W ostatnim czasie obejrzałem zarówno kilka seriali (o których
będzie inną razą), jak i filmów pełnometrażowych.
Black Adam(2022, reż. Jaume Collet-Serra)to kolejna odsłona DC
Extended Universe, czyli serii filmowej, za której pomocą imperium komiksowe
DC stara się dorównać swoim rywalom z Marvela. Bohaterem tytułowym jest
starożytny heros z fikcyjnego kraju bliskowschodniego, który po tysiącach lat
budzi się do życia, gdy jego ojczyznę plądrują międzynarodowe bandziory z Intergangu
w poszukiwaniu źródła mocy, o jakiej nikomu się nie śniło. Czarny gość w
czarnym trykocie, grany przez dyżurnego mięśniaka ostatnich dekad,Dwayne’a „The Rock” Johnsona, jest tak
przekoksowany, że przyjeżdżają go sprawdzić ludzie ze Stowarzyszenia Sprawiedliwości,
w tym Doktor Fate (Pierce Brosnan) i Hawkman oraz dwoje młodszych praktykantów.
Podstawowy problem polega na tym, że Adam jest za bardzo bucowaty i zbyt
potężny, żeby budzić większą sympatię widza. Rozwala niemilców na pęczki bez
wątpliwości moralnych i w zasadzie ani przez moment nie jest tak zagrożony,
żeby się można było przejąć. Lepiej jest z jego nowymi przyjaciółmi, ale oni w
ramach DCEU pojawiają się po raz pierwszy, są jeszcze za mało zarysowani i
gdyby np. któryś z nich miał ponieść ofiarę, to widz nie będzie do niego tak
przywiązany, żeby to nim wstrząsnęło, jak w przypadku Żelaznego Tośka z MCU. W
tej sytuacji nieco dramatyzmu zapewnia filmowi wątek grupy członków ruchu oporu
– faceta, kobity i dzieciaka – uwikłanych w całą kałabanię. Jednak
ogólnie rzecz biorąc, Black Adam niespecjalnie się wybija z
trykociarskiego standardu.
Na portalu 35mm.online obejrzałem ja filmWojciecha
Marczewskiego Ucieczka z kina „Wolność”. Wszedł on na ekrany w
roku 1990 i widząc tu i ówdzie jego reklamy, myślałem, że chodzi o dobrze mi
znane kino „Wolność” w Częstochowie. W rzeczywistości akcja rozgrywa się w
mieście Łodzi, gdzie w czasie jednego z seansów bohaterowie na ekranie buntują
się i nie chcą grać dalej. Sytuacja staje się ciężką próbą dla cenzora granego
przez Gajosa. Film ma charakter rozliczeniowy i ponury; kilka miesięcy po
seansie zapamiętała mi się finałowa scena konfrontacji cenzora z aktorami,
których powycinał. W bonusie Artur Barciś z brodą jako kinooperator.
Z nowszych filmów polskich dostępny był na 35mm Dług KrzysztofaKrauzego (1999), na motywach autentycznej historii dwóchbiznesmenów, którzy, zastraszani i osaczani przez
bezwzględnego gangstera, żądającego od nich zwrotu nieistniejącego długu, w
końcu go zamordowali, przy czym fabuła została nieco ubarwiona. W role głównych
bohaterów wcielili się Robert Gonera i Jacek Borcuch, ale show kradnie Andrzej
Chyra jako rzeczony gangster, jeden z najbardziej odrażających podleców
polskiego kina. Film jest ogólnie dość ponury, a finałowa scena zabójstwa nie
przynosi katharsis. Filmoznawca mógłby się pokusić o porównanie wymowy tego
utworu z Krótkim filmem o zabijaniu, tyle że tam mowa była o karze
śmierci, a tu – o specyficznym przypadku obrony własnej.
Signum temporis: szyld z czcionką Ragtime ("o" są odwrócone do góry dnem)
Odświeżyłem sobie Człowieka z bliznąBriana de
Palmy. Jest to uwspółcześniony (1982), luźny remak filmu z lat trzydziestych,
tyle że wtedy było o włoskiej mafii, a w nowej wersji – o kubańskich
bandziorach na Florydzie. Al Pacino wciela się w Tony’ego Montanę, który po
deportacji do USA pnie się po szczeblach świata przestępczego, a przy okazji ma
problemy z siostrą, partnerką, przyjacielem i kokainą. Film jest brutalny pod
względem akcji, jak i językowo: jako pierwszy w dziejach kina przekroczył
barierę 200 „fucków”, a poza tym Pacino mówi z dziwnym, menelskim akcentem,
trudnym do zrozumienia i niepodobnym do niczego, a już zwłaszcza do akcentu kubańskiego.
Kultowa stała się scena z piłą łańcuchową, wymowna w swej makabryczności,
chociaż widz widzi tylko reakcję bohatera i tryskającą krew. Scarface stał
się inspiracją dla całej masy twórców: otwarte odniesienia widać np. w grze GTA:
Vice City. Z dzisiejszej perspektywy można też na niego patrzyć jak na
klasyczny przykład stylistyki lat 80. (łącznie z tym, że muzykę napisał Giorgio
Moroder).W bonusie Mark Margolis, czyli przyszły Hector Salamanca, w
epizodycznej roli bombiarza.
Klasykiem, który zawsze miło sobie przypomnieć, jest Dzień
Świstaka(1993), komedia Harolda Ramisa z Billem Murrayem w roli nadętego
prezentera pogody Phila, który wyjeżdża z ekipą i z niechęcią do miasteczka
Punxsutawney w Pensylwanii, aby zrobić materiał z tytułowego święta: jeżeli 2
lutego świstak zobaczy swój cień, to zima potrwa jeszcze 6 tygodni. Nazajutrz Philbudzi się rano w pensjonacie i zaczyna odczuwać potężne deja vu. Okazuje
się, że z jakichś powodów przeżywa ten sam dzień kolejny raz. I kolejny. I
kolejny. Pętlę czasową początkowo wykorzystuje jako okazję do
użycia sobie bez długotrwałych konsekwencji, a potem zaczyna mieć już dość kręcenia
się w kółko i postanawia przerwać krąg, co nie będzie proste. Film – lekka i
sympatyczna komedia „małomiasteczkowa” – stał się dużym przebojem, ale Murray i
Ramis przestali ze sobą rozmawiać i pogodzili się dopiero po 20 latach, krótko
przed śmiercią drugiego z nich.
Klasykiem jeszcze większym był Lawrence z Arabii– epicka
superprodukcja opartanawspomnieniach ekscentrycznego
brytyjskiego oficera (i archeologa), wysłanego w czasie I wojny światowej w
głąb Arabii, aby skoordynować powstanie miejscowych plemion przeciwko Turkom. Płk
Lawrence, grany przez Petera O’Toole, ma w sobie pewną dzikowatość, przez
którą nie do końca wpasowuje się w rygory armii brytyjskiej, zaś Arabów
traktuje nie jak „biały zbawca”, lecz jak rzeczowy doradca i sojusznik.
Wiadomo, że historyczny Lawrence nie był hetero, a zdaniem niektórych relacja
między głównym bohaterem a szarifem Alim (Omar Sharif) ma w sobie tyle
gejowego napięcia romantycznego, ile dało się pokazać w mainstreamowym filmie w
roku 1962. Przede wszystkim Lawrence, skręcony w sposób bardzo artystyczny,
z pieczołowitą kompozycją kadrów, stał się punktem odniesienia dla późniejszych
filmów o pustyni, od Diuny po odcinek 5x08 Zadzwoń do Saula.
Na Netflisku dostępna była wersja z polskimi napisami, przy czym
tłumacz nie odrobił pracy domowej i machinalnie przetłumaczył „guns” jako „pistolety”,
co daje szczególnie zabawny efekt, kiedy arabski przywódca denerwuje się, że „karabiny
to za mało, potrzebujemy pistoletów!”, a także...
Czy z 12-calowych pistoletów strzela się 9-calowymi gwoźdźmi?
Wypełniłem lukę w znajomości filmografii Quentina Tarantino,
obejrzawszyDeath Proof, drugą część dyptyku Grindhouse (obok Planet
Terror Roberta Rodrigueza), będącego hołdem dla brutalnych filmów klasy B,
jakie wyświetlano w kinach zwanych grindhouse, czyli w wolnym tłumaczeniu
sieczkarniami. Kurt Russell wciela się tu w byłego kaskadera, mordującego
kobiety za pomocą specjalnie przerobionego samochodu. Wśród upatrzonych przez
niego ofiar znalazły się Rose McGowan, Rosario Dawson, Sydney Poitier (córka
Sidneya Poitiera) oraz Zoë Bell, autentyczna kaskaderka grająca
samą siebie. Oczywiście sam Tarantino pojawił się w epizodzie jako barman. Jest
to zresztą jego nieodrodny styl – bohaterowie rozmawiają o niczym, a nagle
zaczyna lać się krew – doprowadzony do ekstremum (do tego nachalne eksponowanie
jego osobistego fetyszu erotycznego na skalę jak w żadnym innym jego filmie).
No cóż: cztery laski jadą autem i ględzą, potem siedzą w barze i ględzą, potem
znowu jadą i ględzą, potem brutalnie giną. Następnie cztery inne laski jadą i
ględzą, stoją na CPN i ględzą, znowu jadą i ględzą, po czym znowu pojawia się
morderca. Z około dwugodzinnego filmu ostra akcja sensacyjna zajmuje ostatnie
pół godziny i nawiązuje do tradycji amerykańskiego „kina jeżdżonego” a la Znikający
punkt (pojawiają się zresztą do niego otwarte aluzje). Z pewnością nie jest
to najlepszy wyrób tego reżysera (on sam nawet twierdzi, że najgorszy), jako że
trudno tu szukać postaci tak charakterystycznych jak np. w filmie Zmyślona
miazga: Kaskader Mike jest dość jednowymiarowy, a jego doszłe i niedoszłe
ofiary zlewają się w jedną niezróżnicowaną biomasę, wystawiającą od czasu do
czasu jakieś zindywidualizowane nibynóżki.
Na marginesie Zadzwoń do Saula obejrzałem na Netflisku
film pełnometrażowy również z Bobem Odenkirkiem w roli głównej – czarną komedię
sensacyjną pod tetułem Nikt. Główny bohater to przeciętny
facet, cierpi stagnację w życiu zawodowym i rodzinnym, wszyscy go lekceważą. Po
włamaniu do swojego domu przypomina sobie, że kiedyś był nieprzeciętnym zabójcą,
a już wkrótce ciąg wypadków stawia na jego kursie ruską mafię. Po kilku
sezonach serialu, w którym Odenkirk grał gościa używającego sprytu i tzw.
gadanego, by wyplątać się z problemów (lub wpaść w nowe), ciekawie było go
zobaczyć tym razem rozwiązującego problemy za pomocą pięści lub oręża
ogniostrzelnego – tym bardziej, że w scenach walk nie korzystał z dublera. Jest
to pozycja czysto rozrywkowa, losem bohatera trudno się zaniepokoić, bo od
kiedy się rozkręci, to już prawie aż do końca przeciwnicy nie są dla niego
poważnym zagrożeniem. Mam luźne skojarzenie z innym pastiszem filmów
strzelanych – Shoot ‘Em Up (znanym u nas jako Tylko strzelaj). Ze
ścieżki dźwiękowej zapadł mi w pamięć przebój Pat Benatar Heartbreaker,
zapodany w scenie pościgu samochodowego. W pozostałych rolach artyści muzyczni
RZA i Siergiej Sznurow.
W filmie Terminator z 1984 Arnold Schwarzenegger wcielił
się w cybernetycznego zabójcę wysłanego z przyszłości do naszych czasów przez sztuczną
inteligencję, aby zgładzić Sarah Connor (Linda Hamilton), przyszłą matkę
przywódcy ruchu oporu homosapiensów przeciw maszynom. Sam przywódca John Connor
wysłał zaś jednego ze swoich, aby ochronił jego matkę przed bezwzględnym cyborgiem
T-800. Siedem lat po tym przeboju James Cameron nakręcił kontynuację – Terminator
2. Dzień sądu. Ponad dekadę po wydarzeniach z pierwszej części Sarah
Connor siedzi w przypominającym więzienie psychiatryku, bo nikt nie uwierzył w
jej rewelacje o rychłej zagładzie ludzkości. Tymczasem w roku pańskim 2029 sztuczna inteligencja wysyła do roku 1995 cybernetycznego zabójcę, by zgładził małoletniego
Johna, on sam zaś z przyszłości wysyła obrońcę dla siebie samego. Różnica –
choć fabuła została poprowadzona tak, żeby widzowie nie od razu się domyślili –
polega na tym, że to grany przez Arniego T-800 jest obrońcą. Za przeciwnika ma
złowrogiego T-1000 (Robert Patrick), robota zbudowanego z ciekłego metalu,
który potrafi przybierać rozmaite kształty. Pomimo upływu z górą trzydziestu
lat, efekty specjalne w tej dziedzinie nadal robią wrażenie. Film jest napakowany akcją (i to go różni od pierwszej części, która bardziej przypominała horror w sztafażu sajęs fikszyn), zawiera
silną i waleczną postać kobiecą, a do tego zatrąca klasyczny sf-owy topos
człowieczeństwa robota. Guns N’Roses użyczyli do filmu piosenki You Could Be
Mine.
To nie żadna sztuczka montażowa, w tej scenie zagrali bliźniacy
Pewnej niedzieli grali akurat w telewizji Kogel-mogelRomana Załuskiego (1988, z Ilony Łepkowskiej scenariuszem). Oglądałem toto dawno temu i odebrałem jako jeden z najbardziej ponurych filmów, jakie zdarzyło mi się widzieć, a już na pewno jako najbardziej przygnębiającą komedię. Po ponownym przejrzeniu podtrzymuję opinię. Główną bohaterką jest dziewczyna ze wsi, która zdaje na studia do Warszawy, chociaż rodzina wolałaby wydać ją za mąż. W ciągu rozmaitych perypetii cały świat traktuje bohaterkę butem i aż do końca nie doczekuje się ona wynagrodzenia za swoje trudy. Potem powstał sekwel, ponoć jeszcze bardziej przygnębiający, a w wolnej Polszcze doszło do kolejnych kontynuacji i w chwili obecnej Koglowersum obejmuje już chyba z pięć filmów. Zamiast tego ktoś powinien był nakręcić remak, w którym Kasia wyposażona byłaby w granatnik.
W nowym roku moja kolekcja płytowa nie przestała się
rozrastać. W tak zwanym międzyczasie przyszło mi do głowy, żeby omówienia
najnowszych zdobyczy publikować za każdy miesiąc, co nie znaczy, że raz w
miesiącu. W końcu mamy już marzec, a ja wrzucam dopiero notkę styczniową.
Barenaked Ladies, Stunt,
1998
Kanadyjski ten zespół nazywa się, w wolnym
tłumaczeniu, „Gołe Baby”, ale składa się oczywiście z samych facetów. A co gra?
Rocka alternatywnego, całkiem pogodnie brzmiącego i – na ogół – dość melodyjnego.
Takie jest wrażenie po otwierającym One Week, gdzieEd Robertson
wyrzuca z siebie tekst z zawrotną prędkością na pograniczu rapu, czyniąc
nawiązania do różnych zjawisk popkulturowych. Utwór, wydany na singlu, stał się
sporym przebojem. Sympatycznie brzmi też kolejny – i również singlowy – It’s
All Been Done.
Stunt
była czwartą płytą zespołu i przyniosła mu sukces komercyjny (polska prasa
muzyczna ledwo się jednak o nim zająknęła). Do grupy dołączył klawiszowiec
Kevin Hearn, który wkrótce zachorował na białaczkę i w promocyjnych teledyskach
wystąpił łysy (wyzdrowiał i żyje do dziś). Najbardziej podobają mi się najżwawsze
utwory: podbity syntezatorem Alcohol (kolejny singiel), Never Is
Enough oraz Who Needs Sleep,gdzie wsamplowany odgłos
maszerującego wojska ciekawie akcentuje rytm. Przydałoby się takich więcej, bo
w bardziej nastrojowej części repertuaru zdarza się już przynudzactwo. Do
najlepszych należą Light Up My Room na bazie gitary akustycznej oraz I’ll
Be That Girl z banjo i akordeonem, ale finałowe When You Dream ze
smyczkami – faktycznie senne – mogli sobie darować.
W każdym razie bez wstydu
można toto postawić na regale obok, powiedzmy, Crash Test Dummies czy Hootie
and the Blowfish.
Bon Jovi, Crush, 2000
Spędziwszy lata 90. w częściowym zapomnieniu, na
przełomie tysiącleci Jon Bon Jovi z kolegami wydali Crush i…jeszcze
raz podbili listy przebojów.
Była to głównie zasługa przeboju
It’s My Life z niezwykle chwytliwym refrenem i ponownym, po prawie
ćwierćwieczu od Livin’ on a Prayer, wykorzystaniem efektu talk box. Zresztą
w tekście wymienieni zostali bohaterowietamtego hitu, a także Frank
Sinatra. Piosenka jest naprawdę udana, ale w tamtych czasach było jej wszędzie
pełno i została nieco zajeżdżona. Dlatego bardziej doceniam drugi na płycie Say
It Isn’t So, w którym solidny riff koegzystuje ze słodko melodyjnym
refrenem. Po radiu latała jeszcze finałowa One Wild Night,ale w
późniejszej wersji, bardziej czadowej, która reklamowała koncertówkę pod tym
samym tytułem.
Jak to zwykle u Bon Jovi, płyta
jest jednak nierówna. W ogóle mało tu czadów poza trzema wymienionymi wyżej, większość
repertuaru tworzą nastrojowe utwory. Momentami zespół przynudza, przede
wszystkim w balladzie She’s a Mystery i „szpryngstiniaku” Just Older.
Najlepsze utwory z tej kategorii to Next 100 Years w średnim tempie,
roztapiający się w jamowej kodzie, a zwłaszcza Thank You For Loving Me z
orkiestrą, podobna trochę do twórczości Bryana Adamsa, a trochę (w mocniejszych
momentach) do ballad Aerosmith. Bardziej mi odpowiadają utwory mniej rzewne,
czyli Two Story Town, ekskursja wstronę rocka alternatywnego,
oraz glamrockowy (nie tylko ze względu na tytuł, ale i treść) Captain Crash
& the Beauty Queen from Mars.
Wydanie
zawiera bonus I Could Make a Living on Lovin’ You, przyzwoity,
pompującyw średnim tempie kawałek pop
metalu.
Death, Symbolic, 1995
Najbardziej cenię tego rodzaju klasyków, którzy
najpierw tworzą paradygmat podrabiany przez setki wykonawców, a potem sami
odsadzają się na poziom nieosiągalny dla 90% naśladowców. W dziedzinie metalu
ekstremalnego rolę taką odegrał Chuck Schuldiner, lider zespołu o
nieskomplikowanej nazwie Death. Po trzech albumach rzeźnickiej brutalności,
która zbudowała podwaliny stylu zwanego death metalem, zaczął komplikować
brzmienie, sięgając wręcz rejonów metalu progresywnego (chociaż wściekle ryczeć
nie przestał). Symbolic była jego szczytowym osiągnięciem.
Skład
grupy zmieniał się z płyty na płytę. W tym przypadku Schuldinerowi towarzyszyli
wysokiej klasy perkusista Gene Hoglan, basista Kelly Conlon oraz gitarzysta
Bobby Koelble, poza tą płytą kojarzony raczej z jazzem. Efekt wyszedł dość
intrygujący dla słuchacza, który ma już pojęcie o metalu, niekoniecznie
ekstremalnym.
Riffy są stosunkowo przyswajalne,
Schuldiner wprawdzie drze się wniebogłosy, ale nie moduluje głosu, żeby
specjalnie brzmieć jak niedźwiedź. Momentami efekt wypada jak ciut ostrzejszy
thrash. Przy tym utwory mają dość epicką strukturę, odbiegającą od standardu
zwrotka-refren, co utrudnia śledzenie materiału. Następują rozmaite zmiany
tempa, solówek jest sporo, rozpędzonych i trudnych technicznie (m.in. 1,000
Eyes). Ultraszybkim łupaniem po skórze muzycy popisują się przede wszystkim
w Misanthrope. Czasami pojawiają się melodyjne zagrywki czy wręcz
unisona. Uwagę przyciąga np. spokojny początek Empty Words albonastrojowe
interludium w Without Judgement.
Repertuar jest jednolity,
ale jeślibym miał wyróżnić jakiś pojedynczy utwór, byłby to Crystal Mountain
z największą (stosunkowo) dawką melodyjności, zbliżający się momentami do
tradycyjnego metalu lat 80. i nawet z partią hiszpańsko brzmiącej gitary
akustycznej, co prawda pod sam koniec.
Ocean
Colour Scene, Marchin’ Already, 1997
Nigdy nie mogłem zapamiętać, czy z dyskografii OCS
mam już Marchin’ Already, czy Moseley Shoals, doszło więc do
tego, że kupiłem omyłkowo drugi egzemplarz tej drugiej. W końcu jednak udało
mi się zdobyć trzecialbum protegowanych Paula Wellera. Nie zmienia on
zbytnio wizerunku grupy, zresztą zawiera utwory napisane już dawniej. W dalszym
ciągu czerpie się tu pełnymi garściami z rocka lat 60.
Na single trafiły trzy pierwsze
utwory – motoryczne Hundred Mile High City z „kolejowym” rytmem,
fortepianowa ballada Better Day i żwawszy Travellers Tune (ze
śpiewającą w tle popularną wokalistką soulową PP Arnold) – dwa ostatnie czerpią
z tradycji beatlesowskiej. Oczywiście nie jest to po prostu grupa
rekonstrukcyjna lat 60.: jazgotliwy gitarowy motyw prowadzący Get Blown Away
jest już właściwy dla epoki, w której płyta powstawała. Podoba mi się też dynamiczny,
ale o nastrojowej melodii Debris Road z niezłymi partiami gitary.Na całym albumie mniej słychać The Who, ale All
Up wydaje się w klimatach Small Faces.
Podobnie jak w przypadku
Barenaked Ladies powyżej, problemem Marchin’ Already jest spora przewaga
utworów spokojniejszych nad hałaśliwymi. Są one nieco urozmaicone – np. Half
a Dream Away wzbogaca brzmienie puzonu – ale mimo wszystko płyta trochę
usypia. Z ballad najciekawsze są Big Star, Spark and Cindy z mocną
partią basu oraz akustyczna Foxy’s Folk Faced z banjo i harmonijką. No i
jeszcze finałowa It’s a Beautiful Thing, gdzie Simon Fowler ponownie występuje
w duecie z PP Arnold, chociaż może by nie zaszkodziło, gdyby miała zaśpiewać
cały utwór. Utwór osiąga ładne crescendo, po czym rozwija się w długą,
psychodeliczno-shoegazingową kodę.
Trafiło mi się (nieużywane!)
wydanie japońskie – nie tylko z dodatkową wkładką zapisaną hieroglifami, ale
jeszcze z czterema utworami bonusowymi, nieopisanymi na okładce. Są to:
akustyczny Hello Monday, dynamiczny instrumental Falling to the Floor,
ballada Top of the World z fortepianem i melotronem (szkoda, że oba nie
weszły do zasadniczego repertuaru zamiast niektórych słabszych fragmentów) oraz
koncertowe wykonanie Beatlesowskiego Day Tripper z gościnnym udziałem
braci Gallagherów z Oasis.
Me
First and the Gimme Gimmes Have a Ball, 1997
Czas na punkową supergrupę z Kalifornii, na której
czele stoi Fat Mike, lider zespołu NOFX. Nazwa zespołu sugeruje, że nie mamy do
czynienia z poważną twórczością. Idea polega na przerabianiu znanych przebojów
na prostą, radosną punkrockową rąbankę a la Ramones. W dużej dawce jest to
dość monotonne, ale w ramach albumu krótszego niż 40 minut daje spory walor
rozrywkowy. Fat Mike tym razem nie śpiewa, skupiając się na basie, a obowiązki
wokalne pełni Joey Cape z grupy Lagwagon.
Have a Ball (wszystkie płyty zespołu noszą
tytuły w formie wyrażeń w czasie teraźniejszym, które łącznie z nazwą tworzą
pełne zdanie) to wydawnictwo debiutanckie. Później grupie przytrafiały się
albumy tematyczne: jeden z przebojami z lat 60., inny z hitami słynnych wokalistek,
jeszcze inny ze standardami country, a nawet epka z przebojami po japońsku. Tu
na razie nie mamy jeszcze przewodniego klucza, chyba żeby przyjąć, że są to po
prostu evergreeny sprzed lat, wykonywane ongiś przez solistów.
Całkiem
sporo radości może dać człowiekowi świadomość, jak bezpretensjonalnie, a
hałaśliwie przerobić można utwory całkiem różne: antywojenny protest song One
Tin Soldier, przebój Billy’ego Joela Uptown Girl, piosenka Carly
Simon Nobody Does It Better z filmu o Bondzie, a na finał Rocket Man Eltona
Johna. Ponieważ poruszamy się w obszarze kalifornijskiego punku, nie mogło
zabraknąć efektownych harmonii wokalnych – vide Uptown Girl.Jest
też kower do kwadratu w postaci Seasons in the Sun, śpiewanej pierwotnie
przez Terry’ego Jacksa anglojęzycznejprzeróbki Le moribond Jacquesa
Brela (warto tu dodać, że w NOFX Fat Mike wykonywał punkową wersję Les
Champs Elysées Joe Dassina). Panowie wyróżnili Paula Simona, wykonując jego
piosenki aż dwukrotnie: I Am a Rock oraz Me and Julio Down by the
Schoolyard. W tym drugim pan wokalista wymawia tytułowe imię „Dżulio” – zamiast
„Chulio”, jak pierwotny wykonawca – a pod koniec wjeżdża chóralny zaśpiew rodem
z rancidowego The Ballad of Jimmy and Johnny. Z piosenek z imionami
warto jeszcze wymienić Danny’s Song z repertuaru Kenny’ego Logginsa, Mandy
Barry’ego Manilowa i Sweet Caroline Neila Diamonda.
Blur, Parklife, 1994
Uzupełniłem poważną lukę w swojej kolekcji britpopu.
Parklife to trzeci i przełomowy album grupy Blur.
Jak
zwykle, w śpiewie Albarna kryje się ironiczny pierwiastek, który można
rozpoznać bez rozumienia tekstu, natomiast aranżacje są dość bogate, odbiegają
od czysto gitarowego brzmienia znanego choćby z Oasis: falsetowe zaśpiewy,
smyczki i dęciaki jak u późnych Beatlesów, syntezatory… Największym hitem był
otwierający Girls and Boys z tanecznym rytmem, nadający się do
dyskoteki, ale towarzyszył mu beatlesowski End of a Century oraz utwór
tytułowy z melorecytacją aktora Phila Danielsa i melodyjnym refrenem. Na singlu
wyszło jeszcze To The End,ale nie poradziło sobie za dobrze. Jest
to rzecz z kategorii easy listening alias „muzyka z francuskiego filmu”,
z odpowiednio brzmiącymi smyczkami, a nawet faktycznie z kobiecym głosem po
francusku (Laetitia Sadier z grupy Stereolab).
Materiał
jest bardzo urozmaicony: punkowy Bank Holiday, po nim spokojne Badhead
z „plastikowym” motywem trąb, a za nim sielankowy, instrumentalny walczyk The
Debt Collector, zaaranżowany na samą sekcję dętą. Bardziej
standardowe gitarowe granie, przy czym wzbogacone syntezatorem, słychać w London
Loves w średnim tempie, gdzie wybrzmiewa dysonansowe, „zardzewiałe” solo
gitary, oraz szybszym Trouble in the Message Centre. Szybkim fragmentem
jest również Jubilee, ale już w bardziej standardowym wydaniu.
Moje ulubione fragmenty to Clover
Over Dover z klawesynem i smithsowską melancholią oraz melodyjny Magic
America. Jeżeli natomiast miałbym coś odpuścić, to Far Out (jedyny
utwór z tekstem basisty Alexa Jamesa – za wszystkie pozostałe odpowiada
Albarn), który jakoś niknie wśród pozostałych.
Da się zauważyć, że pod
dużym wpływem Blur było m.in. T.Love w okresie postbenedkowym.
Incubus, Morning View,
2001
Kalifornijska kapela zaliczana bywa do nurtu
numetalowego, ale brzmi mniej hałaśliwie niż większość z tej kategorii. Morning
View to jej czwarta płyta, doceniona przez krytykę, także polską.
Słychać tu dwie główne
inspiracje: Tool oraz Faith No More. Pierwsza przejawia się w dość
skomplikowanych riffach i charakterystycznej rytmice (np. Circles),
jednak bez większego patosu i artystowskiego zadęcia, druga – w perwersyjnie
rozleniwionym głosie wokalisty (tu szczególnie Just a Phase – akustyczny
utwór w rytmie walczyka, z orkiestrą i samplami). Skądinąd jednak Brandon Boydma barwę głosu zbliżoną do Anthony’ego Kiedisa. Słychać to szczególnie w nastrojowym
utworze pod mało oryginalnym tytułem Wish You Were Here (spokojna
zwrotka + refren też tęskny, ale z riffowym doładowaniem), który wprawdzie z
Red Hotami nie ma wiele wspólnego. Poza tym Incubus ma w składzie didżeja, więc
czasem mogą się pojawić sample czy skracze.
Już
w otwierającym Nice to Know You słychać, czego się można spodziewać po
tym zespole – zmiany tempa i dynamiki, ciężkie riffy sąsiadują z fragmentami bardziej
refleksyjnymi, z udziałem gitary akustycznej. Bywają też utwory całkowicie
spokojne, bez podnoszenia ciężarów, jak ocierający się o soul Are You In? Od
czasu do czasu pojawiają się smyczki, jak w 11 am, niesionym przez
falsetowy zaśpiew. Słychać je też w balladzie Mexico,jednym z
moich ulubionych fragmentów. Na finał grupa wrzuciła największy odlot: Aqueous
Transmission, kawał kleistej, orientalizującej psychodelii. Główny motyw
gra chińska lutnia zwana pipą, słychać też odpowiednio brzmiącą fujarkę oraz
orkiestrę pod batutą Suzie Katayamy. Ciągnie się to przez dobre siedem minut i
pozostawia poczucie satysfakcji.
Gdyby
odchudzić tę płytę o dwa-trzy utwory, w których zespołowi już się powtarzają
pomysły, byłaby jedną z najlepszych w tym miesiącu.
Possum Dixon, New Sheets,
1998
Na tę płytę zwróciłem uwagę dzięki recenzji w „Tylko
Rocku” w 1999. Zapadła mi w pamięć głównie nazwa zespołu i „cyrkowa” okładka, a
także narzekania pana recenzenta, że płyta zawiera również niesforną ścieżkę
multimedialną. Kiedy ostatnio posłuchałem, okazało się, że całkiem to fajne.
Trio, na którego czele stał
śpiewający basista Rob Zabrecky, swój trzeci i ostatni album wydało pod
producencką ręką Rica Ocaska, byłego lidera The Cars, odpowiedzialnego też m.in.
za brzmienie debiutu Weezera – nic dziwnego, że wyeksponował on potencjał
przebojowy materiału. Ocasek zagrał na klawiszach, zadbał też o niuansy
aranżacyjne typu dyskretne smyczki w Always Engines albo syntezator w Holding
(Lenny’s Song) czy Plan B.
Jest
to po raz kolejny amerykański rock alternatywny z „normalnym” śpiewem i sporą
dozą melodii. Niemało tu utworów refleksyjnych, nawet smutno brzmiących, ale za
to w szybkim tempie. Materiał jest ogólnie równy, ale mam parę faworytów,
szczególnie spokojniejszy utwór tytułowy oraz przede wszystkim Stop Breaking
Me. Mocny punkt stanowi też Only in the Summertime, pomimo rytmu
łupanego jak w muzyce tanecznej – trudno się zresztą dziwić, skoro w kolejnym,
dynamicznym Firecracker podmiot liryczny deklaruje, że chce „dance all
night to drum machines”. Słabiej wypada może tylko NowWhat? z
parlandem w zwrotce oraz Faultlines, gdzie co nieco przynudzają.
Kielce
od dawna cieszą się sławą miasta dość nieciekawego, w czym wielka zasługa
takich ludzi kultury jak Żeromski, Witkacy czy Liroy. Postanowiłem zatem
pojechać do owego grodu, gdzie każdy nosi kosę w kieszeni, żeby
zobaczyć, ile w tym prawdy. Pogoda była w miarę, jak na początek lutego,
chociaż sporo lało.
Scena z Lalki W.J. Hasa, w której Wokulski kroczy przez warszawską dzielnicę nędzy, zdaniem naocznych świadków odzwierciedlała stan Kielc około 1990 roku – tu kadr za tygodnikiem „Film” z 1986
Dworzec
kolejowy, wbrew stereotypom, zastaliśmy porządnie wyremontowany, a nawet toalety
były czyste, ino z jakiegoś powodu jechało w nich nalewką z dzikiej róży
(lokalny dezynfektant?) Niegdysiejsze wejście na kładkę nad torami przerobiono
na Wieżę Sztuki, przed którą stoi facet z lunetą, czyli rzeźba „Wizjoner” Arkadiusza
Latosa.
„UFO”,
czyli dworzec autobusowy, także ostatnio przeszedł spory remont. Ma on kształt latającego
talerza, przykrytego kopułą z okrągłymi świetlikami w sześciokątnych
skupiskach. Sześciokąty powtarzają się też w różnych miejscach wewnątrz. Ogólnie
rzecz biorąc – niesamowita arcytektura.
Bywał tu admirał Fukuyama
Nieopodal
urządzono fontannę z rzeźbą autobusu typu „ogórek”, otoczoną postaciami rozmaitych
prowincjonalnych pasażerów. Autorem fontanny jest Sławomir Micek, który
prawdopodobnie sam siebie sportretował jako goniącego autobus.
Główną
arterią centrum Kielc jawi się długa ul. Sienkiewicza. Ciągnie się ona od placu
dworcowego aż do placu Moniuszki. Po drodze napotyka się rozmaitą architekturę
i lokale użytkowe. Moją szczególną uwagę zwrócił secesyjny budynek banku.
Po
drodze spotyka się rozmaite place. Przy Placu Artystów stoi pomnik dzika, od
którego kłów, czyli kiełców, pochodzi nazwa miasta. Obok, pod BWA, wypatrzyłem
współczesną rzeźbę trzech metalowych ludzi z niebezpiecznymi narzędziami, stojących na kamiennych taczkach – ale
możliwe, że to ekspozycja tymczasowa, bo np. Mapy Google pokazują w tym miejscu
pomnik Batmana.
Larry, Moe & Curly
Upamiętniony
został Bronisław Opałko vel Genowefa Pigwa, który w Kielcach się urodził
(ławeczką wykonaną znowu przez Sławomira Micka), oraz Dobry Wojak Szwejk, który
w Kielcach nigdy nie był. Ten ostatni stoi na Skwerze Literatów i z czterech
stron na narożnych ścianach patrzą na niego zgrafita przedstawiające
Kochanowskiego, Reja, Żeromskiego i Sienkiewicza.
W
Antykwariacie Naukowym im. A. Metzgera nabyłem Islam Józefa
Bielawskiego (z serii Religie świata), Lotnictwo Podziemia, czyli
dzieje Wydziału Lotniczego KG AK Halszki Szołdrskiej (która sama pracowała
w Wydziale Lotniczym) oraz Conan the Destroyer Roberta Jordana.
Ulica
Sienkiewicza kończy się pomnikiem jego.
It's over, Anakin! I have the high ground!
Nieopodal
można zwiedzić Muzeum Zabawek i Zabawy o bogatych zbiorach. Poprzednio byłem
tam w 2017 i ekspozycja się sporo zmieniła, ale niedopracowane tłumaczenia na
angielski pozostają. Do ciekawszych eksponatów należy ponadstuletnia lalka
porcelanowa zwana potocznie „Chucky”.
Eksponaty
podzielone są tematycznie. Wśród artefaktów z PRL widziałem konewkę w kształcie
koguta, jaką pamiętam z dzieciństwa. Osobne działy ekspozycji to zabawki „z
historią”, które towarzyszyły właścicielom na burzliwych bezdrożach XX wieku
(np. miś, któremu chałupniczo dorobiono łapkę po tym, jak oryginalną stracił w
bombardowaniu Warszawy), postacie z filmów animowanych, a także zabawki ludowe.
Poświęcono też nieco miejsca modelarstwu – pod sufitem wisi np. model parowego
samolotu Aleksandra Fiodorowicza Możajskiego, który podejmował nieudane próby
startu w 1884.
Przy
placu Maniuszka mieści się centrum kultury, podobno z bardzo ciekawym wystrojem
wewnętrznym, ale – niczym znana blogerka opieńkotwórcza z Kraśnika – nie weszliśmy
do środka, bo śpieszyło nam się na obiad. Przed centrum stoi w każdym razie pomnik
Milesa Davisa, który w Kielcach nigdy nie był.
Miles Lives
Rynek
kielecki zastaliśmy w remoncie. Wokół znajdują się przeróżne biznesy, w tym naleśnikarnia,
gdzie spożyliśmy obiad.
Jeśli
chodzi o życie religijne, to Kielce są siedzibą diecezji, za której katedrę
robi barokowa bazylika Wniebowzięcia NMP. Tuż obok znajduje się jeden z ważniejszych
zabytków miasta –barokowy Pałac Biskupów, przy czym nie kieleckich, a
krakowskich, od dawna pełniący funkcję muzeum. Tym razem go nie odwiedziłem, bo byłem tam w 2017 obejrzeć wystawę
zabytkowych mebli.
Poza
tym na naszym szlaku rzuciły się w oczy neogotycki kościół św. Krzyża, dobrze
widoczny od strony dworców, oraz ewangelicki kościół św. Trójcy, wykorzystywany
też przez polskokatolików.
Zależało
mi na wizycie w Muzeum Żeromskiego, więc spieszyliśmy się, żeby wejść, zanim
przestaną wpuszczać, ale na miejscu okazało się, że mają akurat dwutygodniową
przerwę konserwacyjną.
Zamiast
tego udaliśmy się do położonego po przeciwnej stronie ulicy dworku,
stanowiącego oddział Muzeum Wsi Kieleckiej (reszta w Bodzentynie i Tokarni). Załapaliśmy
się akurat na ostatni tydzień ekspozycji bożonarodzeniowej, m.in. sztuki
ludowej – szopki, drewniani kolędnicy itp.
Kilka sztuk ludowych, w tym ewidentnie Kayah
Stamtąd
blisko było do Parku Staszica, choć o tej porze roku brakowało tam zieleni. W
Pałacyku Tomasza Zielińskiego urządzono Dom Środowisk Twórczych, a jego oficyna
zaadaptowana została na jedyne w Polsce Muzeum Hammonda. Ekspozycja obejmuje wiele
egzemplarzy różnych modeli organów elektrycznych firmy Hammond, a także m.in. słynny
głośnik obrotowy Leslie czy wcześniejszy, nie tak popularny jak organy
wynalazek Laurensa Hammonda – stolik brydżowy z mechanizmem do automatycznego
rozdawania kart. Za dodatkową opłatą można sobie pograć na organach
(udostępniają do tego dwa egzemplarze, w tym B3). Otwarcie muzeum uświetnił
udział Andrzeja Zielińskiego (zbieżność nazwisk przypadkowa) i Józefa Skrzeka,
a na ścianach wiszą zdjęcia z autografami m.in. Thijsa van Leera i Władysława
Gudonisa Komendarka, a nawet samego Niemena. Dodatkową atrakcją są grające schody: stopnie wydają po nadepnięciu dźwięk odpowiedniej wysokości
Planty
kieleckie biegną wzdłuż Silnicy. Południową częścią tej parkopromenady jest Aleja
Sław. Stoi tam serię popierś sławnych ludzi (głównie XX-wiecznych), w tym
Hendrixa, Joyce’a, Wysockiego i Grechuty. Najnowszy jest chyba Jerzy Pilch, a najbardziej
niefortunnie wypadła Marilyn Monroe, którą wykonano z innego surowca niż
pozostałych, więc po kilku latach bez czyszczenia wygląda, jakby z grobu wstała
po dłuższym pobycie.
Plantami można dojść na Kadzielnię
– kawałek dzikiego terenu w środku miasta, pełniący funkcję rezerwatu przyrody.
Szczególnie interesowały mnie tamtejsze skałki. Na szczycie wzgórza stoi pomnik
bojowników, a obok, jak to w rezerwacie, znajduje się amfiteatr, gdzie
urządzają imprezy plenerowe.
Wygląda na to, że w ostatnim czasie Kielce znacznie się poprawiły. Co prawda w ciągu jednodniowych wycieczek trudno dobrze wchłonąć miejscową geniusolociowatość, ale wyprawa należała do udanych.
W ciągu roku pozyskałem 91 albumów muzycznych, czyli 7,6
miesięcznie, a średnio 1,75 tygodniowo. W porównaniu z rokiem poprzednim plon urus
o 10 pozycji.
W liczbie tej dominowały
płyty używane, a nowych znalazło się tylko 25 (27%). Około połowy zdobyczy (46
pozycji) przyciągnąłem z comiesięcznego targu staroci na Faradaguła – przy czym
były wśród nich też świeże, zafoliowane. W jednym miesiącu trafił się jarmark w
Bielsku-Białej. Płytę grupy Gomez znalazłem nieoczekiwanie w antykwariacie w
Suwałkach. 19 albumów (21%) kupiłem przez internet. 9 (9,8%) były to rzeczy,
które już dawniej miałem na kasetach.
Wydań
stricte dwupłytowych było 4 (4,4%): dwa albumy w oryginale podwójne (Led
Zeppelin i Jeff Buckley), album z płytą bonusową (Primal Scream) oraz
kompilacja przebojów z bonusową płytą koncertową (Crowded House). Do tego
dochodzi album niegdyś dwupłytowy, ale
obecnie mieszczący się na jednym dysku (Can) oraz kompilacja Beatlesów w dwóch
częściach, ale wydanych osobno. Płyty Ala Stewarta nabyłem za to w formie
pięciopaku.
Prawie
skompletowałem dyskografię studyjną Maanamu, natomiast 2 albumy (Buckleya i
Simply Red) miałem na celowniku od czasu audycji „Pół Perfekcyjnej Płyty”,
czyli od 23 lat.
Jak co roku, były to w przytłaczającej
większości (82 – a zatem 89%) albumy studyjne, z czego 1 liczy się jako
minialbum, 1 miał charakter ścieżki dźwiękowej, a 2 stanowiły pośmiertne
rekonstrukcje albumów niedokończonych przez artystów. Na resztę złożyło się 5
albumów koncertowych i 4 kompilacje. Na okładkach nie odnotowano tym razem
czaszek (chociaż na 2 pojawiały się coś jakby zwłoki) ani ikonografii
średniowiecza.
Jeśli chodzi o podział
gatunkowy, to na heavy rock przypadło 20 płyt (22%), z czego 2 ekstremalne, 1
grunge’owa i 1 z pogranicza metalu i j-popu. Wyjątkowo dużo było latoś albumów
folkrockowych (głównie za sprawą Runrig i Ala Stewarta), czyli 15 (16%). Rock progresywny
reprezentowany był dość szeroko przez 5 albumów. Po stronie punkowej znalazło
się 6 płyt, natomiast na inne odmiany rocka alternatywnego, łącznie z
britpopem, przypadło albumów 22 (24%). W mniejszych ilościach reprezentowane
były czarne brzmienia soulowo-funkowe oraz elektronika. Płytą najbardziej w bok
było Kind of Blue Milesa Davisa.
Na wszystkich tych
wydawnictwach znalazły się 1104 utwory, w tym 49 bonusowych. Najwięcej liczyła
dwupłytowa kompilacja/koncertówka Crowded House (34). Przy okazji było to
wydawnictwo o największej liczbie bonusów – cały 15-utworowy dysk. Jeśli liczyć
bez bonusów, najwięcej znalazło się na The Blood Is Strong Capercaillie
(25). Najmniej utworów zawierały Love Chronicles Stewarta, Meddle Pink
Floyd i Kind of Blue Milesa – po 6, przy czym na dwóch dwa pierwszych znalazło
się po jednym utworze bardzo długim. Floydowe Echoes pobiło chyba rekord
długości przy 23 minutach. Tago Mago grupy Can charakteryzował się
największym nagromadzeniem długich utworów (jeden 18-minutowy, jeden
17-minutowy, jeden 11-minutowy oraz trzy w okolicach 7 minut). Tytuły 65
piosenek zawierały imiona, przy czym na It’s a Shame about Ray grupy The
Lemonheads były takie aż cztery.
Kind of
Blue stał się najstarszą pozycją w mojej płytotece – pochodzi z
roku 1959. Najnowsze były Sand grupy
Balthazar oraz Let the Bad Times Roll The Offspring – oba z 2021. Wedle dekad
najbardziej reprezentowane były lata 90.: 37 pozycji (41%). Pierwsza dekada XXI
wieku – 15 (16%), lata 80. – 13 (14%), okres po 2010 – 10 (11%), lata 70. – 8
(9%), lata 60. – 7 (8%). Kompilacje i archiwalia zaliczyłem według lat powstania
materiału, a nie roku wydania. Najwięcej wydawnictw przyniósł rok 1998, co
można zapewne powiązać z moim niedawnym studium „Tylko Rocka” z tego rocznika.
Pod względem językowym
dominowały oczywiście płyty anglojęzyczne (73, czyli 80%). Spośród nich 35 (38%
całości) było dziełem artystów z Wielkiej Brytanii, przy czym jeden we
współpracy z twórcami południowoafrykańskimi i pojawia się tam również język
xhosa. Z tej liczby na Szkocję przypadło 7 płyt, a na 6 z nich pojawił się
również tamtejszy język celtycki. Kolejne 25 płyt (27%) nagrali Amerykanie, z
czego na jednej wystąpił język norweski. Pozostałe wydawnictwa anglojęzyczne
pochodziły z Niemiec (4), Australii, Belgii, Finlandii, Kanady i Szwecji. Z
Polski pochodziło 20 albumów (22%), w tym 15 wykonanych w większości w języku
polskim. Trzy polskie płyty były anglojęzyczne, a jedną wyryczano w języku najprawdopodobniej
starocerkiewnym. Wyróżniają się Babymetal z językiem japońskim (ale i częściowo
angielskim). Po niemiecku śpiewali enerdowscy Puhdys, dwie piosenki zaliczyli
też Beatlesi, a jedną erefeński Warlock. Trudno sklasyfikować Can – niemiecką
grupę z angielsko-japońsko-niewiadomojakim wokalem.
Istotny udział kobiet
wystąpił na 20 płytach (22%), w tym wokalistek na 18. Z udziałem rodzeństw,
niekoniecznie w głównych rolach, powstało 14 albumów (15%). Aż 17 płyt (19%)
było dziełem wykonawców na literę B.
Artysta
roku: Odkryciem jest Runrig, którego zgromadziłem 5 albumów.
Tyle samo zdobyłem płyt Ala Stewarta, chociaż za jednym zamachem, a nie w
dłuższym okresie, co miało wpływ na jego słuchalność na przestrzeni czasu.
Większy natomiast wpływ wywarł John Cougar.
Płyty roku: Było
na tyle równo i na tyle dużo, że trudno mi wskazać coś pojedynczego.Pierwsza
dziesiątka to Sam’s Town The Killers, Fire Electric Six, American
Fool Johna Cougara (Mellencampa), Levelling the Land The Levellers, The
Gravel Walk Tempest, Year of the Cat Stewarta, Stars Simply
Red, Kwiaty na żywopłocie Kobranocki, Bez limitu 2+1 i Tetris Ziyo.
Największe rozczarowanie to Enklawa Ełk, którą kupiłem w zasadzie
tylko jako pamiątkę z podróży. Dość rozczarowująca była też 5 Kasi
Kowalskiej, zwłaszcza w zestawieniu z poprzednią jej płytą. Poza tym Out of
Exile Audioslave wyraźnie słabsze od debiutu. Nie są też dobrą płytą Znaki
szczególne Maanamu, ale należało się tego spodziewać – kupiłem dla kompletu
i z patriotyzmu lokalnego (Yanina w składzie). Najbardziej niedoceniona: Daisies
of the Galaxy Eels – gdybym ją zdobył wcześniej niż w grudniu, miałbym
więcej czasu się wsłuchać. Niespodziewanym jokerem okazał się Wypas zespołu
Fliper, płyta tyleż żenująca co chwytliwa.
Piosenka
roku: biorąc pod uwagę wyłącznie albumowe, należałoby
zaliczyć Zataczówkę Kobranocki, The Cutter Runrig, She’s White
Electric Six, Go Out Blur oraz Dziesięć przykazań Bajmu. Wyjątkowo
bezlitosnym earwormem było też Tramazi Parti Black Grape. Najbardziej
obleśna piosenka to z pewnością coś z repertuaru Flipera, zapewne Dobrze
jest.
W dziedzinę hitów ze
streamingu wkroczyła z przytupem Azja Południowo-Wschodnia w postaci Pelangi
indonezyjskiej grupy Boomerang oraz Rage filipińskich The Jerks (z
refrenem ściągniętym z Dylana Thomasa). Niemcy tradycyjnie grają tak
obciachowo, że aż fajnie, vide Bonfire i Proud of My Country. Z południa
USA zwróciło moją uwagę Rockin’ into the Night grupy 38 Special,
dowodzonej przez Donniego Van Zanta, brata obydwu wokalistów Lynyrd Skynyrd.
Jeżeli chodzi o odkrycia
jutubowe, to zamiast orientacji w nowych artystach kontynuuję poszukiwania historyczne;
prócz wspomnianych wyżej Azjatów moją uwagę zwrócił słowacki zespół hardrockowy
Tublatanka, w którego wykonaniu kolęd słuchałem przez całe święta. Przekonałem
się także do traktowanego dotąd pobieżnie duetu Eurythmics.
Kurioz ze
streamingutoFutbolówka zespołu Golden Life, napisana na
mundial w 2002 („Teraz Włosi i Anglicy to już nie są przeciwnicy / Nawet sam
Olisadebe rzuci ich na glebę”, a dalej: „Zaświeci słońce na stadionie w Pusan /
Niestraszna Portugalia i niestraszne Usa”). Później przerobili ją pod tytułem Mundialówka,
zmieniając tekst, żeby pasował do dowolnej okazji piłkarskiej.
Pozostało jeszcze omówić ostatnie
kilka płyt, pozyskanych z okazji świąteczno-mikołajowych.
Edguy, Rocket Ride,
2006
„Edguy”
wydaje się dość głupawą nazwą jak dla zespołu metalowego, ale niemiecki kwintet
na czele z wokalistą Tobiasem Sammettem mało się tym przejmował. Jest to
swoisty hołd dla nauczyciela imieniem Edgar, który, w odróżnieniu od niejakiego
Leonarda Skinnera, będącego inspiracją dla nazwy innego zespołu, był ponoć fajnym
gościem.
Mamy
tu do czynienia z niemieckim power metalem w tradycji Helloween: dużo melodii,
wysoki głos wokalisty, tematyka fantasy, przygarść humoru. Edguy jednak na siódmymbodajże albumie nieco złagodził brzmienie (muzycy sami określają swój styl
jako „happy metal”). Zespół ma w składzie klawiszowca i ogólnie słychać w tle sporo
elektroniki. Całą płytę rozpoczyna dramatyczny pasaż fortepianu, do którego
dołączają zgrzyty gitary, a kiedy ośmiominutowy, epicki Sacrifice rusza
z kopyta, to główny riff podszyty jest syntezatorem. W dalszym ciągu kompozycji
występują kontrasty dynamiczne, ale ogólnie mieści się toto w powermetalowym
paradygmacie.
Edguy
nie odkrywa Ameryki ani tym bardziej Beleriandu, ale słucha się całkiem sympatycznie.
Utwór tytułowy kosi trochę pod Deep Purple. Refreny bywają często chóralne, jak
w Wasted Time. Mocno przebojowy potencjał ma Super Heroes z
refrenem a la „młodszy brat Iron Maiden”. Balladową chwilę wytchnienia daje Save
Me, chociaż wolę słuchać tego utworu w wersjach koncertowych, bez
elektronicznego stukania. Od nastrojowego gitarowego pasażu zaczyna się też The
Asylum, ale to kolejna epicka powermetalowa jazda ze zmianami tempa. Najbardziej
krotochwilny jest Trinidad, łączący heavy metal z muzyką karaibską,
łącznie z wykorzystaniem bębnów stalowych. Wybija się także sam finał płyty – zadziorny
kawałek hard rocka pod mało parlamentarnym tytułem Fucking with Fire (Hair
Force One), budzący skojarzenia z Kiss.
Eels,
Daisies of the Galaxy, 2000
Eels
jest to de facto projekt Marka Olivera Everetta, znanego po prostu jako E. W
nagraniu trzeciego albumu, Daisies of the Galaxy,towarzyszył mu
perkusista Butch, gościnnie zaś pojawili się Peter Buck z R.E.M. i Grant Lee
Philips z Grant Lee Buffalo.
Twórczość
Węgorzy stanowi pogranicze rocka alternatywnego i ballad bardowskich, o
nastrojowym, neurotycznym charakterze. Materiał jest dość urozmaicony i
ciekawie zaaranżowany, z nawiązaniami do muzyki lat 60. Otwierający Grace
Kelly Blues to nie żaden blues, tylko łagodna piosenka z gitarą akustyczną…
wzbogacona brzmieniem orkiestry dętej w podobie późnych Beatlesów. Wiele
dalszych fragmentów to również zasadniczo akustyczne piosenki obudowane
dodatkowymi brzmieniami, przykładowo orkiestry dla odmiany smyczkowej (vide
utwór tytułowy czy jeden z moich ulubionych tutaj Wooden Nickels). Kto
by np. pomyślał, że utwór zatytułowany It’s a Motherfucker to łagodna ballada
o tęsknocie, fortepianowa ze smyczkami – choć przypomina co bardziej liryczne
utwory Lou Reeda, a tu już podobnie ordynarny tytuł by pasował (dla potrzeb
radiowych zmienili na It’s a Monster Trucker). Z inspiracji można
jeszcze wymienić Beach Boys w najbardziej rozpasanym aranżacyjnie wydaniu. Buck
był zaś współkompozytorem onirycznego, praktycznie instrumentalnego przerywnika
Estate Sale.
Nie
wszystkie piosenki są smutne, bo mamy np. pogodnie mizantropiczne I Like
Birds, jak też rzeczy bardziej motoryczne, to znaczy w średnim tempie, jak The
Sound of Fear z organami, fortepianem elektrycznym i solówką czegoś dętego.
Takie utwory jak Flyswatter z wibrafonem czy Tiger in My Tank mają
niemalże potencjał na przebój. Na singlu, prócz ballady Jeannie’s Diary,
wyszedłtakże dynamiczny Mr. E’s
Beautiful Blues, który na albumie pojawia się jako utwór ukryty –
nieuwzględniony w opisie, ale przynajmniej wyodrębniony jako osobna ścieżka
(informuje o nim nalepka na okładce).
Jest
to jedna z najciekawszych płyt, które zdobyłem w 2023, ale porządnie ją doceniłem
dopiero po Nowym Roku.
Genesis, Nursery Cryme,
1971
Trzecia
płyta Genesis, a pierwsza w składzie z Philem Collinsem i Steve’em Hackettem, po
pierwszym okresie poszukiwań zawiera już wszystkie elementy ich klasycznego stylu.
Charakterystyczna elegancja, oniryczny nastrój, wykorzystanie gitar
dwunastostrunnych (grają na nich aż trzej członkowie zespołu), a także
skłonność do długich, wielowątkowych form. Całą płytę otwiera
dziesięcioipółminutowy The Musical Box. W centrum pojawia się dramatyczny,
najbardziej rockowy z całego zestawu The Return of Giant Hogweed – historia
niczym z Dnia tryfidów, w której główną rolę odgrywa krewniak barszczu
Sosnowskiego. Całą płytę wieńczy trzecia dłuższa forma – nawiązująca do
mitologii The Fountain of Salmacis. Pomiędzy nimi znajdują się krótsze
utwory: typowa genesisowa ballada Seven Stones, nieco wodewilowy Harold
the Barrel czy folkowo-akustyczny Harlequin.
Tony’ego
Banksa od zawsze uważam za duszę Genesis; na Nursery Cryme sięga to po
syntezator (The Musical Box), to znów po melotron (The Fountain of
Salmacis), nie mówiąc o standardowym fortepianie i organach. Peter Gabriel
zaś nie tylko śpiewa, ale w co bardziej bukolicznych momentach gra na flecie.
Collins realizuje się głównie jako perkusista, ale głos jego raz jednak słychać
– w krótkim, akustycznym utworze For Absent Friends.
Cytrus, Raj utracony, 2020
Cytrus
był zespołem z lat 70./80., któremu nigdy w okresie istnienia nie udało się
nagrać płyty. Pod koniec lat 80. przekształcił się w kiczowatą grupę
softmetalową Korba, która – jak tłumaczy w książeczce gitarzysta AndrzejKaźmierczak
– miała być prostszym, komercyjnym przedsięwzięciem, finansującym
ambitniejszego Cytrusa, ale skończyło się na dwóch płytach i hicie Biały
rower. Dopiero w XXI wieku zaczęły się ukazywać różne kompilacje materiałów
archiwalnych pierwotnego zespołu. Raj utracony jest składakiem piosenek
nagranych w latach 1981-83 (kilka różnych sesji radiowych, zespół z dwiema
różnymi sekcjami rytmicznymi), wcześniej ukazała się Trzecia łza od słońca z
utworami instrumentalnymi, a jeszcze w pierwszej dekadzie stulecia wyszły dwie
płyty o charakterze mieszanym. Niektóre utwory z tamtych się powtarzają – orientalizujące
Aby dalej, hej pamiętam z audycji śp. Andrzeja Kukuczki w Radiu Kraków.
Grupa
deklarowała się jako zespół jazzrockowy, czy raczej rockjazzowy. Tego rodzaju
historie pozostawiała chyba jednak na utwory instrumentalne, podczas gdy
piosenki to zasadniczo hard rock z lekkim progresywnym podkręceniem. Brzmi toto
nieco ramotkowo, jeśli ktoś nie jest fanem stylistyki; hard rock nie za bardzo
hard (mniej więcej na poziomie Banku), jazzu nie za dużo, głos Kazimierza Barlasza
dość standardowy, do tego teksty ciut grafomańskie, z rymami częstochowskimi
(„Wierzył w ciebie starszy brat / Udzielając kilku rad / Mówił, szanuj własny
czas / Bo za krótki życia pas” – to fragment Układów). Marian Narkiewicz,
wraz z Kaźmierczakiem współlider (obaj już nie żyją), odpowiadał za flet i
skrzypce. Partie tego pierwszego budzą automatyczne skojarzenia z Jethro Tull (Dokąd,
solówka w Popiół i diament), a tam, gdzie słychać skrzypkę, na myśl
przychodzi Kansas (W cieniu życia czy utwór tytułowy). Najbardziej
podobał mi się dynamiczny protest song Bycza krew, pomimo
minimalistycznego tekstu. Natomiast Kangur czy Casanova to przeróbka Are
You Ready Cienkiego Jaszczura.
Nalepka
na okładce głosi, że płyta „spokojnie mogłaby się ukazać w latach 80. i sporo
namieszać w polskim rocku”. Podejrzewam, że wątpię, bo w latach 80. czołowi
wykonawcy i publiczność byli już przyzwyczajeni do innej stylistyki, podczas
gdy Cytrus, którego całkiem jakby ominęło doświadczenie nowofalowe, mógłby
ewentualnie zdobyć pewną popularność parę lat wcześniej, w okresie Muzyki
Młodej Generacji.
Def
Leppard, High ‘n’ Dry, 1981
Def
Leppard pojawiał się tu już kilka razy. Teraz przyszła pora uzupełnić lukę w
dyskografii – drugi album, nagrany jeszcze w składzie z gitarzystą Pete’em
Willisem, który przy powstawaniu kolejnej płyty już tak tankował, że właściwie
na niej nie grał i tylko przez grzeczność został umieszczony w opisie (na
drugiej gitarze grał Steve Clark, którego dziesięć lat później spotkało to
samo, ale ze skutkiem śmiertelnym). Okładka, ze zdjęciem pływaka skaczącego do
basenu, jest projektem agencji Hipgnosis, powstałym ponad dekadę wcześniej z
myślą o Pink Floyd, ale wówczas niewykorzystanym.
High
‘n’ Dry nie
jest już tak surowa jak debiut, a jeszcze nie tak wypolerowana jak płyty
późniejsze, ale jeśli już, to mieści się bliżej debiutu. Znalazł się na niej
nawet utwór, który tam byłby tytułowy: On Through the Night. Generalnie
jest to szorstki hard rock o dość sporej melodyjności. Joe Elliott ma głos
wysoki i zachrypnięty, koledzy wspomagają go wokalnie w refrenach. You Got
Me Runnin’ trochę przypomina Kiss. Pojawia się jedna power-ballada z
prawdziwego zdarzenia – Bringin’ On the Heartbreak – ale w paru utworach
występują kontrasty dynamiczne. Najbardziej odpowiadają mi utwory z samego
centrum albumu: Lady Strange oraz instrumental Switch 625.
Wydanie
zawiera dwa remiksy: Bringin’ on the Heartbreak z wyeksponowaną partią
syntezatora oraz Me and My Wine, utwór pierwotnie opublikowany na
stronie B singla.
Banda i Wanda, Mamy czas,
1985
Moim
pierwszym kontaktem z grupą Banda i Wanda był serial Siedem życzeń, do
którego nagrali piosenkę tytułową i sami też wystąpili. Na Mamy czas,
drugiej płycie tego ansamblu, brakuje wprawdzie przebojów na miarę Hi-Fi czy
Nie będę Julią, ale mamy tu przyzwoitą drugą ligę „polskiego rocka jako
gatunku”. Skład grupy jest wprost gwiazdorski: na gitarach Marek Raduli
(później trafił do Budki Suflera) i Jacek Krzaklewski (później trafił do
Perfectu), na basie Henryk Baron vel Baran (później w Lombardzie). Na perkusji
Andrzeja Tylca (ex-Breakout) zastąpił Marek Kapłon (ex-TSA). No i na wokalu –
Wanda Kwietniewska (ex-Lombard).
Muzyka
to zasadniczo komercyjny hard rock z zadziorną wokalistką, lekko kiczowaty. Widać,
że zespół porusza się szlakiem przetartym przez Lady Pank i paru innych. Także
inspiracje zagraniczne bywają wyraźne – riff z Para goni parę to
ewidentnie uproszczona wersja Ain’t Talking ‘Bout Love Van Halen. Kwietniewska
nie ma może zjawiskowego głosu, ale potrafi ekscentrycznie podciągnąć w górę (Nie
bój się, nie bój). Teksty Jacka Cygana, Antoniego Sobczaka i M.
Wojtaszewskiej cechują się charakterystyczną dla epoki dawką cynizmu (Para
goni parę, Znowu paskuda) albo dla odmiany mają dodawać ducha(Nie
bój się, nie bój albo Hej, heja, hej). Najbardziej podobają mi się
utwory dynamiczne, natomiast ballada Podróżni bez biletu (Mamy czas) już
ciut przynudza.
W
latach dwutysięcznych Kwietniewska wznowiła działalność pod starym szyldem,
lecz odwróconym: Wanda i Banda. Gdyby ktoś miał problem z zapamiętaniem:
starsza wersja zespołu była pierwsza alfabetycznie.
Can, Tago Mago, 1971
Niemieckimi
awangardzistami z grupy Can (a jeden, basista Holger Czukay, urodził się nawet w
Wolnym Mieście Gdańsku) zainteresowałem się jeszcze w liceum. Do mojej kolekcji
trafił wówczas drugi album zespołu – Soundtracks, zawierający utwory skomponowane
do filmów (m.in. Na samym dnie Skolimowskiego). Przy swoim składankowym
charakterze płyta była świadectwem okresu przejściowego: w dwóch utworach
śpiewał jeszcze czarny Amerykanin Malcolm Mooney, który wkrótce opuścił zespół
po załamaniu nerwowym. W pozostałych występował Damo Suzuki, którego
członkowie Can zaangażowali, napotkawszy na ulicy jako grajka z gitarą. Na Tago
Mago Suzuki był już pełnoetatowym wokalistą zespołu, a słaby akcent w
języku angielskim maskował mamrotliwym śpiewaniem.
Album
uchodzi za największe osiągnięcie Can, także pod względem objętościowym – w
wersji analogowej był dwupłytowy. W kompaktowej mieści się na jednym dysku, ale
czasy trwania utworów budzą respekt. Widać, że dwa (Halleluhwah i Aumgn)
musiały zajmować całą stronę winyla.
Za
wzorcowy utwór zespołu uznałbym Oh Yeah – siedem i pół minuty
dynamicznej jazdy opartej na powtarzanej w kółko figurze rytmicznej i jednym motywie
wiodącym, ulegającym rozmaitym wariacjom. Suzuki śpiewa trzy zwrotki: pierwszą
po angielsku, ale puszczoną wspak; drugą też po angielsku, przy czym (jak
zwykle) tak bełkotliwie, że nie sposób go zrozumieć; trzecią wreszcie po
japońsku. Między tym rozbrzmiewają solówki i różne inne dźwięki. Otwieracz Paperhouse
zbliżony jest pod względem długości, ale skontrastowany dynamicznie, fragmenty
refleksyjne i podniosłe przeplatają się z gęstszą i bardziej motoryczną
materią. Pomiędzy tymi dwoma mieści się Mushroom z Suzukim pokrzykującym
na tle oszczędnego podkładu. Halleluhwah również polega na transowym
powtarzaniu jednej struktury, tyle że w spokojnym, średnim tempie. Perkusista
Jaki Liebezeit wciąż zasługuje na miano „żywego metronomu”, ale na tym albumie
bardziej doceniam partie gitarowe Michaela Karoliego.
Aumgn
i Peking
O to już amorficzne odloty z rejonów pokrewnych Pink Floyd z okresu Spodka
czy Ummagummy. Czukay, Schmidt et consortes wykorzystali tu zapewne
umiejętności uzyskane na studiach pod kierunkiem Karlheinza Stockhausena. Aumgn
przypomina pejzaż dźwiękowy, można by to odtwarzać jako ścieżkę dźwiękową w
galerii sztuki współczesnej: jakieś echa, dźwięk być może kontrabasu,
wielokrotnie intonowana tytułowa sylaba, niemiłosiernie rozciągnięta, w końcu
długie solo perkusji. W „zaledwie” jedenastominutowym Peking O Suzuki uskutecznia
lamenty do wtóru podniosłego brzmienia organów, a po dołączeniu wreszcie
regularnego rytmu bełkoce na tle freejazzowych partii fortepianu. Dziwnie jest
zresztą do samego końca utworu. Finał płyty stanowi Bring Me Coffee or Tea,
pod dość zwyczajnym tytułem kryjący psychodeliczną treść.
Książeczka
wydania z 2007 zawiera, oprócz zdjęć, krótki artykuł Davida Stubbsa na temat
albumu oraz opinię Bobby’ego Gillespiego, lidera Primal Scream, który
wysamplował perkusję z Halleluhwah do swojego utworu Kowalski.
The
Beatles, Past Masters. Volume One oraz Past Masters. Volume 2, 1988
Znajomość
z Beatlesami rozpoczynałem w podstawówce od tego podwójnego zestawu. Nie miałem
wtedy pojęcia o ich dyskografii i myślałem, że Past Masters to składanka
największych przebojów. Tymczasem jest to kompilacja utworów, które w okresie
istnienia zespołu zostały wydane, ale nie na regularnych albumach. Niektóre z
nich, owszem, były przebojami, i to całkiem dużymi.
Powtarza
się tu co prawda parę piosenek z longplayów – dlatego, że wersje singlowe się
różniły. Przykładem Love Me Do, pierwszy przebój Beatlesów (1962), prosta
piosenka z harmonijką ustną. Jak dowiadujemy się z książeczki – na wersji
singlowej bębni osobiście Ringo Starr, podczas gdy na albumowej zagrał tylko na
tamburynie, a miejsce za perkusją zajął muzyk sesyjny. Nie było za to na dużych
płytach tak wielkich hitów jak She Loves You czy I Want to Hold Your
Hand. Swoją drogą, te dwie piosenki pojawiają się także w wersji
niemieckiej – jako Sie liebt dich i Komm gib mir deine Hand. Po
tej ekskursji na rynek niemiecki Beatlesi już nie próbowali śpiewać w językach
obcych.
Na
płycie pierwszej, z czarną okładką, zgromadzono utwory z lat 1962-1965. Był to
oczywiście okres beatlemanii, kiedy to liverpoolską czwórkę pokochały miliony
dziewcząt i innych osób na całym świecie. Poza wyżej wymienionymi hitami uwagę
zwraca trzeci singiel From Me to You, także z wykorzystaniem harmonijki.
Mniejsze wrażenie robią utwory opublikowane na stronach B, jak I’ll Get You czy
This Boy – bardziej cukierkowe niż zasadnicze przeboje. Z B-stron
najbardziej podoba mi się nieco countrowaty, zaśpiewany przez Ringo She’s a
Woman. Był to rewers świątecznego singla I Feel Fine, którego
aranżacja – rozpoczęta sprzężeniem – zapowiadała już artystyczne dojrzewanie
zespołu. Zestaw kończy I’m Down, siarczysty rokendrol McCartneya, po
latach zaadaptowany przez Aerosmith.
Pierwsza
płyta zawiera też przeróbki hitów rockandrollowych z lat 50. Bad Boy Larry’ego
Williamsa powstał na potrzeby jednej z amerykańskich płyt Beatlesów (w tamtych
czasach nie praktykowano jednolitej formy albumu dla całego świata). Czwórka Long
Tall Sally z 1964, prócz tytułowego utworu Małego Ryśka, zawierała Matchbox
Carla Perkinsa i Slow Down Larry’ego Williamsa, a do tego utwór
autorski – I Call Your Name, który Lennon i McCartney napisali
pierwotnie dla zespołu Billy J. Kramer and the Dakotas, ale zdecydowali się
sami wykorzystać.
Druga,
„biała” płyta, jest ciekawsza, bo bardziej urozmaicona. Reprezentuje okres
1966-1970, czyli lata poszukiwań i zapuszczenia bród. Na początku mamy
klasyczny beatlesowski riffowiec Day Tripper. Towarzysząca mu nastrojowa
We Can Work It Out była na tyle udana, że również została wyznaczona do
promocji – singiel miał „dwie strony A”. Poza tym zestaw zawiera dynamiczny Paperback
Writer,nieco groteskowy Lady Madonna i ostry Revolution. Największym
hitem był ten, którego tytuł nie spodobałby się Brązowemu Grzegorzowi: Hey
Jude.Zaczyna się od ballady napisanej przez Paula dla pocieszenia
małego Juliana Lennona po rozpadzie małżeństwa Johna, a przechodzi w czterominutowy
chóralny zaśpiew, wielokrotnie później naśladowany przez różnych artystów.
Na
stronach B do głosu dochodzą odloty orientalne: Rain z pionierskim
wykorzystaniem taśmy odtwarzanej wspak, a także pierwsza kompozycja Harrisona,
jaką wydano na singlu – The Inner Light, raga z udziałem muzyków z
Bombaju. Harrison wypuścił też pozbawiony już elementów hinduskich Old Brown
Shoe jako B-stronę do zagranego wyłącznie przez Lennona i McCartneya The
Ballad of John and Yoko. Te dwa utwory z kolei pochodziły z czasów Let It
Be. Droga do nagrania tej płyty była długa i kręta, nic więc dziwnego, że powstały
wówczas aż trzy wersje alternatywne, które Beatlesi zdecydowali się pokazać
światu oprócz albumowych: Get Back, Across the Universe w wersji
dla WWF (wzbogaconej o odgłosy przyrody) i samo Let It Be. Płytę kończy
krotochwilny You Know My Name (Look Up the Number): wodewilowy nastrój, cały
tekst mieszczący się w tytule, śpiew mniej lub bardziej poważnymi głosami, do
tego solo saksofonowe Briana Jonesa ze Stonesów, który nie dożył ukończenia
tego utworu, powstającego na raty przez prawie trzy lata.
Led Zeppelin, Physical
Graffiti, 1975
Jedyny
dwupłytowy album studyjny Led Zeppelin – a zarazem pierwszy wydany przez jego
własną wytwórnię Swan Song – miałem niegdyś na kasecie. Jest to potężna
hardrockowa kobyła i poniekąd szczyt możliwości Zeppelinów – dwie późniejsze płyty
studyjne były już nierówne. Materiał całkiem nowy został przemieszany z
niewykorzystanymi utworami z sesji nagraniowych do poprzednich trzech albumów. Na
okładce znalazła się grafika przedstawiająca jedną z brooklyńskich kamienic;
oryginalne wydanie wyposażone było w wymienne wkładki pozwalające oglądać w jej
oknach rozmaite widoki. W wersji kompaktowej okna zawierają tytuł płyty, a
pierwotny efekt można zobaczyć na czarno-białych reprodukcjach w książeczce.
Przede
wszystkim na tym wydawnictwie znalazł się Kashmir ze słynnym
majestatycznym riffem, naśladowanym później przez wielu. Osiem i pół minuty,
udział orkiestry smyczkowej, orientalne inspiracje (tyle że nie Kaszmirem, a
Marokiem, gdzie panowie Page i Plant chętnie bywali i zostało im tak jeszcze w
latach 90.) – to był chyba ostatni tak przełomowy utwór Zeppelinów. W cieniu
tych Himalajów pozostaje jedenastominutowy „blues eschatologiczny” In My
Time of Dying z licznymi kontrastami dynamicznymi i wykorzystaniem gitary
slide. Trzeci utwór po byku (8:44) to rozpoczynający pierwszą płytę In the
Light – zaczyna się wprawdzie od niby-orientalnego dudlenia, ale potem
porządnie się rozwija do melodyjnego finału.
Zeppelini
zapewnili słuchaczom tradycyjną dawkę samczości – w której dużą rolę odgrywa obleśnie
zachrypnięty głos Roberta Planta – i to już w pierwszym Custard Pie,
ostrym, riffowym bluesie na bazie Shake ‘Em on Down Bukki White’a. Podobną,
napędzaną testosteronem energię niesie funkowy Trampled Underfoot, z
brzmieniem klawinetu, inspirowany Superstition Steviego Wondera, ale
dużo dzikszy i ordynarniejszy. W tej sonicznej rozpuście brak jednak rockandrollowej
beztroski znanej z pierwszych płyt i ciemniejsza kolorystyka okładki jest
bardzo na miejscu. Najcięższe utwory przełamuje jakaś melancholia: jest tak w The
Rover z melodyjnym refrenem w „apokaliptycznej” tonacji, dociążonej
balladzie Ten Years Gone czy finałowym Sick Again (choć dwa
ostatnie nawiązywały do niefajnego romansu Page’a). Z kolei The
Wanton Song przetacza się po słuchaczu jak walec drogowy – alternatywną
wizualizacją jest lot wielosilnikowego bombowca – ale przełamuje go nastrojowe
solo gitarowe.
Dla
odmiany Houses of the Holy (tytułowy utwór poprzedniej płyty, który… na
nią nie wszedł), Down by the Seaside oraz Night Flight byłyby
zwykłymi, dość łagodnymi piosenkami, kiejby nie szorstkie brzmienie gitar.
Lekko brzmi też Boogie with Stu z udziałem Iana Stewarta, pianisty z
pierwszego składu Rolling Stonesów, oraz z solówką na mandolinie. Swoją drogą,
cała ta lżejsza czwórka należy do odrzutów, które nie pasowały do poprzednich
płyt, a tu dają wśród całej riffowni chwilę oddechu. Podobnie Black Country
Woman – nie jestem pewien, czy chodzi o „czarną wieśniaczkę”, czy o
„kobietę z Black Country” (rejonu górniczego na północy Anglii), ale w każdym
razie reprezentuje pierwiastek folkowy i też zawiera mandolinę. Najstarszym (i
najkrótszym) utworem jest zaś Bron-Yr-Aur – dwuminutowa miniatura na
gitarę akustyczną, powstała w starym walijskim domu o tej samej nazwie w czasie
prac nad trzecim albumem zespołu. Na mojej starej kasecie kończyła pierwszą
stronę, a tu wypada jako drugi utwór na drugiej płycie, po In the Light,
i nie mogę się przyzwyczaić do tej zmiany.