wtorek, 25 kwietnia 2023

Skórzana kurtka ślubna i skrzypce z recyklingu, czyli lutowe nabytki płytowe

 Luty był owocnym miesiącem w dziedzinie nabytków płytowych, głównie dzięki bogatemu wyborowi na targu staroci, ale nie tylko.

 

Breakout, Na drugim brzegu tęczy, 1969

            Płytę, na której big beat stał się polskim rockiem, miałem dawniej w wersji winylowej. Teraz wykorzystałem okazję, żeby sprawić sobie kompakt.

            Kiedy zespół z Rzeszowa występował jeszcze pod nazwą Blackout, był w zasadzie typowym zespołem bigbitowym, co prawda nieźle rokującym. Dopiero pod kuratelą Franciszka Walickiego (twórcy samego pojęcia „big beat”, odkrywcy m.in. Niebiesko-Czarnych i Niemena, który imię Czesław zawdzięczał jego żonie) grupa, przemianowana na Breakout, naprawdę rozwinęła skrzydła. Zabrał on podopiecznych do Holandii, gdzie mieli okazję usłyszeć na żywo największe gwiazdy swoich czasów i kupić profesjonalny zachodni sprzęt.

       Debiutujący Breakout stał jeszcze jedną nogą w wiadrze bigbitowym. Takie fragmenty jak Nie ukrywaj – wszystko wiem (solo na harmonijce) albo smutne Powiedzieliśmy już wszystko ciągle jeszcze trzymają się kanonów polskiej muzyki młodzieżowej, co prawda na najwyższym poziomie i Nalepa grywa już solówki. Podobnie Masz na to czas, z tym że muzycy dają dowód erudycji, cytując Satisfaction Stonesów. Płyta zawiera też Wołanie przez Dunajec jako ślad ówczesnej mody na folklor, z gościnnym występem Alibabek.

Z drugiej strony – mamy do czynienia z całkiem nową jakością. Płytę rozpoczyna Poszłabym za tobą, prawie hardrockowe uderzenie, przełamane spokojniejszą, fletową wstawką Włodzimierza Nahornego. Nie mniej czadowy jest utwór tytułowy, w którym Breakout zgłasza już akces do świata psychodelii: rasowy bluesrockowy riff gitary basowej, sfuzzowane zagrywki Nalepy, a przede wszystkim jazzowy saksofon Nahornego. Nawet dzisiaj robi to wrażenie, a w 1969 musiało po prostu wyrywać z butów. W porównaniu z tymi dwoma największy przebój, Gdybyś kochał, hej!, wypada najbardziej standardowo.

Kanał między obydwoma nurtami wyznaczają dwie przeróbki. Czy mnie jeszcze pamiętasz to, jak wiadomo, sentymentalna piosenka z wczesnego okresu kariery Czesława Niemena, ale Nalepa z zespołem przerobili ją całkiem po swojemu, dodając dużo rockowego łomotu i oczywiście solo saksofonu. Wymowa utworu, w wersji genderowo odwróconej, jest przy tym bardziej gorzka niż w oryginale. Z kolei Gdzie chcesz iść to utwór jeszcze z czasów Blackoutu, w nowej wersji porządnie rozbudowany i z kontrastami dynamicznymi.

            Teksty napisali Walicki (pod pseudonimem Jacek Grań), Bogdan Loebl i w jednym przypadku Marek Gaszyński. „Królika trzymać w dłoniach i głaskać dłonią jego sierść” – to ile w końcu ona miała rąk?

            Reedycja z roku 2020 zawiera błąd w liście utworów, przypisując autorstwo Czy mnie jeszcze pamiętasz Nalepie, zamiast Czesławowi Niemenowi. 


 

Leash Eye, Hard Truckin’ Rock, 2013

Leash Eye, czyli po prostu Liszaj, powstał z inicjatywy Arkadiusza „Opatha” Gruszki, byłego członka grupy Corruption, która zaczynała od thrash/death metalu, a potem obrała kurs stoner-metalowy. Tę ostatnią konwencję prezentuje również Leash Eye. Na okładce widać potężny amerykański ciągnik siodłowy, który adekwatnie ilustruje wykonywaną przez zespół muzykę.

Hard Truckin’ Rock, trzeci album w jej dorobku, jest dość jednostajny, z utworami podobnymi do siebie. Ciężarowe riffy, motoryczne rytmy, zachrypnięty, pełen testosteronu głos wokalisty Sebba Pańczyka – soundtrack do jeżdżenia walcem drogowym, przesycony wonią alkoholu, tytoniu i smaru. Wszystko to daje efekt dość podobny do szwedzkiej kapeli Spiritual Beggars (w każdym razie z okresu Ad Astra). W składzie jest klawiszowiec, lubiący organy Hammonda, ale dokłada się on raczej do ogólnej magmy brzmieniowej niż wychodzi na pierwszy plan.

Z całej jednostajności wyróżniają się pojedyncze momenty. Otwieracz Fight the Monster, poświęcony choremu synowi wokalisty, ma silny groove, ale najciekawsze jest spowolnienie, przeradzające się w melodyjną solówkę gitarową. Drugie ciekawe solo wyskakuje w S.B.F. Anthem, a wkrótce po nim drumla. Spokojniejsze utwory (ale nie na tyle, żeby je nazywać balladami) są dwa: Been Too Long, kojarzący mi się z Alice In Chains, i jadąca monumentalnym fortepianem Never Enough, gdzie Sebb brzmi momentami (kiedy nie chrypi) jak Ian Gillan. Licznik pokazuje prawie 12 minut, ale utwór trwa tylko 6, a po pauzie następuje ukryty instrumentalny bonus, gdzie organista Voltan w końcu dostaje większe pole do popisu.

W dwóch utworach gościnnie śpiewa w tle Krzysiek Sokołowski z Nocnego Kochanka, ale nie słychać go za bardzo.

  

Runrig, Mara, 1995

Jest to dziewiąta płyta szkockiego zespołu folkrockowego, którego jądro tworzyli bracia Rory i Calum MacDonald, alias Ruaraidh i Calum Dòmhnallach, oraz wokalista Donnie Munro vel Donaidh Rothach (zaraz potem opuścił grupę, a później został rektorem Uniwersytetu w Edymburku). Jak widać, muzycy czuli przywiązanie do szkockiego języka gaelickiego, a nawet udało im się wprowadzić parę piosenek w tej archaicznej mowie na listy przebojów. Na albumie Mara, który nadszedł już po okresie największych sukcesów Runrig, są tylko dwa takie utwory: Meadhan Oidhche air an Acairseid i Thairis air a Ghleann. Pierwszy jakby z zabawy ludowej, a drugi cokolwiek „zamglony”, jak tradycyjny air.

Elementy celtyckie przenikają się tu z elegancko skrojonym postnowofalowym pop-rockiem lat 80. Konwencja z grubsza podobna jak irlandzki Clannad, tyle że ten drugi robił to lepiej; no i oczywiście Clannad to Irlandczycy, a Runrig – Szkoci. Dwuminutowy wstęp Day in a Boat może zniechęcać do słuchania – syntezatorowa mgła, w której wiszą melancholijne zaśpiewy. Potem jest już ciekawiej. Nothing Like the Sun o transowym rytmie kojarzy mi się z celtycko-elektronicznymi eksploracjami Mike’a Oldfielda z tego samego okresu. W pewnym momencie pierwszoplanową rolę przyjmują dudy. Do najbardziej udanej części płyty należy melancholijny air The Mighty Atlantic / Mara Theme, którego solenną monumentalność wzmagają smyczki Royal Scottish National Orchestra oraz słyszalny w tle Glasgow Hebridean Gaelic Choir, a i lira korbowa się gdzieś zaplątała. Bardziej nastrojową stronę reprezentują ballada Road and the River i wzbogacony akordeonem The Dancing Floor. Instrument ten pojawia się też w motorycznym The Wedding, który ma w sobie coś z grubsza springsteenowskiego. Na płycie brakuje utworu tak między oczy przebojowego jak wydany osiem lat wcześniej The Cutter, ale najbliższym odpowiednikiem, łączącym rzewną melodykę z motorycznym rytmem, jest Things That Are.

 

Blur, The Magic Whip, 2015

Zespół Damona Albarna ścichapęk reaktywował się po 12 latach, i to z gitarzystą Grahamem Coxonem, którego zabrakło na ostatniej płycie przed rozpadem. Na pierwszy rzut oka trudno zgadnąć, że mamy do czynienia z albumem Blur: wszystkie napisy na okładce, z wyjątkiem drobnego druczku na tylnym grzbiecie, wykonane są po chińsku. Żeby sprawdzić tytuły utworów, trzeba zajrzeć do książeczki.

Coś ze starego dobrego Blur słychać już w początkowym, utrzymanym w średnim tempie Lonesome Street. Podobny klimat spotyka się w po angielsku filuternym I Broadcast czy w wysoce chwytliwym Ong Ong. Powrót do czystego britpopu był jednak po tylu latach niemożliwy; bardziej awangardowe terytoria, które muzycy eksplorowali na trzech ostatnich płytach, gdzieś im się odłożyły z tyłu głowy. Nawet tam, gdzie melodyka ma w sobie typowo Albarnowską lekkość i ironię, aranżacje pozostają odległe od zwykłej gitarowości: trochę elektroniki, różne kanty, dysonansowe w tle odgłosy. Mój ulubiony fragment w tej kategorii to singlowy Go Out, oparty na jednostajnym, motorycznym rytmie, który budzi skojarzenia z The Bogus Man Roxy Music, berlińskim okresem Davida Bowiego czy wreszcie drugim po Blur najsłynniejszym projektem Albarna – wirtualnym zespołem Gorillaz. Żeby słuchacz jeszcze mniej zrozumiał, w teledysku widzimy chiński program kulinarny.

Całkiem dobrze wchłaniam utwory „spokojniejsze” (tzn. w wolniejszym tempie, bo jakiś niepokój się tam jednak kryje), jak New World Towers albo Pyongyang. Trochę mniej przypada mi do gustu Thought I Was a Spaceman, dość depresyjny (a przy tym najdłuższy na płycie). Ponura, lecz wpadająca w ucho melodia Ice Cream Man dlaczegoś kojarzy mi się z Kultem. Jeszcze bardziej odlotowe skojarzenia budzi There Are Too Many of Us, gdzie kanwę stanowią orkiestracje brzmiące podobnie do jednego z utworów Dead Can Dance, chociaż pod względem melodyki jest to raczej britpopowa ballada. Odrobinę soulu wpuszcza za to Ghost Ship.

Całkiem nieźle wyszedł Blur ten powrót, szkoda tylko, że od tej pory nie słychać, żeby nagrali coś nowego. 


 

The Levellers, The Levellers, 1993

Inne niż Runrig wcielenie brytyjskiego folk-rocka – tym razem wywodzące się z punku, poza tym, że zaangażowane politycznie. Nie bez przyczyny kapela dowodzona przez Marka Chadwicka nosi nazwę radykalnego ugrupowania z czasów XVII-wiecznej republiki angielskiej, za symbol zaś obrała znak anarchii przerobiony na celtycką potrójną plecionkę.

Zasadniczo mamy tu dynamiczną postpunkową jazdę, całkiem zbliżoną do muzyki New Model Army. W konwencji takiej utrzymane są utwory jak Warning (z gościnnym udziałem sekcji dętej The Kick Horns), 100 Years of Solitude albo Broken Circles. O element ludowy dba skrzypek Jon Sevink, który zgodnie z wyznawanymi przez grupę ekologicznymi wartościami gra na skrzypcach z recyklingu, wykonanych z elementów kilku rozbitych egzemplarzy; jego reelowate melodie dodają charakteru np. spokojniejszemu Is This Art? Dla odmiany trochę „westernowego” klimatu (z harmonijką) przynosi spokojniejszy The Likes of You and I.

Bardziej tradycyjne oblicze pokazuje grupa w Dirty Davey autorstwa Nicka Burbridge’a, regularnej piosence folkowej, gdzie gęślom wtóruje tin whistle. Z kolei Julie przechodzi z tęsknej ballady, wzbogaconej skrzypcami, w air na dudach i lirze korbowej (gościnnie Jem Finer z The Pogues). Najbardziej w bok wypada This Garden, z didjeridu, manchesterską taneczną rytmiką i kobiecym wokalem w tle.

Na końcu znalazł się krótki utwór ukryty, odtworzony od końca.

 

 

Creedence Clearwater Revival, Bayou Country, 1969

Na drugim albumie Kredensiaków znajduje się ich bodaj największy przebój – Proud Mary, wykonywana później przez artystów od Tiny Turner po Acid Drinkers. Poza tym jednak płyta nie robi aż tak wielkiego wrażenia jak debiut czy Cosmo’s Factory.

Oczywiście, bracia Fogerty, Stu Cook i Doug Clifford nadal grają swojego charakterystycznego „bagiennego rocka”. Sztandarowe przykłady tego stylu to Born on the Bayou, otwieracz całej płyty, i zaraz po nim Bootleg: chociaż tytułowe słowo wielokrotnie pada w piosence, to osobom nieprzyzwyczajonym do specyficznego akcentu Johna Fogerty’ego trudno się domyślić, co on śpiewa. Nie zabrakło dwóch dłuższych, bardziej jamowych form, opartych jednak na jednostajnym rytmie zamiast na zmianach tempa. Są to Graveyard Train i ciekawszy, finałowy Keep On Chooglin’ (z solówkami na gitarze i harmonijce). Najmniej interesujący jest Penthouse Pauper, nazbyt podobny do The Working Man z debiutu.

Do utworów autorskich dochodzi przeróbka Good Golly Miss Molly Little Richarda. Z oryginalnej wersji Zeppelini ściągnęli do swojego Rock And Rolla figurę perkusyjną – wersja CCR obywa się bez niej, za to Fogerty wycina stylowe solówki na sfuzzowanej gitarze.

Reedycja zawiera cztery bonusy: alternatywną wersję Bootleg oraz koncertowe wersje Born on the Bayou (z Londyna), Proud Mary (ze Sztokholmu) i prawie dziewięciominutowy instrumentalny jam Crazy Otto (z San Francisco). 


 

Bajm, Etna, 1995

Po łagodniejszym Płomieniu z nieba Bajm zawrócił w kierunku soft metalu – w czasach, gdy ta stylistyka była już niemodna. Obecnie Etna sprzedawana jest z zielonkawą okładką przedstawiającą zdjęcie zespołu. Ja jednak upolowałem pierwotne wydanie, na którym widnieje Beata Kozidrak w lokach, ubrana w kombinację niby-ślubnej sukni typu beza i czarnej kurtki skórzanej. To całkiem niezła ilustracja ówczesnego stylu zespołu, dobrze pasuje do takich utworów jak Dziesięć przykazań, łączących ciężkie gitary i Kozidrak wspinającą się na monumentalne górki z delikatniejszą balladą w stylu – będącego wówczas u szczytu sławy – Varius Manx.

W repertuarze, stworzonym w większości przez gitarzystów Adama Dratha i Piotra Bieleckiego, można się dopatrywać wpływu wykonawców jak Van Halen czy Heart. Zwłaszcza pierwszą połowę płyty zdominowały ciężkie riffy i mocny rytm basowy. W otwierającym Moście sumień nie brzmi to jeszcze całkiem przekonująco, ale wrażenie podbudowuje power-ballada Łąki pełne snów. Najlepszy zaś przykład tej konwencji stanowi motoryczny Życie nie jest magią, wzbogacony solówką saksofonu (Michał Kulenty). Perłowa i Dzień za dniem są bardziej dramatyczne, za to mniej chwytliwe; w drugim zaletą albo wadą – w zależności od upodobań – może być kiczowate brzmienie syntezatora akompaniującego riffowni.

Klawiszowiec Tomasz Spodyniuk przyniósł jedną piosenkę – Łatwa miłość, i jak się nietrudno domyślić, jest to fortepianowa ballada, dodatkowo ozdobiona harmonijką chromatyczną. Tradycyjna, diatoniczna, rozlega się tam, gdzie zespół wpuszcza nieco elementów bluesowych: w Łysej górze (razem z zagrywkami gitary slide) i utworze tytułowym. W tym ostatnim rytm i zwrotka są bliższe konwencjonalnego bluesa, ale refren to już Bajm na pełnych obrotach; oprócz harmonijki zaś po raz drugi pojawia się Kulenty z saksofonem. Płytę kończy Dziecko we mgle, typowa bajmowa pościelówa, tyle że wyposażona jeszcze w kodę w postaci gitarowo-syntezatorowej fanfary. 


 

Elton John, One Night Only. The Greatest Hits, 2000

Chociaż ma w podtytule „greatest hits”, nie jest to zwyczajny składak, jeno koncertówka, zarejestrowana w październiku 2000 w nowojorskim Madison Square Garden. W licznym zespole znaleźli się dwaj weterani jeszcze z lat 70.: gitarzysta Davey Johnstone i perkusista Nigel Olsson (trzeci współpracownik z tamtych czasów, basista Dee Murray, zmarł w 1992).

Reginald Kenneth Dwight alias Elton John to artysta tak płodny i zaliczył w karierze tyle przebojów, że może sobie pozwolić na granie koncertów złożonych wyłącznie z nich. Już na początek wyciągnął ciężką artylerię w postaci Goodbye Yellow Brick Road. Są tu zarówno najsłynniejsze ballady –  Rocket Man, Sacrifice, Can You Feel the Love Tonight (piosenka z Króla Lwa) – jak i utwory dynamiczne: Crocodile Rock, Philadelphia Freedom albo I’m Still Standing.

W paru utworach wystąpili goście, śpiewając duety z gospodarzem wieczoru. Kiki Dee pojawia się już w trzecim na liście Don’t Go Breaking My Heart. Oprócz niej największe wrażenie robi ówczesna wschodząca gwiazda R&B, Anastacia, której czarny głos sprawdza się w żywiołowym Saturday Night’s Alright for Fighting. W chronologicznie pierwszym przeboju Johna – Your Song – śpiewa inny młody gwiazdor z przełomu wieków, Ronan Keating (zwany u nas Romanem), lecz nie wyróżnia się zbytnio. Mamy też Bryana Adamsa i na finał Mary J. Blige.

Nie zabrakło Candle in the Wind, piosenki napisanej dla upamiętnienia Marilyn Monroe, a odświeżonej w 1997 w hołdzie dla tragicznie zmarłej księżnej Diany. Wiesław Weiss w recenzji na łamach „Tylko Rocka” zżymał się, że co to ma znaczyć, przecież Elton John obiecywał, że po pogrzebie Diany już nigdy nie zaśpiewa Swieczy na wietru na żywo – ale nie doczytał, że dotyczyło to wyłącznie wersji z tekstem o księżnej.


wtorek, 18 kwietnia 2023

Wujek z Rzymu i telegrafiści z Pensylwanii (z frontu czytelniczego, 2/2023)

 

Z różnych względów postanowiłem sobie odświeżyć parę pozycji dotyczących udziału armii amerykańskiej na europejskim teatrze działań II wojny światowej. Właściwie, z punktu widzenia historiografii amerykańskiej, należy tu mówić o dwóch teatrach, bo europejski (ETO) obejmował Europę Zachodnią, a Włochy zalicza się już do śródziemnomorskiego (MTO). Do dwóch habełków dodałem osobistą relację uczestnika kampanii włoskiej.

 

6. Jerzy Naziębło, Sycylia 1943, Warszawa 1995 (z serii Historyczne bitwy)

Ostatnio zajmowałem się zawodowo 3. Armią amerykańską na froncie zachodnim. Jej dowódca, słynny gen. George S. Patton, był już w Europie podczas I wojny światowej. Ćwierć wieku później powrócił, ale (na razie) w zupełnie inne rejony. Stanął mianowicie na czele 7. Armii, która miała dokonać inwazji na Sycylię, otwierając nowy front przeciwko Niemcom.

Autor tego średniej długości habełka rozpoczyna od omówienia strategicznego i gospodarczego znaczenia Sycylii, po czym przechodzi do sytuacji w czasie II wojny. Decyzję o inwazji podjęto w wyniku długich dyskusji o otwarciu drugiego frontu w Europie, Stalin bowiem naciskał, żeby Churchill i Amerykanie coś w końcu zrobili dla odciążenia ZSRR. Alianci zachodni, przekonani, że na atak we Francji jeszcze za wcześnie, postanowili najpierw uderzyć w „miękkie podbrzusze” Osi. Churchill wolał przez Bałkany, ale ostatecznie zdecydowano się na Włochy, aby wyeliminować z wojny drugi co do wielkości kraj nieprzyjacielski w Europie.

Inwazję na Sycylię poprzedziły szeroko zakrojone przygotowania, których opis daje pojęcie o złożoności aspektu logistycznego prowadzenia wojny w XX wieku. Zadbano o zmylenie przeciwnika, m.in. demonstracyjnymi atakami w innych rejonach Śródziemnomorza. W rezultacie część dowódców wojsk Osi była przekonana, że cios spadnie na Sardynię albo Peloponez. W ramach zaś działań na rzecz podkopywania morale agenci brytyjskiego SOE nawiązali kontakty z Kozą Nostrą.

Do operacji „Husky” wyznaczone zostały dwa związki operacyjne: amerykańska 7. Armia gen. Pattona i brytyjska 8. Armia, dowodzona oczywiście przez wicehrabiego Alamein. W pierwszej znalazły się m.in. 1. Dywizja Piechoty „Big Red One” i 45. DP „Thunderbird”, po stronie brytyjskiej zaś – Szkoci z 51. DP, Northumbryjczycy z 50. DP i kanadyjska 1. DP. Jedni i drudzy mieli też swoje siły morsko- i powietrznodesantowe. Wszystko wymagało solidnego wsparcia marynarki i lotnictwa. Wśród okrętów znalazł się  nawet… krążownik „Aurora”, ale rzecz jasna nie ten z Leningradu, tylko brytyjski.

Sycylii broniły wojska w większości włoskie pod dowództwem gen. Alfredo Guzzoniego. Z reguły nie przedstawiały wysokiej wartości bojowej. Na plus wyróżniała się dywizja „Livorno”, dowodzona przez generała o nazwisku Chirieleison. Groźniejsze były siły niemieckie: „Hermann Göring” i 15. Dywizja Grenadierów Pancernych. Jednym ze zgrupowań bojowych tej ostatniej dowodził płk Fritz Fullriede, późniejszy komendant twierdzy Kołobrzeg w 1945 r.

Po omówieniu organizacji obrony Sycylii oraz ugrupowania desantowego następuje opis samego desantu i rozwijania powodzenia po uchwyceniu przyczółków. Ze względu na słabość obrony, w ciągu pierwszych trzech dni alianty zdobyły sporą część południa wyspy, łącznie z Syrakuzami. Potem jednak opór przeciwnika zaczął tężeć. Amerykanie dość sprawnie poradzili sobie z opanowaniem Palermo, Brytyjczykom i Kanadźcom szło już trudniej i z większymi stratami. Szczególnie ciężkie były walki wokół Etny.

Narracja jest dość sprawna i przejrzysta, jednak w ogóle nie pozwala odczuć ciężkości walk, w odróżnieniu np. od wydanej niedawno trylogii Douglasa Nasha o IV Korpusie Pancernym SS. Autor nie ustrzegł się pewnych uproszczeń. Ponieważ brygada komandosów piechoty morskiej wchodziła w skład 1. DP kanadyjskiej, z tekstu zdaje się wynikać, że to również byli Kanadyjczycy. Nie może się też zdecydować, czy okręt „Monrovia” był amerykański, czy brytyjski. 51. DP jest tu nazywana „Dywizją Piechoty Wysokogórskiej”, chociaż nie była to stricte jednostka wojsk górskich, a jeno złożona z góralskich batalionów szkockich. Niemiecka 15. DGPanc występuje pod trzema różnymi nazwami. Drugie imię dowódcy alianckich sił morskich na Śródziemnomorzu, Arthura Browne’a Cunninghama, przybiera apetyczną formę „Brownie”. Pojawiają się też nieistniejące czołgi niemieckie „Tiger Mark IV” oraz płk Boguslav von Benin, który właściwie nazywał się Bogislaw von Bonin.

Książkę kończy podsumowanie z próbą oceny oraz krótki passus o udziale w tej kampanii polskich okrętów wojennych, a mianowicie niszczycieli „Piorun”, „Ślązak” i „Krakowiak” oraz okrętów podwodnych „Dzik” i „Sokół”. W tle pozostaje legendarny transatlantyk „Batory” jako transportowiec wojsk.

Na końcu znajduje się kilka aneksów, przedstawiających organizację wojsk obu stron, a także najważniejsze dane na temat typów alianckich barek desantowych. Duże udogodnienie w lekturze stanowi 5 czytelnych map. Ilustracje zawiera jedna wklejka: głównie zdjęcia wykonane w czasie kampanii oraz kilka portretów dowódców. Wszystko z perspektywy alianckiej: nieprzyjaciela reprezentują jedynie Guzzoni i drugi Włoch, gen. Emilio Faldella, który w treści książki nie odgrywa roli (był szefem sztabu Guzzoniego, ale z lektury tego nie zapamiętałem, musiałem sprawdzić gdzie indziej), za to napisał jedną z prac wykorzystanych przez J. Naziębłę. Na uwagę zasługuje w spisie ilustracji uwzględnienie źródeł, z których autor je wyciągnął – w habełkach rzecz dość rzadka. Bibliografia jest krótka, ale przyzwoita: autor grzebał w archiwach oraz korzystał z szeregu źródeł i opracowań w różnych językach.

 

7. Robert Bielecki, Normandia 1944,
Warszawa 1991 (z serii Historyczne bitwy)

Nauki wyciągnięte z sycylijskiej operacji desantowej dowództwo alianckie wykorzystało w z dawna wyczekiwanej inwazji na ziemi francuskiej. „D-Day” jest zapewne najbardziej kojarzonym w USA momentem II wojny światowej w Europie. Spora tu zasługa takich dzieł jak filmy Najdłuższy dzień czy Szeregowiec Ryan. Postanowiłem szybko sobie przypomnieć habełka poświęconego tym wydarzeniom. Dla Roberta Bieleckiego (przede wszystkim napoleonisty i historyka Francji) była to trzecia książka w tej serii – przedtem napisał Somosierrę 1808, jedno z najważniejszych opracowań historycznych, jakie czytałem w dzieciństwie, oraz Berezynę 1812.

Narracja zaczyna się od planów inwazji na Europę Zachodnią, które dojrzewały u Brytyjczyków, a potem i Amerykanów, od samego 1940. Następnie omówiony został niemiecki system obrony. Alianci specjalnie wybrali do inwazji rejon Normandii, ponieważ ani wojska, ani fortyfikacje nieprzyjaciela nie były tam tak silne jak w rejonie Cieśniny Kaletańskiej. Niemcy mieli w Normandii siły bardzo zróżnicowane: od bardzo bitnych spadochroniarzy i 12. DPanc SS „Hitlerjugend” (która jednak nie zdążyła zareagować w samym dniu „D”) do umiarkowanej dobroci batalionów gruzińskich, turkmeńskich, rosyjskich itp. Jako osobliwość autor wymienia 70. Dywizję Piechoty, złożoną z żołnierzy chorych na żołądek, którzy wymagali specjalnej diety, jednak powstała ona już po opisywanych wydarzeniach. Melomanów może zainteresować, że jedna z niemieckich baterii nadbrzeżnych nosiła nazwę „Lindemann”.

Kolejne rozdziały poświęcone są przygotowaniom: zgranie sił morskich, organizacja lotnictwa, innowacje techniczne takie jak sztuczny port „Mulberry”, takoż kwestie utrzymania desantu w tajemnicy oraz zmylenia Niemców co do faktycznego kierunku ataku; do tego ostatniego zadania zaangażowany został aktor Clifton James jako sobowtór marszałka Montgomery’ego. Potem następuje sama inwazja, w ostatniej możliwej chwili odłożona z 5 na 6 czerwca ze względu na złą pogodę. Jej przebieg rozbity został na poszczególne plaże. Najbardziej kojarzone popkulturowo jest lądowanie Amerykanów na krwawej plaży „Omaha” (i żeby mi tu nie używać kalki językowej „Omaha Beach”, jakby to była miejscowość w USA, typu Miami Beach czy Rockaway Beach!) Dużo lepiej szło im na plaży „Utah”. Swoją drogą, ciekawostka: obu amerykańskim odcinkom nadano nazwy stanów USA, które nie mają dostępu do morza. Brytyjczycy lądowali na plażach „Gold” i „Sword”, a drugie po „Omaha” największe straty poniesione zostały na plaży „Juno”, gdzie desantowali się Kanadźcy. Osobne rozdziały poświęcono operacjom desantowym na skrzydłach i w centrum: spadochroniarzy brytyjskich na Moście Pegaza, amerykańskich pod Sainte-Mère-Église i rangersów na klifie Pointe du Hoc.

Wydarzenia przedstawiono głównie z perspektywy alianckiej; reakcji Niemców dotyczy jeden niedługi rozdział. Trzeba tu dodać, że książka skupia się wyłącznie na dniu „D”, a to, co było potem – walki o Caen, zdobywanie półwyspu Cotentin, wyjście aliantów z przyczółka – zostało wspomniane tylko przelotnie.

Udziałowi Polaków autor poświęcił osobny fragment. W siłach amerykańskich służyli oczywiście Polish-Americans, np. przy okazji Pointe du Hoc wspomina się, że istotną rolę w akcji odegrali radiotelegrafiści z Pensylwanii: Ludwik Lisko i Franciszek Kołodziejczak. 1. DPanc gen. Maczka miała wylądować na kontynencie dopiero później, ale w operacji desantowej brało udział polskie lotnictwo, a także jednostki morskie. Przestarzały statek handlowy „Wilia” został zatopiony w ramach budowy sztucznego portu, zaś wśród okrętów wojennych znalazło się największe, na czym nasi marynarze pływali – krążownik ORP „Dragon”. Rozbił on swoimi działami zgrupowanie niemieckich czołgów, którego dowódca nazywał się von Oppeln-Bronikowski.

Pracę kończy omówienie ważniejszych pomników i muzeów w rejonie inwazji. Trochę do dziś zdezaktualizowane, gdyż np. już trzy lata po jej wydaniu Most Pegaza w Benouville został zastąpiony nowym – zresztą podobnej konstrukcji – i przeniesiony na teren specjalnie powołanego miejsca pamięci. 

Książka napisana jest lekkim piórem, w sposób zajmujący. Autor nie lubi się jednak z językiem angielskim (większość bibliografii stanowią opracowania francuskie). Przekręca wiele wyrazów, np. „pillbox” (blokhauz) na „pilebox” i „Crab” na „Crabe”, z pułkowej grupy bojowej (Regimental Combat Team, RTC) robi nonsensowne „Regiment Tactic Combat” (RCT), w aneksie przekręca Royal Armoured Corps na Royal Army Corps, generalnie nie czuje angielskiej gramatyki. 3. i 4. pułk County of London Yeomanry określa mianem „strzelców wyborowych”, bez wyjaśnienia, że były to jednostki pancerne, w których nazwie dodatek „(Sharpshooters)” miał jedynie charakter pamiątki z czasów, kiedy formowano je jako konne.

            Lekturę wspomaga parę bardzo przejrzystych map oraz dwie wkładki ilustracyjne (tym razem nie ma zgoła żadnych portretów, ino Eisenhower z profilu, w rozmowie ze spadochroniarzami). Aneksy przedstawiają dość szczegółowo strukturę alianckich sił lądowych, morskich i powietrznych (choć nie bez literówek), a wojsk niemieckich pobieżnie. Znacznym ułatwieniem, a rzadko spotykanym w tej serii, jest indeks osobowy. 

 

8. Norman Lewis, Neapol ’44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch, Wołowiec 2014

Skok z powrotem na front włoski, a raczej na tyły, wykonałem dzięki wydawnictwu Czarne. W czasie wojny reportażysta Norman Lewis służył w brytyjskim wywiadzie wojskowym. Nie wykonywał jednak tajnych misji na tyłach wroga, lecz całkiem jawną (i syzyfową) pracę na tyłach własnych wojsk. W roku 1943, razem z grupą innych oficerów Polowej Służby Bezpieczeństwa (FSS), przydzielony został do sztabu amerykańskiej 5. Armii, gdyż Jankesi nie dysponowali podobnego rodzaju służbą. Wziął udział w desancie pod Salerno, a potem spędził wiele miesięcy w Neapolu i okolicach.

FSS miało na ziemi włoskiej rozliczne zadania. Jak pisze sam autor: „Jeśli pominąć czysto negatywne definicje naszej roli, (…) nikt dokładnie nie wie, kim jesteśmy  ani czym się zajmujemy. W rezultacie przydziela się nam każde zadanie, którego nie chcą się podjąć inne służby”. Chodziło to głównie o bezpieczeństwo na tyłach, ale też częściowo i to, co w dzisiejszych armiach nazywa się civil affairs. Wchodziło tu w grę aresztowanie agentów nieprzyjacielskich (nader często zdarzały się fałszywe alarmy), weryfikacja akt osobowych pozostałych po tajnej policji Mussoliniego czy przyjmowanie informacji od donosicieli (zwanych eufemistycznie „źródłami”). Całą tą robotą w półtoramilionowym mieście musiało się zajmować czterech facetów. Szczególną odrazę autora budziła obróbka donosów, zwłaszcza że 90% z nich miało wartość nawozu – od wyrównywania osobistych porachunków po kompletne urojenia. Cenzorzy listów i podsłuchowcy telefoniczni widzieli zaś groźne treści wywrotowe w sformułowaniach całkiem niewinnych, a rysopisy były czasem równie konkretne jak: „ma twarz hipokryty”.

Z dziennika Lewisa wyłania się tragikomiczny obraz tyłów frontu włoskiego. Sceny groteskowe przeplatają się z takimi, od których śmiech więźnie w gardle – niczym w Paragrafie 22, tyle że to, o czym pisze Lewis, naprawdę się zdarzyło. Szafowanie krwią żołnierzy na froncie, bałagan na zapleczu, w zasadzie obojętność wobec trudnej sytuacji ludności cywilnej i bezradność tych nielicznych, którzy chcieli coś zmienić. Oficerowie, brytyjscy czy amerykańscy, niewiele mieli w sobie rycerskości i rabowali, co popadło, żołnierze nie byli lepsi, a o generale Clarku lepiej nie mówić.

Neapol i okolice jawią się tu królestwem występku. Kradzieże były na porządku dziennym, a wśród zaopatrzenia alianckiego nie było takiego artykułu, który by nie trafiał na czarny rynek. Korupcja szerzyła się do tego stopnia, że każdy, kogo to dziwiło, niezależnie od rangi, mógł co najwyżej wzruszyć ramionami. Przy całym swoim wynędznieniu, Neapol wydawał się jednak spokojny w porównaniu z miasteczkami na prowincji, gdzie regularnie rządziła camorra i wciąż żywe były tradycje krwawej zemsty. W tle pojawia się ciemna karta kampanii włoskiej – marocchinate, brutalne gwałty na miejscowej ludności, popełniane przez Marokańczyków z armii francuskiej, a przez wyższe szczeble dowodzenia ignorowane do tego stopnia, że w końcu camorra wzięła sprawy w swoje ręce. Nie żeby camorra sama brzydziła się przemocą wobec kobiet… Po okolicy grasowali także regularni bandyci. Na jakiś czas oddelegowano Lewisa do Benewentu, gdzie samodzielnie zastępował 20 ludzi. Przychodziło mu tam się zadawać ze skrajnie skorumpowanym komendantem miejscowej policji, a wraz z pododdziałem kowbojowatych Kanadyjczyków wziął udział w obławie na jedną z band.

Mimo wszystkich nieszczęść mieszkańcy Neapolu jakoś żyli. Sprawiali wrażenie, jakby totalny bagałan był dla nich stanem naturalnym: od miesięcy nie mieli prądu, nie mieli jedzenia – a coś przecież jedli, rozstawiali stoły i biesiadowali wśród zrujnowanych domów. Kwitło życie miłosne, szczególnie na jednym z cmentarzy. Dochodziło do romansów włosko-alianckich (Lewis służył tu jednemu z kolegów jako powiernik i tłumacz). Nie wszystkie kontakty damsko-męskie miały charakter dobrowolny: dla wielu neapolitańskich kobiet nierząd stanowił jedyną okazję zdobycia paru konserw. Wobec faktu, że w strefie alianckiej szerzyły się choroby weneryczne, a pod okupacją niemiecką mniej, jedna z brytyjskich jednostek wywiadowczych wpadła na szczwany plan przerzucenia kilkudziesięciu „panienek”, które były zarażone, ale jeszcze nie było po nich widać, z południa na północ, w celu osłabiania potencjału żołnierza niemieckiego – na szczęście niezrealizowany.

Część mieszkańców, bez względu na wszelkie trudności, starała się trzymać fason i dbać o pozory: każda rodzina uważała za punkt honoru mieć potomka z wyższym  wykształceniem. W rezultacie żyły w mieście tysiące adwokatów i lekarzy, którzy klepali biedę, bo nie było dla nich posad. Na nieco tylko wyższym poziomie żyli niezliczeni neapolitańscy książęta i hrabiny. Jeden z informatorów Lewisa dorabiał, chodząc na pogrzeby jako „wujek z Rzymu”, którego obecność miała dodawać splendoru rodzinie zmarłego. Trwało też życie religijne: autor wspomina m.in. o kulcie św. Januarego, patrona miasta, i o zakonniku, który jakoby umiał latać (podobno chodziło o ojca Pio). Był też świadkiem marcowej – ostatniej jak dotąd – erupcji Wezuwiusza i widział w małym miasteczku, jak procesja z krzyżami i figurą św. Sebastiana usiłowała powstrzymać pełznącą lawę. W razie, gdyby się nie udało, z boku stała figura św. Januarego – ale do wykorzystania tylko w ostateczności i  przykryta plandeką, żeby Sebastian się nie obraził.

Tłumaczenie stoi na dobrym poziomie, z jednym wyjątkiem: co znowu, kurna olek, za „Nelson i Emma Hamiltonowie”?! W 2016 na podstawie książki powstał film dokumentalny z narracją Benedicta Cumberbatcha.

poniedziałek, 3 kwietnia 2023

Szarlotka, cytryny i korale, czyli pierwsze płyty z targu

 

Zimą na Faradaguła panuje mniejszy ruch. W grudniu sprzedawców płyt nie było w ogóle. W styczniu nie było tych, u których zawsze kupowałem, ale parę ciekawostek wydobyłem od innego handlarza. Oczywiście same oryginały, chociaż używane. 

 

The Lemonheads, It’s a Shame About Ray, 1992

Oto typowe dzieło amerykańskiego rocka alternatywnego lat 90. Słabo się orientuję w twórczości Lemonheads, ale doczytałem, że to już ich piąta płyta. W tym czasie obowiązki basistki pełniła Juliana Hatfield, znana z przedsięwzięć solowych.

Mamy do czynienia z prostymi, gitarowymi piosenkami, często dosyć melodyjnymi, z dużym wykorzystaniem gitary akustycznej. Często są w średnich tempach, czasem rozpędzone (Rockin’ Stroll), ale zbyt łagodne, żeby nazywać toto punkiem. Od czasu do czasu wylezie krótka, ale sympatyczna solówka gitarowa (Confetti). Evan Dando nie ma zbyt wyróżniającego się głosu – ani wysoki, ani niski, niespecjalnie charyzmatyczny, nieprzesadnie neurotyczny, po prostu normalny koleś.

Najbardziej podobają mi się melancholijny utwór tytułowy oraz Rudderless. Na trzecim miejscu stoi Alison’s Starting to Happen, chociaż z Jujuby znam wykonanie koncertowe ciekawsze niż wersja studyjna. Balladowy Buddy (tytuł nieocenzurowany: My Drug Buddy), z wykorzystaniem organów, zbliża się nieco do southern rocka.

Płytę kończą dwa kowery. Jednym jest Frank Mills z musicalu Hair. Druga przeróbka, dorzucona w późniejszych tłoczeniach, to dynamiczna wersja Mrs. Robinson Simona i Garfunkla, nagrana już przez inny skład, w którym Julianę Hatfield zastąpił Nic Dalton.

Album może być z deka monotonny, ale trwa tylko 33 minuty, więc nieraz nie zdąży się znudzić.  



The Coral, The Coral, 2002

Brytyjskim zespołem The Coral, na którego czele stali bracia James i Ian Skelly, zainteresowałem się po przeczytaniu, że całkiem udatnie nawiązuje do psychodelicznego rocka końca lat 60. Miałem okazję słyszeć jeden z późniejszych singli i całkiem mi podszedł, więc postanowiłem sprawdzić dwie pierwsze płyty, skoro nadarzyła się okazja.

Zespół przyłożył się do aranżacji. Organy Hammonda, gitary sfuzzowane albo dla odmiany pobrzękujące jak u The Shadows, wielogłosy wokalne, ogólnie ciepłe, nasycone brzmienie. Gdzieniegdzie wyłania się wibrafon (Wildfire) albo saksofon czy inny klarnet. Ogólnie brzmi to bardzo stylowo i nie sprawia wrażenia nieudolnej grupy rekonstrukcyjnej. Jedyne świadectwo późniejszych niż lata 60. inspiracji The Coral stanowi Spanish Main – niespełna dwuminutowy otwieracz, którego tekst stanowi powtarzany w kółko dwuwiersz. Opiera się on na „marszowym” crescendzie sugerującym, że ktoś tu się nasłuchał London Calling. No i jeszcze Skeleton Key, pomimo brzmienia podobnego do reszty, rozwydrzony jest niemal na punkową modłę.

Przy całej spójności aranżacyjnej płyta jest dość zróżnicowana. Raz szybciej (Dreaming of You, z charakterystyczną dla epoki prostą solówką gitary, Goodbye odlatujący w pewnym momencie w kosmiczne regiony niczym wczesny Pink Floyd), raz wolniej (Bad Man), a czasem tak i owak w obrębie jednego utworu. W I Remember When solenna zwrotka z waniliowo-procolowym brzmieniem organów łączy się z motorycznym refrenem. Podobny kontrast dynamiczny zawiera Waiting for the Heartaches, wzbogacony kongami. Shadows Fall ma klimat nieco „westernowy” dzięki harmonijce i gitarom jak w tytule. Chóralna partia wokalna w Simon Diamond kojarzy się ze sceną folk-rockową lat 60.

Należy dodać, że płytę kończy utwór ukryty Time Travel, wyróżniający się tym, że przy zastosowaniu identycznego instrumentarium odjeżdża w kierunku zdubowanego reggae.

Pod względem ewokowania klimatu lat sześćdziesiątych twórczość The Coral przebija takich wykonawców jak Ocean Colour Scene, chociaż może nie dorównuje melodyjnością.


 
 

The Coral, Magic and Medicine, 2003

Drugi album Koralowców utrzymany jest zasadniczo w podobnych klimatach jak pierwszy. Miłośników Hammonda z pewnością ucieszy otwieracz In the Forest, gdzie brzmią one prawie tak stylowo jak na starej płycie Vanilla Fudge. Gdzie indziej, a to w Secret Kiss, organy biorą udział w aranżacji zbliżonej do Animalsów. Jeżeli zaś komuś się podobało Shadows Fall, to w podobnym, kombojskim nastroju utrzymany jest Don’t You Think You’re the First, przy czym chyba nawet lepszy. Klimata shadowsiaste przywodzi na myśl jeszcze Bill McCai. W Talkin’ Gypsy Market Blues słychać wyraźnie inspiracje Creedence Clearwater Revival (cytuje się tu nawet riff z Suzie Q!). James Skelly nie podrabia wprawdzie głosu Johna Fogerty’ego (i dobrze), ale za to gitara gra w jego stylu. Drugi z „bluesem” w tytule jest Milkwood Blues, wyposażony w skrzypce i momentami odlatujący na jazzowo. Co do nowych elementów aranżacyjnych, w łagodnej, folkującej balladzie Eskimo Lament wkracza swingująca sekcja dęta. Z ballad zwraca uwagę także Liezah, sięgająca mackami do Simona i Garfunkla. Akustyczna Careless Hands przywołuje zaś jeszcze ducha wczesnych lat 60.

Żeby należycie docenić Magic and Medicine, nie powinno się go słuchać zaraz po pierwszej płycie.

  

Good Charlotte, Good Morning Revival, 2007

Tera coś z drugiej strony oceanu. Zespół, na jegoż czele stoją bliźniacy Benji i Joel Maddenowie, wywodził się z nurtu pop-punkowego, ale w roku 2007 nadał swojemu czwartemu albumowi walor komercyjny – w większym stopniu niż taki Green Day. Wyprodukowane toto jest na miarę współczesnych standardów muzyki pop i choć na całej płycie nie brakuje dynamicznych gitar, to towarzyszą im klawisze i insza elektronika, a czasem perkusja brzmiąca jak programowana. Jeden z utworów nazywa się nawet Dance Floor Anthem i brzmi adekwatnie do tytułu. Podobno nazywają to dance punkiem.

Moim ulubionym fragmentem jest All Black, całkiem chwytliwe zaśpiewy zastosowano w Victims of Love i Broken Hearts Parade (tyn drugi z udziałem sekcji dętej). W The River pojawiają się gościnnie panowie M. Shadows i Synyster Gates z grupy Avenged Sevenfold, ale nie różni to specjalnie piosenki od reszty repertuaru. No dobra, gitara brzmi heavymetalowo, jeśli się w nią wsłuchać, ale nie jest bardzo wyeksponowana. Inny singiel, Keep Your Hands Off My Girl, wyróżnia się skandowaną, w zasadzie półrapową partią wokalną. Something Else zawiera zdecydowanie mniejszą ilość elektroniki (szczególnie w zwrotce), przez co naturalnie się wyróżnia, trochę mi przypomina spokojniejsze kawałki Green Day. Nieco mniej mnie pociągają „przestrzenne” ballady, dla których inspiracją było chyba Coldplay: Beautiful Place z gitarowymi glissandami i bardziej skontrastowana dynamicznie, napędzana zimnym fortepianem Where Would We Be Now. Wystarczyłaby sama finałowa March On.

Melodie trochę zlewają się w jedno (zwłaszcza przy podobnych, gładkich aranżacjach), ale ogólnie słucham tego bez bólu.



Roxy Music, Flesh + Blood, 1980

Pierwsze płyty Roxy Music (a zwłaszcza For Your Pleasure) należały do najważniejszych dla mnie w okresie licealnym. Późniejsza twórczość zespołu już mniej mnie interesowała, poza Avalonem, od którego okładki zaczęło się w ogóle moje nim zainteresowanie.

Po kilkuletniej przerwie Roxy Music reaktywowało się w 1979 r. jako zasadnicze trio – Bryan Ferry, Andy Mackay, Phil Manzanera – któremu towarzyszyli w zależności od sytuacji muzycy gościnni. Na Flesh + Blood, drugiej płycie z tego okresu, zagrali m.in. perkusista Simon Phillips (znany choćby z Toto) i klawiszowiec Paul Carrack (jeden z Mechaników Mike’a).

O tym, że nadeszły lata osiemdziesiąte, przekonuje nie tylko brzmienie syntezatorów, ale i takie utwory jak Same Old Scene na niepokojącym basowym ostinacie (dudni tu Alan Spenner) czy utwór tytułowy mający w sobie coś z „trylogii berlińskiej” Bowiego; szkoda, że trwa tylko trzy minuty, bo mógłby się pociągnąć jeszcze drugie tyle. Z kolei dynamiczny Over You brzmi jak coś z The Cars, a jego główny riff to i może się kojarzyć ze złagodzoną wersją Blitzkrieg Bop. Oh Yeah nie ma może zbyt charakterystycznego tytułu, ale muzycznie jest to wprost prekursor Avalonu z leniwą zwrotką i rozlewnym refrenem. W podobnej, spójnej konwencji, jaką potem będzie kultywował i Bryan Ferry solo, utrzymane jest My Only Love. No Strange Delight to jedyny utwór, w którym Mackay, zamiast saksofonu, sięga po obój, ale „najtrudniejszy instrument świata” nie odgrywa tu większej roli, robi raczej ozdobniki – fakt, że bardzo nastrojowe. Finałowa ballada Running Wild rozpoczyna się od gitar pasujących do ballady metalowej, ale ostatecznie dominuje w niej fortepian.

Zespół sięgnął po cudze kompozycje. Album rozpoczyna przeróbka In the Midnight Hour Wilsona Picketta, a dużo później pojawia się Eight Miles High Byrdsów. Oba zostały przerobione przez Roxy Music całkiem na swoją modłę, z „afrykańską” rytmiką i zawodzącymi saksofonami oraz gitarami.

Mówisz „Ferry”, myślisz „elegancja” – i rzeczywiście, Flesh + Blood, podobnie jak jego następca, odznacza się charakterystycznym, trochę kiczowatym, trochę wziętym w cudzysłów wdziękiem. Co prawda w tym okresie działalności zabrakło zespołowi zadziornej ekscentryczności, jaka emanowała z debiutu czy For Your Pleasure.