niedziela, 21 kwietnia 2024

Świstak, pustynia i Arnold, czyli co ostatnio obejrzałem

 

W ostatnim czasie obejrzałem zarówno kilka seriali (o których będzie inną razą), jak i filmów pełnometrażowych.

Black Adam (2022, reż. Jaume Collet-Serra) to kolejna odsłona DC Extended Universe, czyli serii filmowej, za której pomocą imperium komiksowe DC stara się dorównać swoim rywalom z Marvela. Bohaterem tytułowym jest starożytny heros z fikcyjnego kraju bliskowschodniego, który po tysiącach lat budzi się do życia, gdy jego ojczyznę plądrują międzynarodowe bandziory z Intergangu w poszukiwaniu źródła mocy, o jakiej nikomu się nie śniło. Czarny gość w czarnym trykocie, grany przez dyżurnego mięśniaka ostatnich dekad, Dwayne’a „The Rock” Johnsona, jest tak przekoksowany, że przyjeżdżają go sprawdzić ludzie ze Stowarzyszenia Sprawiedliwości, w tym Doktor Fate (Pierce Brosnan) i Hawkman oraz dwoje młodszych praktykantów. Podstawowy problem polega na tym, że Adam jest za bardzo bucowaty i zbyt potężny, żeby budzić większą sympatię widza. Rozwala niemilców na pęczki bez wątpliwości moralnych i w zasadzie ani przez moment nie jest tak zagrożony, żeby się można było przejąć. Lepiej jest z jego nowymi przyjaciółmi, ale oni w ramach DCEU pojawiają się po raz pierwszy, są jeszcze za mało zarysowani i gdyby np. któryś z nich miał ponieść ofiarę, to widz nie będzie do niego tak przywiązany, żeby to nim wstrząsnęło, jak w przypadku Żelaznego Tośka z MCU. W tej sytuacji nieco dramatyzmu zapewnia filmowi wątek grupy członków ruchu oporu faceta, kobity i dzieciaka – uwikłanych w całą kałabanię. Jednak ogólnie rzecz biorąc, Black Adam niespecjalnie się wybija z trykociarskiego standardu.

Na portalu 35mm.online obejrzałem ja film Wojciecha Marczewskiego Ucieczka z kina „Wolność”. Wszedł on na ekrany w roku 1990 i widząc tu i ówdzie jego reklamy, myślałem, że chodzi o dobrze mi znane kino „Wolność” w Częstochowie. W rzeczywistości akcja rozgrywa się w mieście Łodzi, gdzie w czasie jednego z seansów bohaterowie na ekranie buntują się i nie chcą grać dalej. Sytuacja staje się ciężką próbą dla cenzora granego przez Gajosa. Film ma charakter rozliczeniowy i ponury; kilka miesięcy po seansie zapamiętała mi się finałowa scena konfrontacji cenzora z aktorami, których powycinał. W bonusie Artur Barciś z brodą jako kinooperator.

Z nowszych filmów polskich dostępny był na 35mm Dług Krzysztofa Krauzego (1999), na motywach autentycznej historii dwóch  biznesmenów, którzy, zastraszani i osaczani przez bezwzględnego gangstera, żądającego od nich zwrotu nieistniejącego długu, w końcu go zamordowali, przy czym fabuła została nieco ubarwiona. W role głównych bohaterów wcielili się Robert Gonera i Jacek Borcuch, ale show kradnie Andrzej Chyra jako rzeczony gangster, jeden z najbardziej odrażających podleców polskiego kina. Film jest ogólnie dość ponury, a finałowa scena zabójstwa nie przynosi katharsis. Filmoznawca mógłby się pokusić o porównanie wymowy tego utworu z Krótkim filmem o zabijaniu, tyle że tam mowa była o karze śmierci, a tu – o specyficznym przypadku obrony własnej.

Signum temporis: szyld z czcionką Ragtime ("o" są odwrócone do góry dnem)

Odświeżyłem sobie Człowieka z blizną Briana de Palmy. Jest to uwspółcześniony (1982), luźny remak filmu z lat trzydziestych, tyle że wtedy było o włoskiej mafii, a w nowej wersji – o kubańskich bandziorach na Florydzie. Al Pacino wciela się w Tony’ego Montanę, który po deportacji do USA pnie się po szczeblach świata przestępczego, a przy okazji ma problemy z siostrą, partnerką, przyjacielem i kokainą. Film jest brutalny pod względem akcji, jak i językowo: jako pierwszy w dziejach kina przekroczył barierę 200 „fucków”, a poza tym Pacino mówi z dziwnym, menelskim akcentem, trudnym do zrozumienia i niepodobnym do niczego, a już zwłaszcza do akcentu kubańskiego. Kultowa stała się scena z piłą łańcuchową, wymowna w swej makabryczności, chociaż widz widzi tylko reakcję bohatera i tryskającą krew. Scarface stał się inspiracją dla całej masy twórców: otwarte odniesienia widać np. w grze GTA: Vice City. Z dzisiejszej perspektywy można też na niego patrzyć jak na klasyczny przykład stylistyki lat 80. (łącznie z tym, że muzykę napisał Giorgio Moroder). W bonusie Mark Margolis, czyli przyszły Hector Salamanca, w epizodycznej roli bombiarza.

Klasykiem, który zawsze miło sobie przypomnieć, jest Dzień Świstaka (1993), komedia Harolda Ramisa z Billem Murrayem w roli nadętego prezentera pogody Phila, który wyjeżdża z ekipą i z niechęcią do miasteczka Punxsutawney w Pensylwanii, aby zrobić materiał z tytułowego święta: jeżeli 2 lutego świstak zobaczy swój cień, to zima potrwa jeszcze 6 tygodni. Nazajutrz Phil budzi się rano w pensjonacie i zaczyna odczuwać potężne deja vu. Okazuje się, że z jakichś powodów przeżywa ten sam dzień kolejny raz. I kolejny. I kolejny. Pętlę czasową początkowo wykorzystuje jako okazję do użycia sobie bez długotrwałych konsekwencji, a potem zaczyna mieć już dość kręcenia się w kółko i postanawia przerwać krąg, co nie będzie proste. Film – lekka i sympatyczna komedia „małomiasteczkowa” – stał się dużym przebojem, ale Murray i Ramis przestali ze sobą rozmawiać i pogodzili się dopiero po 20 latach, krótko przed śmiercią drugiego z nich.

Klasykiem jeszcze większym był Lawrence z Arabii – epicka superprodukcja oparta na wspomnieniach ekscentrycznego brytyjskiego oficera (i archeologa), wysłanego w czasie I wojny światowej w głąb Arabii, aby skoordynować powstanie miejscowych plemion przeciwko Turkom. Płk Lawrence, grany przez Petera O’Toole, ma w sobie pewną dzikowatość, przez którą nie do końca wpasowuje się w rygory armii brytyjskiej, zaś Arabów traktuje nie jak „biały zbawca”, lecz jak rzeczowy doradca i sojusznik. Wiadomo, że historyczny Lawrence nie był hetero, a zdaniem niektórych relacja między głównym bohaterem a szarifem Alim (Omar Sharif) ma w sobie tyle gejowego napięcia romantycznego, ile dało się pokazać w mainstreamowym filmie w roku 1962. Przede wszystkim Lawrence, skręcony w sposób bardzo artystyczny, z pieczołowitą kompozycją kadrów, stał się punktem odniesienia dla późniejszych filmów o pustyni, od Diuny po odcinek 5x08 Zadzwoń do Saula.

Na Netflisku dostępna była wersja z polskimi napisami, przy czym tłumacz nie odrobił pracy domowej i machinalnie przetłumaczył „guns” jako „pistolety”, co daje szczególnie zabawny efekt, kiedy arabski przywódca denerwuje się, że „karabiny to za mało, potrzebujemy pistoletów!”, a także...

Czy z 12-calowych pistoletów strzela się 9-calowymi gwoźdźmi?

Wypełniłem lukę w znajomości filmografii Quentina Tarantino, obejrzawszy Death Proof, drugą część dyptyku Grindhouse (obok Planet Terror Roberta Rodrigueza), będącego hołdem dla brutalnych filmów klasy B, jakie wyświetlano w kinach zwanych grindhouse, czyli w wolnym tłumaczeniu sieczkarniami. Kurt Russell wciela się tu w byłego kaskadera, mordującego kobiety za pomocą specjalnie przerobionego samochodu. Wśród upatrzonych przez niego ofiar znalazły się Rose McGowan, Rosario Dawson, Sydney Poitier (córka Sidneya Poitiera) oraz Zoë Bell, autentyczna kaskaderka grająca samą siebie. Oczywiście sam Tarantino pojawił się w epizodzie jako barman. Jest to zresztą jego nieodrodny styl – bohaterowie rozmawiają o niczym, a nagle zaczyna lać się krew – doprowadzony do ekstremum (do tego nachalne eksponowanie jego osobistego fetyszu erotycznego na skalę jak w żadnym innym jego filmie). No cóż: cztery laski jadą autem i ględzą, potem siedzą w barze i ględzą, potem znowu jadą i ględzą, potem brutalnie giną. Następnie cztery inne laski jadą i ględzą, stoją na CPN i ględzą, znowu jadą i ględzą, po czym znowu pojawia się morderca. Z około dwugodzinnego filmu ostra akcja sensacyjna zajmuje ostatnie pół godziny i nawiązuje do tradycji amerykańskiego „kina jeżdżonego” a la Znikający punkt (pojawiają się zresztą do niego otwarte aluzje). Z pewnością nie jest to najlepszy wyrób tego reżysera (on sam nawet twierdzi, że najgorszy), jako że trudno tu szukać postaci tak charakterystycznych jak np. w filmie Zmyślona miazga: Kaskader Mike jest dość jednowymiarowy, a jego doszłe i niedoszłe ofiary zlewają się w jedną niezróżnicowaną biomasę, wystawiającą od czasu do czasu jakieś zindywidualizowane nibynóżki.


Na marginesie Zadzwoń do Saula obejrzałem na Netflisku film pełnometrażowy również z Bobem Odenkirkiem w roli głównej – czarną komedię sensacyjną pod tetułem Nikt. Główny bohater to przeciętny facet, cierpi stagnację w życiu zawodowym i rodzinnym, wszyscy go lekceważą. Po włamaniu do swojego domu przypomina sobie, że kiedyś był nieprzeciętnym zabójcą, a już wkrótce ciąg wypadków stawia na jego kursie ruską mafię. Po kilku sezonach serialu, w którym Odenkirk grał gościa używającego sprytu i tzw. gadanego, by wyplątać się z problemów (lub wpaść w nowe), ciekawie było go zobaczyć tym razem rozwiązującego problemy za pomocą pięści lub oręża ogniostrzelnego – tym bardziej, że w scenach walk nie korzystał z dublera. Jest to pozycja czysto rozrywkowa, losem bohatera trudno się zaniepokoić, bo od kiedy się rozkręci, to już prawie aż do końca przeciwnicy nie są dla niego poważnym zagrożeniem. Mam luźne skojarzenie z innym pastiszem filmów strzelanych – Shoot ‘Em Up (znanym u nas jako Tylko strzelaj). Ze ścieżki dźwiękowej zapadł mi w pamięć przebój Pat Benatar Heartbreaker, zapodany w scenie pościgu samochodowego. W pozostałych rolach artyści muzyczni RZA i Siergiej Sznurow.

W filmie Terminator z 1984 Arnold Schwarzenegger wcielił się w cybernetycznego zabójcę wysłanego z przyszłości do naszych czasów przez sztuczną inteligencję, aby zgładzić Sarah Connor (Linda Hamilton), przyszłą matkę przywódcy ruchu oporu homosapiensów przeciw maszynom. Sam przywódca John Connor wysłał zaś jednego ze swoich, aby ochronił jego matkę przed bezwzględnym cyborgiem T-800. Siedem lat po tym przeboju James Cameron nakręcił kontynuację – Terminator 2. Dzień sądu. Ponad dekadę po wydarzeniach z pierwszej części Sarah Connor siedzi w przypominającym więzienie psychiatryku, bo nikt nie uwierzył w jej rewelacje o rychłej zagładzie ludzkości. Tymczasem w roku pańskim 2029 sztuczna inteligencja wysyła do roku 1995 cybernetycznego zabójcę, by zgładził małoletniego Johna, on sam zaś z przyszłości wysyła obrońcę dla siebie samego. Różnica – choć fabuła została poprowadzona tak, żeby widzowie nie od razu się domyślili – polega na tym, że to grany przez Arniego T-800 jest obrońcą. Za przeciwnika ma złowrogiego T-1000 (Robert Patrick), robota zbudowanego z ciekłego metalu, który potrafi przybierać rozmaite kształty. Pomimo upływu z górą trzydziestu lat, efekty specjalne w tej dziedzinie nadal robią wrażenie. Film jest napakowany akcją (i to go różni od pierwszej części, która bardziej przypominała horror w sztafażu sajęs fikszyn), zawiera silną i waleczną postać kobiecą, a do tego zatrąca klasyczny sf-owy topos człowieczeństwa robota. Guns N’Roses użyczyli do filmu piosenki You Could Be Mine

To nie żadna sztuczka montażowa, w tej scenie zagrali bliźniacy

Pewnej niedzieli grali akurat w telewizji Kogel-mogel Romana Załuskiego (1988, z Ilony Łepkowskiej scenariuszem). Oglądałem toto dawno temu i odebrałem jako jeden z najbardziej ponurych filmów, jakie zdarzyło mi się widzieć, a już na pewno jako najbardziej przygnębiającą komedię. Po ponownym przejrzeniu podtrzymuję opinię. Główną bohaterką jest dziewczyna ze wsi, która zdaje na studia do Warszawy, chociaż rodzina wolałaby wydać ją za mąż. W ciągu rozmaitych perypetii cały świat traktuje bohaterkę butem i aż do końca nie doczekuje się ona wynagrodzenia za swoje trudy. Potem powstał sekwel, ponoć jeszcze bardziej przygnębiający, a w wolnej Polszcze doszło do kolejnych kontynuacji i w chwili obecnej Koglowersum obejmuje już chyba z pięć filmów. Zamiast tego ktoś powinien był nakręcić remak, w którym Kasia wyposażona byłaby w granatnik.


czwartek, 21 marca 2024

Alternatywa, metal i Brel w sosie punkowym, czyli styczniowe żniwo płytowe

 

W nowym roku moja kolekcja płytowa nie przestała się rozrastać. W tak zwanym międzyczasie przyszło mi do głowy, żeby omówienia najnowszych zdobyczy publikować za każdy miesiąc, co nie znaczy, że raz w miesiącu. W końcu mamy już marzec, a ja wrzucam dopiero notkę styczniową.

  

Barenaked Ladies, Stunt, 1998

Kanadyjski ten zespół nazywa się, w wolnym tłumaczeniu, „Gołe Baby”, ale składa się oczywiście z samych facetów. A co gra? Rocka alternatywnego, całkiem pogodnie brzmiącego i – na ogół – dość melodyjnego. Takie jest wrażenie po otwierającym One Week, gdzie Ed Robertson wyrzuca z siebie tekst z zawrotną prędkością na pograniczu rapu, czyniąc nawiązania do różnych zjawisk popkulturowych. Utwór, wydany na singlu, stał się sporym przebojem. Sympatycznie brzmi też kolejny – i również singlowy – It’s All Been Done.

            Stunt była czwartą płytą zespołu i przyniosła mu sukces komercyjny (polska prasa muzyczna ledwo się jednak o nim zająknęła). Do grupy dołączył klawiszowiec Kevin Hearn, który wkrótce zachorował na białaczkę i w promocyjnych teledyskach wystąpił łysy (wyzdrowiał i żyje do dziś). Najbardziej podobają mi się najżwawsze utwory: podbity syntezatorem Alcohol (kolejny singiel), Never Is Enough oraz Who Needs Sleep, gdzie wsamplowany odgłos maszerującego wojska ciekawie akcentuje rytm. Przydałoby się takich więcej, bo w bardziej nastrojowej części repertuaru zdarza się już przynudzactwo. Do najlepszych należą Light Up My Room na bazie gitary akustycznej oraz I’ll Be That Girl z banjo i akordeonem, ale finałowe When You Dream ze smyczkami – faktycznie senne – mogli sobie darować.

W każdym razie bez wstydu można toto postawić na regale obok, powiedzmy, Crash Test Dummies czy Hootie and the Blowfish. 

 

Bon Jovi, Crush, 2000

Spędziwszy lata 90. w częściowym zapomnieniu, na przełomie tysiącleci Jon Bon Jovi z kolegami wydali Crush i… jeszcze raz podbili listy przebojów.

Była to głównie zasługa przeboju It’s My Life z niezwykle chwytliwym refrenem i ponownym, po prawie ćwierćwieczu od Livin’ on a Prayer, wykorzystaniem efektu talk box. Zresztą w tekście wymienieni zostali bohaterowie tamtego hitu, a także Frank Sinatra. Piosenka jest naprawdę udana, ale w tamtych czasach było jej wszędzie pełno i została nieco zajeżdżona. Dlatego bardziej doceniam drugi na płycie Say It Isn’t So, w którym solidny riff koegzystuje ze słodko melodyjnym refrenem. Po radiu latała jeszcze finałowa One Wild Night, ale w późniejszej wersji, bardziej czadowej, która reklamowała koncertówkę pod tym samym tytułem.

Jak to zwykle u Bon Jovi, płyta jest jednak nierówna. W ogóle mało tu czadów poza trzema wymienionymi wyżej, większość repertuaru tworzą nastrojowe utwory. Momentami zespół przynudza, przede wszystkim w balladzie She’s a Mystery i „szpryngstiniaku” Just Older. Najlepsze utwory z tej kategorii to Next 100 Years w średnim tempie, roztapiający się w jamowej kodzie, a zwłaszcza Thank You For Loving Me z orkiestrą, podobna trochę do twórczości Bryana Adamsa, a trochę (w mocniejszych momentach) do ballad Aerosmith. Bardziej mi odpowiadają utwory mniej rzewne, czyli Two Story Town, ekskursja w stronę rocka alternatywnego, oraz glamrockowy (nie tylko ze względu na tytuł, ale i treść) Captain Crash & the Beauty Queen from Mars.

            Wydanie zawiera bonus I Could Make a Living on Lovin’ You, przyzwoity, pompujący  w średnim tempie kawałek pop metalu. 

 

Death, Symbolic, 1995

Najbardziej cenię tego rodzaju klasyków, którzy najpierw tworzą paradygmat podrabiany przez setki wykonawców, a potem sami odsadzają się na poziom nieosiągalny dla 90% naśladowców. W dziedzinie metalu ekstremalnego rolę taką odegrał Chuck Schuldiner, lider zespołu o nieskomplikowanej nazwie Death. Po trzech albumach rzeźnickiej brutalności, która zbudowała podwaliny stylu zwanego death metalem, zaczął komplikować brzmienie, sięgając wręcz rejonów metalu progresywnego (chociaż wściekle ryczeć nie przestał). Symbolic była jego szczytowym osiągnięciem.

            Skład grupy zmieniał się z płyty na płytę. W tym przypadku Schuldinerowi towarzyszyli wysokiej klasy perkusista Gene Hoglan, basista Kelly Conlon oraz gitarzysta Bobby Koelble, poza tą płytą kojarzony raczej z jazzem. Efekt wyszedł dość intrygujący dla słuchacza, który ma już pojęcie o metalu, niekoniecznie ekstremalnym.

Riffy są stosunkowo przyswajalne, Schuldiner wprawdzie drze się wniebogłosy, ale nie moduluje głosu, żeby specjalnie brzmieć jak niedźwiedź. Momentami efekt wypada jak ciut ostrzejszy thrash. Przy tym utwory mają dość epicką strukturę, odbiegającą od standardu zwrotka-refren, co utrudnia śledzenie materiału. Następują rozmaite zmiany tempa, solówek jest sporo, rozpędzonych i trudnych technicznie (m.in. 1,000 Eyes). Ultraszybkim łupaniem po skórze muzycy popisują się przede wszystkim w Misanthrope. Czasami pojawiają się melodyjne zagrywki czy wręcz unisona. Uwagę przyciąga np. spokojny początek Empty Words albo nastrojowe interludium w Without Judgement.

Repertuar jest jednolity, ale jeślibym miał wyróżnić jakiś pojedynczy utwór, byłby to Crystal Mountain z największą (stosunkowo) dawką melodyjności, zbliżający się momentami do tradycyjnego metalu lat 80. i nawet z partią hiszpańsko brzmiącej gitary akustycznej, co prawda pod sam koniec.

 

Ocean Colour Scene, Marchin’ Already, 1997

Nigdy nie mogłem zapamiętać, czy z dyskografii OCS mam już Marchin’ Already, czy Moseley Shoals, doszło więc do tego, że kupiłem omyłkowo drugi egzemplarz tej drugiej. W końcu jednak udało mi się zdobyć trzeci album protegowanych Paula Wellera. Nie zmienia on zbytnio wizerunku grupy, zresztą zawiera utwory napisane już dawniej. W dalszym ciągu czerpie się tu pełnymi garściami z rocka lat 60.

Na single trafiły trzy pierwsze utwory – motoryczne Hundred Mile High City z „kolejowym” rytmem, fortepianowa ballada Better Day i żwawszy Travellers Tune (ze śpiewającą w tle popularną wokalistką soulową PP Arnold) – dwa ostatnie czerpią z tradycji beatlesowskiej. Oczywiście nie jest to po prostu grupa rekonstrukcyjna lat 60.: jazgotliwy gitarowy motyw prowadzący Get Blown Away jest już właściwy dla epoki, w której płyta powstawała. Podoba mi się też dynamiczny, ale o nastrojowej melodii Debris Road z niezłymi partiami gitary.  Na całym albumie mniej słychać The Who, ale All Up wydaje się w klimatach Small Faces.

Podobnie jak w przypadku Barenaked Ladies powyżej, problemem Marchin’ Already jest spora przewaga utworów spokojniejszych nad hałaśliwymi. Są one nieco urozmaicone – np. Half a Dream Away wzbogaca brzmienie puzonu – ale mimo wszystko płyta trochę usypia. Z ballad najciekawsze są Big Star, Spark and Cindy z mocną partią basu oraz akustyczna Foxy’s Folk Faced z banjo i harmonijką. No i jeszcze finałowa It’s a Beautiful Thing, gdzie Simon Fowler ponownie występuje w duecie z PP Arnold, chociaż może by nie zaszkodziło, gdyby miała zaśpiewać cały utwór. Utwór osiąga ładne crescendo, po czym rozwija się w długą, psychodeliczno-shoegazingową kodę.

Trafiło mi się (nieużywane!) wydanie japońskie – nie tylko z dodatkową wkładką zapisaną hieroglifami, ale jeszcze z czterema utworami bonusowymi, nieopisanymi na okładce. Są to: akustyczny Hello Monday, dynamiczny instrumental Falling to the Floor, ballada Top of the World z fortepianem i melotronem (szkoda, że oba nie weszły do zasadniczego repertuaru zamiast niektórych słabszych fragmentów) oraz koncertowe wykonanie Beatlesowskiego Day Tripper z gościnnym udziałem braci Gallagherów z Oasis. 

 

Me First and the Gimme Gimmes Have a Ball, 1997

Czas na punkową supergrupę z Kalifornii, na której czele stoi Fat Mike, lider zespołu NOFX. Nazwa zespołu sugeruje, że nie mamy do czynienia z poważną twórczością. Idea polega na przerabianiu znanych przebojów na prostą, radosną punkrockową rąbankę a la Ramones. W dużej dawce jest to dość monotonne, ale w ramach albumu krótszego niż 40 minut daje spory walor rozrywkowy. Fat Mike tym razem nie śpiewa, skupiając się na basie, a obowiązki wokalne pełni Joey Cape z grupy Lagwagon.

Have a Ball (wszystkie płyty zespołu noszą tytuły w formie wyrażeń w czasie teraźniejszym, które łącznie z nazwą tworzą pełne zdanie) to wydawnictwo debiutanckie. Później grupie przytrafiały się albumy tematyczne: jeden z przebojami z lat 60., inny z hitami słynnych wokalistek, jeszcze inny ze standardami country, a nawet epka z przebojami po japońsku. Tu na razie nie mamy jeszcze przewodniego klucza, chyba żeby przyjąć, że są to po prostu evergreeny sprzed lat, wykonywane ongiś przez solistów.

            Całkiem sporo radości może dać człowiekowi świadomość, jak bezpretensjonalnie, a hałaśliwie przerobić można utwory całkiem różne: antywojenny protest song One Tin Soldier, przebój Billy’ego Joela Uptown Girl, piosenka Carly Simon Nobody Does It Better z filmu o Bondzie, a na finał Rocket Man Eltona Johna. Ponieważ poruszamy się w obszarze kalifornijskiego punku, nie mogło zabraknąć efektownych harmonii wokalnych – vide Uptown Girl. Jest też kower do kwadratu w postaci Seasons in the Sun, śpiewanej pierwotnie przez Terry’ego Jacksa anglojęzycznej przeróbki Le moribond Jacquesa Brela (warto tu dodać, że w NOFX Fat Mike wykonywał punkową wersję Les Champs Elysées Joe Dassina). Panowie wyróżnili Paula Simona, wykonując jego piosenki aż dwukrotnie: I Am a Rock oraz Me and Julio Down by the Schoolyard. W tym drugim pan wokalista wymawia tytułowe imię „Dżulio” – zamiast „Chulio”, jak pierwotny wykonawca – a pod koniec wjeżdża chóralny zaśpiew rodem z rancidowego The Ballad of Jimmy and Johnny. Z piosenek z imionami warto jeszcze wymienić Danny’s Song z repertuaru Kenny’ego Logginsa, Mandy Barry’ego Manilowa i Sweet Caroline Neila Diamonda.

 

Blur, Parklife, 1994

Uzupełniłem poważną lukę w swojej kolekcji britpopu. Parklife to trzeci i przełomowy album grupy Blur.

            Jak zwykle, w śpiewie Albarna kryje się ironiczny pierwiastek, który można rozpoznać bez rozumienia tekstu, natomiast aranżacje są dość bogate, odbiegają od czysto gitarowego brzmienia znanego choćby z Oasis: falsetowe zaśpiewy, smyczki i dęciaki jak u późnych Beatlesów, syntezatory… Największym hitem był otwierający Girls and Boys z tanecznym rytmem, nadający się do dyskoteki, ale towarzyszył mu beatlesowski End of a Century oraz utwór tytułowy z melorecytacją aktora Phila Danielsa i melodyjnym refrenem. Na singlu wyszło jeszcze To The End, ale nie poradziło sobie za dobrze. Jest to rzecz z kategorii easy listening alias „muzyka z francuskiego filmu”, z odpowiednio brzmiącymi smyczkami, a nawet faktycznie z kobiecym głosem po francusku (Laetitia Sadier z grupy Stereolab).

            Materiał jest bardzo urozmaicony: punkowy Bank Holiday, po nim spokojne Badhead z „plastikowym” motywem trąb, a za nim sielankowy, instrumentalny walczyk The Debt Collector, zaaranżowany na samą sekcję dętą. Bardziej standardowe gitarowe granie, przy czym wzbogacone syntezatorem, słychać w London Loves w średnim tempie, gdzie wybrzmiewa dysonansowe, „zardzewiałe” solo gitary, oraz szybszym Trouble in the Message Centre. Szybkim fragmentem jest również Jubilee, ale już w bardziej standardowym wydaniu.

Moje ulubione fragmenty to Clover Over Dover z klawesynem i smithsowską melancholią oraz melodyjny Magic America. Jeżeli natomiast miałbym coś odpuścić, to Far Out (jedyny utwór z tekstem basisty Alexa Jamesa – za wszystkie pozostałe odpowiada Albarn), który jakoś niknie wśród pozostałych.

Da się zauważyć, że pod dużym wpływem Blur było m.in. T.Love w okresie postbenedkowym.


 

Incubus, Morning View, 2001

Kalifornijska kapela zaliczana bywa do nurtu numetalowego, ale brzmi mniej hałaśliwie niż większość z tej kategorii. Morning View to jej czwarta płyta, doceniona przez krytykę, także polską.

Słychać tu dwie główne inspiracje: Tool oraz Faith No More. Pierwsza przejawia się w dość skomplikowanych riffach i charakterystycznej rytmice (np. Circles), jednak bez większego patosu i artystowskiego zadęcia, druga – w perwersyjnie rozleniwionym głosie wokalisty (tu szczególnie Just a Phase – akustyczny utwór w rytmie walczyka, z orkiestrą i samplami). Skądinąd jednak Brandon Boyd ma barwę głosu zbliżoną do Anthony’ego Kiedisa. Słychać to szczególnie w nastrojowym utworze pod mało oryginalnym tytułem Wish You Were Here (spokojna zwrotka + refren też tęskny, ale z riffowym doładowaniem), który wprawdzie z Red Hotami nie ma wiele wspólnego. Poza tym Incubus ma w składzie didżeja, więc czasem mogą się pojawić sample czy skracze.

            Już w otwierającym Nice to Know You słychać, czego się można spodziewać po tym zespole – zmiany tempa i dynamiki, ciężkie riffy sąsiadują z fragmentami bardziej refleksyjnymi, z udziałem gitary akustycznej. Bywają też utwory całkowicie spokojne, bez podnoszenia ciężarów, jak ocierający się o soul Are You In? Od czasu do czasu pojawiają się smyczki, jak w 11 am, niesionym przez falsetowy zaśpiew. Słychać je też w balladzie Mexico, jednym z moich ulubionych fragmentów. Na finał grupa wrzuciła największy odlot: Aqueous Transmission, kawał kleistej, orientalizującej psychodelii. Główny motyw gra chińska lutnia zwana pipą, słychać też odpowiednio brzmiącą fujarkę oraz orkiestrę pod batutą Suzie Katayamy. Ciągnie się to przez dobre siedem minut i pozostawia poczucie satysfakcji.

            Gdyby odchudzić tę płytę o dwa-trzy utwory, w których zespołowi już się powtarzają pomysły, byłaby jedną z najlepszych w tym miesiącu. 

 

Possum Dixon, New Sheets, 1998

Na tę płytę zwróciłem uwagę dzięki recenzji w „Tylko Rocku” w 1999. Zapadła mi w pamięć głównie nazwa zespołu i „cyrkowa” okładka, a także narzekania pana recenzenta, że płyta zawiera również niesforną ścieżkę multimedialną. Kiedy ostatnio posłuchałem, okazało się, że całkiem to fajne.

Trio, na którego czele stał śpiewający basista Rob Zabrecky, swój trzeci i ostatni album wydało pod producencką ręką Rica Ocaska, byłego lidera The Cars, odpowiedzialnego też m.in. za brzmienie debiutu Weezera – nic dziwnego, że wyeksponował on potencjał przebojowy materiału. Ocasek zagrał na klawiszach, zadbał też o niuansy aranżacyjne typu dyskretne smyczki w Always Engines albo syntezator w Holding (Lenny’s Song) czy Plan B.

            Jest to po raz kolejny amerykański rock alternatywny z „normalnym” śpiewem i sporą dozą melodii. Niemało tu utworów refleksyjnych, nawet smutno brzmiących, ale za to w szybkim tempie. Materiał jest ogólnie równy, ale mam parę faworytów, szczególnie spokojniejszy utwór tytułowy oraz przede wszystkim Stop Breaking Me. Mocny punkt stanowi też Only in the Summertime, pomimo rytmu łupanego jak w muzyce tanecznej – trudno się zresztą dziwić, skoro w kolejnym, dynamicznym Firecracker podmiot liryczny deklaruje, że chce „dance all night to drum machines”. Słabiej wypada może tylko Now What? z parlandem w zwrotce oraz Faultlines, gdzie co nieco przynudzają.

             

piątek, 15 marca 2024

Tak sobie wyobrażam Kielce, czyli między dworcem a Sienkiewiczem

 Kielce od dawna cieszą się sławą miasta dość nieciekawego, w czym wielka zasługa takich ludzi kultury jak Żeromski, Witkacy czy Liroy. Postanowiłem zatem pojechać do owego grodu, gdzie każdy nosi kosę w kieszeni, żeby zobaczyć, ile w tym prawdy. Pogoda była w miarę, jak na początek lutego, chociaż sporo lało.

Scena z Lalki W.J. Hasa, w której Wokulski kroczy przez warszawską dzielnicę nędzy, zdaniem naocznych świadków odzwierciedlała stan Kielc około 1990 roku – tu kadr za tygodnikiem „Film” z 1986

Dworzec kolejowy, wbrew stereotypom, zastaliśmy porządnie wyremontowany, a nawet toalety były czyste, ino z jakiegoś powodu jechało w nich nalewką z dzikiej róży (lokalny dezynfektant?) Niegdysiejsze wejście na kładkę nad torami przerobiono na Wieżę Sztuki, przed którą stoi facet z lunetą, czyli rzeźba „Wizjoner” Arkadiusza Latosa.

„UFO”, czyli dworzec autobusowy, także ostatnio przeszedł spory remont. Ma on kształt latającego talerza, przykrytego kopułą z okrągłymi świetlikami w sześciokątnych skupiskach. Sześciokąty powtarzają się też w różnych miejscach wewnątrz. Ogólnie rzecz biorąc – niesamowita arcytektura.

Bywał tu admirał Fukuyama

Nieopodal urządzono fontannę z rzeźbą autobusu typu „ogórek”, otoczoną postaciami rozmaitych prowincjonalnych pasażerów. Autorem fontanny jest Sławomir Micek, który prawdopodobnie sam siebie sportretował jako goniącego autobus.

Główną arterią centrum Kielc jawi się długa ul. Sienkiewicza. Ciągnie się ona od placu dworcowego aż do placu Moniuszki. Po drodze napotyka się rozmaitą architekturę i lokale użytkowe. Moją szczególną uwagę zwrócił secesyjny budynek banku.

Po drodze spotyka się rozmaite place. Przy Placu Artystów stoi pomnik dzika, od którego kłów, czyli kiełców, pochodzi nazwa miasta. Obok, pod BWA, wypatrzyłem współczesną rzeźbę trzech metalowych ludzi z niebezpiecznymi narzędziami, stojących na kamiennych taczkach – ale możliwe, że to ekspozycja tymczasowa, bo np. Mapy Google pokazują w tym miejscu pomnik Batmana.

Larry, Moe & Curly

Upamiętniony został Bronisław Opałko vel Genowefa Pigwa, który w Kielcach się urodził (ławeczką wykonaną znowu przez Sławomira Micka), oraz Dobry Wojak Szwejk, który w Kielcach nigdy nie był. Ten ostatni stoi na Skwerze Literatów i z czterech stron na narożnych ścianach patrzą na niego zgrafita przedstawiające Kochanowskiego, Reja, Żeromskiego i Sienkiewicza.

W Antykwariacie Naukowym im. A. Metzgera nabyłem Islam Józefa Bielawskiego (z serii Religie świata), Lotnictwo Podziemia, czyli dzieje Wydziału Lotniczego KG AK Halszki Szołdrskiej (która sama pracowała w Wydziale Lotniczym) oraz Conan the Destroyer Roberta Jordana.

Ulica Sienkiewicza kończy się pomnikiem jego.

It's over, Anakin! I have the high ground!

Nieopodal można zwiedzić Muzeum Zabawek i Zabawy o bogatych zbiorach. Poprzednio byłem tam w 2017 i ekspozycja się sporo zmieniła, ale niedopracowane tłumaczenia na angielski pozostają. Do ciekawszych eksponatów należy ponadstuletnia lalka porcelanowa zwana potocznie „Chucky”.

Eksponaty podzielone są tematycznie. Wśród artefaktów z PRL widziałem konewkę w kształcie koguta, jaką pamiętam z dzieciństwa. Osobne działy ekspozycji to zabawki „z historią”, które towarzyszyły właścicielom na burzliwych bezdrożach XX wieku (np. miś, któremu chałupniczo dorobiono łapkę po tym, jak oryginalną stracił w bombardowaniu Warszawy), postacie z filmów animowanych, a także zabawki ludowe. 

Poświęcono też nieco miejsca modelarstwu – pod sufitem wisi np. model parowego samolotu Aleksandra Fiodorowicza Możajskiego, który podejmował nieudane próby startu w 1884.

Przy placu Maniuszka mieści się centrum kultury, podobno z bardzo ciekawym wystrojem wewnętrznym, ale – niczym znana blogerka opieńkotwórcza z Kraśnika – nie weszliśmy do środka, bo śpieszyło nam się na obiad. Przed centrum stoi w każdym razie pomnik Milesa Davisa, który w Kielcach nigdy nie był.

Miles Lives

Rynek kielecki zastaliśmy w remoncie. Wokół znajdują się przeróżne biznesy, w tym naleśnikarnia, gdzie spożyliśmy obiad.

Jeśli chodzi o życie religijne, to Kielce są siedzibą diecezji, za której katedrę robi barokowa bazylika Wniebowzięcia NMP. Tuż obok znajduje się jeden z ważniejszych zabytków miasta –barokowy Pałac Biskupów, przy czym nie kieleckich, a krakowskich, od dawna pełniący funkcję muzeum. Tym razem go nie odwiedziłem, bo byłem tam w 2017 obejrzeć wystawę zabytkowych mebli.

Poza tym na naszym szlaku rzuciły się w oczy neogotycki kościół św. Krzyża, dobrze widoczny od strony dworców, oraz ewangelicki kościół św. Trójcy, wykorzystywany też przez polskokatolików.


Zależało mi na wizycie w Muzeum Żeromskiego, więc spieszyliśmy się, żeby wejść, zanim przestaną wpuszczać, ale na miejscu okazało się, że mają akurat dwutygodniową przerwę konserwacyjną.

Zamiast tego udaliśmy się do położonego po przeciwnej stronie ulicy dworku, stanowiącego oddział Muzeum Wsi Kieleckiej (reszta w Bodzentynie i Tokarni). Załapaliśmy się akurat na ostatni tydzień ekspozycji bożonarodzeniowej, m.in. sztuki ludowej – szopki, drewniani kolędnicy itp.

Kilka sztuk ludowych, w tym ewidentnie Kayah

Stamtąd blisko było do Parku Staszica, choć o tej porze roku brakowało tam zieleni. W Pałacyku Tomasza Zielińskiego urządzono Dom Środowisk Twórczych, a jego oficyna zaadaptowana została na jedyne w Polsce Muzeum Hammonda. Ekspozycja obejmuje wiele egzemplarzy różnych modeli organów elektrycznych firmy Hammond, a także m.in. słynny głośnik obrotowy Leslie czy wcześniejszy, nie tak popularny jak organy wynalazek Laurensa Hammonda – stolik brydżowy z mechanizmem do automatycznego rozdawania kart. Za dodatkową opłatą można sobie pograć na organach (udostępniają do tego dwa egzemplarze, w tym B3). Otwarcie muzeum uświetnił udział Andrzeja Zielińskiego (zbieżność nazwisk przypadkowa) i Józefa Skrzeka, a na ścianach wiszą zdjęcia z autografami m.in. Thijsa van Leera i Władysława Gudonisa Komendarka, a nawet samego Niemena. Dodatkową atrakcją są grające schody: stopnie wydają po nadepnięciu dźwięk odpowiedniej wysokości

Planty kieleckie biegną wzdłuż Silnicy. Południową częścią tej parkopromenady jest Aleja Sław. Stoi tam serię popierś sławnych ludzi (głównie XX-wiecznych), w tym Hendrixa, Joyce’a, Wysockiego i Grechuty. Najnowszy jest chyba Jerzy Pilch, a najbardziej niefortunnie wypadła Marilyn Monroe, którą wykonano z innego surowca niż pozostałych, więc po kilku latach bez czyszczenia wygląda, jakby z grobu wstała po dłuższym pobycie.

Plantami można dojść na Kadzielnię – kawałek dzikiego terenu w środku miasta, pełniący funkcję rezerwatu przyrody. Szczególnie interesowały mnie tamtejsze skałki. Na szczycie wzgórza stoi pomnik bojowników, a obok, jak to w rezerwacie, znajduje się amfiteatr, gdzie urządzają imprezy plenerowe. 

Wygląda na to, że w ostatnim czasie Kielce znacznie się poprawiły. Co prawda w ciągu jednodniowych wycieczek trudno dobrze wchłonąć miejscową geniusolociowatość, ale wyprawa należała do udanych.
Pocztówka z Kielc, lata 70.



poniedziałek, 29 stycznia 2024

Węgorz w cytrusach po kaszmirsku, czyli rockowa wieczerza wigilijna i podsumowanie 2023

 

W ciągu roku pozyskałem 91 albumów muzycznych, czyli 7,6 miesięcznie, a średnio 1,75 tygodniowo. W porównaniu z rokiem poprzednim plon urus o 10 pozycji.

W liczbie tej dominowały płyty używane, a nowych znalazło się tylko 25 (27%). Około połowy zdobyczy (46 pozycji) przyciągnąłem z comiesięcznego targu staroci na Faradaguła – przy czym były wśród nich też świeże, zafoliowane. W jednym miesiącu trafił się jarmark w Bielsku-Białej. Płytę grupy Gomez znalazłem nieoczekiwanie w antykwariacie w Suwałkach. 19 albumów (21%) kupiłem przez internet. 9 (9,8%) były to rzeczy, które już dawniej miałem na kasetach.

            Wydań stricte dwupłytowych było 4 (4,4%): dwa albumy w oryginale podwójne (Led Zeppelin i Jeff Buckley), album z płytą bonusową (Primal Scream) oraz kompilacja przebojów z bonusową płytą koncertową (Crowded House). Do tego dochodzi  album niegdyś dwupłytowy, ale obecnie mieszczący się na jednym dysku (Can) oraz kompilacja Beatlesów w dwóch częściach, ale wydanych osobno. Płyty Ala Stewarta nabyłem za to w formie pięciopaku.

            Prawie skompletowałem dyskografię studyjną Maanamu, natomiast 2 albumy (Buckleya i Simply Red) miałem na celowniku od czasu audycji „Pół Perfekcyjnej Płyty”, czyli od 23 lat.

Jak co roku, były to w przytłaczającej większości (82 – a zatem 89%) albumy studyjne, z czego 1 liczy się jako minialbum, 1 miał charakter ścieżki dźwiękowej, a 2 stanowiły pośmiertne rekonstrukcje albumów niedokończonych przez artystów. Na resztę złożyło się 5 albumów koncertowych i 4 kompilacje. Na okładkach nie odnotowano tym razem czaszek (chociaż na 2 pojawiały się coś jakby zwłoki) ani ikonografii średniowiecza.

Jeśli chodzi o podział gatunkowy, to na heavy rock przypadło 20 płyt (22%), z czego 2 ekstremalne, 1 grunge’owa i 1 z pogranicza metalu i j-popu. Wyjątkowo dużo było latoś albumów folkrockowych (głównie za sprawą Runrig i Ala Stewarta), czyli 15 (16%). Rock progresywny reprezentowany był dość szeroko przez 5 albumów. Po stronie punkowej znalazło się 6 płyt, natomiast na inne odmiany rocka alternatywnego, łącznie z britpopem, przypadło albumów 22 (24%). W mniejszych ilościach reprezentowane były czarne brzmienia soulowo-funkowe oraz elektronika. Płytą najbardziej w bok było Kind of Blue Milesa Davisa.

Na wszystkich tych wydawnictwach znalazły się 1104 utwory, w tym 49 bonusowych. Najwięcej liczyła dwupłytowa kompilacja/koncertówka Crowded House (34). Przy okazji było to wydawnictwo o największej liczbie bonusów – cały 15-utworowy dysk. Jeśli liczyć bez bonusów, najwięcej znalazło się na The Blood Is Strong Capercaillie (25). Najmniej utworów zawierały Love Chronicles Stewarta, Meddle Pink Floyd i Kind of Blue Milesa – po 6, przy czym na dwóch dwa pierwszych znalazło się po jednym utworze bardzo długim. Floydowe Echoes pobiło chyba rekord długości przy 23 minutach. Tago Mago grupy Can charakteryzował się największym nagromadzeniem długich utworów (jeden 18-minutowy, jeden 17-minutowy, jeden 11-minutowy oraz trzy w okolicach 7 minut). Tytuły 65 piosenek zawierały imiona, przy czym na It’s a Shame about Ray grupy The Lemonheads były takie aż cztery.

Kind of Blue stał się najstarszą pozycją w mojej płytotece – pochodzi z roku 1959. Najnowsze były Sand grupy Balthazar oraz Let the Bad Times Roll The Offspring – oba z 2021. Wedle dekad najbardziej reprezentowane były lata 90.: 37 pozycji (41%). Pierwsza dekada XXI wieku – 15 (16%), lata 80. – 13 (14%), okres po 2010 – 10 (11%), lata 70. – 8 (9%), lata 60. – 7 (8%). Kompilacje i archiwalia zaliczyłem według lat powstania materiału, a nie roku wydania. Najwięcej wydawnictw przyniósł rok 1998, co można zapewne powiązać z moim niedawnym studium „Tylko Rocka” z tego rocznika.  

Pod względem językowym dominowały oczywiście płyty anglojęzyczne (73, czyli 80%). Spośród nich 35 (38% całości) było dziełem artystów z Wielkiej Brytanii, przy czym jeden we współpracy z twórcami południowoafrykańskimi i pojawia się tam również język xhosa. Z tej liczby na Szkocję przypadło 7 płyt, a na 6 z nich pojawił się również tamtejszy język celtycki. Kolejne 25 płyt (27%) nagrali Amerykanie, z czego na jednej wystąpił język norweski. Pozostałe wydawnictwa anglojęzyczne pochodziły z Niemiec (4), Australii, Belgii, Finlandii, Kanady i Szwecji. Z Polski pochodziło 20 albumów (22%), w tym 15 wykonanych w większości w języku polskim. Trzy polskie płyty były anglojęzyczne, a jedną wyryczano w języku najprawdopodobniej starocerkiewnym. Wyróżniają się Babymetal z językiem japońskim (ale i częściowo angielskim). Po niemiecku śpiewali enerdowscy Puhdys, dwie piosenki zaliczyli też Beatlesi, a jedną erefeński Warlock. Trudno sklasyfikować Can – niemiecką grupę z angielsko-japońsko-niewiadomojakim wokalem.

Istotny udział kobiet wystąpił na 20 płytach (22%), w tym wokalistek na 18. Z udziałem rodzeństw, niekoniecznie w głównych rolach, powstało 14 albumów (15%). Aż 17 płyt (19%) było dziełem wykonawców na literę B.

Artysta roku:  Odkryciem jest Runrig, którego zgromadziłem 5 albumów. Tyle samo zdobyłem płyt Ala Stewarta, chociaż za jednym zamachem, a nie w dłuższym okresie, co miało wpływ na jego słuchalność na przestrzeni czasu. Większy natomiast wpływ wywarł John Cougar.

Płyty roku: Było na tyle równo i na tyle dużo, że trudno mi wskazać coś pojedynczego.  Pierwsza dziesiątka to Sam’s Town The Killers, Fire Electric Six, American Fool Johna Cougara (Mellencampa), Levelling the Land The Levellers, The Gravel Walk Tempest, Year of the Cat Stewarta, Stars Simply Red, Kwiaty na żywopłocie Kobranocki, Bez limitu 2+1 i Tetris Ziyo. Największe rozczarowanie to Enklawa Ełk, którą kupiłem w zasadzie tylko jako pamiątkę z podróży. Dość rozczarowująca była też 5 Kasi Kowalskiej, zwłaszcza w zestawieniu z poprzednią jej płytą. Poza tym Out of Exile Audioslave wyraźnie słabsze od debiutu. Nie są też dobrą płytą Znaki szczególne Maanamu, ale należało się tego spodziewać – kupiłem dla kompletu i z patriotyzmu lokalnego (Yanina w składzie). Najbardziej niedocenionaDaisies of the Galaxy Eels – gdybym ją zdobył wcześniej niż w grudniu, miałbym więcej czasu się wsłuchać. Niespodziewanym jokerem okazał się Wypas zespołu Fliper, płyta tyleż żenująca co chwytliwa.

Piosenka roku: biorąc pod uwagę wyłącznie albumowe, należałoby zaliczyć Zataczówkę Kobranocki, The Cutter Runrig, She’s White Electric Six, Go Out Blur oraz Dziesięć przykazań Bajmu. Wyjątkowo bezlitosnym earwormem było też Tramazi Parti Black Grape. Najbardziej obleśna piosenka to z pewnością coś z repertuaru Flipera, zapewne Dobrze jest.

W dziedzinę hitów ze streamingu wkroczyła z przytupem Azja Południowo-Wschodnia w postaci Pelangi indonezyjskiej grupy Boomerang oraz Rage filipińskich The Jerks (z refrenem ściągniętym z Dylana Thomasa). Niemcy tradycyjnie grają tak obciachowo, że aż fajnie, vide Bonfire i Proud of My Country. Z południa USA zwróciło moją uwagę Rockin’ into the Night grupy 38 Special, dowodzonej przez Donniego Van Zanta, brata obydwu wokalistów Lynyrd Skynyrd.

Jeżeli chodzi o odkrycia jutubowe, to zamiast orientacji w nowych artystach kontynuuję poszukiwania historyczne; prócz wspomnianych wyżej Azjatów moją uwagę zwrócił słowacki zespół hardrockowy Tublatanka, w którego wykonaniu kolęd słuchałem przez całe święta. Przekonałem się także do traktowanego dotąd pobieżnie duetu Eurythmics.

Kurioz ze streamingu to Futbolówka zespołu Golden Life, napisana na mundial w 2002 („Teraz Włosi i Anglicy to już nie są przeciwnicy / Nawet sam Olisadebe rzuci ich na glebę”, a dalej: „Zaświeci słońce na stadionie w Pusan / Niestraszna Portugalia i niestraszne Usa”). Później przerobili ją pod tytułem Mundialówka, zmieniając tekst, żeby pasował do dowolnej okazji piłkarskiej.

 

Pozostało jeszcze omówić ostatnie kilka płyt, pozyskanych z okazji świąteczno-mikołajowych.

 

Edguy, Rocket Ride, 2006

„Edguy” wydaje się dość głupawą nazwą jak dla zespołu metalowego, ale niemiecki kwintet na czele z wokalistą Tobiasem Sammettem mało się tym przejmował. Jest to swoisty hołd dla nauczyciela imieniem Edgar, który, w odróżnieniu od niejakiego Leonarda Skinnera, będącego inspiracją dla nazwy innego zespołu, był ponoć fajnym gościem.

Mamy tu do czynienia z niemieckim power metalem w tradycji Helloween: dużo melodii, wysoki głos wokalisty, tematyka fantasy, przygarść humoru. Edguy jednak na siódmym bodajże albumie nieco złagodził brzmienie (muzycy sami określają swój styl jako „happy metal”). Zespół ma w składzie klawiszowca i ogólnie słychać w tle sporo elektroniki. Całą płytę rozpoczyna dramatyczny pasaż fortepianu, do którego dołączają zgrzyty gitary, a kiedy ośmiominutowy, epicki Sacrifice rusza z kopyta, to główny riff podszyty jest syntezatorem. W dalszym ciągu kompozycji występują kontrasty dynamiczne, ale ogólnie mieści się toto w powermetalowym paradygmacie.

Edguy nie odkrywa Ameryki ani tym bardziej Beleriandu, ale słucha się całkiem sympatycznie. Utwór tytułowy kosi trochę pod Deep Purple. Refreny bywają często chóralne, jak w Wasted Time. Mocno przebojowy potencjał ma Super Heroes z refrenem a la „młodszy brat Iron Maiden”. Balladową chwilę wytchnienia daje Save Me, chociaż wolę słuchać tego utworu w wersjach koncertowych, bez elektronicznego stukania. Od nastrojowego gitarowego pasażu zaczyna się też The Asylum, ale to kolejna epicka powermetalowa jazda ze zmianami tempa. Najbardziej krotochwilny jest Trinidad, łączący heavy metal z muzyką karaibską, łącznie z wykorzystaniem bębnów stalowych. Wybija się także sam finał płyty – zadziorny kawałek hard rocka pod mało parlamentarnym tytułem Fucking with Fire (Hair Force One), budzący skojarzenia z Kiss. 


 

Eels, Daisies of the Galaxy, 2000

Eels jest to de facto projekt Marka Olivera Everetta, znanego po prostu jako E. W nagraniu trzeciego albumu, Daisies of the Galaxy, towarzyszył mu perkusista Butch, gościnnie zaś pojawili się Peter Buck z R.E.M. i Grant Lee Philips z Grant Lee Buffalo.

Twórczość Węgorzy stanowi pogranicze rocka alternatywnego i ballad bardowskich, o nastrojowym, neurotycznym charakterze. Materiał jest dość urozmaicony i ciekawie zaaranżowany, z nawiązaniami do muzyki lat 60. Otwierający Grace Kelly Blues to nie żaden blues, tylko łagodna piosenka z gitarą akustyczną… wzbogacona brzmieniem orkiestry dętej w podobie późnych Beatlesów. Wiele dalszych fragmentów to również zasadniczo akustyczne piosenki obudowane dodatkowymi brzmieniami, przykładowo orkiestry dla odmiany smyczkowej (vide utwór tytułowy czy jeden z moich ulubionych tutaj Wooden Nickels). Kto by np. pomyślał, że utwór zatytułowany It’s a Motherfucker to łagodna ballada o tęsknocie, fortepianowa ze smyczkami – choć przypomina co bardziej liryczne utwory Lou Reeda, a tu już podobnie ordynarny tytuł by pasował (dla potrzeb radiowych zmienili na It’s a Monster Trucker). Z inspiracji można jeszcze wymienić Beach Boys w najbardziej rozpasanym aranżacyjnie wydaniu. Buck był zaś współkompozytorem onirycznego, praktycznie instrumentalnego przerywnika Estate Sale.

Nie wszystkie piosenki są smutne, bo mamy np. pogodnie mizantropiczne I Like Birds, jak też rzeczy bardziej motoryczne, to znaczy w średnim tempie, jak The Sound of Fear z organami, fortepianem elektrycznym i solówką czegoś dętego. Takie utwory jak Flyswatter z wibrafonem czy Tiger in My Tank mają niemalże potencjał na przebój. Na singlu, prócz ballady Jeannie’s Diary, wyszedł  także dynamiczny Mr. E’s Beautiful Blues, który na albumie pojawia się jako utwór ukryty – nieuwzględniony w opisie, ale przynajmniej wyodrębniony jako osobna ścieżka (informuje o nim nalepka na okładce).

Jest to jedna z najciekawszych płyt, które zdobyłem w 2023, ale porządnie ją doceniłem dopiero po Nowym Roku. 


 

Genesis, Nursery Cryme, 1971

Trzecia płyta Genesis, a pierwsza w składzie z Philem Collinsem i Steve’em Hackettem, po pierwszym okresie poszukiwań zawiera już wszystkie elementy ich klasycznego stylu. Charakterystyczna elegancja, oniryczny nastrój, wykorzystanie gitar dwunastostrunnych (grają na nich aż trzej członkowie zespołu), a także skłonność do długich, wielowątkowych form. Całą płytę otwiera dziesięcioipółminutowy The Musical Box. W centrum pojawia się dramatyczny, najbardziej rockowy z całego zestawu The Return of Giant Hogweed – historia niczym z Dnia tryfidów, w której główną rolę odgrywa krewniak barszczu Sosnowskiego. Całą płytę wieńczy trzecia dłuższa forma – nawiązująca do mitologii The Fountain of Salmacis. Pomiędzy nimi znajdują się krótsze utwory: typowa genesisowa ballada Seven Stones, nieco wodewilowy Harold the Barrel czy folkowo-akustyczny Harlequin.

Tony’ego Banksa od zawsze uważam za duszę Genesis; na Nursery Cryme sięga to po syntezator (The Musical Box), to znów po melotron (The Fountain of Salmacis), nie mówiąc o standardowym fortepianie i organach. Peter Gabriel zaś nie tylko śpiewa, ale w co bardziej bukolicznych momentach gra na flecie. Collins realizuje się głównie jako perkusista, ale głos jego raz jednak słychać – w krótkim, akustycznym utworze For Absent Friends.   


 

Cytrus,  Raj utracony, 2020

Cytrus był zespołem z lat 70./80., któremu nigdy w okresie istnienia nie udało się nagrać płyty. Pod koniec lat 80. przekształcił się w kiczowatą grupę softmetalową Korba, która – jak tłumaczy w książeczce gitarzysta Andrzej Kaźmierczak – miała być prostszym, komercyjnym przedsięwzięciem, finansującym ambitniejszego Cytrusa, ale skończyło się na dwóch płytach i hicie Biały rower. Dopiero w XXI wieku zaczęły się ukazywać różne kompilacje materiałów archiwalnych pierwotnego zespołu. Raj utracony jest składakiem piosenek nagranych w latach 1981-83 (kilka różnych sesji radiowych, zespół z dwiema różnymi sekcjami rytmicznymi), wcześniej ukazała się Trzecia łza od słońca z utworami instrumentalnymi, a jeszcze w pierwszej dekadzie stulecia wyszły dwie płyty o charakterze mieszanym. Niektóre utwory z tamtych się powtarzają – orientalizujące Aby dalej, hej pamiętam z audycji śp. Andrzeja Kukuczki w Radiu Kraków.

Grupa deklarowała się jako zespół jazzrockowy, czy raczej rockjazzowy. Tego rodzaju historie pozostawiała chyba jednak na utwory instrumentalne, podczas gdy piosenki to zasadniczo hard rock z lekkim progresywnym podkręceniem. Brzmi toto nieco ramotkowo, jeśli ktoś nie jest fanem stylistyki; hard rock nie za bardzo hard (mniej więcej na poziomie Banku), jazzu nie za dużo, głos Kazimierza Barlasza dość standardowy, do tego teksty ciut grafomańskie, z rymami częstochowskimi („Wierzył w ciebie starszy brat / Udzielając kilku rad / Mówił, szanuj własny czas / Bo za krótki życia pas” – to fragment Układów). Marian Narkiewicz, wraz z Kaźmierczakiem współlider (obaj już nie żyją), odpowiadał za flet i skrzypce. Partie tego pierwszego budzą automatyczne skojarzenia z Jethro Tull (Dokąd, solówka w Popiół i diament), a tam, gdzie słychać skrzypkę, na myśl przychodzi Kansas (W cieniu życia czy utwór tytułowy). Najbardziej podobał mi się dynamiczny protest song Bycza krew, pomimo minimalistycznego tekstu. Natomiast Kangur czy Casanova to przeróbka Are You Ready Cienkiego Jaszczura.

Nalepka na okładce głosi, że płyta „spokojnie mogłaby się ukazać w latach 80. i sporo namieszać w polskim rocku”. Podejrzewam, że wątpię, bo w latach 80. czołowi wykonawcy i publiczność byli już przyzwyczajeni do innej stylistyki, podczas gdy Cytrus, którego całkiem jakby ominęło doświadczenie nowofalowe, mógłby ewentualnie zdobyć pewną popularność parę lat wcześniej, w okresie Muzyki Młodej Generacji.

  

Def Leppard, High ‘n’ Dry, 1981

Def Leppard pojawiał się tu już kilka razy. Teraz przyszła pora uzupełnić lukę w dyskografii – drugi album, nagrany jeszcze w składzie z gitarzystą Pete’em Willisem, który przy powstawaniu kolejnej płyty już tak tankował, że właściwie na niej nie grał i tylko przez grzeczność został umieszczony w opisie (na drugiej gitarze grał Steve Clark, którego dziesięć lat później spotkało to samo, ale ze skutkiem śmiertelnym). Okładka, ze zdjęciem pływaka skaczącego do basenu, jest projektem agencji Hipgnosis, powstałym ponad dekadę wcześniej z myślą o Pink Floyd, ale wówczas niewykorzystanym.

High ‘n’ Dry nie jest już tak surowa jak debiut, a jeszcze nie tak wypolerowana jak płyty późniejsze, ale jeśli już, to mieści się bliżej debiutu. Znalazł się na niej nawet utwór, który tam byłby tytułowy: On Through the Night. Generalnie jest to szorstki hard rock o dość sporej melodyjności. Joe Elliott ma głos wysoki i zachrypnięty, koledzy wspomagają go wokalnie w refrenach. You Got Me Runnin’ trochę przypomina Kiss. Pojawia się jedna power-ballada z prawdziwego zdarzenia – Bringin’ On the Heartbreak – ale w paru utworach występują kontrasty dynamiczne. Najbardziej odpowiadają mi utwory z samego centrum albumu: Lady Strange oraz instrumental Switch 625.

Wydanie zawiera dwa remiksy: Bringin’ on the Heartbreak z wyeksponowaną partią syntezatora oraz Me and My Wine, utwór pierwotnie opublikowany na stronie B singla. 


 

Banda i Wanda, Mamy czas, 1985

Moim pierwszym kontaktem z grupą Banda i Wanda był serial Siedem życzeń, do którego nagrali piosenkę tytułową i sami też wystąpili. Na Mamy czas, drugiej płycie tego ansamblu, brakuje wprawdzie przebojów na miarę Hi-Fi czy Nie będę Julią, ale mamy tu przyzwoitą drugą ligę „polskiego rocka jako gatunku”. Skład grupy jest wprost gwiazdorski: na gitarach Marek Raduli (później trafił do Budki Suflera) i Jacek Krzaklewski (później trafił do Perfectu), na basie Henryk Baron vel Baran (później w Lombardzie). Na perkusji Andrzeja Tylca (ex-Breakout) zastąpił Marek Kapłon (ex-TSA). No i na wokalu – Wanda Kwietniewska (ex-Lombard).

Muzyka to zasadniczo komercyjny hard rock z zadziorną wokalistką, lekko kiczowaty. Widać, że zespół porusza się szlakiem przetartym przez Lady Pank i paru innych. Także inspiracje zagraniczne bywają wyraźne – riff z Para goni parę to ewidentnie uproszczona wersja Ain’t Talking ‘Bout Love Van Halen. Kwietniewska nie ma może zjawiskowego głosu, ale potrafi ekscentrycznie podciągnąć w górę (Nie bój się, nie bój). Teksty Jacka Cygana, Antoniego Sobczaka i M. Wojtaszewskiej cechują się charakterystyczną dla epoki dawką cynizmu (Para goni parę, Znowu paskuda) albo dla odmiany mają dodawać ducha (Nie bój się, nie bój albo Hej, heja, hej). Najbardziej podobają mi się utwory dynamiczne, natomiast ballada Podróżni bez biletu (Mamy czas) już ciut przynudza.

W latach dwutysięcznych Kwietniewska wznowiła działalność pod starym szyldem, lecz odwróconym: Wanda i Banda. Gdyby ktoś miał problem z zapamiętaniem: starsza wersja zespołu była pierwsza alfabetycznie. 


 

Can, Tago Mago, 1971

Niemieckimi awangardzistami z grupy Can (a jeden, basista Holger Czukay, urodził się nawet w Wolnym Mieście Gdańsku) zainteresowałem się jeszcze w liceum. Do mojej kolekcji trafił wówczas drugi album zespołu – Soundtracks, zawierający utwory skomponowane do filmów (m.in. Na samym dnie Skolimowskiego). Przy swoim składankowym charakterze płyta była świadectwem okresu przejściowego: w dwóch utworach śpiewał jeszcze czarny Amerykanin Malcolm Mooney, który wkrótce opuścił zespół po załamaniu nerwowym. W pozostałych występował Damo Suzuki, którego członkowie Can zaangażowali, napotkawszy na ulicy jako grajka z gitarą. Na Tago Mago Suzuki był już pełnoetatowym wokalistą zespołu, a słaby akcent w języku angielskim maskował mamrotliwym śpiewaniem.

Album uchodzi za największe osiągnięcie Can, także pod względem objętościowym – w wersji analogowej był dwupłytowy. W kompaktowej mieści się na jednym dysku, ale czasy trwania utworów budzą respekt. Widać, że dwa (Halleluhwah i Aumgn) musiały zajmować całą stronę winyla.

Za wzorcowy utwór zespołu uznałbym Oh Yeah – siedem i pół minuty dynamicznej jazdy opartej na powtarzanej w kółko figurze rytmicznej i jednym motywie wiodącym, ulegającym rozmaitym wariacjom. Suzuki śpiewa trzy zwrotki: pierwszą po angielsku, ale puszczoną wspak; drugą też po angielsku, przy czym (jak zwykle) tak bełkotliwie, że nie sposób go zrozumieć; trzecią wreszcie po japońsku. Między tym rozbrzmiewają solówki i różne inne dźwięki. Otwieracz Paperhouse zbliżony jest pod względem długości, ale skontrastowany dynamicznie, fragmenty refleksyjne i podniosłe przeplatają się z gęstszą i bardziej motoryczną materią. Pomiędzy tymi dwoma mieści się Mushroom z Suzukim pokrzykującym na tle oszczędnego podkładu. Halleluhwah również polega na transowym powtarzaniu jednej struktury, tyle że w spokojnym, średnim tempie. Perkusista Jaki Liebezeit wciąż zasługuje na miano „żywego metronomu”, ale na tym albumie bardziej doceniam partie gitarowe Michaela Karoliego.

Aumgn i Peking O to już amorficzne odloty z rejonów pokrewnych Pink Floyd z okresu Spodka czy Ummagummy. Czukay, Schmidt et consortes wykorzystali tu zapewne umiejętności uzyskane na studiach pod kierunkiem Karlheinza Stockhausena. Aumgn przypomina pejzaż dźwiękowy, można by to odtwarzać jako ścieżkę dźwiękową w galerii sztuki współczesnej: jakieś echa, dźwięk być może kontrabasu, wielokrotnie intonowana tytułowa sylaba, niemiłosiernie rozciągnięta, w końcu długie solo perkusji. W „zaledwie” jedenastominutowym Peking O Suzuki uskutecznia lamenty do wtóru podniosłego brzmienia organów, a po dołączeniu wreszcie regularnego rytmu bełkoce na tle freejazzowych partii fortepianu. Dziwnie jest zresztą do samego końca utworu. Finał płyty stanowi Bring Me Coffee or Tea, pod dość zwyczajnym tytułem kryjący psychodeliczną treść.

Książeczka wydania z 2007 zawiera, oprócz zdjęć, krótki artykuł Davida Stubbsa na temat albumu oraz opinię Bobby’ego Gillespiego, lidera Primal Scream, który wysamplował perkusję z Halleluhwah do swojego utworu Kowalski. 


 

The Beatles, Past Masters. Volume One oraz Past Masters. Volume 2, 1988

Znajomość z Beatlesami rozpoczynałem w podstawówce od tego podwójnego zestawu. Nie miałem wtedy pojęcia o ich dyskografii i myślałem, że Past Masters to składanka największych przebojów. Tymczasem jest to kompilacja utworów, które w okresie istnienia zespołu zostały wydane, ale nie na regularnych albumach. Niektóre z nich, owszem, były przebojami, i to całkiem dużymi.

Powtarza się tu co prawda parę piosenek z longplayów – dlatego, że wersje singlowe się różniły. Przykładem Love Me Do, pierwszy przebój Beatlesów (1962), prosta piosenka z harmonijką ustną. Jak dowiadujemy się z książeczki – na wersji singlowej bębni osobiście Ringo Starr, podczas gdy na albumowej zagrał tylko na tamburynie, a miejsce za perkusją zajął muzyk sesyjny. Nie było za to na dużych płytach tak wielkich hitów jak She Loves You czy I Want to Hold Your Hand. Swoją drogą, te dwie piosenki pojawiają się także w wersji niemieckiej – jako Sie liebt dich i Komm gib mir deine Hand. Po tej ekskursji na rynek niemiecki Beatlesi już nie próbowali śpiewać w językach obcych.

Na płycie pierwszej, z czarną okładką, zgromadzono utwory z lat 1962-1965. Był to oczywiście okres beatlemanii, kiedy to liverpoolską czwórkę pokochały miliony dziewcząt i innych osób na całym świecie. Poza wyżej wymienionymi hitami uwagę zwraca trzeci singiel From Me to You, także z wykorzystaniem harmonijki. Mniejsze wrażenie robią utwory opublikowane na stronach B, jak I’ll Get You czy This Boy – bardziej cukierkowe niż zasadnicze przeboje. Z B-stron najbardziej podoba mi się nieco countrowaty, zaśpiewany przez Ringo She’s a Woman. Był to rewers świątecznego singla I Feel Fine, którego aranżacja – rozpoczęta sprzężeniem – zapowiadała już artystyczne dojrzewanie zespołu. Zestaw kończy I’m Down, siarczysty rokendrol McCartneya, po latach zaadaptowany przez Aerosmith.

Pierwsza płyta zawiera też przeróbki hitów rockandrollowych z lat 50. Bad Boy Larry’ego Williamsa powstał na potrzeby jednej z amerykańskich płyt Beatlesów (w tamtych czasach nie praktykowano jednolitej formy albumu dla całego świata). Czwórka Long Tall Sally z 1964, prócz tytułowego utworu Małego Ryśka, zawierała Matchbox Carla Perkinsa i Slow Down Larry’ego Williamsa, a do tego utwór autorski – I Call Your Name, który Lennon i McCartney napisali pierwotnie dla zespołu Billy J. Kramer and the Dakotas, ale zdecydowali się sami wykorzystać.

Druga, „biała” płyta, jest ciekawsza, bo bardziej urozmaicona. Reprezentuje okres 1966-1970, czyli lata poszukiwań i zapuszczenia bród. Na początku mamy klasyczny beatlesowski riffowiec Day Tripper. Towarzysząca mu nastrojowa We Can Work It Out była na tyle udana, że również została wyznaczona do promocji – singiel miał „dwie strony A”. Poza tym zestaw zawiera dynamiczny Paperback Writer, nieco groteskowy Lady Madonna i ostry Revolution. Największym hitem był ten, którego tytuł nie spodobałby się Brązowemu Grzegorzowi: Hey Jude. Zaczyna się od ballady napisanej przez Paula dla pocieszenia małego Juliana Lennona po rozpadzie małżeństwa Johna, a przechodzi w czterominutowy chóralny zaśpiew, wielokrotnie później naśladowany przez różnych artystów.

Na stronach B do głosu dochodzą odloty orientalne: Rain z pionierskim wykorzystaniem taśmy odtwarzanej wspak, a także pierwsza kompozycja Harrisona, jaką wydano na singlu – The Inner Light, raga z udziałem muzyków z Bombaju. Harrison wypuścił też pozbawiony już elementów hinduskich Old Brown Shoe jako B-stronę do zagranego wyłącznie przez Lennona i McCartneya The Ballad of John and Yoko. Te dwa utwory z kolei pochodziły z czasów Let It Be. Droga do nagrania tej płyty była długa i kręta, nic więc dziwnego, że powstały wówczas aż trzy wersje alternatywne, które Beatlesi zdecydowali się pokazać światu oprócz albumowych: Get Back, Across the Universe w wersji dla WWF (wzbogaconej o odgłosy przyrody) i samo Let It Be. Płytę kończy krotochwilny You Know My Name (Look Up the Number): wodewilowy nastrój, cały tekst mieszczący się w tytule, śpiew mniej lub bardziej poważnymi głosami, do tego solo saksofonowe Briana Jonesa ze Stonesów, który nie dożył ukończenia tego utworu, powstającego na raty przez prawie trzy lata. 


 

Led Zeppelin, Physical Graffiti, 1975

Jedyny dwupłytowy album studyjny Led Zeppelin – a zarazem pierwszy wydany przez jego własną wytwórnię Swan Song – miałem niegdyś na kasecie. Jest to potężna hardrockowa kobyła i poniekąd szczyt możliwości Zeppelinów – dwie późniejsze płyty studyjne były już nierówne. Materiał całkiem nowy został przemieszany z niewykorzystanymi utworami z sesji nagraniowych do poprzednich trzech albumów. Na okładce znalazła się grafika przedstawiająca jedną z brooklyńskich kamienic; oryginalne wydanie wyposażone było w wymienne wkładki pozwalające oglądać w jej oknach rozmaite widoki. W wersji kompaktowej okna zawierają tytuł płyty, a pierwotny efekt można zobaczyć na czarno-białych reprodukcjach w książeczce.

Przede wszystkim na tym wydawnictwie znalazł się Kashmir ze słynnym majestatycznym riffem, naśladowanym później przez wielu. Osiem i pół minuty, udział orkiestry smyczkowej, orientalne inspiracje (tyle że nie Kaszmirem, a Marokiem, gdzie panowie Page i Plant chętnie bywali i zostało im tak jeszcze w latach 90.) – to był chyba ostatni tak przełomowy utwór Zeppelinów. W cieniu tych Himalajów pozostaje jedenastominutowy „blues eschatologiczny” In My Time of Dying z licznymi kontrastami dynamicznymi i wykorzystaniem gitary slide. Trzeci utwór po byku (8:44) to rozpoczynający pierwszą płytę In the Light – zaczyna się wprawdzie od niby-orientalnego dudlenia, ale potem porządnie się rozwija do melodyjnego finału.

Zeppelini zapewnili słuchaczom tradycyjną dawkę samczości – w której dużą rolę odgrywa obleśnie zachrypnięty głos Roberta Planta – i to już w pierwszym Custard Pie, ostrym, riffowym bluesie na bazie Shake ‘Em on Down Bukki White’a. Podobną, napędzaną testosteronem energię niesie funkowy Trampled Underfoot, z brzmieniem klawinetu, inspirowany Superstition Steviego Wondera, ale dużo dzikszy i ordynarniejszy. W tej sonicznej rozpuście brak jednak rockandrollowej beztroski znanej z pierwszych płyt i ciemniejsza kolorystyka okładki jest bardzo na miejscu. Najcięższe utwory przełamuje jakaś melancholia: jest tak w The Rover z melodyjnym refrenem w „apokaliptycznej” tonacji, dociążonej balladzie Ten Years Gone czy finałowym Sick Again (choć dwa ostatnie nawiązywały do niefajnego romansu Page’a). Z kolei The Wanton Song przetacza się po słuchaczu jak walec drogowy – alternatywną wizualizacją jest lot wielosilnikowego bombowca – ale przełamuje go nastrojowe solo gitarowe.

Dla odmiany Houses of the Holy (tytułowy utwór poprzedniej płyty, który… na nią nie wszedł), Down by the Seaside oraz Night Flight byłyby zwykłymi, dość łagodnymi piosenkami, kiejby nie szorstkie brzmienie gitar. Lekko brzmi też Boogie with Stu z udziałem Iana Stewarta, pianisty z pierwszego składu Rolling Stonesów, oraz z solówką na mandolinie. Swoją drogą, cała ta lżejsza czwórka należy do odrzutów, które nie pasowały do poprzednich płyt, a tu dają wśród całej riffowni chwilę oddechu. Podobnie Black Country Woman – nie jestem pewien, czy chodzi o „czarną wieśniaczkę”, czy o „kobietę z Black Country” (rejonu górniczego na północy Anglii), ale w każdym razie reprezentuje pierwiastek folkowy i też zawiera mandolinę. Najstarszym (i najkrótszym) utworem jest zaś Bron-Yr-Aur – dwuminutowa miniatura na gitarę akustyczną, powstała w starym walijskim domu o tej samej nazwie w czasie prac nad trzecim albumem zespołu. Na mojej starej kasecie kończyła pierwszą stronę, a tu wypada jako drugi utwór na drugiej płycie, po In the Light, i nie mogę się przyzwyczaić do tej zmiany.