środa, 29 grudnia 2021

Co je detektyw, czyli doktor od gwiazd i doktor od morderstw (z frontu czytelniczego, cz. 8 z podsumowaniem rocznym)


Norma na rok ZOZI wynosiła, jak zwykle, 15 książek. Tym razem wykonałem 146% planu, ponieważ udało mi się przewalić ich 22. W dużym uśrednieniu przeczytałem 1,8 książki na miesiąc, nie licząc, jak zwykle, tych, które musiałem służbowo. Drugi rok z rzędu nie starczyło mi czasu na Pieśń lodu i ognia GRR Martina.

·       Dominowały opracowania historyczne, których było 13 (59%), w tym 9 habełków i 2 biografie. Beletrystyki było 8 (36%), prawie same kryminały. Jedna pozycja reprezentowała literaturę faktu.

·       Tematykę chińską reprezentował tylko sędzia Di, którego wreszcie zakończyłem (5 książek23%), japońskiej nadal nie było. Kontynuowałem wątek pomorski, na który przypadły 3 książki (14%), przy czym Krzyżacy pojawili tylko w jednej. Kolejne 4 przypadły na Lubelszczyznę i Zamojszczyznę, 2 na Los Angeles (oba kryminały Kellermana), a 2 na Węgry (habełki Marcina Sowy). Dwie książki dotyczyły częściowo rejonu warmińsko-mazurskiego, poza tym zajrzałem do Belgii, Wilna, Jerozolimy oraz Warszawy i na Ziemie Zachodnie.

·       Wszystkie książki przeczytałem po polsku. 15 z nich (68%) od razu powstało w tym języku. Przekłady (7) pochodziłyo z języka angielskiego, z czego autor pięciu był holenderskim orientalistą, a dwóch pozostałych – Amerykaninem.

·       Najstarsza była Bitwa pod Zamościem 26-27 sierpnia 1914 r. Edwarda Izdebskiego, wydana początkowo w 1929 r., przy czym ja czytałem reedycję z 2018. Najnowsze było Nad Wieprzem Piotra Krukowskiego, wydane w 2016. Kupiłem też książkę wydaną w 2021, ale jeszcze nie zacząłem jej czytać.

·       W sumie przeczytałem 5604 strony. Najcieńsza była Bitwa pod Zamościem 26-27 sierpnia 1914 r. (46 stron), najgrubsza – Najtrudniej jest spotkać Lilit (445), ale większość książek mieściła się w przedziale 200-300 stron.

·       Książka roku? Najbardziej wciągnęło mnie Najtrudniej jest spotkać Lilit Hanki Grupińskiej.

·       Najbardziej zbliżone do guguły były Nad Wieprzem 1920 Piotra Krukowskiego oraz Pan Samochodzik i jego autor Piotra Łopuszańskiego – w obu przypadkach temat położony przez dziurawe wykonanie.

 

A teraz, na kóniec programu…

 

21. Karol Górski, Mikołaj Kopernik. Środowisko społeczne i samotność,
Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk 1973

            Już po zeszłorocznej wizycie we Fromborku (a także przeczytaniu dyskusji o Koperniku na blogu Wojciecha Orlińskiego) postanowiłem zdobyć tę książkę, a wizyta w Toruniu – także w Domu Kopernika – skłoniła mnie w końcu do jej przeczytania.

            Praca ukazała się w 1973 r. – w 500-lecie urodzin Copernicusa, uczczone u nas także VIII księgą Tytusa, Romka i A’Tomka oraz filmem (takim se) Ewy i Czesława Petelskich – i do tej pory uchodzi za fundamentalną jego biografię. Karol Górski podjął tu próbę prześledzenia, w jaki sposób wielkiego astronoma kształtowały różne środowiska, w których się obracał, ich – autor lubi to wyrażenie – „klimat intelektualny”.

            

Rozdział pierwszy charakteryzuje Prusy Królewskie i ich charakterystyczną mentalność. Na tym obszarze pogranicznym mieszali się Niemcy, Polacy i Prusowie. Wbrew stereotypowemu przekonaniu, ci ostatni nie zostali od razu w XIII wieku wyrżnięci przez Krzyżaców, jeno ulegli asymilacji: ostatni użytkownicy języka staropruskiego wymarli pod koniec wieku XVII, a jeszcze w XIV wieku był on na tyle powszechny, że niemieccy księża musieli spowiadać przez tłumacza. Jednakże Prusowie należeli głównie do chłopstwa i drobnego rycerstwa, a główną siłę rozwojową stanowiło grubsze rycerstwo i mieszczanie, czyli większością Niemcy i Polacy. Wskutek pogrunwaldzkiego osłabienia żelaznej ręki Zakonu stany pruskie zaczęły coraz głośniej domagać się wolności i ukrócenia nadużyć, co znalazło kulminację w utworzeniu Związku Pruskiego i wojnie trzynastoletniej. Lecz nawet po wcieleniu zachodnich Prus do Polski tamtejsi mieszkańcy pozostali bardzo zadziorni i gotowi bronić drogo nabytych praw także i przed władzą krakowską. W procesach tych Toruń odegrał istotną rolę, jako jedno z największych miast w Prusach Królewskich.

Tam na rogu mieszkał Jan Bażyński

Górski nie rozstrzyga jednoznacznie, czy był Koperkiewicz Polakiem, czy Niemcem, bo przy istniejących źródłach się tego jednoznacznie ustalić nie da; był przecież człowiekiem pogranicza i na pewno władał obydwoma językami. Nie przywiązując większej wagi do teorii, że „Kopernik” to pierwotnie przezwisko handlarza miedzią, wywodzi nazwisko kanonika fromborskiego od dolnośląskiej wsi Koperniki. Była tam parafia św. Mikołaja, co sprawiało, że całe mnóstwo Koperników od Nysy po Lwów nosiło to imię – również ojciec astronoma, handlujący zresztą także miedzią. Wypłynął on w źródłach jako kupiec krakowski, po czym jeszcze w czasie wojny przeniósł się do Torunia (tu Górski poświęca fragment omówieniu samego miasta). Ożenił się wówczas z córką bogatego kupca Łukasza Watzenrode – i w posagu zyskał m.in. szwagra, też Łukasza.

Szwagry

Ponieważ Kopernik nie pozostawił żadnych wspomnień, a i historiografia za jego czasów stała na dużo niższym poziomie niż dziś, kwestia szczegółów z jego życia bardzo długo budziła spore kontrowersje. Jeszcze w XVI w. wielu torunian uważało, że zmarł i został pochowany u nich, w kościele św. Jana! Z kolei w wieku XVIII uznano, że miejscem narodzin wielkiego uczonego był dom pod dzisiejszym adresem Kopernika 30, który przez dłuższy czas pozostawał obiektem kultu swojego mieszkańca. W 1881 odnalazły się nowe dokumenty, według których własnością Kopernika seniora w czasach, gdy urodził mu się syn, był dom na Kopernika 17, czyli dzisiejsze muzeum – Dom Kopernika. Ponieważ jednak pod starym adresem (gdzie w rzeczywistości mieszkał niejaki balwierz Jerzy Czepernik) już wmurowano tablicę pamiątkową, nie wszyscy pozytywnie przyjęli nowe ustalenia. Tak czy owak, już po kilku latach Kopernikowie przenieśli się do kamienicy w Rynku Staromiejskim.

Dom Kopernika


Na temat młodości Kopernika mało mamy danych, więc Górski sporo ekstrapoluje z ogólnych informacji na temat życia w Toruniu w drugiej połowie XV w. Po śmierci ojca (przyszły astronom miał wtedy 10 lat) rodzina podupadła finansowo, tym bardziej, że Toruń znajdował się w kryzysie. Wyjściem z sytuacji dla Mikołaja i jego starszego brata Andrzeja (z sióstr jedna wyszła za mąż, druga do klasztoru) była droga naukowa. Jak wiemy, studiowali najpierw na UJ, a potem wyjechali do Włoch: Bolonia, Rzym, Padwa… Mikołaj promował się w 1503 w Ferrarze, bo tam było taniej. Dla szczupłości danych autor prowadzi wywód okrężną drogą: skoro Koperkiewicz w danych latach studiował prawo, astronomię i medycynę na tej czy innej uczelni, to musiał z pewnością, albo z mniejszym lub większym prawdopodobieństwem, chodzić na wykłady tych czy innych profesorów. Wiadomo też, że w tym okresie sam wygłosił wykład – jedyny raz w życiu, będąc sporym introwertem.

Pa2

            Po powrocie do Polsky w roku 1503 Kopernik trafił na Warmię, gdzie urządził mu posadę wpływowy wuj, Łukasz Watzenrode. Autor przedstawia zatem krótki życiorys tego ambitnego biskupa warmińskiego, który był ogromnym przeciwnikiem Kazimierza Jagiellończyka, ale już znacznie lepiej – choć nie od razu – dogadywał się z Janem Olbrachtem. Generalnie jednak biskup Łukasz miał trudny charakter i zrażał sobie prawie wszystkich, więc w pewnym momencie kanonik Mikołaj wyprowadził się z jego dworu w Lidzbarku do Fromborga. Dany tu jest opis życia na zamku lidzbarskim, łącznie z zachowanym w dokumentach wyszczególnieniem, kto gdzie siedział w czasie uczt. 

Herb Watzenrodów

            Jako kanonik warmiński miał Koperkiewicz mnóstwo roboty, zarówno papierkowej, jak i administracyjnej; a to pisał do króla, a to jeździł na zjazdy stanów pruskich, a to zajmował się sprawami gruntowymi. Wszystko to musiał robić w środowisku podatnym na intrygi i wciąż politycznie rozdartym między Krakowem, Królewcem, Gdańskiem a Toruniem. Szczególnie ważna rola przypadła mu w czasie ostatniej wojny polsko-krzyżackiej, kiedy to wielki mistrz Albrecht Hohenzollern postanowił odzyskać Prusy z rąk swojego unkla Zygmunta Starego. Wojna trwała niby to w latach 1520-1525, ale walki toczyły się w praktyce tylko przez pierwsze dwa lata, a potem podpisali rozejm. Zresztą jeszcze za poprzedniego mistrza Krzyżacy stosowali, jak to się dziś modnie mówi, wojnę hybrydową, to znaczy wspierali pospolitych rozbójników, którzy napadali na tereny Prus Królewskich. Kopernik m.in. dowodził obroną Olsztyna przed Krzyżacami, podczas gdy postawa reszty kanoników była dość chwiejna. Kiedy zaś zmarł następca Watzenrodego, Fabian Luzjański, Copernicusa wybrano na generalnego administratora diecezji. Nie został biskupem, bo nie chciał (że nie miał święceń, to żaden problem – Luzjańskiemu załatwili święcenia kapłańskie w przeddzień biskupich).

      Po wojnie dużym przedsięwzięciem Kopernika była reforma monetarna w Prusach Królewskich, gdzie wśród szalejącej inflacji krążyło 17 różnych typów monet. Pracował nad tym intensywnie, ale nie wszyscy go zrozumieli, co być może zniechęciło go do dalszego angażowania się w sprawy królestwa, zamiast tego skupił się na bliższym otoczeniu. Zajmował się m.in. medycyną i nawet był z niej za życia bardziej znany niż z dokonań astronomicznych – dlatego najstarsze portrety przedstawiają go z konwalią w dłoni. Swoją drogą, kwestii portretów poświęcił Górski osobną notę na końcu książki. Jakiś musiał powstać za czasów Kopernika, którym inspirowali się późniejsi malarze, ale nie zachował się do dziś.     

     Choć Kopernik nie był szczególnym miłośnikiem intryg, popadł wreszcie w konflikt z czwartym już za swojej kadencji biskupem warmińskim, Janem Dantyszkiem, skądinąd słynnym dyplomatą, który odgrywał się na astronomie za knowania jego kolegi z kapituły, Aleksandra Scultetiego, i między innymi kazał mu odesłać z Fromborka Annę Schilling, którą Górski nazywa gospodynią, ale nie wszyscy są pewni, czy dotyczące jej zarzuty Dantyszka były tak do końca zmyślone. W każdym razie biskupa ruszyło potem sumienie i postanowił się zrewanżować, lansując w korespondencji Kopernika i jego teorie, ale nie wystarczyło to, żeby uleczyć urazę astronoma.

            Bardzo niewielka część książki poświęcona jest pracom Kopernika nad dziełem życia – teorią heliocentryczną. Nie można się stąd dowiedzieć, jak dochodził do swoich twierdzeń, jak je przedstawiał, jaki aparat pomocniczy sobie wyciosał ani jak jego poglądy naukowe były odbierane. Można odnieść wrażenie, że było to coś w rodzaju hobby, którym się zajmował, kiedy miał czas, a kiedy nie miał, to się nie zajmował. Dopiero w ostatnich, samotnych latach życia, we Fromborku, znalazł go dość dużo, żeby poświęcić się matematyce i astronomii. Górski stawia tezę, że właśnie ta samotność była u niego czynnikiem pozwalającym rozwinąć skrzydła.

Phromborc (Ginekopolis)

Wszystko to mogłoby jednak pójść w powietrze, gdyby teoriami Kopernika nie zajął się Jan Retyk z Przedarulanii, który specjalnie załatwił sobie urlop z uniwersytetu w Wittenberdze, żeby pojechać do Kopernika i zostać jego uczniem (niektórzy widzą tu nawet potencjał yaoi). To właśnie on wraz z Giesem namówił kanonika do wydania De revolutionibus drukiem, a potem brał udział w przygotowywaniu dzieła. Nie obyło się oczywiście bez kontrowersji. Kwestia, czy za heliocentryzm groziły kary jak za herezje, nie jest tak ostra, skoro były to czasy reformacji, a Kopernika propsował biskup Dantyszek, który, gdyby miał podstawy wytknąć mu jakoweś heretyzmy, pewnie by wykorzystał okazję podczas wcześniejszego konfliktu. Tymczasem wydawca zmienił bez zgody autora przedmowę i tytuł (dorzucając orbium coelestium), widocznie chciał zarobić na najbardziej kontrowersyjnym fragmencie pracy. De revo ukazało się na krótko przed jego śmiercią i tej pory nie udało się ustalić, czy zdążył chociaż zobaczyć wydrukowany egzemplarz.

Jak wielkie było znaczenie tego dzieła? Jak jasny piernik!

Ponieważ informacje o wcześniejszych latach życia Kopernika są mocno fragmentaryczne, Górski usiłuje scharakteryzować go poprzez środowiska, w których bywał. Po przeczytaniu rzuca się w oczy charakterystyczna cecha psychiczna. Pełniąc rozmaite urzędy w diecezji warmińskiej, Kopernik sumiennie wykonywał wszystko, co mu polecono, ale choć miał okazje do większej kariery, nie miał w sobie zupełnie żądzy władzy. Wyśmiewano go nawet publicznie jako oderwanego od spraw ziemskich astronoma, ale wygląda na to, że monotonne życie w zamkniętym mikrokosmosie kapituły, kiedy mógł się zajmować tym, co go interesowało, było dla niego wystarczające.

"I am the centre of the universe, the wind of time is blowing through me..."

Książka jest napisana językiem naukowym, poprawnym stylistycznie, choć tu i ówdzie zdarza się dzika interpunkcja, a w jednym miejscu zauważyłem „wojnę trzydziestoletnią” zamiast trzynastoletniej. Uzupełnieniem jest kilkadziesiąt czarno-białych fotografii, tablica ginekologiczna Koperników i Watzenrodów oraz schemat przypuszczalnego pochodzenia portretów. Warto by natomiast przeczytać jakąś nowszą pracę, bo przez prawie 50 lat badania na pewno poszły do przodu. Np. dziś już wiemy, w którym miejscu katedry Mikołaj Kopernik został pochowany, a nawet zostały zbadane jego szczątki i zrekonstruowano komputerowo jego wygląd pod koniec życia.

Rekonstrukcja przedstawiona na bilecie wstępu do fromborskiej katedry

 

 

22. Jonathan Kellerman, Wina, przeł. Stanisław Rek, Warszawa 2012

I znowu out in L.A.! Tym razem młoda kobieta w ciąży znajduje w ogrodzie nowo kupionego domu w Cheviot Hills zakopane szczątki niemowlęcia. Wraz z porucznikiem Sturgisem przyjeżdża na miejsce zdarzenia doktor Delaware, nie tyle jako pomoc psychologiczna, co po prostu dlatego, że Milo otrzymał powiadomienie, kiedy jedli razem lunch. Z pozoru wszystko zdaje się proste: szkielecik był otulony skrawkami gazet z 1951, więc wystarczy znaleźć ludzi, którzy wtedy mieszkali na posesji. To już sprawia pewne trudności, a na ustalenie DNA ofiary trzeba se jeszcze poczekać, bo tak dawna sprawa ma niewielki priorytet. Wtem, po dwóch dniach, podwładny Sturgisa, detektyw Reed, dzwoni, że znaleziono kolejny szkielet niemowlęcia, i to w tej samej dzielnicy. Zanim policjanci i towarzyszący im psycholog zdążą się dobrze zastanowić nad sprawą, kawałek dalej odnajdują się zwłoki, tym razem świeże, dorosłej kobiety.

            Ponownie mamy do czynienia ze sprawą, w której doktor Alex pomaga policji po starej znajomości. Tak się m.in. składa, że zna się na samochodach, a właśnie jedyny użyteczny świadek sprzed pół wieku pamięta, jako jedną z nielicznych rzeczy, że przed domem, gdzie znaleziono szkielecik, stojał często wypasiony niebieski duesenberg SJ. Z czasem jednak sprawa tamtych dawnych szczątków schodzi na dalszy plan, a naszych bohaterów intrygują świeże morderstwa. W ramach śledztwa muszą jechać do San Diego, sprawa zatacza kręgi sięgające Idaho, a nawet Luizjany. Z bardzo fragmentarycznych poszlak udaje się sklecić powiązanie z bardzo tajemniczym małżeństwem przebrzmiałych gwiazd filmowych. Tak się składa, że przed paru laty ktoś od nich zwrócił się do Delaware’a o pomoc. Doktor zrobił wtedy pewien research, ale ostatecznie do współpracy nie doszło, dzięki czemu nie jest związany tajemnicą zawodową i może teraz dopomóc co nieco w śledztwie. Ale mimo wszystko jego terapeutyczne kompetencje odegrają pewną rolę w docieraniu do prawdy.

Oprócz podwładnych porucznika, detektywów Reeda i Binchy’ego, którzy robią swoje w tle i nie zabierają niepotrzebnie czasu antenowego, pojawia się (co prawda tylko przez telefon) od dawna niewidziany Delano Hardy, już na emeryturze. Bohaterowie idą też na obiad ze zgryźliwym komendantem, który pojawiał się wielokrotnie w Kłamstwach. Nową postacią jest ogromnie bezczelna dziennikarka, usiłująca wyciągnąć od Mila jakieś informacje, najlepiej jeszcze zanim on sam je zdobędzie. W wolnych chwilach Alex prowadzi terapię dziewczyny, która znalazła szczątki, oraz spędza czas ze swoją partnerką Robin i psem. Robin zaś pomaga mu nieco, wykorzystując znajomości w świecie celebrytów.

Z przeczytanych ostatnio Kellermanów ten ma najgorsze tłumaczenie. Na internetowej stronie luksusowej agencji pośrednictwa pracy widnieją „butlery, lokaje, kucharze”. Pojawiają się popularne kalki językowe: pacjentka mówi o psie Delaware’a, że „jest mięciutka jak wypchane zwierzątko” (zamiast pluszowe), policjantka zostaje nazwana „panią oficer”, mowa też wielokrotnie o „kultach” (zamiast o sektach). Adwokat „podciąga skarpetkę na bezwłosym goleniu”, a pewien dżentelmen na starym zdjęciu nosi chusteczkę w butonierce. O wuju Dela Hardy’ego narrator wspomina, że „dorastał w jednej z parafii zmiecionych przez Katrinę”. Nie chodzi tu o parafię kościelną, tylko o okręg administracyjny – w Luizjanie parafiami nazywa się to, co w pozostałych stanach nosi miano hrabstw. Tłumacz ma też osobliwe podejście do ichtiologii. Delaware i Robin w swoim ogrodowym stawie karmią za każdym razem „rybki”, co może brzmieć pieszczotliwie, a może brzmieć, jakby tłumacz nie doczytał, że nie chodzi o drobnicę rozmiaru akwariowego, tylko o japońskie karpie koi. Z drugiej strony trudno sądzić, żeby w stawie w parku miejskim pływały samogłowy, bo to istne byki, ważące od 200 kg do dwóch ton, w dodatku oceaniczne. Bardziej prawdopodobne, że jako „sunfish” autor miał na myśli jakieś gatunki bassowatych.

Redaktor polskiego wydania się natomiast nie popisał, dorzucając przypisy, które niewiele wyjaśniają. Gdy narrator wymienia nazwę Ozark, w przypisie czytam, że jest to „kraina naturalna w środkowej części USA (…) ze specyficznym środowiskiem kulturowym”. Specyficznym, to znaczy jakim?! Kiedy zaś w dialogu pada nazwisko O.J. Simpsona, redaktor uprzejmie wyjaśnia: „Zawodnik futbolu amerykańskiego i aktor filmowy oskarżony o kradzieże organizowane ze swoim gangiem Wojowników Perskich”. Oczywiście, O.J. Simpson kojarzy się przede wszystkim z jakimiś tam kradzieżami popełnionymi w wieku nastoletnim, a nie z kontrowersyjnym procesem o zabójstwo byłej żony? Dajcie spokój…

W ciągu całej powieści Milo Sturgis zjadł:

·       stek z polędwicy wołowej, sałatkę, trzy kulki lodów pralinkowych w polewie karmelowej i sosie ananasowym; whisky (chivas) nie wypił, bo prowadził;

·        cielęcinę z curry, kraba, kurczę i „tyle warzyw, że wystarczyłoby na plantację”, mowa też o jagnięcinie, ale nie jestem pewien, czy to nie błąd tłumacza; do picia herbata;

·       nogę kurczaka, miskę suchych płatków i resztę mleka z butelki;

·       bajgla z jajkiem, chili i cebulą, popitego zimną kawą;

·       twaróg z sosem barbecue, ale nie smakowało mu i nie dokończył, popił wodą z kranu;

·       obiad we włoskiej restauracji po drodze do San Diego, bez szczegółów;

·       stek z kością;

·       cielęcinę, kurczaki, homara i kraba, kulki mięsne „wystarczającej ilości, żeby nimi rzucać na Dogger Stadium” oraz „Himalaje podpłomyków, warzyw i misy tajemniczego sosu”;

·       „jakieś coś na śniadanie”;

·       żeberka, stek pieprzowy, ryż ze smażonymi krewetkami i smażonego kurczaka (komendant jednak wciągnął więcej).

Wbrew tytułowi, wina nie pojawiały się zbyt często. Pierwszy z indagowanych potencjalnych świadków, potomek właścicieli domu, pił wprawdzie sok z winogron. Milo proponował wino Alexowi w drodze do San Diego, Alex jednak wypił kawę.





poniedziałek, 13 grudnia 2021

Blond gitary, czyli muzyka z Faradaguła

 

Kolejne trzy płyty przyniosła mi w listopadzie wizyta na kiermaszu staroci przy ul. Michała Faradaguła, gdzie w serialu Rojst ’97 policjanci złapali po dłuższej pogoni podejrzanego narkomana.

 

Blondie, Blondie, 1976

45 lat minęło od wydania tej płyty, a Deborah Harry nadal nie została zdetronizowana w roli największej seksbomby rokendrola, choć wiele innych wokalistek próbowało (w tym, w latach zerowych, niejaka Victoria Harrison, występująca pod jakże bezczelnym pseudonimem Harry). I chyba już nie zostanie, bo wobec rozdrobnienia narracji popkulturowych czasy legend przeminęły i raczej nie należy się spodziewać nowych bogów i herosów rocka (jak mi się wydaje, ostatnim, raczej antyherosem, był Fred Durst; dzisiaj podobne osobowości totalne można jeszcze znaleźć w innych rejonach muzycznych, vide Lady Gaga i Kanye West). Tak czy inaczej, sprawy imażu zeszłyby na dalszy plan, gdyby nie towarzyszyła mu odpowiednio atrakcyjna muzyka. Trudno nie oprzeć się refleksji, że u Blondie ogromny dług ma np. Garbage.

            Debiut zespołu ukazał się w roku 1976, kiedy kształtowały się podstawy punk rocka i nowej fali. Nie ma tu jeszcze flirtów z disco w stylu Heart of Glass ani czegoś tak bezczelnie przebojowego jak Hanging on the Telephone, ale Blondie już prezentuje podstawy stylu i wypadł w nim całkiem chwytliwie. Najkrócej mówiąc, są to piosenki – raz dynamiczne, raz spokojniejsze – nawiązujące do tradycji popu z lat 60., a szczególnie żeńskich grup wokalnych ze stajni Phila Spectora, co zauważali już pierwsi recenzenci. Sami członkowie zespołu uważali się za nowofalowców, twierdząc, że imitacja tamtego stylu nie była ich zasadniczym celem – ale inspiracje są ewidentne. Klawiszowe staccato, klaskanie do rytmu, słodkie zaśpiewy chóralne – ale wszystko to przetworzone to przez wrażliwość późnych siedemdziesiątych (m.in. z syntezatorem). Czy to otwierający X Offender (piosenka ze słowem „sex” w tytule nie miała szans na porządną promocję w radiu, ale ze zmienionym tytułem i tak nie chcieli grać), żwawszy, rockandrollowy Little Girl Lies, czy coś bardziej sentymentalnego w postaci In the Flesh wzbogaconego brzmieniem dzwonów. Całkiem nowoczesny syntezator słychać w A Shark in Jets Clothing, występuje też najdłuższa na całej płycie solówka gitarowa.

Podobnie jak Ramones, Blondie związana była z nowojorskim klubem CBGB’s. W tej muzyce faktycznie unosi się jakiś trudno uchwytny nowojorski nastrój, znany choćby z Velvet Underground, choć tu w wersji bardziej hedonistycznej niż dekadenckiej, w czym ma udział zalotno-zadziorny głos Harry. Jest to oczywiście muzyka bardziej wyrafinowana niż Ramones, lecz pewne punkty styczne ma Rip Her to Shreds. Rozpędzony In the Sun to przypadek, w którym skojarzenia biegną w stronę wygładzonej i polakierowanej wersji The Stooges, a finałowy The Attack of the Giant Ants został przełamany odgłosami rodem z filmu katastroficznego.

Wydanie zawiera pięć bonusów. Oprócz singlowych wersji X Offender i In the Sun, nagranych dla wytwórni Private Stock, z którą Blondie się rozstała, aby longplaya nagrać już w Chrysalis, są to trzy utwory z demówki dla Instant Records, w tym sentymentalniejszy Out in the Streets oraz stoogesowato-rockandrollowa Platinum Blonde.



  

The Electric Flag, A Long Time Comin’, 1968

Obecność tej płyty na bazarze była dla mnie pewnym zaskoczeniem. Toć jest debiut przedstawiciela tego samego amerykańskiego nurtu, który wydał takie kapele jak Chicago czy Blood, Sweat & Tears: połączenie rocka, bluesa, jazzu, soulu i paru innych rzeczy, z trąbami w składzie. Grupa The Electric Flag sama określała się jako „American Music Band”, wyjaśniając na okładce płyty, że „American music is not necessarily music directly from America”.

Na czele zespołu stał gitarzysta Mike Bloomfield, którego możemy znać także z twórczości solowej czy Super Session z Alem Kooperem. Drugim szerzej znanym członkiem był śpiewający perkusista Buddy Miles, późniejszy współpracownik Jimiego Hendrixa i Carlosa Santany. Na basie grał Harvey Brooks, całkiem nieźle dudniący w większości utworów. Precyzyjna orientacja w składzie jest o tyle trudna, że muzycy wymienieni we wkładce nie do końca pokrywają się z tymi na zdjęciu. Stemzie Hunter nie został podany jako jeden z saksofonistów, ale widnieje na fotografii; z kolei główny wokalista, Nick Gravenites, według wykazu zajmuje się wyłącznie perkusyjnymi. Gościnnie wystąpili Richie Havens na sitarze i Paul Beaver na moogu, ale po kilku przesłuchaniach jakoś nie bardzo rzucili mi się w uszy.

W porównaniu z wymienionymi wyżej zespołami w muzyce Electric Flag jest więcej bluesa. Już za otwieracz służy standard Howlin’ Wolfa Killing Floor, rok później zinterpretowany przez Zeppelinów jako The Lemon Song. W tutejszej wersji brzmi jednak zupełnie inaczej: żwawo, z trąbami i nie tak obleśnie. Szybkiego, swingującego bluesa słychać w opracowaniu standardu Wine, a bardziej powłóczystego – w Texas. Bardzo ekspresyjnie wypada pan wokalista w rhythmandbluesowym You Don’t Realize z dedykacją dla Otisa Reddinga i Steve’a Croppera.

Najbardziej podobają mi się utwory z większą dawką soulu: Groovin’ Is Easy z żeńskim śpiewem w tle – we wkładce nieopisanym, ale doczytałem, że to Cass Elliot z The Mamas & The Papas – a także She Should Have Just i Sittin’ in Circles. Na singlu wyszedł najbardziej melodyjny i dynamiczny, kojarzący się nieco z późniejszym Chicago Over-Loving You; szkoda, że trwa tylko dwie minuty.

Bardziej jazzowe sprawy wysuwają się naprzód w prawie dziewięciominutowym Another Country. W pewnym momencie jazzująca piosenka z riffem sekcji dętej roztapia się w smyczkowym chaosie. Z niego wyłania się bossa nova, na której tle wybrzmiewa latynoskie solo gitary – być może to tu pojawia się gościnnie brazylijski gitarzysta Sivuca – po czym następuje repryza początkowego tematu.

Reedycja z 1988 ma bardzo ubogą wkładkę, ale za to cztery bonusy, w tym bluesowy standard Going Down Slow oraz przeróbkę Sunny, rhythmandbluesowego przeboju Bobby’ego Hebba z 1966. 


 

Czerwone Gitary, Czerwone Gitary 3, 1968

Do tej pory ten zespół jakoś omijał moją płytotekę. Czerwone Gitary często – i to praktycznie od początku – nazywano „polskimi Beatlesami”. Przy czym w roku 1968 panowie Klenczon, Krajewski, Skrzypczyk i Dornowski byli muzycznie tam, gdzie The Beatles w roku 1965.

Album jest dość nierówny. Utwory bardzo dobre sąsiadują z kiczowatymi, przy czym nawet te dobre piosenki są całkiem proste: czasem pogodne, jak Moda i miłość, czasem nastrojowe. Niekiedy aranżacje nieśmiało urozmaicają takie środki jak smyczki albo żeńskie chórki. Najbardziej kiczowato wypada W moich myślach Consuelo Krajewskiego, orbitujące w rejonach Tercetu Egzotycznego czy czegoś w tej podobie. Do jednej z dwóch powyższych kategorii trudno natomiast zaliczyć jednoznacznie Ładne oczy masz, niewątpliwie spory przebój – na festiwalu w Opolu wyróżniony nagrodą prezesa Radiokomitetu. W tym czasie było już wiadomo, że czynniki oficjalne spojrzą na „muzykę młodzieżową” łaskawszym okiem, jeśli dosypać do niej coś z ludowizny. Elementy folkloru słychać też w melancholijnej, wzbogaconej brzmieniem oboju Balladzie pasterskiej; obie są zresztą kompozycje Seweryna Krajewskiego.

Najlepsze momenty płyty to bubblegumowy przebój Krajewskiego Dozwolone do lat 18-tu oraz nastrojowe hity Krzysztofa Klenczona: Kwiaty we włosach i protest-song My z XX wieku, wzbogacony wiolonczelą, odgłosami maszerującego wojska i nalotu bombowego. Klenczon napisał też Gdy kiedyś znów zawołam cię, w latach 90. przypomniane przez grupę Big Day, a dziełem Seweryna jest nagrana z akompaniamentem orkiestry Jedno jest życie. Dwie pozostałe Gitary, z których jedna grała na perkusji – Jerzy Skrzypczyk i Bernard Dornowski – wniosły na płytę po jednej piosence: odpowiednio Jeśli tego chcesz z harmonijką ustną a la wcześni Beatlesi i żartobliwe Chciałbym to widzieć.

Jak to w latach 60., na singlach często ukazywały się nawet spore przeboje, które nie wchodziły na duże płyty, jednak w tym wydaniu nie uwzględniono żadnych bonusów, więc nie ma Anny Marii ani Białego krzyża

W późniejszych latach muzyka Di Rojte Gitares, opuszczonych najpierw przez Klenczona, a potem przez Krajewskiego, osuwała się w coraz większą estradową blurę, w której z rzadka trafiały się pojedyncze udane piosenki, ale pierwsze trzy płyty to nierówna, bo nierówna, ale jednak klasyka.


sobota, 4 grudnia 2021

W pończochach i w Wilnie (z frontu czytelniczego, cz. 7)

 

19. Hanka Grupińska, Najtrudniej jest spotkać Lilit.
Opowieści chasydzkich kobiet
,
Warszawa 2020

            Przyszło mi sięgnąć po opracowanie znanej reportażystki tematów żydowskich. Trzeba przyznać, że wydawca umie w promocję, zamieścił bowiem w blurpie frazę: „Lektura obowiązkowa dla widzów Shtisel i Unorthodox”. Jednak pierwsze wydanie Najtrudniej jest spotkać Lilit ukazało się w roku 1999, kiedy o Shtislu i Unorthodox jeszcze się nikomu nie śniło. Wydanie, które znalazłem, jest czwartym z kolei, a świat chasydów aż tak bardzo się, mimo wszystko, nie zmienił.

            Grupińska we wstępie wspomina o trudnościach, jakie stwarzało wejście w świat izraelskich chasydów, bardzo hermetyczny i nieufny wobec obcych. Trudności takie napotykają wszyscy zewnętrzni badacze tematu, a z kolei wewnętrzni nie mają odpowiedniego warsztatu. Autorka przyznaje zatem więc bez bicia, że jej relacja siłą rzeczy jest niedoskonała, ale zrób pan doskonałą.

Kiedy mówisz „chasyd”, widzisz faceta z brodą, w czarnym kapeluszu albo futrzanym sztrejmlu oraz chałacie, spod którego zamiast spodni czasem widać rajtuzy. A jaką postać sobie wyobrazisz na hasło „chasydka”? No właśnie. Świat chasydów to świat męski, kobiety zajmują się głównie domem i rodziną, można wręcz powątpiewać, czy to faktycznie chasydki, czy tylko żony i córki chasydów (dla ichnich mężczyzn sprawa jest oczywista), skoro z tytułu genderowego są zwolnione z przestrzegania wielu przykazań.

Generalnie sytuacja ultraortodoksów wygląda trochę znajomo: jako mniejszość społeczeństwa w erecu narzucają pewne elementy swojego sposobu życia świeckiej reszcie, rząd ustępuje, bo nie chce stracić ich głosów, a oni, otrzymując przywileje w rodzaju zwolnienia ze służby wojskowej czy dotacje do szkół religijnych, jeszcze mówią, że są przez świeckich Izraelczyków prześladowani gorzej jak przez hitlerowców. Z drugiej strony autorka podaje, że funkcjonujący wśród świeckich stereotyp ultraortodoksów ma sporo cech wspólnych z europejskim stereotypem antysemickim. Co ciekawe, z innej książki wiem, że polscy chłopi postrzegali „fusytów” wręcz przeciwnie, jako bardziej pobożnych i uczciwszych niż waniliowi Żydzi. Oczywiście świeccy uchodzą wśród charedi za ostatnich heretyków, ale jeden z rozdziałów poświęcony jest zjawisku powrotu do wiary przodków. Tzw. baalei tszuwa, mimo że wielu popada w typowo neoficki zapał, traktowani są jako ktoś z bagażem wcześniejszego, grzesznego życia, kto nigdy nie będzie wystarczająco tró. Niektórzy sami doszli do takiego etapu, że zaczęli odczuwać to brzemię.

            W pierwszych rozdziałach wypadło pokrótce nakreślić zjawisko izraelskiej ultraortodoksji. W potocznym rozumieniu charedi = chasyd, ale to zbytnie uproszczenie. Są przecież także mitnagedzi (zwani również litwakami, a na Węgrzech – aszkenazyjczykami), wywodzący się od uczniów Gaona Wileńskiego, który był wielkim przeciwnikiem chasydyzmu (a zarazem uważał, że pewne elementy świeckiego wykształcenia Żydowi nie zaszkodzą!), funkcjonuje też nawet ultraortodoksja sefardyjska. Nie mówiąc o tym, że sami fusyci są mocno podzieleni na zwolenników poszczególnych cadyków, bo jak tu porównywać Satmar z Chabadem? Grupińska stosuje podstawowy podział na charedi uznających Państwo Izrael i je odrzucających, aż do skrajnie skrajnych Neturei Karta, którzy negowali Holokaust i znosili się z Iranem, ale na etapie poprawiania kolejnego wydania książki byli już na drodze do wymarcia. Mowa też o różnicach między chasydami poszczególnych dworów, choć nie mamy tu do czynienia z wyczerpującym wykładem, jedynie z zarysowaniem tematu w taki sposób, żeby laik wyrobił sobie pojęcie. Z potężnymi dworami, takimi jak Ger (Góra Kalwaria) czy Chabad, koegzystują mniejsze, np. Sadogóra, a bywa, że sektę chasydzką ongiś wygasłą decyduje się odtworzyć ktoś, kto akurat ma pomysł i sponsora. Do tego dochodzą rozmaite rozłamy: Słonim Biały i Słonim Czarny, podział Chabadu na mesjanistów i antymesjanistów, a w dynastii Białej (Rawskiej) to już niedługo będzie więcej cadyków niż chasydów.

Jeśli zapytać, czym dana dynastia różni się od innych, odpowiedź zwykle sprowadza się do „nasza jest najlepsza”. Chasydzi z innych ugrupowań są zbyt liberalni, albo dla odmiany za bardzo restrykcyjni. Nie znaczy, że nie ma wypowiedzi na temat konkretnych różnic – ci noszą takie kapelusze, tamci owakie podkolanówki, jeszcze inni zakładają pejsy za ucho, a tamci pod ścianą więcej się rzucają przy modlitwie; te Żydówki golą głowy, a tamte tylko strzygą na krótko, te chodzą w chustkach, a tamte w perugach. Charakterystycznie brzmi wypowiedź chasyda dynastii Aleksander (z Aleksandrowa Łódzkiego), że zbyt wielu chasydów dziś się przejmuje takimi zewnętrznymi drobiazgami, a nie tym, o co w judaizmie chodzi naprawdę.  Simcha mówi z pogardą, że tamci w ogóle nie myślą, tylko ślepo przyjmują, co im rebe każe, a istotą wiary jest poszukiwanie, stawianie pytań i spieranie się.

            Gdzieniegdzie porusza się problem chasydyzmu polskiego. Dwory z Kongresówki (Galicjanie stanowią odrębną grupę) są zapomniane w dwójnasób – przez Polaków, których mało obchodzi żydowska przeszłość ich miejscowości, i przez Żydów, przegrywając konkurencję z bardziej prężnymi dynastiami węgierskimi, galicyjskimi czy litewskimi. Na ziemie polskie Grupińska powraca też przy okazji rozmów z ocalałymi z Szoa.

Zauważalna jest kwestia językowa: półtora wieku temu jidysz był językiem codziennej mowy, a hebrajski – liturgicznym. Dziś jest odwrotnie: wielu chasydów na co dzień mówi, jak i świeccy Izraelczycy, po hebrajsku, a po jidysz sięgają tylko w kojlelu, jesziwie czy chederze (bo w synagonie to już tradycyjnie hebrajski biblijny). Choć oczywiście są i tacy – znowu przypadek Satmer – którzy uważają hebrajski za święty język, jego współczesną wersję za świętokradztwo, a między sobą rozmawiają w jidysz.

Hanka Grupińska odbyła rozmowy z wieloma kobietami, mniej lub bardziej owocne. Jest wśród nich żona roszjesziwy ze Słonimia, rebecyn chasydów bełskich, nowojorska przedstawicielka Bobowej, która wyszła za chasyda Zanc i przyjechała do Izraela, ale też ocalona z Holokaustu przedstawicielka Gur z Bielska, która po wojnie porzuciła wiarę. Z jerozolimskiego Mea Szearim, podtelawiwskiego Bnej Brak, urodzone w Izraelu albo w Ameryce. Opowiadają o normalnym życiu chasydzkich kobiet: o obowiązkach domowych, wychowaniu dzieci, życiu religijnym, edukacji, swataniu, ślubie… Nawet o seksie – jedna z chasydek Gur wypowiada się w tym temacie zaskakująco otwarcie, choć nawet bardziej wymowne jest to, co postanawia przemilczeć.

W zdominowanym przez mężczyzn świecie ludziom żeńskim przypada rola zawodowych matek, żon i gospodyń, ale wiele musi również pracować zarobkowo, bo mężczyźni nie robią kariery, tylko studiują Torę i czasem tylko dostaną jakieś groszowe stypendia. Autorka zauważa paradoks, że edukacja Żydówek charedi ma na celu utrzymanie ich w niewiedzy – mają umieć czytać w jidysz, znać rachunki i zajmować się domem. Hebrajskiego często się nie uczą, bo nie muszą studiować świętych pism (u Satmerów mają nawet zakaz – w Chabadzie za to obowiązek). Z jednej strony są zwolnione z licznych obowiązków religijnych, które muszą wykonywać mężczyźni, ale z drugiej strony – te właśnie obowiązki są w rozumieniu chasydów wielkimi zaszczytami…

Zasadnicze pytanie stawiane przez książkę brzmi: czy to dobrze być kobietą w świecie chasydów, zali nie? Same rozmówczynie oczywiście powiedzą, że bardzo dobrze. Do innego świata ich nie ciągnie, nie znają go i znać nie chcą. Nieskomplikowane życie, w którym znają swoje obowiązki, a w razie czego zawsze mogą zapytać męża albo rabina, zupełnie im wystarcza.

Ciekawe zresztą, czy przynajmniej niektóre z wywiadowanych Żydówek naprawdę tak uważają, czy takie jest tylko ich oficjalne zdanie. Niektóre ortodoksyjki tęsknią przecież za światem zewnętrznym, a nawet do niego uciekają, o czym świadczy przypadek wspomnianego serialu Unorthodox, opartego na historii prawdziwej, acz nieco ubarwionej (tam wprawdzie mieliśmy chasydkę nowojorską). Perspektywa tych, które odeszły, też się pojawia – w rozdziale noszącym ten sam tytuł co cała książka: dla nich odejście od „świętego” życia było wyzwoleniem. Wielu innym wystarczają, jak to nazywa autorka, szczeliny w murze: radio w kuchennej szufladzie, świecka gazeta albo, w skrajnych przypadkach, trzydniowy wypad z przyjaciółkami do Tel Awiwa, gdzie mogą oglądać telewizję i ćwiczyć na siłowni.

W porównaniu z pierwszym wydaniem książka wzbogacona jest o dwa dodatkowe rozdziały, mówiące o tym, jak ostatnio zmienił się świat chasydów i co przez ten czas słychać u bohaterek. Co prawda fragmenty te powstały przy okazji poprzedniej reedycji, czyli w 2007. Z tej perspektywy niektóre sformułowane prognozy okazały się nietrafione. Jeden z rozmówców autorki wieścił, że w 2020 połowę Żydów w Izraelu będą stanowić charedi i może nawet doczekają się swojego premiera. Mamy rok 2021 i na razie dociągnęli do 12,6%, premierem jest świecki prawicowiec (w koalicji z antyklerykałami), a partie religijne znajdują się w opozycji. Kto inny przewidywał, że Chabad bez rebego rozleci się po jakichś piętnastu latach, a tymczasem trzyma się nadal. Ogólnie rzecz biorąc, szczeliny w murze poszerzają się, dzięki internetowi i nie tylko.

Językowo jest bardzo dobrze, chociaż nie idealnie. Gdzieniegdzie pojawia się „ubieranie podkolanówek”. Czasami też rozjeżdża się rozróżnienie h/ch, dla hebrajskiego zasadnicze, ale niewystępujące w transkrypcjach anglojęzycznych. Co się tyczy tłumaczenia ha-Szem jako „Imię” i ha-Arec jako „Kraj”, to oczywiście każdy judaista będzie wiedział, o co chodzi, ale nie jest to praktyka specjalnie przyjęta w polskiej literaturze przedmiotu.

            Nie wiem, kto wykonywał przypisy do tekstu, ale zrobił kawał porządnej, nikomu niepotrzebnej roboty: np. w tekście mowa o Igalu Amirze, zabójcy premiera Icchaka Rabina, a przypis informuje, że Igal Amir był to zabójca premiera Icchaka Rabina. Albo w tekście stoi, że do organizacji Eida Charedit należy Satmer, Toledot Aharon, Duszynski i Erloj, a przypis wyjaśnia, że Eida Charedit jest to organizacja, do której należą Toledot Aharon, Satmer, Duszynski i Erloj. Oczywiście bywają też przypisy pożyteczne, jak ten dotyczący wieloznaczności słowa „rebe”.

            Aneks stanowią tablice genealogiczne poszczególnych dynastii chasydzkich. I tu poważny byk rzeczowy: Satu Mare to NIE JEST Sátoraljaújhely! – chociaż rebe Teitelbaum założył dynastię w Újhely, to jego potomkowie osiedli w siedmiogrodzkim Szatmár i to od węgierskiej nazwy tego miasta pochodzi nazwa skrajnego odłamu chasydów. Trudno też uwierzyć, że Szlomo Halewi z Karlina został zabity w czasie powstania kościuszkowskiego, skoro jako datę śmierci podano 1792 r.

             Książka rzeczywiście uchyla zasłony her(m)etycznego świata fusytów, a równocześnie jest napisana w sposób jasny i przejrzysty dla gojów. W tym również, faktycznie, dla fanów Shtisla, którym łatwiej będzie zrozumieć np., dlaczego ojciec głównego bohatera nie pozwolił uczniom oglądać pokazu lotniczego z okazji Dnia Niepodległości.

 

Cytat: „Ostatnio pojawił się w Bnei Brak biznesmen z Brazylii, który wskrzesza sektę Wolbrom. Złośliwi powiadają, że choć już zbudował beit midrasz, nie ma jeszcze chasydów”.

 

 

20. Wojciech Zawadzki, Pomorze 1920, Warszawa 2015
(z serii Historyczne bitwy)

            Tę książkę wybrałem sobie na wyjazd do Torunia.

            W potocznym odbiorze wojna polsko-bolszewicka wydaje się prosta jak gonitwa dwóch drużyn od jednej bramki do drugiej. Najpierw my ich do Kijowa, potem oni nas z Kijowa do Warszawy, ale wtedy dostali łupnia i my ich zaś spod Warszawy za Niemen, a na koniec wszyscy pojechali do Rygi. Tymczasem mało brakowało, aby Armia Czerwona dotarła do Torunia i Grudziądza, a stamtąd do Poznania, lecz została zatrzymana pod Brodnicą.

            Działania na Pomorzu to dość mało znany wycinek polskich wojen o granice w latach 1918-1920. Lukę tę usiłuje zapełnić habełek ppłk. rez. Wojciecha Zawadzkiego. Były dyrektor Pomorskiego Muzeum Wojskowego w Bydgoszczy rozpoczyna od mniej lub bardziej udanych pomorskich akcji niepodległościowych przeciw Niemcom w czasach, gdy za miedzą toczyło się już powstanie wielkopolskie. W następnej kolejności opisuje operację rewindykacji Pomorza, przeprowadzoną późną zimą 1920 r. przez generałów Hallera i Dowbor-Muśnickiego. Stolicą nowego województwa stał się Toruń.

Autor przyznaje, że jego książka jest pierwszą w ogóle próbą opracowania tej dziedziny. Wobec tego pracuje głównie na źródłach najróżniejszych  i już w tych pierwszych rozdziałach trzeba stwierdzić, że lubi tę robotę, chętnie cytując in extenso obszerne fragmenty, od wspomnień uczestników po oficjalne dokumenta. Przy szczegółowym opisie uroczystości przyłączenia Pomuerza do Polski został nawet przytoczony wierszyk wyrecytowany przez jedną z miejscowych dziewczynek gen. Hallerowi. Trochę mnie zdziwiła informacja, że żołnierze polscy przywrócili Rzeczypospolitej Kamień Pomorski, ale sprawdziłem i okazało się, że tak się wtedy nazywał Kamień Krajeński.

Omówione są też kwestie wojskowości pomorskiej. Wielu Pomorzan służyło jeszcze w Wojskach Wielkopolskich, gdzie sformowano z nich odrębną dywizję. Po inkorporacji byłej dzielnicy pruskiej zaczęto tworzyć lokalne jednostki. Pomorze było w RP jedynym województwem, gdzie ochotnicy przeważali liczebnie nad poborowymi, i to aż dwukrotnie. Autor przytacza też kontrowersyjną odezwę gen. Bolesława Roi w kwestii tworzenia straży obywatelskich, uważaną przez niektórych za próbę oddania władzy w rejonie w radykalne ręce. Roja sprawia wrażenie dość lewicowego generała polskiego: we wkładce ilustracyjnej widać jego odezwę z czasów radzieckiego najazdu, wykorzystującą hasło, że bolszewicy sprzeniewierzyli się idei komunizmu.

            Operacja przyłączania Pomorza odbyła się w czasie, gdy na wschodzie toczyła się już wojna z RSFSR. Po odwrocie spod Kijowa doszło więc do tego, że nie tylko Warszawa stanęła w obliczu bolszewickiego natarcia, ale siły 3. Korpusu Kawalerii Gaja Bżyszkiana ruszyły na północ, zbliżając się do Pomorza.

Tymczasem większość regularnych sił pomorskich odeszła na front już dużo wcześniej i do obrony Pomeranii mało kto został. Na drodze dywizji Armii Czerwonej stanęła początkowo Grupa Operacyjna „Działdowo” płk. Habicha, sklecona z najróżniejszych pododdziałów z różnych parafii; braki żołnierza osiągnęły proporcje tak dramatyczne, że znalazła się wśród nich kompania szturmowa por. Konrada Szramki-Gliszczyńskiego, sformowana ze zwolnionych z więzienia kryminalistów. Tak szczupłe siły nie mogły jednak powstrzymać bolszewików ani pod Mławą, ani pod Działdowem, ani nawet pod Brodnicą; a tu jeszcze trzeba było strzec się Niemców oraz pilnować Wisły i linii kolejowych jako niezwykle ważnych arterii, którymi alianckie zaopatrzenie szło z Gduńska.

            W tym okresie odpowiedzialność za obronę Wisły na południowym pomorzu objął gen. Kazimierz Raszewski, uważany za jedynego w ówczesnym WP generała wywodzącego się z armii niemieckiej. Zawadzki jest najwyraźniej jego szalikowcem, o czym świadczy mocno spekulatywny rozdział na temat nieistniejącej Armii Zachodniej, którą Raszewski miałby wówczas dowodzić. Armia taka nie powstała, ale zdaniem autor, mogła powstać, bo z poszlakowych podstaw – jak enigmatyczne sformułowania we wspomnieniach generała, np. że w czasie pobytu w Warszawie otrzymał od Piłsudskiego jakieś specjalne instrukcje – da się wywnioskować, że powstać musiała. Ponadto Zawadzki sugeruje, że Raszewski celowo wybrał Brodnicę jako miejsce bitwy, korzystając z koncepcji von Moltkego.

            Omówione zostają przygotowania Pomorza do obrony przed ofensywą radziecką na linii Wisły, wraz z organizacją poszczególnych fortów. Komendantem Grudziądza był wówczas Karol Olbracht Habsburg, z żywieckich Habsburgów. Cała linia obsadzona była tak cienko, że aż dziw, iż Raszewskiemu udało się jeszcze wygospodarować jakiekolwiek siły dla walki z bolszewikami w polu. Punktem kulminacyjnym opracowania jest bitwa brodnicka, w której siły polskie zmusiły dwukrotnie silniejszego nieprzyjaciela do odwrotu do Prus; co prawda opis jej autor przepisuje właściwie z przedwojennej pracy Sylwestra Bizana.

            Rzuca się w oczy maniera autora, polegająca na kombinacji patriotycznej emocjonalności ze staroświeckim stylem językowym. Sprawia to wrażenie, jakbym faktycznie czytał jakąś zaginioną przed laty pracę z czasów międzywojennych. Kojarzy się też z niesławną Limanową 1914 Wacława Polakiewicza, tyle że narracja Zawadzkiego jest mimo wszystko całkiem przejrzysta i do stylu w końcu idzie się przyzwyczaić. Szkoda tylko, że redakcja i korekta tradycyjnie grały w kapsle, przepuszczając zarówno wielokrotnie „Reichswerę” (?), jak też nagłe zmiany czasu na teraźniejsze albo wytłoki frazeologiczne w rodzaju „wysiłek Pomorzan w zwycięstwo powstania” czy „tę samą, jak powstańcy w Wielkopolsce”. Karol Olbracht Habsburg wstępuje do Wojska Polskiego w roku 1910, z kolei Adrian Carton de Wiart staje się „gen. de Wiatrem”. I co to jest „wielowyjątkowość”?

            Okładkę projektował Marek Szyszko i przedstawia ona polskich ułanów szarżujących na radziecką piechotę. W późniejszym Ciechanowie 1920 przedstawił podobną scenę, tyle że tym razem bolszewicy byli na koniach. Wklejki z ilustracjami są dwie, z czego drugą zajmują same portrety. Książkę uzupełniają cztery proste, lecz w miarę czytelne mapy oraz szkice biograficzne kilkudziesięciu uczestników opisywanych wydarzeń (chociaż von Moltkego mógł sobie autor darować).

Ciekawostką lingwistyczną jest przytoczona rozmowa telegraficzna Habicha z por. Ujejskim z naczelnego dowództwa, a to dla pozdrowienia, jakiego używa drugi, zwracając się do oficera starszego stopniem.

 

21. Leszek Kania, Wilno 1944, Warszawa 2013 (z serii Historyczne bitwy)

            Po dwudziestu książkach wracam kolejnym habełkiem do udziału AK w końcowym etapie II wojny światowej, ale tym razem na Polskolitwie, gdzie latem 1944 Armia Krajowa postanowiła, jak mówi wieszcz, „dom oczyścić z śmieci” przed przybyciem Armii Czerwonej.

            W pierwszych rozdziałach bez zbędnego lania wody nakreślone jest tło: obrona Wilna przed Armią Czerwoną we Wrześniu (zwięzłość tym bardziej wskazana, że o tych zdarzeniach habełka już wydano, i to dawno temu), czasy okupacji radzieckiej przedzielonej okresem przynależności Wileńszczyzny do Litwy, a potem panowanie niemieckie. W telegraficznym skrócie autor omawia kształtowanie się wileńskiej konspiracji, więcej miejsca poświęca tamtejszemu sądownictwu Polski Podziemnej. Wbrew temu, co można zobaczyć np. w Stawce większej niż życie, wyroków śmierci nie wydawano przez widzimisię, tylko po procesie, prowadzonym przez przedwojennych prawników. Inna sprawa, że często były wydawane pochopnie, co częściowo łagodziła stosunkowa nieudolność wileńskiej „egzekutywy” w porównaniu do likwidatorów warszawskich. Dalej omówiona została masakra oddziału „Kmicica” przez partyzantów radzieckich oraz powstanie na bazie niedobitków 7. Brygady Partyzanckiej pod dowództwem „Łupaszki”.

            Fragmenta dotyczące operacji „Ostra Brama” zaczynają się od przygotowań. Problem polegał na tym, że w odbiciu Wilna z rąk wycofujących się Niemców udział miały wziąć dwa okręgi AK: wileński i nowogrodzki, a ich dowódcy, „Wilk” i „Prawdzic”, bardzo za sobą nie przepadali. W Nowogródku gen. Komorowski zarządził zmiany personalne, ale to nie załatwiło wszystkich problemów. Autor omawia koncentrację sił AK, wsiadając przy okazji na ulubionego konika (pisuje do „Palestry”) – sądów polowych i wyroków wydawanych w tym okresie. Po polskich przygotowaniach omówione też zostają siły niemieckie i radzieckie biorące udział w tych działaniach. W tym miejscu trzeba wspomnieć o prostowaniu przez Kanię mitów rozpowszechnionych przez oficjalne źródła radzieckie i bezkrytycznie po nich powtarzające opracowania, jakoby we Wilnie było 17 tys. wojska niemieckiego i 60 czołgów. Żołnierzy było tam co najwyżej połowę tej liczby, i to bardzo zróżnicowanej jakości, a czołgów nie było w ogóle (autor mówi, że wcale nie było broni pancernej, a chwilę później, że kilkanaście dział samobieżnych – z czego idzie rozumieć, że on za „broń pancerną” uważa wyłącznie czołgi).

Stosunek sił wydawał się korzystny dla AK, ale w praktyce wyszło inaczej, m.in. dlatego, że spora część polskich oddziałów partyzanckich nie zdążyła dotrzeć na rozpoczęcie ataku, a wywiad był marny i ani nie rozpoznał niemieckich umocnień w Wilnie, ani nie zorientował się, że przeciwnik w ostatniej chwili otrzymał posiłki. Wobec tego atak z 6 lipca przyniósł duże straty, nie osiągając praktycznie żadnych sukcesów militarnych. Nawet kiedy w następnych dniach Radzianie podciągnęli czołgi i artylerię, to zdobywanie Vilniusa kosztowało ich wiele krwi, a twarda obrona gen. Rainera Stahela dała Niemcom czas na odtworzenie linii frontu. Przebieg walk byłoby całkiem dobrze czytać, posiadając przyzwoitą mapę Wilna, niestety w tej pracy jej zabrakło.

Ty jesteś jak kolejarzem / Минус
В том, что мы забыли, как выглядит Вильнюс


Po walkach miejskich omówiony został bój pod Krawczunami, gdzie niemieccy spadochroniarze z trudem przebili się przez pozycje radzieckie i siły AK. Nie zapomniał też L. Kania o tym, co się działo po zakończeniu działań, kiedy to niedawni towarzysze broni pokazali polskim partyzantom swoje prawdziwe oblicze.

            Styl jest dość wciągający, momentami nawet z lekka fabularyzowany (z dialogami). Autor ma wprawdzie skłonność do słów „jednakowoż” i „epopeja”, czasem zdarzają mu się byki gramatyczne. Przekręca też nazwę litewskiej formacji kolaboracyjnej Vietinė Rinktinė (Korpus Terytorialny) na „Vietine Retkine” i zdarza mu się użyć pokracznego słowa „samolotoloty”, które ostatnio widziałem w habełku jeszcze z czasów PRL.  

Jeśli chodzi o wizję świata i człowieka, to Wilno nie powiela łopatologicznej narracji „dobrzy Polacy, źli Niemcy, Rosjanie, Litwini i reszta świata”. Jednoznacznie negatywnie przedstawieni są tylko ludzie radzieccy, praktycznie niedaleko im do orków. Wiadomo, że radzieccy partyzanci raczej nie zajmowali się na co dzień przeprowadzaniem staruszek przez jezdnię, ale bez przesady z tą soczystością języka. A tak poza tym – wspomina Kania o historycznie wielokulturowym obliczu Wilna, ale i o tym, że w roku 1920 etnicznych Litwinów było tam naprawdę mało. Rozkaz Rydza-Śmigłego z 1939 o niepodejmowaniu walki z Armią Czerwoną określa jako bardzo szkodliwy, może wręcz zbrodniczy, ale decyzję komendanta Wilna o podporządkowaniu się mu – jako bardzo trudną, lecz zrozumiałą. Trochę wprawdzie romantyzuje postać „Łupaszki”, nie zaprzecza jednak, że rozstrzeliwał a to niemieckich jeńców, a to litewską ludność cywilną, co było samowolą i plamą na całej historii wileńskiej AK (mord w Glinciszkach miał być odwetem za zbrodnie popełniane przez litewskich policajów, jednak „Łupaszka” nie wiedział, że „Wilk” już polecił przeprowadzić w tej sprawie formalne śledztwo). Decyzję o powstaniu w Warszawie nazywa szaleństwem, w tym kontekście, że powstanie w Wilnie było szaleństwem dużo mniejszym.

Kania korzystał z szeregu opracowań, a także wspomnień, dzięki którym pojawia się perspektywa indywidualna. Oprócz strony polskiej mamy okazję obserwować zdarzenia z punktu widzenia Eugena Hinnena, Szwajcara służącego w niemieckich wojskach spadochronowych, który brał udział w obronie lotniska na Porubanku. Inny fragment z „poziomu ziemi” dotyczy radzieckiej snajperki Rozy Szaninej; ani jej, ani Hinnena nie mogę znaleźć w bibliografii, a w tekście brak odnośników bibliograficznych.

Okładkę, całkiem niezłą, zaprojektował Marek Szyszko. Wklejki z ilustracjami są dwie, głównie z portretami uczestniczących dowódców (przede wszystkim AK). Niektóre ze zdjęć pochodzą  z archiwów cyfrowych i to niestety widać – kompletnie rozpikselowana jest np. znana fotografia akowców i czerwonoarmistów na ulicach Wilniusa. Tekstowi towarzyszą cztery mapy. Pierwsza przedstawia wprawdzie podział Wilna na dzielnice, ale jest to całkiem nieczytelny skan z mapy z 1935 r., na który autor naniósł własne oznaczenia, co niewiele poprawiło jego czytelność.