaczeniem. Najwyższe dowództwo dopiero wtedy poszło po rozum do głowy w kwestii nierobienia bombowca z myśliwca, kiedy i tak już było po ptokach.
Przedstawiona przez Kaplana relacja z bitwy o Anglię stanowi ciekawe spojrzenie z punktu widzenia Niemców i choćby z tego względu może być dopełnieniem habeka Wielka Brytania 1940 polskiego pilota Wacława Króla, które z kolei przedstawiało wyłącznie perspektywę aliancką (na wojnie zawsze się wydaje, że to nieprzyjaciel ma łatwiej). Równie interesująco wypada temat frontu wschodniego (choćby kwestia tego, jak Rosjanie radzili sobie z uruchamianiem samolotów przy –40 stopniach) czy po prostu życia w lotnictwie (urządzanie „urodzin” pilotom, którzy uratowali się po zestrzeleniu). 
Jednak, żeby nie było za różowo… Zdecydowaną wadą książki są skoki chronologiczne w narracji, wprowadzające pewien nieporządek. Najbardziej chaotycznie wypada pod tym względem rozdział o Steinhoffie. Mamy też do czynienia z dygresjami, nawet ciekawymi, ale mocno offtopicznymi. Prawie połowę rozdziału o Rallu zajmuje krótki rys historii Messerschmitta Bf-109, wraz z obszernym wyimkiem o wrażeniach z latania tą maszyną z książki współczesnego pasjonata zabytkowych samolotów. Steinhoff napompowany jest relacją o niemieckich (i brytyjskich) pracach nad samolotem odrzutowym, a w rozdziale o Hartmannie, w związku z powojenną karierą asa nad asy, autor odlatuje w dzieje użytkowania przez lotnictwo RFN kontrowersyjnego myśliwca F-104 Starfighter. Z punktu widzenia geografii wątpliwe zaś wydają się stwierdzenia, że Aalborg leży „w pobliżu granicy duńskiej”, a nie po prostu w Danii, zaś Mariupol – niedaleko Majkopu. Cóż, może dla pilotów myśliwskich to nie aż tak duża odległość… 
Tłumaczenie za to wypada całkiem niezłe, choć tłumacz w dwóch miejscach najwyraźniej myli „płat” z „płatowcem” oraz zapomina, że Regensburg to po polsku Ratyzbona (ale potem sobie przypomina). Do indeksu nazwisk też można się przyczepić, bo ukochana Hartmanna, Ursula Paetsch, jest w nim wymieniona tylko raz, kiedy pojawia się po raz pierwszy, a gdy na następnych stronach występuje jako Usch, indeks tego nie odnotowuje.
Książkę uzupełniają trzy wklejki z fotografiami. Cóż… Za dużo Göringa i zdjęć samolotów alianckich. Widzimy też, nie wiadomo po co, amerykańskiego asa Francisa Gabreskiego, który w tekście w ogóle nie występuje. Fotografii Gallanda jest kilka, za to brak podobizny Marseille’a. Steinhoff widnieje tylko na jednym zdjęciu, i to powojennym, kiedy był już oszpecony po wypadku z kwietnia 1945.
Mimo wszystko książka ma jednak pewien związek z Chinami: Erich Hartmann, syn lekarza, w dzieciństwie mieszkał przez pewien czas z rodzicami w Changsha.

Cytat: „Jeśli wracasz do bazy z zestrzeleniem, ale bez skrzydłowego, to znaczy, że przegrałeś bitwę” (Dieter Hrabak, dowódca JG 52)

niedziela, 1 listopada 2015

Rockowe Zaduszki 2015



Podobnie jak rok temu, wspominam dziś muzyków, którzy w ciągu ostatniego roku (od poprzedniego 1 listopada) odeszli z tego świata. Wybór dotyczy wyłącznie artystów, których nagrania mam w płytotece. Tym razem wspominam również człowieka, który muzykiem nie będąc, miał na scenę muzyczną ogromny wpływ.


3 grudnia roku 2014 zmarł Ian McLagan, pianista i organista grupy Small Faces. Zespół, zaliczany do nurtu „brytyjskiej inwazji” (debiutowali, tak jak Rolling Stonesi, Animalsi, Manfred Mann czy wielu innych, w 1964 r.), był zakorzeniony w subkulturze modsów. Z czasem Small Faces zaczęli wzbogacać swój beatowo-bluesrockowy styl o elementy wodewilowe, wpływy psychodelii i Hendrixa, a jeszcze później, po zmianie składu, grupa skróciła nazwę do Faces. Muzycy mieli reputację rozrabiaków i przyczynili się walnie do ugruntowania stereotypu rockmanów demolujących hotele. Kiedy zaś jedna z sieci hotelowych wpisała ich na czarną listę, następną razą podawali się np. za Fleetwood Mac, a potem za Grateful Dead, z czego muzycy tych grup nie cieszyli się zbytnio, zupełnie nie rozumiejąc, dlaczego hotel nie chce ich przyjąć. Podobnie jak The Who, (Small) Faces wywarli znaczny wpływ na kształtowanie się zarówno hard rocka, jak i – dekadę później – punk rocka. Ledzeppelinowe Whole Lotta Love nosi pewne znamiona inspiracji smallfacesowym You Need Loving.
Po śmierci McLagana ostatnim żyjącym członkiem Small Faces pozostał perkusista Kenney Jones (efemeryczny następca Keitha Moona w The Who). Gitarzysta/wokalista Steve Marriott zginął w pożarze w 1991 r., sześć lat później na stwardnienie rozsiane zmarł basista Ronnie Lane. Natomiast muzycy, którzy zastąpili Marriotta na etapie Faces, znani skądinąd Rod Stewart i Ronnie Wood, mają się dobrze.




22 grudnia opuścił nas Joe Cocker, obdarzony charakterystycznym głębokim, zachrypniętym głosem, choć pewien zasłużony artysta z Lublina, zwany niekiedy „polskim Cockerem”, twierdził, że w odróżnieniu od niego Cocker w ogóle nie ma głosu. Artysta z Sheffield stał się sławny głównie jako wykonawca kowerów, które interpretował w stylu na tyle własnym, że w jego przypadku korzystanie z cudzego repertuaru nie kłóciło się z oryginalnością. Sławę przyniosło mu wykonanie beatlesowskiego With A Little Help From My Friends na festiwalu w Woodstock. Piosenkę śpiewaną pierwotnie przez Ringo Starra przekształcił w podniosły niemal hymn, który stał się jego największym hitem ever i tytułowym utworem pierwszej Cockera płyty, zawierającej także jego wersję standardu Don't Let Me Be Misunderstood. A potem…  Czowieku, ile tego było.




20 stycznia zmarł Edgar Froese, niemiecki muzyk urodzony w Tylży w Prusach Wschodnich. Od początku lat 70. był liderem grupy Tangerine Dream, w której podwalał podwaliny pod niemiecką scenę muzyki elektronicznej, obok takich klasyków jak Kraftwerk czy Klaus Schulze – który zresztą grał w Tangerine Dream w początkach kariery, na debiutanckim albumie Electronic Meditation, wbrew tytułowi nie elektronicznym jeszcze, a kakofonicznie krautrockowym. W roli lidera tejże grupy Froese dał światu ponad 100 albumów, a polskiej muzyce rozrywkowej – wyrażenie „mandarynkowy sen”, którym męczą nas artyści od Edyty Bartosiewicz do, nomen  omen, Mandaryny. Od lat 90. stałym członkiem zespołu był również jego syn, Jerome Froese. Tworząc elektroniczną muzykę instrumentalną, nie stronił jednak Froese i od wykorzystania gitar, a nawet przytrafił mu się album ze śpiewem, o którym zresztą już pisałem. Przypomnę, że w czasach, gdy zachodni wykonawcy wyjątkowo rzadko do nas trafiali, Tangerine Dream, parę dni po moich narodzinach, nie tylko dali koncert na Torwarze, ale jeszcze wydali go potem na płycie. W tej muzyce się czuje, że było tego dnia zimno.



12 lutego zmarł Sam Houston Andrew III, w skrócie po prostu Sam Andrew, jeden z członków zespołu Big Brother and the Holding Company, którego wokalistką była Janis Joplin. Na komiksowej okładce płyty Cheap Thrills, zaprojektowanej przez sławnego Roberta Crumba, przedstawiony jest jako ulubieniec dziewcząt. Na tymże albumie śpiewał również pierwszoplanowe partie w dwóch utworach. Choć o muzykach Big Brother and the Holding Company mówi się powszechnie, że pod względem technicznym nie byli godni wiązać Janis sznurówek, jednak ja lubię taką roziskrzoną prowizorkę. Sama Janis Joplin, jak powszechnie wiadomo, zmarła w 1970 r. w wieku 27 lat, co doprowadziło do ukształtowania się mitu o „klubie 27”, tak jakby ludzie w innych branżach niż muzyczna nie umierali w takim wieku.
Aż dwa kawałki, żaden z Andrew w roli głównej.



16 marca, po długich zmaganiach z rakiem i AIDS, zmarł basista Andy Fraser, znany przede wszystkim jako członek grupy Free. Syn Gujańczyka, przezywany „czarnuchem” na podwórku, a „tym dziwnym białym dzieciakiem” w karaibskich klubach muzycznych, w momencie debiutu nagraniowego miał zaledwie szesnaście lat, niewiele zresztą mniej niż koledzy z Free. Tak jak oni, był już jednak doświadczony w graniu na żywo – terminował m.in. u Alexisa Kornera i Johna Mayalla. Już na debiucie Free, Tons of Sobs, dawał czadu jak należy. Choć pozostawał w cieniu wokalisty Paula Rodgersa i gitarzysty Paula Kossoffa (przedwcześnie zmarłego w 1976 r.), był on wszelako jednym z tych basistów, którzy pozostają schowani w tle, pozostawiając kolegom rolę gwiazd, ale trzymają wszystko pod kontrolą. Miał spory wpływ na kształtowanie się repertuaru i był współautorem największego hitu grupy, All Right Now.
Fraser i tym razem poza centrum uwagi.



3 kwietnia w wypadku samochodowym zginął Bob Burns, perkusista pierwszego składu grupy Lynyrd Skynyrd, będącej uosobieniem southern rocka. Kapela, której nazwa, zdaniem jednej znajomej, kojarzy się z „gotycką norweską jaszczurką”, należy do zespołów szczególnie surowo potraktowanych przez los. Jej kariera uległa tragicznemu załamaniu w 1977 r., kiedy w wypadku lotniczym zginęli wokalista Ronnie Van Zandt, gitarzysta Steve Gaines i jego siostra, backwokalistka Cassie Gaines, a pozostali członkowie zespołu odnieśli poważne obrażenia. W latach 80. gitarzysta Allen Collins został sparaliżowany po wypadku drogowym. Gdy Lynyrd reaktywował się z Johnnym Van Zandtem, bratem Ronniego, przy mikrofonie, Collins miał pełnić funkcję kierownika muzycznego, ale w 1990 r. zmarł na zapalenie płuc. Już w XXI wieku grono żywych opuścili basista Leon Wilkeson (2001) i klawiszowiec Billy Powell (2008). Mimo to zespół, pod kierownictwem „ostatniego konfederata” Gary’ego Rossingtona, gra do dzisiaj.
Bob Burns nie był już świadkiem tych wszystkich dramatycznych wydarzeń, odszedł bowiem z zespołu w 1974 r., zastąpiony przez Artimusa Pyle’a (żyje dotychczas, ale już nie jest w zespole). Jednak to właśnie Burns bębnił na dwóch pierwszych, najklasyczniejszych albumach Lynyrd Skynyrd.
Wiązanka trzech utworów.



27 czerwca zmarł Chris Squire, basista zespołu Yes. Zamiłowanie do długich kąpieli dało mu ksywkę „Fish”, którą później zapożyczył od niego niejaki Derek William Dick, wokalista Marillion. Również popisowy utwór Squire’a nosił tytuł The Fish (Schindleria praematurus). Jak przystało na członka zespołu tworzącego długaśne, wielowątkowe utwory, nierzadko niemożliwe do zapamiętania, instrumentalistą był bardzo uzdolnionym (weźmy choćby mój ulubiony Siberian Khatru z basowo-klawesynowym duetem o wyraźnie barokowych cechach…) Grupa przeżyła wiele zmian składu – Squire jako jedyny dotąd przetrwał wszystkie, nie wyłączając lat 80., kiedy to Yes zszedł ze ścieżki progresywno-symfonicznej na autostradę syntetycznego poprocka i nawet niezwykle charakterystycznego wokalisty Jona Andersona na moment zabrakło (w XXI w. Anderson odszedł z powodów zdrowotnych i od tej pory ma już drugiego następcę).



4 maja zmarł perkusista Józef Hajdasz, obecny przy ewolucji rasowego rocka w Polsce. Grał on bowiem w latach 60. w rzeszowskiej kapeli Blackout, znanej z tworzenia na polskim gruncie protest songów przeciw wojnie wietnamskiej. Potem Blackout pod bardziej profesjonalnym kierownictwem wypłynął na szersze wody jako Breakout. Hajdasz uczestniczył w powstawaniu pierwszych albumów grupy, przełomowych dla polskiej muzyki rozrywkowej, zarówno tych ze zmarłą 10 lat temu Mirą Kubasińską (Na drugim brzegu tęczy), jak i bez niej, z Tadeuszem Nalepą (zm. 2007) przejmującym obowiązki wokalne (Blues). Jego synem jest Artur „Psychodruma” Hajdasz, też perkusista, znany z Homo Twista i Püdelsów.

Do przemiany Blackoutu w Breakout nie doszłoby, gdyby nie zmarły 3 października Franciszek Walicki, który nie był wprawdzie muzykiem, ale wywarł ogromny wpływ na rozwój polskiego rocka. Człowiek o barwnym życiorysie – był w przeszłości oficerem marynarki wojennej, uhonorowany został tytułem Sprawiedliwego wśród Narodów Świata – nie bez przyczyny nazywany jest „ojcem chrzestnym big beatu”, on to bowiem wymyślił to określenie, gdy władza zabroniła „rock and rolla”. Był również spirytusem mowensem całej myngi inicjatyw z kręgu muzyki jazzowej i rozrywkowej, jak pierwsza polska dyskoteka „Musicorama”, otwarta w Sopocie w 1970 r., której pierwszym prezenterem był Piotr Kaczkowski. Przede wszystkim jednak odkrył wielu późniejszych klasyków. Byli wśród nich Niebiesko-Czarni, którzy sami w sobie stali się wylęgarnią talentów – ot, taki choćby Czesław Wydrzycki, później znany jako Niemen. Był wspominany już Breakout, z którym Walicki pojechał do Holandii, gdzie zespół hartował swe umiejętności i kupował profesjonalne instrumenty, i był Józef Skrzek z kolegami, czyli SBB. Walicki pisywał też pod pseudonimem Jacek Grań teksty dla swoich podopiecznych. Pierwszy raz zobaczyłem go w transmisji z jubileuszowego festiwalu opolskiego w 1998 roku, gdzie otrzymał nagrodę za całokształt dokonań, ale ważniak, który mu ją wręczał, srogo się machnął, nazywając działacza „Feliksem Wasilewskim”.




piątek, 30 października 2015

Z rominckiego buszu


W tym miesiącu postanowiłem oderwać się od średniomiejskiego zgiełku i tradycyjnie wyruszyłem na odległą od cywilizacji wieś w głębi mazurskiego buszu. Był to jubileuszowy, dziesiąty wyjazd w tamtą stronę, choć pierwszy, który miał miejsce w październiku.
Pierwszy etap podróży przebiegł pociągiem pośpiesznym. Korzystając z usług polskich kolei od kilkunastu już lat, nie mogę nie zauważyć, że ich standard mimo wszystko ulega stałej poprawie, w odróżnieniu od ich talentów językowych.


Przesiadkę miałem w Warszawie Zachodniej. Z dworca kolejowego musiałem przejść „pod tunelem” na autobusowy. Gdybym poszedł zamiast biec, pewnie bym nie zdążył, a tak, to przyszedłem na stanowisko praktycznie na styk, by ruszyć dalej na północ, z krótkim postojem w Łomży. Po drodze podziwiałem pola, łąki i budownictwo Polski północno-wschodniej. Zauważyłem ciekawą prawidłowość: gdy otwieram książkę i próbuję czytać, to zaraz przysypiam – tego dnia zdarzyło mi się to kilkanaście razy – a kiedy tylko siedzę i gapię się przez okno, to wcale spać mi się nie chce. I nie ma to nic wspólnego z jakością książki.
Podlasie style!

Przyjechawszy pięć lat temu na odludzie, uznałem, że w sumie fajnie, ale trochę za bardzo INACZEJ, bo ja jestem człowiek miejski, a w tej okolicy tak bardzo nic nie ma, że nawet się zgubić nie można. Z czasem niespieszna rzeczywistość byłych Prus Wschodnich zaczęła zdobywać nade mną coraz większą władzę. W tym roku, ostatni etap pokonując autem osobowym, poczułem, że jestem jak u siebie. Pola, lasy, bydlęta na pastwiskach, Droga Mleczna nade mną, a we mnie pomysły na nowe notki – czego chcieć więcej?
A sort of homecoming.

Mieszkanie w domu z dużą ilością kotów ma to do siebie, że sporo czasu upływa na otwieraniu i zamykaniu drzwi i okien (a jak pokazuje przykład Garfielda, nawet przy jednym kocie jest to zauważalne). Czasem jednego z trzech kotów domowych trzeba wpuścić przez okno do salonu albo wypuścić na zewnątrz. W dni deszczowe i przy wysokiej rosie wypada również przetrzeć kota ręcznikiem, a jeżeli uzna za stosowne wytaplać się w bagnie, to w grę może wchodzić nawet prysznic.
Tym razem Książę Pan na zewnątrz.

Spośród kilkunastu podwórkowych kilka (do ośmiu) zazwyczaj śpi w koszyku w sieni, ale z tych niektóre robią hałas, chcąc wyjść. W tym celu skaczą na drzwi prowadzące do środka domu, bo lżejsze, a poza tym zainteresowanie domowników gwarantowane. Dobijanie się do drzwi najbardziej bulwersuje psa, który zbiega i zaczyna szczekać (choć na ogół jest niespotykanie spokojny). Co jakiś czas trzeba więc udać się do sieni i jednych delikwentów wypuścić, a drugich wpuścić. Należy przy tym brać pod uwagę, że jeden będzie wisiał na drzwiach, a inny spróbuje zaryzykować błyskawiczny szturm w stronę kuchni. W całym tym stadzie 2-3 koty są zasadniczo podwórkowe, ale jednak wpuszcza się je do domu na wyżerkę, trzeba tylko po jedzeniu wyekspediować je na zewnątrz, bo inaczej sam nie wiesz, kaj się rozpełzną. Paradoks polega na tym, że choć liczba kotów się nie powiększa, to jednak w miarę upływu czasu miejsca w koszyku jest coraz mniej.

Problemy lokalowe

A cóż robią koty, kiedy akurat nie włamują się do domu? Grasują po całej okolicy, nie wyłączając… dna stawu przy drodze, bo susze tego lata sprawiły, że wyschł praktycznie do spodu. Któregoś razu zajrzałem też do leżącego przy działce lasu, aby stwierdzić, że wyschła również przebiegająca przezeń rzeczka, choć dno jest tak błotniste, że może wciągnąć całego gumowca.
A bóbr wciąż chuligani.

Do najbliższego sklepu, we wsi oddalonej o 11 kilometry, tym razem nie pojechałem. Może to i lepiej, zważywszy, że dotąd, kiedy tylko wsiadałem na rower, by wyruszyć w tamtą stronę, niechybnie zaczynał padać deszcz. Tym razem pogoda dopisywała przez prawie cały pobyt i dopiero w trzech ostatnich dniach nieco bardziej lunęło. Na dnie stawu zaczęła się już tworzyć kałuża.
Przez cały pobyt siedziałem więc we wiosce, czasem miałem robotę zawodową (laptop z bezprzewodowym internetem to bardzo przydatny wynalazek), czasem po prostu odpoczywałem, a czasami było też coś do wykonania w zagrodzie. Oprócz całej skomplikowanej obsługi kotów w grę wchodziły spacery z psem po pustych drogach gruntowych, gdzie nie widziało się nikogo w zasięgu wzroku – i bardzo dobrze. Jednego dnia zobaczyłem aż trzy traktory w ciągu jednego spaceru – ruch jak na autostradzie!
Ciasto też robiłem.

Do ważniejszych przedsięwzięć należało winobranie. Pnącza pokrywają południową elewację domu, a ja, ze względu na wzrost, otrzymałem zadanie dokończenia tego, czego nie zebrano wcześniej. Wymagało to pewnej zręczności i zmysłu równowagi, zważywszy, że musiałem wchodzić to na drabinę, to na kamienny murek osłaniający wejście do piwnicy. Wydajność okazała się wysoka: zapełniłem winogronem wszystkie przydzielone pojemniki, a jeszcze nawet nie sięgnąłem po balkon… W rezultacie na koniec, przygotowując moszcz do fermentacji, trzeba było wziąć większy balon, bo w małym się to wszystko nie mieściło, a znów tego dużego nie dało się w prosty sposób postawić w miejscu, gdzie miałby odpowiednią temperaturę.
Urobek i jego strażnik

Któregoś razu wyszedłem pod wieczór z psem i postanowiłem iść w kierunku północnym. Minąwszy rozstaje, zbliżyłem się do pierwszego zakrętu. Wtedy spostrzegłem nadchodzące od tamtej strony stado krów. Dwie, trzy, cztery… Początkowo uznałem to za całkiem normalne zjawisko – ot, ktoś przepędza bydełko z pastwiska. Ale patrzę, patrzę i żadnego ludzia w ich towarzystwie nie widzę! Cóż, człowiek mniejszy od krowy, trudniej go dostrzec z takiej odległości. Zastanowił mnie za to fakt, że idą one w dość luźnym szyku, w coraz większych odstępach. Wolałem nie ryzykować i wróciłem na rozstaje, by obrać kierunek wschodni. Wtem zobaczyłem w oddali nadjeżdżające auto. Sądziłem, że to właściciel krów, ale był to po prostu jakiś łysy w starym volkswagenie, który obojętnie ominął stado i ruszył dalej na Suwałki.

Stado przez ten czas zdążyło wejść już na łąkę i zaczęło tam żerować. Uznałem, że sprawa jest jasna, i zdecydowałem się iść jednak w pierwotnie ustalonym kierunku, czyli tam, skąd nadeszły. Jedna z krów stała na skraju drogi, jakby pilnowała. Ledwo pomyślałem, że to pewnie wartowniczka – obejrzała się na mnie. To było niepokojące, lecz poszedłem dalej.
I kiedy tylko skręciłem, moim oczom ukazała się jeszcze jedna krowa. Była całkiem czarna i szła prosto na mnie. No cóż, myślę, w końcu to nie byk, może uda się przejść bezkonfliktowo. W tym momencie pies się zdenerwował i zaczął na nią ujadać z taką wściekłością, że aż stanął na tylnych łapach. Nie będąc specjalistą od psychologii bydła, zawróciłem więc. Gdy znów dotarłem do skrzyżowania, okazało się, że krowy z czołówki peletonu opuściły już łąkę i poszły dalej drogą w kierunku Suwałk.
Wędrowny samopas.

We czwartek ruszyłem z powrotem. Najbliższy autobus jeździ raz dziennie z sąsiedniej wsi, więc przyszło mi pójść piechotą te dwa kilometry. Spacer na przystanek obejmował bliskie spotkanie z młodym byczkiem przywiązanym przy drodze, który jednak nie okazał się igresywny. Po godzinie podróży znalazłem się w mieście powiatowym i tam spacerowałem kolejną godzinę, korzystając też z siłowni na świeżym powietrzu i zaglądając do księgarni, gdzie twórczość Katarzyny Michalak nie jest już tak obficie reprezentowana jak dwa lata temu.
Jak ten ryszard tam wlazł?

Autobus pośpieszny powiózł mnie do samej stolicy. Tym razem postój w Łomży trwał aż pół godziny, a ja tylko raz przysnąłem podczas lektury. Boleję za to, że po raz kolejny nie udało mi się sfotografować drewnianego strażaka przed remizą w Prostkach.
Warszawa wydała mi się bardzo zatłoczona: nie dość, że tyle ludzi, to jeszcze zupełnie nie wyglądali tak, jak w telewizji! Kolejną godzinę zwiedzałem Złote Tarachy, bo to jednak za mało czasu, żeby wybrać się na jakieś Krakowskie Przedmieście.
Ostatni etap powrotu realizowany był pociągiem. Czasami, jeśli przedział jest wypełniony w ponad połowie, przyglądam się dyskretnie towarzystwu i analizuję. Tym razem zebrali się: młoda katoliczka w miniówie, łysy pyknik sprawiający wrażenie nieco bucowatego drobnego przedsiębiorcy albo adiunkta, zanurzający się w grubą powieść Patricka White'a, studentka psychologii, starszy mężczyzna z wąsem czytający „China Daily” oraz sterany życiem Rosjanin o wyglądzie klasy robotniczej.
W domu byłem jeszcze przed dziewiątą wieczorem. Przy zachowaniu pewnych warunków życie wiejskie to jednak fajna sprawa.
Heavy metal umlaut!






czwartek, 8 października 2015

Płyty wiosny i jesieni



O książkach było ostatnim razem, teraz więc pora na kolejny stały fragment gry – gawędy związane ze zdobytymi w ostatnich miesiącach płytami. Gwoli krótkiej statystyki: albumów 6, w tym jeden dwupłytowy i zarazem koncertowy, jedna kompilacja przebojów, reszta – studyjne. Połowę stanowią dzieła wykonawców z Polski, drugą – z USA. Kolejność chronologiczna – od kwietnia do października.


Skaldowie, Wszystko kwitnie wkoło – Złota kolekcja, 2001

Na ogół nie preferuję składanek, bo i po co kupować po raz drugi ten materiał, który już się dawno ma (albo i tak się będzie mieć w przyszłości) na płytach studyjnych? Czasami jednak w grę wchodzi wykonawca, którego całego dorobku kolekcjonować nie zamierzam albo jego zgromadzenie nie wydaje mi się realne w rozsądnej perspektywie czasowej – i wtedy łamię zasadę. Tak bywa w przypadku niektórych artystów polskich, których największe hity wydaje Pomaton w estetycznej serii „Złota kolekcja”.
Czerwone Gitary często nazywano „polskimi Beatlesami”, ale moim zdaniem, jeśli już stosować tego typu wytrychowe paralele, należałby im się raczej tytuł „polskich wczesnych Beatlesów”, podczas gdy na miano „polskich późnych Beatlesów” zasługują właśnie Skaldowie. Andrzej i Jacek Zielińscy, potomkowie rodziny z muzycznymi tradycjami, na tle bigbitowego boomu lat 60. wyróżniali się talentem i erudycją, udatnie nawiązując nie tylko do wiodących światowych nurtów, ale też muzyki poważnej oraz ludowej, zwłaszcza góralskiej. Wyłamywali się też z gitarowej normy: lider grupy był klasycznie wykształconym klawiszantem, a jego śpiewający brat sięgał czasem po skrzypce czy trąbkę; sięgać po aranżacje orkiestrowe też się nie wstydzili. Dodać do tego teksty znanych poetów (Agnieszka Osiecka, Leszek A. Moczulski, Wojciech Młynarski, Ewa Lipska) ze szlagwortami, co przechodziły do języka codziennego – i mamy czystych klasyków.
Zupełnym przypadkiem w tym roku Skaldowie obchodzą jubileusz 50-lecia, z czym związany był koncert Debiutów na festiwalu w Opolu. Będąc na świeżo ze składanką, miałem możliwość skontrastowania klasyków ze współczesnymi interpretacjami. Jedne wykonania były lepsze, a przynajmniej pomysłowsze, inne gorsze, ale nie pozostawiały wątpliwości co do tego, że wpływ Skaldów na muzykę polską pozostaje trwały.
A cóż sama płyta? Jest to reprezentatywny przekrój przez karierę Skaldów, czyli nie brakuje Prześlicznej wiolonczelistki, Kuligu, Medytacji wiejskiego listonosza i tak dalej. Są także utwory z końca lat siedemdziesiątych, jak Dopóki jesteś i Życzenia z całego serca, charakteryzujące się zwrotem w stronę nieco banalniejszej estrady (co prawda wciąż na wysokim poziomie). Chronologicznie najnowszy jest Nie domykajmy drzwi z ostatniej płyty z 1989 r., wyjątkowy dlatego, że to kompozycja Jacka Zielińskiego (Andrzeja nie było wówczas w składzie). Swoisty bonus, chyba nie całkiem konieczny, stanowi funkujące Twą jasną widzę twarz z festiwalu w Opolu w 1980 r., w jakości, którą można obrazowo określić jako „nagrywane skarpetką”. A było dać na finał Szanujmy wspomnienia
Wiadomo, że w obrębie jednego kompaktu nie mogły się zmieścić absolutnie wszystkie istotne utwory tak znaczącego zespołu (a spróbuj tam gdzieś upchnąć Krywaniu, Krywaniu!), niemniej wybór jest całkiem dobry. Szkoda tylko, że na składance nie znalazło się prawie nic z najbardziej rockowego okresu Skaldów, kiedy to grupa wydawała się zmierzać z kolei w stronę „polskiego Procol Harum”. Ten etap reprezentuje tylko tytułowy utwór z płyty Wszystkim zakochanym, właśnie niebędący świadectwem tego wyostrzenia brzmienia. Ale nawet i z tym zastrzeżeniem repertuar jest na tyle porywający, żeby kompilacja ta okazała się najczęściej przeze mnie słuchaną płytą tego lata.


The Killers, Day & Age, 2008

Popularny w XXI wieku nurt określany mianem „nowej rockowej rewolucji” nie całkiem do mnie trafia. Większość wykonawców z kręgu alternatywnie zwanego „rocka wrażliwych chłopców i dziewcząt z klasy średniej w conversach” wydaje mi się po prostu przynudzać. Do chlubnych wyjątków należą The Killers.
Na początek zwróćmy uwagę, że nie należy mylić The Killers z innymi przedstawicielami „nowej rockowej rewolucji”, formacją The Kills, w której śpiewała popularna później i skądinąd Alison Mosshart, ani tym bardziej z istniejącą w latach 80. heavymetalową grupą Killers (bez „the”), której liderem był Paul Di'Anno, ex-Iron Maiden.
Z kim zatem mamy do czynienia? Z czwórką młodzieńców z Las Vegas, skłonną do pisania zgrabnych przebojów. Są wyraziste linie basowe, jest wsparcie operacyjne klawiszy, Brandon Flowers śpiewa wysokim głosem, od którego zapewne topnieją serca hipsteryczek… Słyszałem ich kiedyś nocą w Radiu Kraków i wrażenia miałem pozytywne, więc postanowiłem zapoznać się bliżej. Trafiło jednak na Day & Age, trzecią płytę grupy, która jest bardziej zelektronizowana niż poprzednie. Zwraca też uwagę grafika: projekt okładki, nadruk na CD oraz portrety muzyków w książeczce ułożone są z kolorowych kropek, niczym obrazki używane do badania daltonistów.
Po wciśnięciu „play” witają nas podniosłe dźwięki syntezatora, a w singlowym Human słychać nawet indyferentne klepanie sztucznej perkusji. Brzmienia syntetyczne wiążą się z modą na lata osiemdziesiąte, ma to jakieś zaczepienie w new romantic. Przy tym materiał stara się być urozmaicony. Joyride odznacza się rytmem disco-funkowym, łącznie z odpowiednio buzującym basem, co też ze stylem noworomantycznym się logicznie wiąże. I Can't Stay zawiera z kolei rytmikę jakby latynoską i solo na saksofonie. Motyw otwierający Neon Tiger mgliście kojarzy mi się z R.E.M. W aranżacjach sporą rolę odgrywają przetworzone elektronicznie partie wokalne wplecione w tło, a może to zresztą syntezatory udające głos ludzki, wszystko jedno, grunt, że fajnie brzmi, zwłaszcza w This Is Your Life, moim ulubionym z tej płyty.
Ogólnie rzecz biorąc, melodyjne to wszystko, bez szczególnych fajerwerków, ale przyjemne. Brakuje trochę hitów na miarę Jenny Was a Friend of Mine czy On Top, bo Human jest jednak zbyt ckliwy, a przydałoby się coś dynamicznego. Na koniec Flowers i jego koledzy serwują mroczne, powoli się rozwijające Goodnight, Travel Well, które niejako przełamuje cokolwiek rozrywkowy klimat albumu.



Anthrax, Spreading the Disease, 1985

Jak pisałem przy okazji Megadeth, zespół Anthrax tym się różni od pozostałych z „wielkiej czwórki thrash metalu”, że pochodzi z Nowego Jorku, a nie z Kalafiornii. Ale to nie jest jedyna różnica. W twórczości Wąglika od zawsze było stosunkowo więcej poczucia humoru (wyobrażacie sobie Slayerowców rapujących pod riff wywiedziony z Hava Nagila?), a poza tym jako jedyny z tej czwórki Anthrax zmieniał wokalistów.
Spreading the Disease to drugi album grupy, ale jakby pierwszy, bo nie dość, że lepszy brzmieniowo od poprzedniego, to jeszcze debiutuje tu włosko-indiański śpiewak heavymetalowy Joey Belladonna, następca mniej uniwersalnego Neila Turbina. Stanowisko basisty obejmuje natomiast grający w zespole do dziś Frank Bello, siostrzeniec perkusisty Charliego Benante, młodszy odeń o trzy lata. Resztę zespołu stanowili gitarzyści, Dan Spitz i oczywiście Scott Ian, który wówczas jeszcze nie był łysy.
Jak to w thrash metalu – ostro, szorstko i do przodu, przy czym Anthrax jest w porównaniu dość melodyjny. Momentami brzmi nie tyle thrashowo, co jak Nowa Fala Brytyjskiego Heavy Metalu – Sekcja Nowojorska. Zasługa w tym, między innymi, Belladonny, który jedzie w wysokich rejestrach. W Aftershock trafia mu się nawet moment, w którym jakby zachciało mu się udawać Roba Halforda. Skala głosu nie ta, całego kawałka w takiej manierze by nie udźwignął, ale z pojedynczą frazą w bardzo wysokiej tonacji sobie poradził. A już najwięcej NWOBHM słychać w Lone Justice, gdzie bas grzmi niczym w Iron Maiden. Tekst o samotnym łowcy nagród, szeryfie czy tam wigiliancie prowokuje komentatorów na Jutubie do narzekania, że chłopaki za często uprawiają apoteozę organów ścigania (vide I Am The Law z następnego albumu).
Drugim chwytliwszym fragmentem jest Madhouse, z niesławnym teledyskiem, który trafił na indeks w MTV jako potencjalnie obraźliwy dla osób chorych umysłowo, ze względu na nazbyt stereotypowe przedstawienie pacjentów psychiatryka jako rozczochrunów pląsających w kaftanach bezpieczeństwa. Nie brakuje też standardowej w metalu wczesnych lat 80. zmyłki w postaci balladowego początku, po którym następuje przywalenie: chodzi o Armed and Dangerous. A finałowy Gung Ho kończy się graną w gitarowym unisonie i z werblem melodyjką rodem z wojskowego marsza – znaczy, starają się panowie kombinować. Choć z początku repertuar może się wydawać mocno jednorodny, zyskuje po kolejnych przesłuchaniach.


Kiss, Alive!, 1975

Co ma wspólnego Kiss z Anthraxem? Jest to nowojorski zespół rockowy o składzie żydowsko-włoskim, którego jednym z liderów jest gitarzysta w ramach pseudonimu scenicznego używający drugiego imienia jako nazwiska – tam był Scott Ian (Rosenfeld), tutaj Paul Stanley (Eisen). Współlider Kiss, Gene Simmons, też jest Żydem, i to urodzonym w Izraelu, w mylnym błędzie są więc ci, którzy na podstawie loga zespołu zarzucają mu sympatie neonazistowskie. Kwestia z rozwinięciem nazwy jako „Knights In Satan's Service” albo „Kids, Imitate Satan's Soldiers” także jest wybitnie naciągana. W końcu do zespołu należy tylko jeden Demon.
Z pewnością natomiast można zespołowi słynnemu z ekstrawaganckich strojów i makijaży zarzucić pewną ilość kiczu, komercyjność i pogoń za kasą. Simmons nigdy nie zaprzeczał, że jego celem jako muzyka jest stać się obrzydliwie bogatym, zamiast po prostu obrzydliwym. O jego obrzydliwości świadczy zaś pojawiająca się tu i ówdzie (teledyski, okładki płyt) ikonografia średniowiecza oraz teksty utworów, z których wynika, że pod względem stosunków damsko-męskich podział jest prosty: „Starchild” Stanley to romantyk, a „Demon” Simmons – hurtowy zaliczator.
Podwójny album koncertowy Alive! stał się pierwszą w dziejach Kiss złotą płytą, a w 1976, jako jedna z pierwszych amerykańskich płyt w ogóle, dostał platynę. Jeśli dobrze rozumiem informacje we wkładce, nagrania pochodzą przeważnie z Detroit, a poza tym z Cleveland i jeszcze dwóch koncertów z Iowa i new Jersey. Mówimy o najsłynniejszym składzie zespołu, który uzupełniali perkusista Peter Criss („Catman”) i gitarzysta Ace Frehley („Space-Ace”). Obaj śpiewali, ale znacznie mniej niż ważniejsza połowa grupy. Miksował Eddie Kramer, ongiś producent samego Hendrixa.
Owego czasu zespół miał na koncie trzy albumy, można więc traktować Alive! jako „the best of” z pierwszego okresu. Jak to na koncercie, niektóre utwory dostają większego kopa. Strutter, mój ulubiony C'mon and Love Me, a nawet obleśny Nothin' to Lose wypadają żwawiej niż na debiucie. Za słabszy punkt uważam 100,000 Years: się dłuży, bo rozciągają go dialogi z publicznością i solo perkusyjne „Kocura” Crissa. Nie mogę też przeboleć zmiany balladowego intra do Black Diamond.
Można się lekko zdziwić, że zespół wygląda groźnie, a gra stosunkowo oszlifowaną odmianę hard rocka przemieszaną z bardziej konserwatywnym rock and rollem. Czasy takich czadów jak God of Thunder miały dopiero nadejść…
Koncert nie ten sam, ale repertuar ten sam.

Edyta Bartosiewicz, Szok'n'Show, 1995

W drugiej połowie lat 90. polskim rynkiem muzycznym zawładnęły solistki, spychając ze sceny wykonawców zespołowych. Wszechobecność śpiewających pań została m.in. wyśmiana przez Big Cyca w piosence Światem rządzą kobiety. Z całej tej plejady „Edyta B., po polsku Jenny” wyróżniała się tym, że była najbardziej rockowa, wpisując się w nurt „dziewczyńskiego rocka” spod znaku, powiedzmy, Alanis Morissette, albo i, szerzej biorąc, amerykańskiego rocka alternatywnego. Od którego zresztą szczególnym specem nie jestem, ale muszę przyznać, że przeniesienie tego na nasz grunt wychodziło artystce całkiem nieźle.
Przełomowym albumem Edyty Bartosiewicz był Sen z 1992 r., o którym jeszcze może kiedyś napiszę. Trzy lata później ukazał się jego następca, właśnie Szok'n'Show. Na każdej płycie artystka miała inną fryzurę: tym razem ostrzygła się na krótko.
Zaczyna się dość mocnymi riffami w kawałku Susza, ale nie jest to hard rock, jeno mocniejsza alternatywa. Potem powracają klimata znane ze Snu. Są nastrojowe ballady oparte o gitarę akustyczną, są też utwory w średnich tempach, może jakiś refleks modnego jeszcze wówczas grunge'u… Nad wszystkim dominuje obdarzony lekką chrypką głos Bartosiewicz, za robotę gitarową odpowiada Maciej Gładysz, chyba ten z dziś raczej zapomnianej grupy Human, a na klawiszach gra znany muzyk sesyjny Romuald Kunikowski (m.in. akordeonista z Taty Kazika). Składu dopełniają Radosław Zagajewski i Krzysztof Poliński, stała sekcja rytmiczna Bartosiewicz, i całkiem dobrze sobie radzą, w każdym razie ten pierwszy (basista).
Album przynosi trzy spore hity: optymistyczny w wymowie Zegar, melancholijny Ostatni oraz mój ulubiony, dynamiczny Szał. Poza tymi znanymi z radia kawałkami album wydaje się jednak nazbyt jednorodny, przydałoby się więcej takich Szałów. Żwawsze rytmy reprezentuje jeszcze anglojęzyczny The Eye, ale pozbawion jest równie wystrzałowego refrenu. Suma sumarów jednak Szok'n'Show wydaje się nieco słabszym w dyskografii Edyty Bartosiewicz ogniwem.
No i jeszcze mondegreen na koniec. Piosenka Ty rozumiesz zaczyna się słowami: „Czy widzisz, jak we mnie dojrzewa wielki brzuch?” Ee, że co? Aha, tam było „wrzód”, też fajnie. Ale padające dalej słowa „Czy czujesz, jak we mnie pulsuje życie?” sprawiają, że pierwsza wersja wydaje się mieć więcej sensu.
 Kwintesencja polskiej sztuki teledysku lat 90.

Edyta Bartosiewicz, Wodospady, 1998

W roku 1998 Edyta Bartosiewicz była u szczytu sławy po płycie Dziecko, która przyniosła co najmniej dwa wielkie hity – Jenny i Skłamałam. W takich okolicznościach przyrody nagrała album kolejny, który miał się okazać na długie lata jej ostatnim: zmagając się z wieloma problemami osobistymi, zniknęła ze sceny i z życia publicznego. Trudno sobie wyobrazić lepsze pożegnanie z publicznością, bo Wodospady to bodaj czy nie najlepsza jej płyta.
Zacznijmy od fryzury: na Dziecku artystka miała blond włosy do ramion, natomiast na Wodospadach – jeszcze jaśniejsze i jeszcze dłuższe. Zespół gra ten sam co na płycie omówionej powyżej, natomiast za produkcję wziął się fachowiec z zagranicy, Rafe McKenna, co sprawia, że Wodospady mają w dyskografii Bartosiewicz najlepsze brzmienie. Jednak brzmienie brzmieniem, a po prostu kompozycje są tu bardziej chwytliwe.
Otwieracz, (Między nami) Deszcz, zaczyna się nastrojową nieśpiesznością, która budzi we mnie pewne skojarzenia z Counting Crows. Co prawda za sprawą dykcji artystki miałem wrażenie, że ona tam śpiewa „Teść, nadchodzi teść”, ale tytuł utworu przekonuje mnie, że chyba nie to miała na myśli.
Tymczasem jednak nie mam na co narzekać. Bartosiewicz, poruszając się w obrębie swej dotychczasowej formuły, dostarcza towar wysokiej jakości. W ucho wpada dość spokojny Warto wybaczać, a już porywająca Miłość jak ogień (potocznie zwana Pochodnią) zasłużenie stała się hitem. Na teksty utworów machnijmy wszakże ręką.
Parę piosenek zdarzyło się wprawdzie mniej wyrazistych, lecz jedyny wyraźnie słabszy punkt to leniwa Mandarynka z wysoko śpiewającą Bartosiewicz i spranym wyrażeniem „mandarynkowy sen” (coś ty polskiej scenie muzycznej uczynił, Edgarze Froese!) Za to w Dlaczego nie mówisz nic mamy melorecytację i funkujący podkład. Buntowniczka, drugi highlight oprócz Pochodni, sprawia momentami wrażenie, jakby chciała być Jenny bis, ale nie wyszło. I bardzo dobrze, bo niewiele jest utworów, do których mam bardziej ambiwalentny stosunek niż do Jenny: zwrotkę lubię, a refrenu nie znoszę. Tymczasem co do Buntowniczki, swoją drogą bardziej urozmaiconej, nie mam pewności, czy lepsza jest wielkiej urody fraza „kontrowersyjne dziewczę”, czy dyskretne ornamenty syntezatorem analogowym w refrenie.
Reasumując, album zdecydowanie lepszy jest od Szok'n'Show. Dodatkową atrakcję stanowią napotkane w książeczce płyty efekty działania szalejącej autokorekty, dzięki którym wśród osób, do których skierowane są podziękowania wokalistki, znajduje się Trący Middleton.