czwartek, 19 października 2023

Miasto Bema, czyli małopolski biegun ciepła

 

Za czasów krakowskich jakoś nigdy nie zdecydowałem się pojechać do Tarnowa, dopiero w tym roku mi się to udało. Chociaż Tarnów uchodzi za „małopolski biegun ciepła”, sierpniowa pogoda nie wykończyła mnie zbytnio.


Po wyjściu z dworca PKP napotykamy pomnik Lecha Kaczyńskiego. Spod niego całkiem blisko już było hotelu.

Obywatel Lech

Hotel jest bardzo renomowany, zatrzymywali się w nim m.in. Tymon Tymański, Eryk Lubos, Elektryczne Gitary, Artur Barciś i Daniel Olbry – wszyscy pozostawili w westybulu zdjęcia z autografem. Z klatki schodowej mieliśmy widok na ZUS. Kawałek od hotelu znajduje się na skwerku fontanna w kształcie Układu Słonecznego.

Główną arterią śródmieścia, którą można dojść z hotelu do zabytkowego centrum, jest ul. Krakowska. Po drodze napotyka się sporo ciekawych kamienic i szyldów oraz rozmaite zabytki. Tu rzeźba słonia, tam pomnik działacza harcerskiego Andrzeja Małkowskiego, owdzie tablica pamiątkowa na hotelu, który w latach 1920-1922 był siedzibą władz Ukraińskiej Republiki Ludowej.

Ewidentnie mają się ku sobie

Krakowska kończy się Placem Sobieskiego. Tarnów był trzecim w Galicji miastem (po Lwowie i Krakowie) z komunikacją tramwajową, ale nie przetrwała ona II wojny światowej. Jeden zabytkowy tramwaj stoi na placu jako zabytek łamane przez kawiarnia.

Z pl. Sobieskiego prowadzą trzy drogi. Na wprost idziemy do centrum Starego Miasta, przez ciąg placów: Kazimierza Wielkiego, Katedralny i wreszcie Rynek. Ten ostatni łączy z placem Kazimierza także kryty Pasaż Tertila, nazwany na cześć zasłużonego burmistrza. W czasie naszego pobytu pod wolno stojącym ratuszem rozstawiona była wystawa poświęcona Powstaniu Styczniowemu.

Skręcając dla odmiany z Sobieskiego w lewo, trafiamy na ul. Wałową, reprezentacyjny deptak na miejscu dawnych murów obronnych. Można tam znaleźć różną gastronomię, dwie księgarnie oraz nieco rzeźb, w tym pomnik Władysława Łokietka (ulokował miasto), Ławeczkę Poetów (Osiecka, Brzechwa, Herbert) i nieopodal Brandstaettera (Romana, nie Andrzeja) tego samego dłuta.

W bok z Wałowej dochodzimy do I LO im. Brodzińskiego, przed którym stoi Grób Nieznanego Żołnierza. Kontynuując w lewo ulicą Kopernika, można znaleźć amfiteatr podobny do żaby, natomiast drugie odgałęzienie to ul. Piłsudskiego – przy niej seminarium duchowne i kościół św. Krzyża. Piłsudskiego dochodzi się na północ do alei Mickiewicza, gdzie zwraca uwagę Teatr im. Ludwika Solskiego.

W prawo z Sobieskiego prowadzi ul. Targowa – jak sama nazwa wskazuje, do targowiska miejskiego, zlokalizowanego w dzielnicy zwanej Burek. Przed halą targową wystawiono na zasadzie atrakcji turystycznej rzeźbę kataryniarza.

Burek położony jest nad brzegiem cieku wodnego zwanego Wątokiem. Główne tu zabytki to gmach wociodągów (kolejna incjatywa miejscowego działacza Tadeusza Tertila) oraz drewniany kościół Matki Boskiej Szkaplerznej.

Zwany również kościołem na Burku

Dalej znajduje się Stary Cmentarz, a przed nim monumentalny pomnik Ofiar Faszyzmu, aktualnie w remoncie (jest też w mieście pomnik Ofiar Stalinizmu, ale  już nowszy).

Na cmentarzu wiele grobowców rodzinnych, z czego największa kaplica rodowa Sanguszków, wielkości regularnego kościoła. Zwracają nadto uwagę mogiła powstańców styczniowych i grób robotników zabitych w czasie protestu w 1932. Znalazłem też dwie czachy, ćmę oraz Jana Strzeleckiego (wynalazcę) i Antoniego Sypka (historyka, który i tym cmentarzem się zajmował). Pewna „sławna Polka z Hollywood” zaklepała już sobie grób wraz ze stylowym portretem, ale nie było na razie potrzeby wyryć daty.

Spacer na północ od centrum (przedłużeniem Piłsudskiego) może doprowadzić do rozległego Parku Strzeleckiego. Na stawie pełnym ryb i ptactwa wznosi się na wyspie mauzoleum Józefa Bema, którego szczątki sprowadzono tu w roku 1929 z samego Aleppo. Sarkofag na wysokich kolumnach ozdobiony jest napisami w języku polskim, węgierskim i osmańsko-tureckim.

Bem w ogóle należy, oprócz Tertila i Strzeleckiego, do świeckich patronów miasta: na Wałowej ma on swój pomnik i mural, tablica widnieje też na domu w pobliżu targowiska, gdzie generał się urodził. Wątek przyjaźni polsko-węgierskiej wzmacnia także postać Norberta Lippóczego, Węgra z pochodzenia, tarnowianina z wyboru (pochowanego na Starym Cmentarzu) oraz położony przy Krakowskiej Skwer Sándora Petőfiego, poświęcony poecie i adiutantowi Bema. Oprócz popiersia stoi tam drewniana brama seklerska z Transylwanii oraz kolumny upamiętniające bitwy rewolucji węgierskiej.  

Spod targowiska można wrócić na Rynek po Wielkich Schodach z maszkaronem na środku (parę lat temu zrzucili go chuligani).

W jednej z kamienic w Rynku mieści się Muzeum Okręgowe, które jednak trochę mnie rozczarowało – ekspozycja na temat historii miasta zawiera dużo tablic, mało eksponatów. Na piętrze wystawa poświęcona Bolesławowi Czapkiewiczowi, tutejszemu malarzowi, archeologowi i nauczycielowi, a także członkowi-korespondentowi Koła Prehistoryków UJ. Kupiłem za 15 złych numer czasopisma naukowego „Studia Romologica”.

Lepsze wrażenie zrobiło na mnie Muzeum Etnograficzne w bielonej dużej chałpie, a właściwie XVIII-wiecznym dworku. Trzy sale poświęcono na ekspozycję na temat Romów, zresztą jedyną stałą w Polsce: trochę historii (migracje, Porajmos, królowie cygańscy, Papusza, Rukeli), trochę artefaktów, Romowie w sztuce, trochę o języku (np. słowacko-romski elementarz). Na podwórzu stoją oryginalne wozy taborowe.

Należy dodać, że to właśnie w Tarnowie powstało Cygańskie Stowarzyszenie Kulturalno-Oświatowe "Nowe Życie", które w roku 1985 zmieniło nazwę na Stowarzyszenie Kulturalno-Oświatowe Romów i od tego momentu datuje się wejście słowa "Rom" do dyskursu polskojęzycznego.


W drugiej części muzeum znajdowała się wystawa czasowa o rzemiośle ludowym (plecionkarstwo, bednarstwo, garncarstwo).

Nie garnki świętych lepią

Spośród kościołów najbardziej widoczna jest katedra pw. Narodzenia NMP. Znajduje się przy niej osobliwy pomnik Jana Pawła II oraz ośrodek katechetyczno-duszpasterski z dużym zgrafitem, przedstawiającym m.in. Karolinę Kózkównę oraz herb Częstochowej.

Nie! Lękajcie się

W pobliżu dworca mamy duży neogotycki kościół św. Rodziny, a na uboczu można znaleźć modernistycznego Maksymiliana Kolbego z metaloplastycznymi wrotami przedstawiającymi męczeństwo patrona.

Ogólnie rzecz biorąc, życie duchowe Tarnowa wydaje się prężne.


Z innych wyznań moją uwagę zwróciły kościoły protestanckie urządzone kameralnie, w lokalach sklepowych: Kościół Jezusa Chrystusa i Kościół Chwały na Wałowej, a także Kościół Wolnych Chrześcijan przy Wielkich Schodach. Na Bernardyńskiej (kolejny odcinek dawnych wałów) znajduje się też kościół polskokatolicki Podwyższenia Krzyża Świętego, najwyraźniej udostępniany też prawosławnym.

Ze starej synagogi jako jedyna ocalała osłonięta zadaszeniem bima na Placu Rybnym. Opodal mieści się biuro Komitetu Opieki nad Zabytkami Żydowskimi Tarnowa. Kupiłem tam pracę etnologiczną Marka Gawęckiego „Wieś północnego i środkowego Afganistanu” za jedyne 2 zł.



Zalipie

Jedną z atrakcji regionu tarnowskiego – a ściślej subregionu Powiśla Dąbrowskiego, skoncentrowanego wokół Dąbrowy Tarnowskiej – jest wieś Zalipie, słynna dzięki kwietnym malunkom, którymi miejscowe gospodynie pokrywają chaty i inne budynki.

Tradycja sięga wieku XIX, ale dawniej chaty w Zalipiu ozdabiano tylko od środka. Malowanie po elewacjach zainaugurowała Felicja Curyłowa. W latach 60. Zalipie słynęło już w całej Polsce, malarstwo stało się fachem szeregu gospodyń, a Curyłowa została lokalnym „ministrem kultury”, jak o niej napisała „Filipinka” w roku 1971.

Artykuł zawiera jednak trochę nieścisłości


O komunikację publiczną z Tarnowa do Zalipia trudno, ale w razie czego można pojechać taksówką. Droga wiedzie przez Łęg Tarnowski, Żabno i Gorzyce.

Wtem: słoń

Zwiedzanie zaczęliśmy od domu kultury, zwanego Domem Malarek. Przed nim pomalowane drzewo, studnia oraz potiomkinowska chata, żeby se robić zdjęcia.

W środku znajduje się sala widowiskowa z galerią nieżyjących już artystek zalipiańskich. Można się zorientować, że była to działalność rodzinna, w której uczestniczyły całe pokolenia. Jedna artystka była płci męskiej: Jan Szlosek. Budynek mieści też pracownię, gdzie malują współczesne malarki, a także sklepik z wyrobami.

W Zalipiu pomalowanych jest mnóstwo budynków, ale nie wszystkie przeznaczone do zwiedzania. Od środka można obejrzeć przede wszystkim Zagrodę Felicji Curyłowej. Stała się ona filią muzeum w Tarnowie i zwiedza się z biletem.

Zagrodę tworzą trzy drewniane chaty: jedna to oryginalny dom samej Curyłowej, przez nią samą pomalowany, drugi należał do innej malarki, trzecia jest chałupa biedniacka, ozdobiona tylko od zewnątrz. 

Na uboczu stoi kościół parafialny św. Józefa Oblubieńca, który z zewnątrz nie jest ozdobiony, a w środku jak najbardziej, w zakrystii wiszą nawet ornaty w charakterystyczne hafty, zdobiona jest też np. chrzcielnica, a na ścianie wisi różaniec ze skorupek jajecznych.

Na pobliskim cmentarzu pierwszy od bramy jest grób Curyłowej, też zdobiony. W głębi można wypatrzyć nagrobki innych malarek, jak Maria Owca czy Honorata Tarka.


 

Bochnia

Do górniczej Bochni wybraliśmy się pociągiem. Na dworcu była duża kolejka, a w pociągu nie działał biletomat, więc musiałem kupić bilet u konduktora.

W Bochni na dworcu był sklep ze starociami, ale zamknięty

Od dworca do centrum trzeba przejść kawałek, ale mija się ciekawą architekturę – od domów drewnianych, przez wille i kamieniczki, po nowoczesną halę sportową.

Włosi i Anglicy to już nie są przeciwnicy, nawet sam Olisadebe rzuci ich na glebe

Rynek jest rozległy, mocno wybetonowany. Pośrodku stoi kolumna Kazimierza Wielkiego, a po bokach za ozdoby robią wytwory soli kamiennej zatopione w plastiku i wagoniki z bryłami soli, ale też np. z kwieciem.

Bibloteka

Spośród kościołów najbardziej rzuca się w oczy położona w pobliżu Rynku bazylika św. Kikołaja z drewnianą dzwonnicą, a przy niej kolejny pomnik JP2 oraz Oratorium św. Kingi.

Co z kopalnią? Szyb Sutoris (czyli Szewców) był niedostępny dla zwiedzających, ale obok mogliśmy podziwiać pomnik św. Kingi i Bolesława Wstydliwego.

Aby zwiedzić kopalnię, należy odbyć długi spacer do szybu Campi. Po drodze mija się kościół szkolny św. Stanisława Kostki,  a także dom, w którym gościł nieraz Ian Matejko.

Na miejscu okazało się,  że zwiedzanie trwa 4 godziny, a do najbliższej tury zostało jeszcze dużo czasu i nie wyrobiliśmy się czasowo. Zdecydowaliśmy, że kopalnię zaliczymy innym razem, ale w każdym razie można było obejrzeć to, co na zewnątrz.


W drodze powrotnej zajrzeliśmy do niewielkiego Muzeum Motyli, gdzie oglądaliśmy różne okazy motyli i innych owadów, oczywiście niestety przyszpilone. Obok, na Plantach Salinarnych, urządzono sporą tężnię solankową, ale kudy jej do inowrocławskiej.

Znacznie lepsze wrażenie zrobiło na mnie Muzeum im. Stanisława Fischera – a wręcz podobało mi się bardziej niż tarnowskie. Na parterze znajduje się duża kolekcja ludowej sztuki religijnej (mocno naiwnej), w tym rzeźby drewniane Piotra Dymurskiego i Jana Madeja, szereg Matek Bosek z kościołów całej okolicy, a także parafernalia bożonarodzeniowe i wielkotygodniowe.

Na piętrze – wystawa ozdobnej porcelany, malarstwo miejscowych artystów (Fischer, Marcin Samlicki, Ludwik Stasiak), malarstwo ogólnopolskie (Malczewski, Boznańska, Wyczółkowski), archeologia, Żydzi, rzemiosło, czasy austriackie itp. Na poddaszu zaprezentowano czasową wystawę lamp różnego rodzaju.

Tlotodyl!

Ciekawie było, po kilku latach zwiedzania głównie terenów byłych Niemiec, wypuścić się dla odmiany do Galicji.

Trochę mniej owocna była ta wyprawa w dziedzinie spotkań z kotami. Niedaleko hotelu spotkałem tylko rudziaka, który nawet do mnie miauknął, ale spłoszył się na widok zainteresowania psa idącego kilkadziesiąt metrów przed nami.



 

czwartek, 12 października 2023

Od Olsztyna po Tarnów, czyli płyty z wakacji

  

Zgodnie z nową świecką tradycją, po wakacyjnych wojażach zaopatrzyłem się w płyty zespołów pochodzących z odwiedzonych rejonów Polski.


Ziyo, Tetris, 1993

Po Mazurach byłem jeszcze w Tarnowie. Z tamtejszych zespołów kojarzę tylko Ziyo, nazywany – sporo na wyrost – „polskim U2” (złośliwi mówili, że chyba ze względu na fryzurę Jerzego Durała). Tetris był jego trzecią płytą. Oryginalne wydanie łapie się do absolutnego topu najgorszych okładek w dziejach polskiego rocka. Na łamach „Teraz Rocka” Durał wspominał, jak dał grafikowi szczegółowe wytyczne, co ma być na okładce, a ten zrobił wszystko po swojemu. W późniejszym wydaniu artysta sam zaprojektował okładkę i efekta były niewiele lepsze. Obecna reedycja (z 2018) ma za to projekt całkiem nijaki.

Na szczęście lepiej jest pod względem muzycznym: połączenie rocka nowofalowego z elektronicznymi brzmieniami. Otwierający Nr 4 to np. dawka syntetyki inspirowana jakby Kraftwerkiem, a może Kombi naśladującym Kraftwerk.  Instrumentalny utwór tytułowy też może się kojarzyć z Kombi, zwłaszcza ze względu na zestawienie syntezatorów z klangowanym basem. Faktycznie momentami słychać wpływy U2 (maniera wokalna Durała, przestrzenne, spogłosowane brzmienie), ale zamiast tekstów zaangażowanych społecznie mamy dość banalne wyznania miłosne (Isabelle). Z drugiej strony takie utwory jak Niech płonie Rzym czy pokotłowany rytmicznie Ethos kojarzą się z przeżywającymi w tamtych latach szczyt popularności Wilkami. Finałem płyty jest leniwa, mglista Dwa słońca z przewijającym się orientalnym motywem, który brzmi trochę jak z Wilków, a trochę jakby z The Cure.

Na Tetrisie znalazła się najpopularniejsza piosenka Ziyo (i zupełnie niereprezentatywna dla stylu grupy )  Magiczne słowa (potocznie zwana Wszystko to, co mam), która trafiła wręcz potem do repertuaru kapel weselnych, ale trzeba przyznać, że w tej nieskomplikowanej balladzie miłosnej całkiem nieźle grasuje bas. W ogóle basista jest dobrze słyszalny (Noc i dzień). Z kolei gitarzysta wywija spektakularne, sfuzzowane solo w Teraz albo nigdy, gdzie konwencja U2 spotyka się z syntetyczną orkiestrą i jazzującym fortepianem.

Płyta – najwyraźniej już od pierwszego wydania – zawiera trzy bonusy. Dwa z nich to wersje Isabelle Teraz albo nigdy z podtytułem France Mix, zmiksowane w Blois. Trzecim jest Hush, czyli – o czym ani słowa w opisie – przeróbka znanego utworu Joe Southa, kojarzonego przede wszystkim jako pierwszy przebój Deep Purple.



 

Vader, De profundis, 1995

Specjalnym fanem śmierćmetalu nie jestem, ale jeśli już mam mieć jakąś jedną płytę z tego gatunku – oczywistym wyborem się wydaje coś z dyskografii najsłynniejszego na świecie zespołu z Olsztyna (chociaż moja koleżanka z liceum, słuchając Vadera, nie wiedziała nawet, że to polska grupa).

De Profundis jest drugi album Petera i spółki. Nie znam się na tyle, żeby wiedzieć, do jakich wcześniejszych reprezentantów stylu Vader tu nawiązuje, więc ograniczę się do stwierdzenia, że czaduje bezlitośnie, ale w jakiś sposób przystępnie. Podczas gdy wiele kapel deathmetalowych gra tak szybko, że praktycznie stoi w miejscu, bo błyskawiczne młócenie w gitary i perkusję zlewa się w jeden przeciągły dźwięk, to Vader ewidentnie pędzi przed siebie, aż się chce równocześnie klepać w klawiaturę (nadaje się więc jako soundtrack do roboty biurkowej). Zresztą występują tu zmiany tempa: Sothis, jeden ze sztandarowych utworów grupy, w ogóle jest utrzymany na ogół w średniej szybkości, przełamywanej przyspieszeniem. W odróżnieniu też od stereotypowych deathowców, Peter nie brzmi jak niedźwiedź, lecz jak ekstremalnie wściekły, ale jednak człowiek, tylko niekiedy nienaturalnie modulując głos (chyba jedynie pod koniec Of Moon, Blood, Dream and Me się mu to zdarza). Jego wokal pada nawet nie tak daleko od Arayi ze Slayera. Warto też wspomnieć o śp. Docencie (Krzysztofie Raczkowskim), którego tytułowano ongiś najszybszym i zarazem najdokładniejszym perkusistą na świecie – naprawdę wykonuje tu solidną robotę.

Trudno jest mi konkretnie analizować poszczególne utwory, bo są tak jednorodne, że album sprawia wrażenie jednej długiej suity (czemu sprzyja brak przerw). W tekstach jak zwykle dawka ezoteryzmu: tu Sumerowie (Blood of Kingu – grupa Therion miała później utwór pod identycznym tytułem, ale całkiem inny), tam nefilimowie (Incarnation), a gdzie indziej Egipcjanie (Sothis), Crowley, Lovecraft i jakieś enochianizmy. Otwierający całą płytę Silent Empire nawiązuje zaś do teorii spiskowej o rządzącej światem firmie pocztowej Trystero, wymyślonej przez Thomasa Pynchona w powieści 49 idzie pod młotek.

Ważne, że płyta trwa tylko 34 minuty, więc kończy się, zanim zdąży zmęczyć.  



Big Day, Iluminacja, 1997

W roku 1997 sporym przebojem była piosenka W dzień gorącego lata. Pamiętam, jak skłoniła mnie do rozmyślań o rzemiośle piosenkoróbczym. Skąd taki artysta muzyk wie, że w tym miejscu piosenki ma wstawić powtarzalną frazę, a w tamtym, dajmy na to, motyw sekcji dętej? Frapowało mnie też znaczenie dwuwiersza „Powietrze pachnie takim samym nonsensem / Jak wtedy, kiedy poznałem ciebie” – to dobrze czy źle?

Dopiero później dowiedziałem się czegoś o olsztyńskiej grupie Big Day. Debiutancką płytę już tu kiedyś opisywałem. Iluminacja była już czwarta. Grupa wzbogaciła się o drugiego gitarzystę, Piotra Szymańskiego, ale małżeństwo Ciurapińskich, prostopadle do wszelkich aktualnych mód, w dalszym ciągu grało piosenki inspirowane psychodelią lat 60., chwaląc się w książeczce płyty, że wszystko zostało nagrane w systemie analogowym. Jaki podział obowiązków wokalnych, wariacie? Czasem solo śpiewa Anna Zalewska-Ciurapińska (Ocsid), czasem Marcin Ciurapiński (W jego stroju), czasem występuje dwugłos (A ty tylko…) albo też Marcin śpiewa partię pierwszoplanową, a Ania dośpiewuje (W dzień gorącego lata).

Do dynamiczniejszej części repertuaru należą Ocsid i Jak to jest, choć zarazem brzmią one bardzo przestrzennie. Oddalam się ma aranżację pod Rolling Stonesów – łącznie z ognistą solówką – a rytm podkreśla bezczelny cowbell. Nowocześniej brzmi Indy-Rave o tanecznym rytmie a la Madchester. Z ballad zwraca uwagę Dzień, w którym przyszła miłość, a jeszcze bardziej Zapach ognia oparty na hendrixowskim pasażu. Nieco beatlesowskie dęciaki (opis mówi tylko o trąbce, gra na niej producent Tomasz Bonarowski) występują jeszcze w utworze tytułowym, który najbardziej z całego albumu zbliża się do britpopu. Gdzieniegdzie pojawiają się brzmienia quasi-orkiestrowe (na pewno z syntezatora). Dwie piosenki, zaśpiewane przez Ciurapińskiego, brzmią dość groteskowo: W jego stroju z osobliwym przeciąganiem słów oraz niby-bigbitowy Królowie dnia, we kierym artysta wyzłośliwia się nad krytykami (a ostatnia zwrotka to jakiś bełkot, składa się z czterech wzajemnie sprzecznych dwuwierszy).



czwartek, 5 października 2023

Od Rastemborka do Żądzborka, czyli miasta pojeziorne

 

Po z górą 20 latach postanowiłem przypomnieć sobie centralną i zachodnią część Mazur oraz zajrzeć na wschodnią Warmię. 

Jezioro Nie Go Qin

Z miasta Cz. do Olsztyna (nie tego z ruinami zamku) kursuje pociąg pospieszny, przejeżdżając m.in. przez Warszawę Gdańską. Jakiś facjo jarał papirosy w kiblu i konduktorzy poszli mu się dobrać do rzyci.

Rondel Jana Pawła II w Rastemborku

Dworzec w Olsztynie zastałem, jak w kwietniu – rozkopany. Brak kładek, przejście z peronu do tymczasowego budynku oznacza slalom przez perony.

Warmiński czorten

Kolejny etap podróży wymagał pociągu regionalnego. Osobowym zajechaliśmy do stacji Korsze, gdzie konieczna była przesiadka na szynobus do Kętrzyna. Ci, którzy jechali do Giżycka, przesiadali się jeszcze potem w Sterławkach z szynobusu na zastępczą komunikację autobusową.

Stacja Tolkieny (Tołkiny)

W Kętrzynie trafiła się nam kwatera przy spadzistej ulicy, rzut beretem od Placu Piłsudskiego. Mieszkanie trzypokojowe z łazienką i schowkiem na szczotki wyposażone było w rozmaite materiały eksploatacyjne typu papier toaletowy.

Z balkonu roztaczał się widok na amfiteatr i jezioro, na parterze zaś mieścił się sklep monopolowy, co miało swoje zalety, ale i wady w postaci głośnych występów artystycznych o różnych porach dnia i nocy. Pierwszej nocy w nowym miejscu miałem dość złożony sen, ale nic nie zapamiętałem, poza frazą „Tu się sprzedaje pchlisko i psisko”.

W amfiteatrze odbył się m.in. jubel pod nazwą Święto Ziarna i Majonezu. Zespół ludowy śpiewał na scenie, cztery drużyny (w tym strażacka) biły się o złotą patelnię, koła gospodyń wiejskich i inne stytucje sprzedawały swoje produkty, straż graniczna werbowała, wóz strażacki był do obejrzenia. Do późnego wieczora z amfiteatru nawalało discepolo w stylu romskim. Tydzień później służby mundurowe urządziły sobie zawody z odważnikami, zmagając się do wtóru Rammsteina, Metallicy czy Motörhead.  

Kętrzyn, czyli Rastenburg, czyli Rastembork, położony jest wokół Jeziora Kętrzyńskiego, w którym żyją kaczki i inna awifauna. Nad jeziorem mieści się szachulcowy urząd gminy z wykrawkowym ogrodzeniem, a przy nim – ławeczka z drewnianym niedźwiedziem.

Centralnym punktem Kętrzyna jest Plac Piłsudskiego. Stoi przy nim ratusz, a na placu przed ratuszem – pomnik Wojciecha Kętrzyńskiego w formie obelisku. Trafiliśmy akurat na 185. rocznicę urodzin tego działacza i zastaliśmy wieńce złożone pod pomnikiem. Po przeciwnej stronie głównej ulicy znajduje się drugi pomnik Kętrzyńskiego, dla odmiany jako ławeczka. Wygląda jak wiceburmistz Buckley z serialu Wojownik.

Jak przystało na miasto popruskie, sporo tu neogotyku. Do ważniejszych budynków w tym stylu należy zaliczyć I LO im. Wojciecha rzecz jasna Kętrzyńskiego, a także urząd powiatowy. Łagodniejszą formę neogotyku reprezentują budynki zajmowane obecnie przez filię Olsztyńskiej Szkoły Wyższej, natomiast SP im. Feliksa Nowowiejskiego to też czerwona cegła, ale już zdecydowanie dziewiętnastowieczna w stylu.

Po lewej starostwo, za nim w głębi ratusz, z prawej Santa Catarina

Jest też jednak i prawdziwy gotyk. Reprezentuje go zamek prokuratorii krzyżackiej,  w którym mieści się Muzeum im. Wojciecha Kętrzyńskiego, a także biblioteka publiczna i galeria rękodzieła. Na podwórzu wisi wielki niedźwiedź-marionetka, podarowany przez Olsztyński Teatr Lalek - można nim manipulować za pomocą sznurków.

Muzeum składa się z trzech  sal. W pierwszej znalazła się dawna sztuka – m.in. figury świętych oraz portrety pogrzebowe i inne miejscowej szlachty.

Św. Piotr, chyba Skrzynecki

 Po krętych schodach wchodzi się do drugiej sali, która przedstawia Kętrzyn za Niemca. Można tam znaleźć akcesoria miejscowej loży masońskiej, szyldy metalowe, meble, a także książki z osobistego księgozbioru Wojciecha Kętrzyńskiego.

Jedne z wielu portretów państwa von der Groeben

Schodząc drugimi schodami, w trzeciej sali zastaliśmy wystawę sztuki epitafijnej. Szczególną uwagę zwraca „atak klonów”, czyli szereg obrazów-epitafiów rodzinnych. Przy kasie kupiłem trzy numery czasopisma naukowego „Pruthenia”, poświęconego historii Prusów i innych ludów bałtyjskich.


Nieopodal znajduje się baszta, w której urządzono osobną ekspozycję o średniowiecznych kulinariach. Zacytowane przepisy kuchni krzyżackiej wyglądają osobliwie, jakby tłumaczono je translatorem marki „student I roku filologii”. Przykład: „Więc weź 10 jaj i rozbić je zechciej (…) i pozwól aby to co było w moździerzu gorącym stało się i wlej do tego jaj i pozwól to jako kulisty placek upiec i gotowe to potem więc całe nie przesól”.

Drugi egzemplarz prawdziwego gotyku stanowi w Kętrzynie bazylika św. Jerzego. Dostępna jest ona do zwiedzania. Tradycyjnie wlazłem na wieżę (ok. 11 pięter). Przed wejściem urządzono akurat charytatywny kiermasz ciast, więc zakupiliśmy parę kawałków i jeszcze poczęstowali nas herbatą.

Spośród innych kościołów wyróżnia się położona w centrum neogotycka św. Katarzyna. Obok znajduje się dom parafialny św. Hazimierza, a także księgarnia, gdzie można kupić dobrą książkę ascetyczną.

Nie brakuje też innych wyznań chrześcijańskich. Najbardziej zauważalna jest cerkiew grekokatolicka pw. Bazylego Wielkiego. Prawosławni mają cerkiew Narodzenia NMP nieco bardziej na uboczu. Ponoć zawiera polichromie Jerzego Nowosielskiego, ale nie zwiedziłem, bo akurat była w remoncie. Ewangelicy zadowolili się prostą bryłą nieopodal kolegiaty. W mieście jest również synagoga zielonoświątkowa. Nie, poważnie: budynek dawnej synagogi został przejęty w 1916 przez baptystów (i dzięki temu uniknął zniszczenia, w odróżnieniu od nowej synagogi, do której przenieśli się Żydzi), a potem trafił w ręce zielonoświątkowej denominacji Chrześcijan Wiary Ewangelicznej.

W ogóle można tu spotkać trochę ciekawej architektury pruskiej, niekoniecznie neogotyckiej. Należy do niej Polsko-Niemieckie Centrum Kultury im. Arno Holza w byłej loży masońskiej (swoją drogą, jest tam kolejna filia biblioteki, a jeszcze jedna znajduje się w budynku koszarowym) albo różne domy o konstrukcji szachulcowej. Przy ul. Daszyńskiego moją uwagę zwrócił zaadaptowany na przychodnię budynek z narożnymi drewnianymi wykuszami-wieżyczkami, w których wyrzeźbione zostały herby gmin powiatu kętrzyńskiego z czasów pruskich (zidentyfikowałem Barciany i Srokowo).

Srokowo, jak sama nazwa wskazuje, ma w herbie czaplę

Moim ulubionym budynkiem w mieście jest ogromna willa z roku 1911, o wielkim, spadzistym dachu, stojąca niedaleko linii dworca. Obecnie mieści się tam firma żelazna.

Stoi też w Rastemborku nieco architektury w stylu Polska 2000, szczególnie wzdłuż głównego traktu – tę pstrą, „plastikową” stylistykę reprezentuje Dom Handlowy „Centrum” na Sikorskiego, zupełnie niepodobny do tego w Warszawie.

Z ważniejszych przedsiębiorstw mamy w mieście np. fabrykę majonezu oraz stado ogierów. 


Do zwiedzania dostępny jest Konsulat Świętego Mikołaja – placówka edukacyjno-rozrywkowa firmy produkującej bombki i inksze ozdoby choinkowe, położona niedaleko dworca, w poniemieckim spichrzu. Zwiedzanie prowadzi pan w średnim wieku, który przedstawia się jako „Elf nr 1” („Nie mówcie dla Mikołaja, że ja się spóźnił”). W naszej grupie znalazła się rodzina z Łotwy, której wszystko wyjaśniał łamanym rosyjskim, potem natomiast oprowadzał Izraelczyków, posiłkując się translatorem w telefonie.

Elf nr 1 pokazywał proces wykonywania bombki, łącznie z nagrzewaniem w palniku i dmuchaniem, oraz rozmaite modele wykonywane w zakładzie –  pszczoły, dudziarze, latające świnie, malunki zabytkowych kościołów norweskich na eksport do tam, itp. Oprócz tego było parę sal wypełnionych choinkami, ozdobami itp., gigantyczny miś pluszowy, 7-metrowa obrotowa choinka, suknia ślubna z bombek (wykonana na targi ślubne w Gdyni) i wiele innych. Największą atrakcją była możliwość zrobienia sobie własnej bombki.

Urobek własny (środkowa u góry nie tylko osobiście ozdobiona, ale i wydmuchana)

Jeśli kogoś interesują atrakcje bardziej terenowe, to na północ od centrum miasta można znaleźć skwer z poniemieckimi bunkrami przeciwlotniczymi oraz cmentarz komunalny położony na pagórkach.

Nagrobek utrwalaczy władzy ludowej

Po 6 dniach łażenia dopiero się zorientowaliśmy, że w mieście są bezpłatne autobusy!


 

Gierłoż

Do Wilczego Gniazda pod Gierłożą, dawnej kwatery głównej Adenoida Hynkla, można latem dojechać autobusem miejskim. Część pasażerów wysiada wcześniej – na plażę w Czernikach. W samym Wilczym Gnieździe zastaliśmy całkiem przejrzystą trasę zwiedzania, do tego tu i owdzie rzeźby drzewniane.

Frontschwein

Można zwiedzać indywidualnie, można też w grupach z przewodnikiem, a można kupić bilet indywidualny, a potem podsłuchiwać przewodników. Przez 20 lat – według relacji źródła  – nie zmieniło się to, że nadal zwiedzają grubi Niemcy.

Z większości zabudowań pozostały ruiny, przejrzyście opisane na tablicach. Z pawilonu, w którym hrabia Stauffenberg  próbował wysadzić Hiltera, zachowały się w zasadzie fundamenty (nie był to przecież pełny bunkier betonowy), ale całą scenę odtworzono w innym budynku.

Brakuje muzyki z Klossa

 Dwie grupy rzeźb poświęcono orężowi polskiemu: saperom i powstańcom warszawskim. 

Nie ma dublera dla sapera

Jeden z bunkrów przeznaczono stricte dla upamiętnienia Powstania: w środku postawiona została rekonstrukcja powstańczego niszczyciela czołgów JagdPz 38(t) Hetzer o nazwie własnej „Chwat”. Oryginał trafił po wojnie do zbiorów muzealnych, ale w ramach stalinowskiego wymazywania Powstania został zezłomowany.

 

Święta Lipka

Do prowadzonego przez jezuitów sanktuarium maryjnego, zwanego „Częstochową północy”, dojechać można m.in. busem firmy Wojtex. Na miejscu byliśmy parę minut przed 11, akurat załapaliśmy się na kilkunastominutowy recital organowy (m.in. Pożegnanie z ojczyzną Ogińskiego). Brzmienie potężne, jezuicki organista sprawny, a do tego figury na organach poruszają się w trakcie gry.

Zanim zaczął się różaniec, obejrzeliśmy jeszcze wystrój kościoła – szczególną uwagę zwróciłem na freski wotywne na ścianach i kolumnach, przedstawiające różne osoby uzdrowione dzięki tutejszej modlitwie.  Element wystroju stanowiła oczywiście eponimiczna lipa.

Później poszliśmy na obiad do restauracji „Błękitny Anioł”. Podano kartacze, „mazurski warkocz” z karkówki z kapuchą zasmażaną i piwo ciemne Komtur. 

Rusza wóz, będzie wiózł, będzie wiózł nas dziś ten wóz

Po posiłku wróciliśmy do sanktuarium i obeszliśmy krużganek z płaskorzeźbną drogą krzyżową. Byliśmy też w muzeum, gdzie jednak nie można robić zdjęć: sztuka sakralna, starodruki, historia jezuitów, książki z osobistej bibloteki JP2.

- Nie, nigdy nie byłem w Będzinie


Giżycko

Do Giżycka prowadzi komunikacja PKP, co niekoniecznie znaczy, że odjeżdża się pociągiem: ponieważ trwa remont i giżycki dworzec pozostaje w stanie kompletnej rozgnapypki, kursują autobusy zastępcze. Droga wiedzie przez Martiany i Sterławki.

Od dworca przedostaliśmy się do Placu Grunwaldzkiego. Dla części wycieczki największą atrakcją była fontanna „Naga Galinda”, mnie bardziej zainteresowało stojące za nią zrujnowane kino „Fala” z mozaiką.

Dawny zamek krzyżacki zaadaptowany został na luksusowy hotel. Tuż obok biegnie Kanał Łuczański (zaraz po wojnie miasto Lötzen, zwane po polsku Lec, przemianowano na Łuczany, zanim podjęto decyzję o nazwaniu go na cześć Gustawa Gizewiusza). Łączy on jezioro Niegocin z jeziorem Kisajno. Przez kanał przebiega most obrotowy, który ostatnio się zaciął i się nie obraca.

Poszliśmy na obiad do pizzerii. Wkrótce po naszym przyjściu woda zaczęła lać się z sufitu – sąsiad z góry ich zalewał, aż nie nadążali z podstawianiem wiader. Przenieśliśmy się do ogródka, a kelnerka przyniosła herbatę gratis jako rekompensatę. Ledwo pitca wjechała na stół,  strażacy kazali zamknąć lokal, ale w ogródku mogliśmy spokojnie dokończyć to, co nam już przynieśli. Za drugim razem nic się nie lało, za to mieli awarię terminalu.

Wzdłuż kanału można pójść na północ nad jezioro Niegocin, nad którym rozciąga się to wszystko, dzięki czemu Giżycko nazywa się żeglarską stolicą polski: przystanie jachtowe, plaże, kramy z pamiątkami. Po jeziorze kursują statki wycieczkowe, w tym „Tałty”, które w dzieciństwie widziałem w książce o flocie śródlądowej, a teraz miałem okazję zobaczyć na żywo.

Od mojego ostatniego pobytu wybudowano ogromną kładkę, zapewniającą niezły widok. Opodal znajduje się skupisko budynków handlowo-usługowych w stylu Polska 2000. W namiocie z używanymi książkami wypatrzyłem, nie bez zaskoczenia, książkę jednego z literatów częstochowskich, lecz kupiłem przewodnik po Lancashire z lat 70.

W obrębie miasta znajduje się też Wzgórze św. Brunona, czyli miejsce męczeństwa Brunona z Kwerfurtu. Za zamkiem trzeba przejść przez park, a następnie czeka nas dłuższa wędrówka leśną ul. Św. Brunona, gdzie z rzadka rozstawione są głazy drogi krzyżowej.

Na samym wzgórzu stoi metalowy krzyż, wystawiony w 2009 na millenium śmierci św. Brunona z Kuwejtu. Obok znajduje się drewniana wieża widokowa. Oczywiście wlazłem na górę i podziwiałem jezioro.

Ze świątyń moją uwagę zwrócił tylko kościół ewangelicki, gdzie urządzają koncerty organowe.

Ważną pamiątkę czasów pruskich stanowi Twierdza Boyen. Obszar tej fortyfikacji jest naprawdę rozległy i obejmuje szereg tras wśród rozmaitych obiektów umocnionych.

A oto i marszałek von Boyen

Na głównym placu, w warsztacie zbrojmistrza, urządzono model kuźni i wystawę czapek wojskowych z czyjejś prywatnej kolekcji, m.in. czapki irlandzkiej straży przybrzeżnej czy policji kazachskiej.

Według opisu - czapka rosyjskiej marynarki wojennej,
jednak emblemat róży wiatrów i pomarańczowo-granatowa kolorystyka
wskazują raczej na Ministerstwo Sytuacji Nadzwyczajnych
(flota ratownicza?)

Drugim budynkiem w pobliżu jest wozownia. Na parterze oczywiście znajdują się rozmaite pojazdy konne: kuchnia polowa, wóz taborowy, sanie i wschodniopruska bryczka. Na piętrze urządzono wystawy czasowe: rzeźby drewniane Józefa Niewińskiego, dorobek miejscowej osobowości Bogusława Domaniewskiego i malarstwo Karoliny Futymy.

J. Niewiński, Czarny pies z Regułówki

Do Kętrzyna wracaliśmy autobusem za pociąg, chociaż trochę się spóźnił, tym bardziej, że kierowcy trzech autobusów musieli się najpierw dogadać, który jedzie przez Kętrzyn, który prosto do Olsztyna, a który zjeżdża na bazę.            


 

Mrągowo

Mrągowo, czyli Sensburg, czyli Ządzbork, słynie jako stolica polskiego country. Z Kętrzyna można tam dojechać autobusem przez Rydwągi. Mija się wówczas gotycki kościół w Szestnie, gdzie zachowały się jeszcze ruiny zamku krzyżackiego – w samym Mrągowie go nie było.

Z przystanku musieliśmy podejść kawałek do centrum miasta, omijając stadion Mrągowii i bibliotekę miejską. Przed tą ostatnią stoi pomnik woja z mieczem i tarczą. Wystawiono go na cześć powrotu Ziem Odzyskanych do macierzy, ale pielgrzymi przechodzący do Świętej Lipki ochrzcili go „Rochem” i tak się przyjęło.

Ządzbork jest w pewnym sensie miksem Kętrzyna z Giżyckiem, leży bowiem nad małym jeziorkiem jak pierwszy i nad wielkim jak drugie. 

Hej baba ryba (Hey bop a re-bop)

Małe jest Jezioro Magistrackie, nazwane, ponieważ w dawnych wiekach radni miejscy mieli tam wyłączne prawo połowów. Dziś wokół jeziora stoją rozmaite rzeźby, głównie kamienne. Centralne miejsce zajmował ongiś „Czajnik”, ale musieli go przestawić na bok, kiedy ktoś zauważył, że przypomina on nie tyle czajnik, co części niesforne.

Teraz na środku jest, jak sądzę, mewa

Większe jezioro nazywa się Czos, czy jak kto woli Trzos. Przy brzegu nieopodal pomostu stołowała się cała rodzina łabędzi – pierwszy raz widziałem pisklęta z tak bliska. Stare łabędzie tolerowały ludzi, którzy karmili je ziarnem i niestety chlebem, za to groźnie syczały na psy. Nieopodal ze swoimi pisklętami pływały w szuwarach łyski.

Wzdłuż jeziora biegnie promenada. Pokonawszy trzy kilometry, można nią dotrzeć do sławnego amfiteatru, gdzie odbywa się Piknik Country i Mazurska Noc Kabaretowa. W czasie naszego pobytu szykowano się do koncertu Lady Pank. Po drodze mija się marinę i plażę miejską, spotkaliśmy też dwa kiziaki (nie dały się pogłaskać).

Kowbojska widownia

W centrum miasta moją uwagę zwróciły: neobarokowy magistrat, kościół św. Wojciecha oraz lodziarnia. W ratuszu zwiedziliśmy dość skromne muzeum – głównie znaleziska archeologiczne, trochę starych dokumentów i parafernalia związane z Piknikiem Country.

 Warto dodać, że w Żądzborku, podobnie jak w Rastemborku, transport publiczny jest bezpłatny.


 


Olsztyn

Na koniec turnusu zaliczyliśmy miasto wojewódzkie.

Nadrobiłem tam braki w ekspozycji na koty, odwiedzając kocią kawiarnię. Było tam osiem kiziaków: dwa czarne młode (jeden z białą krawatką), dwa kociaki łaciate, średni czarny, ogromny czarny oraz dwa wielkie, 12-letnie bengale. Mało kiedy siedziałem przy stoliku, bo przeważnie byłem zajęty mizianiem, a większość kotów reagowała mruczeniem. Wszystkie do adopcji, gdyby ktoś pytał.

Mikołaj Kopernik dowodził tu obroną zamku w czasie ostatniej wojny polsko-krzyżackiej, uhonorowany jest więc aż dwoma pomnikami, z czego jeden ma charakter popiersia, a drugi – ławeczki.

Nie zabrakło miejsca dla wielkiego uczonego na zamku olsztyńskim, gdzie znajduje się Muzeum Warmii i Mazur. W głównej sali znalazła się cała ekspozycja mu poświęcona, w tym książki z jego księgozbioru, kopie korespondencji itp.

Osobna wystawa przedstawiała zegary od średniowiecza do współczesności, z kulminacją w postaci rzeźby Kopernika z zegarem elektronicznym. Za rogiem urządzono ekspozycje meblowe (barok, biedermeier, secesja) oraz wystawę holenderskiego malarstwa portretowego ze zbiorów rodu von Dohna. Gdzieś tam też się załapały dwa obrazy Dwurnika.


Na piętrze mieści się ekspozycja warmińskiego włókiennictwa, jeszcze wyżej – akcesoriów toaletowych z przełomu XIX i XX wieku, a na strychu jeszcze coś, chyba czasowe, o filmach kręconych w Olsztynie – m.in. Klossie i Pancernych.

Kraj potrzebuje reform

Bilet uprawniał też do wejścia na wieżę zamkową, z czego tradycyjnie skorzystałem. Widok z okienek roztaczał się całkiem niezły, a po drodze, w bocznym korytarzu, do zwiedzenia była sala z wystawą rzeźb Adolfo Wildta (z kolekcji rodziny von Rose z Dylewa).

Poniedziałek (odlew 3D, bo oryginął zaginął)

Jednym z symboli Olsztyna są przedchrześcijańskie kamienne posągi zwane babami pruskimi (słowo „baba” nie występuje tu w sensie genderowym, lecz jako synonim „bałwana”). Kilka oryginalnych bab można zobaczyć na zamkowym dziedzińcu, a gdzie indziej w mieście spotyka się egzemplarze współczesne.

Chodząc między hotelem a centrum miasta, można też się natknąć na neogotycką pocztę. Remiza ozdobiona jest płaskorzeźbami, a nieopodal wystawiono pomnik poległym strażakom.

Główną świątynią w mieście jest katedra św. Jakuba, patrona miasta, występującego nawet w herbie. Ewangelicy mają kościół tuż przy Rynku (Hindenburg przyszedł tam na nabożeństwo dziękczynne po bitwie pod Tannenbergiem), a cerkiew znajduje się koło dworca.

Stare Miasto przypadło mi do gustu ze względu na dużą ilość interesnych sgraffitów na kamieniczkach, a nawet chyba jakieś mozaiki. Ciekawie wypada też Dom Rzemiosła z metaloplastycznymi herbami miast warmińsko-mazurskich. Najbardziej charakterystycznym landmarkiem jest Wysoka Brama.

Fanom architektury postmodernistycznej można polecić centra handlowe „Italian House” i „Inka”, chociaż to drugie w dużej mierze opustoszałe – już więcej się dzieje w DH „Jakub”. Jest też charakterystyczny dom handlowy w Rynku.

Olsztyn can into space

W Olsztynie do dziś stoi monumentalny pomnik Armii Czerwonej, choć zagrodzono go barierkami (na których, niestety, produkują się miejscowi onucarze). Swoją drogą, w innych częściach centrum nie widziałem zbyt wielu znaków skrajnej prawicy, widziałem za to wiele antyrządowych, a także odnotowałem co najmniej trzy idące przez miasto pary queerowe. Mazuria Strong!

Należy również zwrócić uwagę na ratusz i dom kultury - obydwa bardzo ornamentne.

Olsztyn ma również sporo terenów zielonych, ale nie starczyło czasu pospacerować.

Sprzed dwudziestu lat nie pamiętałem zgoła nic, a to, co zapamiętałem, zmieniło się – jednak nie da się ukryć, że wycieczka była bardzo poszerzająca horyzonty. Zaliczyłem przy tym trzy miasta nazwane na cześć mazurskich nosicieli polskości - Kętrzyńskiego, Gizewiusza i Mrongowiusza. A dlaczego swojego miasta nie ma Michał Kajka?