sobota, 22 października 2016

Krwawy szesnasty rok (z frontu czytelniczego, cz. 5)



Chiny znów będą musiały poczekać, bo teraz kolej na monografie bitew roku 1916 na Zachodzie, w kolejności ogólnie chronologicznej. Wszystkie trzy z serii Historyczne bitwy. Bitwę jutlandzką Z. Flisowskiego przeczytałem przedtem, bo mi była wcześniej potrzebna.


10. Jarosław Centek, Verdun 1916, Warszawa 2009

Opracowanie Jarosława “Redbarona” Centka, stałego bywalca Histeryków.org, dotyczy jednej z największych bitew frontu zachodniego, która stała się symbolem stychijnej destrukcji, jaką charakteryzuje się wojna, zwłaszcza prowadzona przy użyciu nowoczesnych metod.
Geneza bitwy była dość prosta. Niemcóm dobrze szło na innych frontach, ale klucz do zwycięstwa leżał na Zachodzie, tam więc należało szukać decydującego sukcesu. Czuli się jednak za ciency w uszach, żeby atakować Anglików, przeto skupili się na francuskiej części frontu, a zwłaszcza strategicznie położonej twierdzy Verdun. Kontrowersje do dziś budzi kwestia, czy głównym celem miało być już w założeniu wykrwawienie przeciwnika, czy jest to interpretacja narzucona post factum, z perspektywy zdarzeń i na podstawie “memoriału bożonarodzeniowego” gen. Falkenhayna, raczej nieautentycznego i być może stworzonego z założeniem “powiem, że tak było”. Redbaron skłania się ku drugiej hipotezie.
Niezależnie od tego, czy bitwa pod Verdun miała być bitwą na wykrwawienie, czy nie – ostatecznie nią się stała. Mamy do czynienia zasadniczo z ucieleśnieniem wojny pozycyjnej, gdzie obie strony wykrwawiały się we wzajemnych atakach na dobrze umocnione pozycje, przy niewielkich zyskach terytorialnych. Jednak i fortyfikacje nie wystarczały przy zmasowanym bombardowaniu artyleryjskim. Liczby dotyczące strat ponoszonych przez obie strony są wstrząsające, podobnie jak ilość pocisków, jaka spadała na pozycje przeciwników. Pewnego dnia, w ramach przygotowania, działa jednej z dywizji niemieckich wystrzeliły na pozycje przeciwnika osiem wagonów amunicji – podczas gdy dzienna dostawa dla całej 5. Armii wynosiła siedem i pół.
Do samego Verdun, jednego z trzech historycznych miast biskupich w Lotaryngii (obok Toul i Metz, przed 1914 znajdującego się po niemieckiej stronie granicy) walki nie dotarły – w trakcie bitwy był tam nawet dwa razy z wizytą prezydent Poincaré. Toczyły się natomiast o twierdzę Verdun, czyli potężny rejon fortów otaczających miasto. Szczególnie ważnymi dziełami tego kompleksu były forty Douaumont i Vaux. Ten pierwszy udało się Niemcom zająć praktycznie bez walki i później z niego razili Francuzów. Fort Vaux wręcz przeciwnie – w czasie marcowych działań jeden z oficerów niemieckich przesłał meldunek “dotarliśmy do fortu”, co w dowództwie zinterpretowano jako “zdobyliśmy fort” i wiadomość poszła w świat. Kiedy się okazało, że fort jednak nie został zdobyty i prędko nie zostanie, kajzerowska propaganda znalazła na to sposób: zaczęto głosić, że fort pancerny Vaux został zdobyty, ale Francuzi szybko odbili go z powrotem. W rzeczywistości niemiecka flaga na forcie Vaux załopotała dopiero po kilku miesiącach.
Jeśli chodzi o głównych bohaterów: po jednej stronie kluczową rolę odgrywała 5. Armia, którą dowodził następca tronu pruskiego książę Wilhelm i jego szef sztabu, a w gruncie rzeczy mentor, gen. Constantin Schmidt von Knobelsdorf. Po stronie francuskiej pojawia się natomiast 2. Armia pod dowództwem Philippe’a Pétaina, który tam stał się bohaterem narodowym, a później… wiadomo. Kiedy zaś Pétain dostał kopa w górę, na stanowisku dowódcy armii zastąpili go “rzeźnicy” Mangin i Nivelle.
Nie bez znaczenia pozostaje umieszczenie Verdun w kontekście sytuacji strategicznej. Niemcy, prowadząc swą ofensywę, weszli w szkodę Francuzom i Brytyjczykom planującym przełomowe uderzenie nad Sommą. Do tego ostatniego w końcu doszło i choć Somma stała się kolejną rzezią bez spektakularniejszych skutków (patrz niżej), konieczność skierowania w tamten rejon wojsk niemieckich przyczyniła się do ograniczenia przez Rzeszę działań pod Verdun. Podobnie zresztą jak ofensywa Brusiłowa na wschodzie i będące jej efektem przystąpienie Rumunii do wojny po stronie Ententy, a co za tym idzie – konieczność wygospodarowania przez Niemcy jeszcze kolejnych sił i środków.
Korekta wypada lepiej niż zwykle, ale nie ustrzegła się byków. Już na początku drugiego rozdziału czytamy: “Twierdza Verdun stanowiła element środkowego odcinka pasa francuskich fortyfikacji drugiej połowy XIX w., rozciągający się od Dunkierki aż do Morza Śródziemnego”. Element środkowego odcinka rozciągał się od morza do morza? To cały pas umocnień musiał chyba biec naokoło globu! Dalej: wzgórza Côtes du Meuse ponoć “Są utworzone z wapnia”. Autor ani korektorka nie czytali Bajek robotów Stanisława Lema i nie wiedzą, że wapń to nie to samo co wapień. Kawałek niżej pojawia się informacja, że po wojnie francusko-pruskiej Verdun trafiło pod okupację Niemców, którzy opuścili miasto dopiero “w grudniu 1973 r.” Mamy też fort “z wieżą armat kal. 75 mm i wierzą dla ckm”. Na szczęście takie byki pojawiają się głównie w pierwszych rozdziałach, potem jest znacznie lepiej. Choć w pewnym momencie natrafiamy też i na atak francuskich “żuławów” (gdzie indziej w książce wyraz ten napisany jest poprawnie). Nabieram podejrzeń, że korekta w tym wydawnictwie polega tylko i wyłącznie na przepuszczeniu tekstu przez sprawdzanie pisowni w Wordzie.
Wydarzenia obserwujemy zwykle z poziomu armii, korpusu, czasem dywizji. Tekst więc zawiera mnóstwo numerów rzymskich i arabskich, co dla niektórych czytelników może być trudny, jakoś się jednak orientowałem. Dla pewnego pojęcia wielkiej maszynki do mięsa brakuje jednak spojrzenia oczami bezpośrednich uczestników – relacji wszakże istnieje mnóstwo. Poza krótką wzmianką nie jest rozwinięty temat udziału Polaków, głównie poddanych cesarza Wilhelma – w bitwie brały przeca udział pułki wielkopolskie czy pomorskie. Mimo wszystko jednak trafiają się i ciekawostki w rodzaju tej, że pod Verdun pojawili się artylerzyści austro-węgierscy (a wśród nich i kolejni Polacy), a część niezbędnych robót przed rozpoczęciem niemieckiej ofensywy wykonali rosyjscy jeńcy. Redbaron tłumaczył na Histerykach, że ograniczała go objętość tekstu, i obiecał poprawę przy swej następnej książce – “Somma 1916”.



11. Grzegorz Swoboda, Dublin 1916, Warszawa 2006

Pozycje Grzegorza Swobody, byłego konsula RP w Vancouver i NYC, uchodzą za jedne z najlepszych literacko habeków. Wcześniej wyszły trzy, poświęcone XIX-wiecznej Ameryce Północnej: Gettysburg 1863, Little Big Horn 1876 oraz dla odmiany coś z Kanady – Batoche 1885. A kiedy już Swoboda się bierze za tematykę irlandzką, można się spodziewać, że będzie wciągająco.
Wpierw autor zarysowywuje nam krótki zarys dyskryminacji Irlandczyków przez Anglików i ich nierównej walki o wolność, a potem również kryzys parlamentarny przed wybuchem wojny, związany z home rule, i powolne powstawanie organizacji Ochotników Irlandzkich. Na scenę wchodzą główne dramatis personae: Bulmer Hobson, poeta i główny ideolog Patrick Pearse (ten od Óró, sé do bheatha ‘bhaile), drugi poeta Joseph Plunkett, bardziej umiarkowany profesor Eoin Macneill, socjalistyczno-związkowy przywódca James Connolly. Polski akcent w tej całej historii to oczywiście postać hrabiny Constance Markiewicz: wyłania się tu obraz osoby mocno energicznej i zaangażowanej społecznie, ale jednocześnie całkiem “triggerhappy”. Brytyjczycy nazywali niepodległościowców “Sinn Feinersami”, ale partia Sinn Fein, wbrew pozorom, w tym okresie nie tylko była ugrupowaniem marginalnym, ale w dodatku kategorycznie sprzeciwiała się powstaniu.
Podobnie jak Polacy, także i Irlandczycy uznali wojnę światową za dobrą okazję, aby upomnieć się o swoje. Problem polegał na tym, że mieli nad sobą nie trzech zaborców po przeciwnych stronach konfliktu, lecz tylko jednego. Pewna część ruchu ochotników postanowiła zatem nawiązać kontakty z Niemcami. Miał tu pewną rolę homoseksualny poseł i dyplomata sir Roger Casement, który próbował wynegocjować to utworzenie legionu irlandzkiego u boku Niemców, to desant niemiecki w Irlandii, a przynajmniej dostawę broni. Jak na ironię, przed wojną to przywódcy oranżystów czynili aluzje, że w razie czego chętnie powitaliby w Ulsterze żołnierzy cesarza Wilhelma jako obrońców protestantyzmu.
Powstanie wybuchło w fatalnych warunkach. Nie udało się uzyskać interwencji Niemców. Posłali oni jedynie ochotnikom statek z 20 tysiącami karabinów, ale wskutek beznadziejnej łączności przesyłka nie doszła do adresatów. W dodatku na parę dni przed wybuchem doszło do srogiego konfliktu w kierownictwie Bractwa Republikańskiego, wydano rozkaz o odwołaniu powstania, a następnie odwołano odwołanie, przez co bataliony ochotników stanęły do walki tylko w Dublinie (na prowincji miały miejsce tylko pojedyncze potyczki), i to w mocno niekompletnym składzie.
O ile w książce Centka widzimy działania wojenne z poziomu dywizji i korpusów, to w Dublinie narracja często ma perspektywę indywidualną. Samo pole bitwy także ograniczało się do określonej siatki ulic i pewnych strategicznych budynków. Z pewnym uproszczeniem można by powiedzieć, że w kierownictwie ochotników wszyscy wszystkich znali. Swoboda miał do dyspozycji bogatą bazę źródłową: od dowódców batalionów po szeregowych ochotników. Stronę brytyjską widzimy oczami podsekretarza Nathana na dublińskim zamku, ale też ppor. Chalmersa, oficera na urlopie, który miał pecha znaleźć się na Poczcie Głównej w Poniedziałek Wielkanocny o dwunastej. Całość ma charakter ciut fabularyzowany, znalazły się nawet dialogi – przytoczone dosłownie ze źródeł lub sparafrazowane.
Nasuwają się skojarzenia z Powstaniem Warszawskim. Podobnie jak nad Wisłą, również i nad rzeką Liffey wywołano powstanie przy niewystarczających siłach i środkach, licząc na sojusznika, który nie nadszedł. Po początkowej euforii sytuacja zmieniła się drastycznie, gdy okupant wprowadził do akcji posiłki wraz z artylerią. Lotnictwa wprawdzie nie było, za to z Liffey budynki opanowane przez powstańców ostrzeliwał jacht ochrony łowisk HMY “Helga” (po kilku latach miał podnieść banderę Wolnego Państwa Irlandzkiego). Nie brakowało też ofiar wśród ludności cywilnej. Większość zginęła od przypadkowych kul, ale Brytyjczykom po powstaniu zdarzyły się przynajmniej dwa śledztwa w sprawie zbrodni wojennych – m.in. pięciu ludzi zginęło z ręki obłąkanego oficera, który łaził nocą po Dublinie i wymierzał sprawiedliwość na własną rękę.
Jeżeli chodzi o znane postacie, to właściwie wszyscy ważniejsi dowódcy ochotników (z tych, którzy przeżyli) odegrali rolę w późniejszych dziejach Irlandii. Michael Collins został pierwszym premierem i wodzem naczelnym Wolnego Państwa, hrabina Markiewicz – pierwszą w Europie kobietą-ministrem. Eamon de Valera po wielu latach doczekał się stanowiska premiera, a później prezydenta. Po stronie brytyjskiej, dla odmiany, niemal wszyscy odpowiedzialni na dublińskim (dubelskim? dubeltowym?) zamku podali się do dymisji. Warto wspomnieć, że o ile Joseph Plunkett i jego dwaj bracia walczyli w powstaniu, to w wydarzenia uwikłał się też ich dalszy kuzyn, niejaki lord Dunsany, który przypadkiem dostał się do niewoli powstańców. Ze znanych nazwisk pojawia się jeszcze inspektor generalny policji irlandzkiej Neville Chamberlain, który jednak nie ma nic wspólnego z premierem od zmowy monachijskiej, podobnie jak ochotnik James Joyce nie był z zawodu pisarzem, lecz mył kufle w pubie Davy’s. Natomiast w jednym z trybunałów, które po powstaniu skazywały przywódców, sędzią był niejaki kapitan Blackader…
Daniel Kowalczuk, specjalista od militariów XX wieku i konfliktów kolonialnych (a powstania w Irlandii można z pewną dozą naciągania za takowe uznać), twierdzi, że akurat na Szmaragdowej Wyspie się Swoboda specjalnie nie zna, ale z chwilą pisania niniejszego tekściku jeszcze nie przedstawił na Histerykach swojej polemiki. Mimo wszystko pewne uproszczenia można w tekście wykryć bez bycia specem. Marszałek John French (notabene późniejszy gubernator generalny Irlandii) nazwany zostaje “naczelnym dowódcą wojsk obrony terytorialnej”, podczas gdy jego obszar odpowiedzialności to Home Forces, czyli po prostu wojska stacjonujące na terenie Wielkiej Brytanii, podczas gdy Siły Terytorialne (Territorial Forces) były czym innym. Jest jeszcze kwestia “The O’Rahilly” – że niby staroirlandzki to tytuł, nadany w XVI w. Hugh O’Neillowi. Autor nie dość jasno to sformułował – można by pomyśleć, że na O’Neilla wołali “The O’Rahilly”. Chodzi zaś o to, że Michael O’Rahilly dodał sobie “The” przed nazwiskiem niczym dawny wódz klanowy, tak samo jak tamtego nazywano “The O’Neill”.
W czasie lektury szczególnie rzucają się w oczy pewne odruchy człowieczeństwa pomiędzy walczącymi. Ochotnik, który brał do niewoli Dunsany’ego, przeprosił go za postrzał w głowę. Ppor. Chalmers na poczcie początkowo został spętany kablem telefonicznym i zamknięty w kabinie, ale w końcu go wypuścili i dali na pocieszenie butelkę. Dowódca jednego z batalionów zatrzymał tramwaj, by jechać do centrum Dublina, i kupił 57 biletów dla całego oddziału. Natomiast brytyjski żołnierz, który zaległ wśród zwłok kolegów w czasie nieudanego szturmu na pozycję bronioną przez Eamona Ceannta po zakończeniu walk odwiedził tegoż Ceannta w więzieniu, przynosząc mu ciastka.


12. Jarosław Centek, Somma 1916, Warszawa 2011

Po Verdun Jarosław Centek opublikował monografię kolejnej wielkiej bitwy frontu zachodniego, która wyszła jako jubileuszowa 200. pozycja w serii. Tą razą zajął się wydarzeniami, które działy się dalej na północ. Pola bitewne nad Sommą to miejsce o wyjątkowym znaczeniu dla Brytyjczyków. W ofensywie, która, według płonnych nadziei dowództwa Ententy, miała zakończyć wojnę albo przynajmniej przeważyć szalę zwycięstwa, uczestniczyli także Francuzi (pod ogólnym dowództwem Ferdynanda Focha), ale dla nich, jak i dla Niemców, większy ładunek emocjonalny wiąże się z Verdun. Dlatego w ogóle opracowań francuskich jest mniej i można by czasem odnieść wrażenie, że Brytyjczycy byli tam sami.
Książka jest zrobiona według podobnego schematu jak Verdun 1916, ale grubsza i w sumie lepsza. Najpierw rozdział przedstawiający ogólną sytuację strategiczną w pierwszej połowie roku 1916 (łącznie z samym Verdun), potem opis uczestniczących armii oraz obszaru, na którym bitwa się toczyła, a następnie narracja dotycząca samej bitwy.
1 lipca, pierwszy dzień ofensywy, przeszedł do historii jako rzeź nie mająca sobie równych. Bataliony brytyjskie nacierające na pozycje Niemców zostały wprost zdziesiątkowane, uzyskując niewielkie, a czasem wręcz żadne zdobycze terytorialne. W ciągu całej bitwy, ciągnącej się aż do listopada, na ten jeden dzień przypadło 14% strat brytyjskich. Wynikało to z kilku rzeczy: słabego rozpoznania, niewystarczającego przygotowania artyleryjskiego i inżynieryjnego, a może i z tego, że zarówno brytyjski głównodowodzący gen. Haig, jak i dowódca jednej z armii, gen. Gough, byli kawalerzystami i “nie czuli” wojny pozycyjnej. Co ciekawe, Francuzi poradzili sobie znacznie lepiej, zdobywając wyznaczone na ten dzień cele – i nie był to odosobniony przypadek. W opisie pierwszego dnia bitwy autor bardzo przejrzyście przedstawia sytuację na odcinkach poszczególnych baonów.
Drugim przełomowym momentem bitwy – i w ogóle techniki wojskowej – stał się 15 września, kiedy nastąpił debiut czołgu. Brytyjskie “okręty lądowe” nie spisały się może najlepiej (spora część uległa awariom, zanim jeszcze zdążyły wejść do walki), ale i tak zrobiły piorunujące wrażenie na Niemcach, którzy nazywali je “autami pancernymi”.
Podobnie jak w Verdun 1916, czasem niestety trafiają się byki, głównie w pierwszych rozdziałach. A to błędny przypadek, liczba lub rodzaj, a to literówki (głównie w nazwiskach, boć autokorekta Worda tego nie wyłapie). Gdzie indziej czytamy: “Ludendorff zwracał uwagę, że zbyt dużą uwagę przywiązuje się do statycznego ognia zaporowego…” Nie dość, że frazeologizm skopany, to jeszcze powtórzenie. Bibliografia zawiera zaś Ospreya o niemieckich oddziałach szturmowych. O ile ilustrator Gerry Embleton w przypisach pojawia się czasem jako “Embletonm”, a czasem jako “Emleton”, to nazwisko autora tej pozycji konsekwentnie podawane jest jako “Ian Dury”. W rzeczywistości on się nazywa Drury, zaś Ian Dury to ktoś z zupełnie innej bajki. Tłumaczone fragmenty źródeł anglojęzycznych są toporne stylistycznie i wątpliwe interpunkcyjnie – z francuskimi i niemieckimi nie ma takich problemów.
Widać też nieco nieścisłości merytorycznych. Pisząc o lotnictwie brytyjskim, Redbaron popełnia powszechny błąd, nazywając dywizjony eskadrami. Określa także nieściśle Newfoundland Regiment mianem pułku kanadyjskiego – do 1949 r. Nowa Fundlandia była osobnym dominium. Skoro zaś mowa o Kanadzie, pojawia się pozycja nazywana “Regina Trench”. Przypis na s. 230: "Być może imię wybrano ze względu na to, że po łacinie Regina oznacza królową”. Lol nope, Regina to stolica Saskatchewan, z której to prowincji – dziwnym trafem – pochodził jeden z batalionów szturmujących ten okop.
Skoro zaś już się czepiam, warto wspomnieć o okładce, na której widać ciężkie działa brytyjskie. Jest ona oparta na zdjęciu zreprodukowanym zresztą w środku książki. Było gorące lato, więc zarówno na oryginale, jak i na innych fotografiach żołnierze Royal Artillery występują rozebrani do koszul, a czasem wręcz z gołą klatą – tymczasem bezlitosny ilustrator Daniel Rudnicki każe im nosić pełne umundurowanie. Nawiasem mówiąc, w książce wklejki ze zdjęciami są aż cztery – to ewenement w tej serii.
Poza Nowofundlandczykami, praktycznie zmiecionymi pierwszego dnia bitwy, a także Kanadyjczykami, w ramach wojsk Imperium Brytyjskiego walczyły nad Sommą oddziały z Australii, Nowej Zelandii, Południowej Afryki, a nawet indyjska dywizja kawalerii (podczas gdy większość Hindusów wycofano z frontu zachodniego jeszcze w 1915 r.) Wśród Francuzów były zaś jednostki kolonialne, w tym Marokańczycy, a u Niemców – dywizja rekrutująca na Pomorzu Gdańskim. Jest też wątek chiński: krótki biogram gen. Joffre’a podaje, że w 1885 r. służył na Tajwanie.

Cytat: “…nowa broń została ochrzczona jako »zbiornik« (tank). Rozważano jeszcze »transporter wody« (water carrier), ale (…) wszystkie departamenty określano inicjałami i nikt nie chciał pracować w »Komitecie WC«”.

Errata po dwóch latach (20 listopada MMXVIII): Niedawno na Histerykach recenzyje obu książek wykopał sam Jarosław Centek. Przy okazji inny user zwrócił uwagę na fakt, że jednak jest odwrotnie, niż napisałem, i tłumaczenie squadron jako "eskadra", które początkowo brałem za typowy przykład false frienda, jest jak najbardziej właściwe, natomiast szeroko rozpowszechnionym błędem jest u nas nazywanie brytyjskich squadronów dywizjonami. Z tego by wychodziło, że 303. Dywizjon Myśliwski "Warszawski", nazywany też potocznie "Dywizjonem Czysta Czy", również był eskadrą... #CałeŻycieWKłamstwie



poniedziałek, 10 października 2016

Is there a doctor inna House?

Przez ostatnie miesiące oglądam prawie wyłącznie Doktora Housego. Kiedy ostatnio o tym pisałem, byłem gdzieś na etapie drugiego sezonu. Teraz jestem w siódmym i od tej pory sporo się zmieniło.
Nietrudno natrafić na opinię, że House MD skończył się na „Kill ‘Em All”. Dokładny moment, w kierym kulawy diagnosta przekicnął żarłacza, trudno określić, wielu jednak faunów wskazuje na koniec trzeciego sezonu. Greg House wywalił wtenczas z roboty Chase’a i Cameron, zaś Foreman zrezygnował sam. Połowę sezonu czwartego zajęła procedura wyłaniania nowych „kaczuszek”, seria ta była zaś krótsza od pozostałych z powodu wielkiego strajku scenarzystów. Mimo wszystko finał, który okazał się tragiczny bynajmniej nie pod względem jakości, należał do mocniejszych punktów serialu.
Spadek formy pokazała dopiero seria piąta – z miejsca, w którym znajduję się teraz, wygląda ona na najsłabszą, później się nieco poprawiło. Cameron, Chase i Foreman ostatecznie okazali się postaciami na tyle popularnymi, że Cuddy zatrudniła ich z powrotem, choć na innych stanowiskach. Na dzień dzisiejszy (7x10) w składzie asystentów Housego pozostają Foreman i Chase, ostatni przedstawiciel „drugiej generacji” Chris Taub, a pierwiastek żeński reprezentuje nowo zatrudniona Martha Masters, która w założeniu miała łączyć w sobie najlepsze cechy Cameron i „Trzynastki”, ale być mniej denerwująca – na razie pełni funkcję butt monkey dla House’a i pozostałych, którzy robią sobie z niej fatalne jaja.
Co było nie tak od piątego sezonu? Mimo że jestem wyrozumiałym widzem, mogłem wszak zauważyć, że to już Nie To, Co Dawniej. House rzadziej ćpał na ekranie vicodin (czyżby producenci obawiali się, że zachęci w ten sposób widzów do łykania tego środka zamiast miętówek?), zarzucił też swą trademarkową praktykę wypisywania objawów markerem na tablicy. Co najgorsze, przychodnia – w pierwszych sezonach stały fragment gry – od sezonu V zdarza się tylko okazjonalnie. No i akcenty zostały przeniesione: w niektórych obcinkach przypadek medyczny jest zepchnięty gdzieś w tło i mało emocjonujący, a na pierwszy plan wysuwają się relacje pomiędzy lekarzami, ze szczególnym uwzględnieniem trójkąta House-Wilson-Cuddy.
W sytuacji, gdy starych asystentów praktycznie zdegradowano do bohaterów drugoplanowych, a nowi budzili mieszane uczucia, było jasne, że wielu odbiorcom się to nie spodoba. Inna sprawa, że fanów w ogóle trudno zadowolić: kiedy wreszcie twórcy zdecydowali się wcielić w życie jeden z głównych pairingów, niechęć wyrażały w internetach nie tylko osoby szypujące Guaizhang House’a z tą drugą lasią, ale również i fanki tego właśnie pairingu, bo nie tak go sobie wyobrażały.
Z drugiej strony, wszystko można powiedzieć o bohaterach, lecz nie to, że są papierowi. Każda postać ze wspomnianej wyżej trójki i każda z „kaczuszek” doczekuje się rozbudowanego wątku, choć im dalej w las, tym mniej Cameron (w siódmym sezonie już nie występuje w ogóle). Sprawia to momentami wrażenie telenowelowatości: lekarze zawierają związki, zrywają ze sobą, schodzą się nazad albo nie, odchodzą z roboty, wracają… Nie tylko sam House, ale każden jeden z bohaterów ma takie momenty, że się go podziwia, współczuje mu albo czuje do niego odrazę. Albo zastyga w wuteficznym zdumieniu: „O co ci w ogóle, gościu, chodzi?” Np. oglądając II sezon, miałem wobec Chase’a mieszane uczucia, ale do czasu VII „Czesław” zaokrąglił się po wakacjach. Wyjątkiem jest niejaki Lucas – „glista Lucas”, jak ująłby to Adrian Mole, lat 13 i ¾ – od początku gościa nie znosiłem. No ale Lucas nie lekarz.
Oglądam z oryginalną ścieżką i polskimi napisami, które na ogół są dobrze zrobione, ale zdarzają się wyjątki. I tak np. w odc. 5x11 „Radość światu” Foreman rozmawia z przełożoną o testowaniu leków na pląsawicę Huntingtona. Przełożona wyrzuca mu, że wciągnął do programu znajomą. „There's a reason this is double blind.” Przetłumaczono jako „To ślepa uliczka” – a wydawało by się, że przy takim oblataniu z terminologią medyczną pojęcie „podwójnie ślepej próby” powinno być bułką z masłem… W następnej epizodzie, „Bez bólu”, lekarze rozmawiają o tym, czy samobójstwo zawsze jest wynikiem choroby psychicznej. Kutner zauważa: „So if you were being burnt at the stake…” (Gdyby cię palili na stosie…) W polskiej wersji: „Gdybyś został celowo poparzony…” Whiskey Tango Hotel? Później przetrząsają mieszkanie pacjenta (bez jego wiedzy i zgody – kolejny stały fragment gry) i znajdują całą myngę środków przeciwbólowych. W wersji polskiej Taub stwierdza: „House wygląda przy nim na świętego”. Czyżby łykanie tabletek miało być grzechem? W oryginale: „This guy makes House look like a Christian Scientist.” „Chrześcijańscy scjentyści”, nie mylić ze scjentologami, to grupa wyznaniowa, która nie uznaje medycyny, tylko leczenie modlitwą (taka była przyczyna osierocenia Jamesa Hetfielda z Metalliki). Innymi słowy, facet wali tyle pigułek, że nawet House, ze swym uzależnieniem od vicodinu, sprawia przy nim wrażenie czystego. Jasne, że dla polskiego widza aluzja niekoniecznie byłaby czytelna, ale można było poszukać innego zamiennika.
Pomimo falującego poziomu czuję się na tyle przywiązany do bohaterów i wnętrz, że zamierzam obejrzeć seryjal do końca, czyli do ósmego sezonu włącznie. A potem jeszcze raz pierwszy, żeby poczuć różnicę.