piątek, 22 lipca 2016

Lato w mazurskim buszu

W miesiącu zwanym czerwcem wybrałem się tradycyjnie na Mazuty Garbate.
Ponieważ bezpośredni dojazd do miejscowości docelowej jest niemożliwy, musiałem jechać z dwiema przesiadkami. Najpierw wypasionym pociągiem udałem się do Warszawy. Miałem ze sobą książkę, ale nowoczesność wagonu tak mnie zafascynowała, że zanim zacząłem czytać, to już trzeba było wysiadać.
W stolicy czekały mnie ze dwie godziny oczekiwania. Wykorzystałem je na spacer wokół Pałacu Kultury i Nauki, współczesnej wieży Babel (vide motyw PKiN w twórczości Roberta Brylewskiego). Dzięki temu miałem okazję ów brutalny zabytek obejrzeć dla odmiany z bliska, na tyle, na ile pozwalały remonty toczące się w niektórych punktach na jego obwodzie. Jako dawny faun serialu Zmiennicy z zainteresowaniem zauważyłem, że warszawska oferta wycieczek objazdowych poszerzyła się o firmę obsługującą duże fiaty koloru bahama, z numerem bocznym 1313.
Twarze kultury i nauki

Z Placu Defilad wydefilowywują autobusy blisko- i dalekobieżne, więc właśnie stamtąd wyruszyłem w dalszą drogę do Suwałk. W idealnych warunkach wylądowałbym o 15.30 i zdążyłbym w sam raz na autobus podrzucający mnie bliżej celu, ale tak się złożyło, że dalekobieżny stanął sobie w korkach pod Ostrowią Mazowiecką, po drodze dalej stopniowo tracił czas i zanim dotarliśmy do miasta Marii Konopnickiej, opóźnienie przekroczyło godzinę. Na dodatek przed samymi Suwałkami kierowca zrobił sobie nagle postój przed jakąś knajpą, czekając na zmiennika. W rezultacie na miejsce przybyłem już po odjeździe przesiadki. Do najbliższego autobusa miałem kilka godzin, ale przyjechał po mnie transport.
Na łąkach jeszcze łubin - Dennis Moore miałby używanie
Mieszkanie na wsi wiąże się z koniecznością rozmaitych prac gospodarskich. Tym razem również ich nie brakowało. Jakoś na początku pobytu okazało się, że w telewizji są jakieś zakłócenia, za których prawdopodobną przyczynę uznany został nadmiernie rozrośnięty wiąz, pod którym stoi antena satelitarna. Należało więc przyciąć mu gałęzie w taki sposób, żeby antena miała swobodne pole ostrzału. Problem polegał na tym, że dane gałęzie były za wysoko. Część udało nam się skrócić sekatorem na drabinie, jednak w przypadku pozostałych nie dało się sięgnąć. Ostatecznie wpadliśmy na desperacki pomysł postrącania liści silnym strumieniem wody z węża, który okazał się średnio skuteczny.
Gorąc daje się we znaki
Wąż jednak był w użyciu jeszcze i później, bo trafiłem na czerwcowe upały, sięgające trzydziestu paru stopni. Należało więc wykonywać popołudniowe podlewanie całej roślinności: krzewów malinowych, winorośli, bzu, dzikiej łąki, pnączy porastających mur graniczny, paproci, trawnika i zwykłych chwastów, pamiętając jednak o tym, żeby nie polać drutów od światła.
To nie kaczuszka i mak, lecz Józefa i róże
Burze i ulewy witało się z ulgą, bo oznaczały, że nie trzeba będzie latać z wężem. Co prawda miały one także i plusy ujemne w postaci braku internetu tudzież sygnału telewizyjnego. Należy tu dodać, że kilka razy w ciągu pobytu, nie tylko wskutek burzy, całkiem wysiadał prund w gospodarstwie, w związku z czym podstawowym elementem wyposażenia tubylców jest termos, żeby chociaż ciepłej herbaty się napić przy niesprawnej kuchence. Ale następstwa burz nie sprowadzały się wyłącznie do tego, że na całkowitym pustkowiu sprawiały one wrażenie znacznie brutalniejsze niż w mieście. Czasami ich ofiarą padały przecież okoliczne drzewa. Tym razem stojąca przy drodze do najbliższej wsi „wierzba jarzębinowa” (na jej pniu naprawdę przyjęła się samosiejka jarzębiny) została całkowicie rozłupana :(
Kot przedstawiony dla ukazania skali
Poza tym były jeszcze inne prace. O ile na dzikiej łące wszelkie kwiaty i inne zielsko rosną spontanicznie i bez celowych ingerencji, to trawnik, oprócz podlewania, należało jeszcze kosić. Do celu tego posłużyła mi kosiarka ręczna, z którą ze sporym entuzjazmem ganiałem po placu, choć w gospodarstwie była jeszcze i spalinowa. Skoro mowa o paliwie – przywieziono, kupiony przez internet, opał na zimę w postaci 960 kilo wybrykietów z trocin liściastych, w zgrzewkach po 10 kg. Moim zadaniem było wozić te zgrzewki na taczkach od bramy do szopy.
Zmieściłem się w 30 kursach.
Najbardziej jednak energicznie podszedłem do pracy, jaką było przycinanie bzu, a konkretnie obcinanie przekwitłych kwiatostanów. Operacja ta okazała się całkiem wciągająca, mimo że w jej trakcie ugodziłem się grabiami w ucho. Po co komu grabie do cięcia bzu? – zapyta ktoś. Otóż, choć jestem człowiekiem niewątpliwego wzrostu, a w dodatku stałem na drabinie, to jednak nie do wszystkich gałęzi udałoby się mi sięgnąć, gdybym grabiami ich sobie nie przyciągnął.
Sekator, nie mylić z sekutorem.
Ale nie tylko pracami gospodarskimi się zajmowałem: w końcu pojechałem na urlop. Przeczytałem biografię Jana Brzechwy, o kierej było w poprzedniej noci, a czasem nawet zdarzyło mi się zajrzeć w telewizor. Toczyły się akurat mistrzostwa Europy w futbolówce nożnej, wykorzystałem więc okazję, żeby obejrzeć se czasem jakiegoś mecza. Mecze naszej zbornej oglądałem z nadzieją na historyczną poprawę sytuacji z jednej strony, a Schadenfreude z drugiej. Najpierw Polska grała z Erefenią. Należało szykować się na przesławne lanie, a tu niespodzianka! Nie zobaczyliśmy ani jednej bramki. Cóż, remis zero do zera z Niemcyma to jest konkretne osiągnięcie. Następny był miecz z Ukrainą – i niechby sokoły znad czarnej wody strzeliły se chociaż jednego gola w tych mistrzostwach, biedaki. Tymczasem jednak nad Błaszczykowskim i jego kompanią musiał czuwać duch kniazia Jaremy, bo wygrali. Co prawda tylko jedną bramką… ale Polska wyszła z grupy, co od jakiegoś już czasu jej się nie zdarzało. W fazie pucharowej najpierw mielimy się zmierzyć ze Szwajcarami, z których koło połowy stanowili Albańczycy. Reprezentacja ta w tegorocznym czempionacie z futbolu słynęła z koszulek niezwykle podatnych na podarcie, liczyłem więc na to, że przynajmniej jeden Szwajcar wyjdzie z meczu obdarty – ale nic z tego, w międzyczasie zaopatrzyli się w lepsze ciuchy. A sam mecz? Jakoś nikomu nie udało się strzelić bramki w ciągu 90 minut. Zarządzono dogrywkę, piłkarze na ostatnich nogach, pierwsza połowa dogrywki bezskutecznie, emocje sięgają zenitu. I oto, w drugiej części dogrywki, proszę państwa, to nieprawdopodobne…! Wysiadł prąd w całej wsi – i koniec z oglądaniem. Zanim wpadliśmy na pomysł, że można przeca słuchać transmisji radiowej przez komórkę, rzecz doszła do karnych. Pan sprawozdawca plótł wprost straszliwie, jakby słowem próbował desperacko zrekompensować brak obrazu. Aha, nasi wygrali.
To mi nie wygląda na boisko. Na szczęście
Już po przyjeździe ze wsi obejrzałem se mecz ćwierćfinałowy: Polska-Portugalia. Tym razem nasi dostali kopa i poszli pakować walizki. Cóż, przynajmniej to nie Cristiano Ronaldo strzelił decydującego gola. No i nie ma się czym przejmować, bo ćwirćwinał to i tak więcej, niż mogła liczyć nasza niezborna przez ostatnie kilkanaście lat. Ale znowu wszystko rozstrzygło się w karnych…? Równie dobrze mogliby rzucać monetą. Wygląda, że fubtol profesjonalny na szczeblu międzynarodowym to nuda, bo zawodnicy najlepszych drużyn wyszlifowali swoje umiejętności do tego stopnia, że piłka nożna już nie polega na strzelaniu bramek. A może byłby już najwyższy czas troszeczkę zmienić zasady i dać każdemu z piłkarzy do rąk kija, a bramkarzowi piłę łańcuchową?
A w międzyczasie - placki z kwiatów czarnego bzu.

Oprócz mecza pojawiały się filmy fabularne. Najpierw Na koniec świata, trzyczęściowy miniserial na podstawie powieści Williama Goldinga, z Benedictem Cumberbatchem w roli młodego brytyjskiego arystokraty, który w roku 1812 płynie do Australii jako jeden z pasażerów na okręcie liniowym, by objąć posadę urzędniczą. W ciągu swej długiej podróży spotyka na pokładzie rozmaitość typów ludzkich, staje w obliczu miłości, śmierci i akoholu oraz generalnie zagląduje w głąb samego siebie oraz społeczeństwa. Dobrze zagrane i zrealizowane.
Bocianiuk nie oglądał

Był też Mad Max: Fury Road, czwarty z serii filmów o małomównym wędrowcu przemierzającym postapokaliptyczne pustkowie. Tym razem grał go już Tom Hardy, a nie Mel Gibson. Spójnością z poprzednimi częściami nie ma się co przejmować, bo w zamyśle reżysera każdy z filmów przedstawia inną z wielu legend, jakie ludność postnuklearna opowiadała o swym bohaterze ludowym. Tą razą Max ucieka z niewoli w towarzystwie młodego Pazdana i jednorękiej Nadiji Sawczenko, wywożąc ku wolności kilka rozpłodnic głównego niemilca. Film całkiem mi się spodobał pomimo prostej fabuły, sprowadzającej się zasadniczo do pościgów samochodowych – ale jak sfilmowanych! No i charakteryzacja, kostiumy, scenografia (jak na ironię, kręcono na pustyni Namib, bo w Australii za bardzo lało, żeby dało się uzyskać efekt wystarczająco suchej pustyni)… Największe wrażenie zrobił czołowy niemilec, demoniczny warlord Immortan (sic!) Joe, z długimi siwymi włosami, szalonym przekrwionym wzrokiem i w masce tlenowej ozdobionej trupio wyszczerzonymi zębami, oraz jego fanatyczna armia „War Boys” – zmotoryzowane połączenie wannabe-wikingów (Walhalla), samurajów („Fukushima kami-crazy!”), Maorysów (skandowane okrzyki budzą skojarzenia z haką) i oddziału onkologicznego.
Krajobraz z łabądźmi

Przypuszczam, że efekt wywołany przez Mad Maxa potęgowały warunki za oknem, a konkretnie upały tak potworne, że burzę witało się jako miłą odmianę. Przy takim klimacie wycieczki rowerowe po okolicy musiałem sobie urządzać w okolicach siódmej rano, czyli w porze, o której zazwyczaj śpię, bo wtedy jeszcze było bliżej dwudziestu niż trzydziestu stopni. Natomiast popołedniu, kiedy największy żar już mijał, wychodziłem na spacer z psem.
Aqua-Cola!

Któregoś razu, mimo upału, udaliśmy się z panią sąsiadką na wycieczkę sfatygowaną zieloną szkodą po nieco dalszych rejonach. Dotarliśmy zatem do Wiżajn, by ujrzeć najdalszy bankomat Rzeczypospolitej, a potem na ich okrainę, gdzie mieszczą się ruiny pragniazda mego prapradziadka. Kolejnym celem była zagubiona wśród wzgórz dolina, gdzie dawno temu osiedlili się staroobrzędowcy i do dziś mają swój budynek sakralny, molenną zwany. Było południe, wieś wydawała się więc całkiem wyludniona, bo wszyscy traktorzyli na okolicznych polach: dostrzegłem dwóch chłopa (w tym jednego z rowerem, więc pewnie nietutejszego) i jednego dużego, zmęczonego psa.
Ceci n'est pas une tzerquieff

Kolejny pies zainteresował się naszym samochodem, gdy podjechaliśmy do sioła na wzgórzu, bo pani sąsiadka przypomniała sobie, że jak ostatnio wiozła znajomego, to zapomniała mu oddać poziomicę, więc trzeba było złożyć mu wizytę na daczy. Opodal znajdował się pomnik w miejscu, gdzie w 1944 r. hitlerowcy spalili kilku polskich jeńców. Byliśmy także nad jeziorem Smolary, gdzie znajduje się nawet infrastruktura dla wędkarzy i letników, ale tym razem była bezludna i opustoszała, a z istot żywych napotykaliśmy jedynie ryby i ważki. W pobliskim sklepie wszystkobranżowym kupiona została lampa sztormowa. Wątek chiński: wyprodukowana w Szanghaju. Zakupy na dłuższy czas zostały też zrobione w supermarkecie wsi gminnej, obok którego znajduje się nawet szkoła – ot ośrodek cywilizacyjny.
W stodole ze starociami - tym razem futerał od sitaru

Niewątpliwą zaletą przebywania na wsi jest kontakt ze światem odzwierzęcym. Niestety, stado kotów drastycznie się przerzedziło tej wiosny: Bolesław po dłuższej chorobie odszedł do przodków, a nieco przed nim również dwie inne kotki, trzecia natomiast wyemigrowała bez śladu. Na dodatek jedna z trojga pozostałych kotów domowych w czasie mojego pobytu preferowała grasacje w terenie. Dlatego z początku poczułem rozczarowanie, że to już nie to samo. Z czasem jednak przyzwyczaiłem sie do nowego układu sił. Ze stada podwórkowego najbardziej przymilała się do mnie Wioletka, zwana kocią dominą, bo wszystkich bije; towarzyszyła mi nawet przy cięciu bzu, siedząc na skrzynce z elektryką bez obawy, że obcięte kwiatostany mogą jej lecieć na głowę.
Wioletka we własnej futrzanej osobie

Bociany to w tych okolicach powszedni widok – stoją, chodzą, latają… Na naszej działce mają nawet uczyniony specjalny słup, ale jakoś nim gardzą, za to kolejny sezon korzystają z gniazda u sąsiadów. Żurawie to bestie znacznie bardziej skryte, więcej ich słychać niż widać. Bobrów natomiast nie widać i nie słychać, ale pozostawiają po sobie efekty w postaci pościnanych drzew i innych drewnianych elementów. Wycieczki rowerowe były również owocne w kontakty z przyrodą ruchomą. Za pierwszym razem widziałem daleko przed sobą zająca kucającego na skraju drogi. Za drugim, zjeżdżając z górki, dostrzegłem kątem oka coś dużego i szarego, biegnącego równolegle przez chaszcze. W pierwszej chwili myślałem, że wilk, zwierz okazał się jednak dzikiem. W czasie zaś obu wycieczek napotkałem spasione ropuchy, które usadowiły się na środku drogi i moje próby spłoszenia ich na pobocze przyjmowały z nadętą wyższością.
- Tak, siedzę na drodze, i co mi zrobisz?
Przyszła w końcu pora wracać do cywilizacji. O skali mojego oderwania od miejskiego życia świadczy fakt, że kiedy wylądowałem na dworcu autobusowym w Suwałkach, widok pierwszego TIR-a skojarzył mi się z Mad Maxem. I w ogóle powrót do cywilizacji bywa twardy. Wchodzisz, na przykład, do suwalskiego antykwariatu, a tam Zmierzch, albo z drugiej strony Odblaski Eterny.
Typowi Suwalszczyźnianie
Zajrzałem do miejscowego Empiku i przekonałem się, że wydani przez Bellonę Słowiańscy królowie Lechii Janusza Bieszka, drugiego po Pawle Szydłowskim apostoła turbosłowiańszczyzny, leżą tam, gdzie ich miejsce – na dziale z fantastyką. Zanabyłem natomiast okazyjnie dwupłytową koncertówkę Dżemu – Wehikuł czasu, Spodek ’92, która nie dość, że była tańsza niż u nas, to jeszcze trafiłem na promocję. Mając jeszcze sporo czasu do antobusu, wybrałem się na spacer, by przyjrzeć się zmianom, jakie zaszły w polskiej stolicy zimna przez ostatnie cztery lata. Pojawił się choćby pomnik Józefa Piłsudskiego oraz alejka bluesowa, upamiętniająca gwiazdy suwalskiego festiwalu (wśród nich – Canned Heat, Joe Bonamassa czy Vanilla Fudge, a w tym roku miał wystąpić m.in. Warren Haynes). Miasto stawia również na kult Konopnicy i pozazdrościwszy Wrocławiowi, porozstawiało na swoim terenie pewną ilość krasnali.
Silne niewaleczne postacie kobiece"

Z Suwałek autobuzem piętrowym pojechałem do Warszawy, gdzie czekał mnie ostatni etap drogi powrotnej do domu. Trochę się przeraziłem, widząc, że prawie wszystkie pociągi na Centralnym są opóźnione, ale ten mój akurat przyjechał w porę. No to koniec urlopu i pora do roboty… 
Przed Warszawą jednak odnotowałem znaczący sukces: wreszcie udało mi się sfotografować drewnianego strażaka przed remizą w Prostkach, na którego zasadzałem się już kolejny rok i nie wychodziło; na Google StreetView nie można se go obejrzeć, bo twarz ma zamazaną.




sobota, 2 lipca 2016

Kim jest moja Brzechwa (z frontu czytelniczego, cz. 3)



2 lipca przypada równa pięćdziesiąta rocznica śmierci Jana Brzechwy. Zupełnym przypadkiem tak się złożyło, że będąc na wsi, natrafiłem na biografię tego zasłużonego autora, więc skorzystam z okazji rocznicowej.


7. Mariusz Urbanek, Brzechwa nie dla dzieci, Warszawa 2013

Zanim zacząłem się interesować Poważną Literaturą, taką jak Gospodarski chów kur, Poradnik hodowcy królików czy Instrukcja o sygnalizacji na Polskich Kolejach Państwowych, jedną z moich ulubionych książek stanowił zbiór Brzechwa dzieciom, czyli „greatest hits” słynnego poety, o czym świadczy zachowane w rodzinnym idiolekcie hasło: „Gdzie jest moja Brzechwa?!”
W tamtych latach Jan Brzechwa i Julian Tuwim zlewali mi się w jeden korpus klasycznej poezji dla dzieci (wraz z Konopnicą, ale to jednak inna epoka). Nie ulegało jednak wątpliwości, że to Tuwim, a nie Brzechwa napisał Lokomotywę, choć, jak się dowiaduję z biografii pióra znanego biografa, Jan Wiktor Lesman (znany też jako Szer-Szeń, Stanisław Rudawa, Henryk Klonowicz, a także niestety Brzytwa, Grzywka, Rzuchwa itp.) był synem inżyniera kolejowego i dzieciństwo minęło mu w rytmie pociągów przemykających przez niewielką stację na linii Moskwa-Ventspils. Jego ojciec był zresztą postacią nietuzinkową i autor przypuszcza, że to on, oprócz Franciszka Fiszera, stanowił główną inspirację dla postaci Ambrożego Kleksa.
Dzieciństwo i wczesna młodość minęły przyszłemu poecie w różnych częściach imperium rosyjskiego: w Wielkich Łukach, Ługańsku, Kazaniu, czasem w Warszawie. No i w samym Pitrze, gdzie debiutował jako poeta, przyjmując pseudonim Brzechwa za namową stryjecznego brata, Bolesława Leśmiana. Do Polski wrócił w 1918 roku i załapał się na rozbrajanie Niemców oraz wojnę polsko-bolszewicką, choć niespecjalnie nadawał się na żołnierza.
Bardzo długo człowiek zwany Statecznikiem wycierał kurze w przedpokojach Euterpe. Krytyka nie była mu łaskawa, oskarżając go o wtórność i toporność, a przede wszystkim nieustannie porównując ze sławnym kuzynem. Znacznie lepiej radził sobie jako Szer-Szeń, autor tekstów do przedstawień rewiowych i kabaretowych. W to, co dało mu sławę nieśmiertelną – poezję dla dzieci – zaangażował się dopiero pod koniec lat 30., a zresztą i te wiersze wciąż lądowały na patelni krytyki. Często powtarzał się zarzut, że są zbyt inteligentne jak dla najmłodszych czytelników. W okresie powojennym władza ludowa krytykowała poetę za brak ideologicznego zaangażowania tego segmentu jego dorobku. Znowuż endecy zarzucali mu demoralizację nieletnich przez popularyzację wśród dzieci brzydkich słów, w takich wierszach jak Nie pieprz Pietrze albo Na straganie.
Jeśli chodzi o życie miłosne, poeta nie był stały w uczuciach. Żenił się trzykrotnie, a do tego miał mnóstwo kochanek potwierdzonych, niepewnych i potencjalnych, znalazła się wśród nich nawet współpracownica Oskara Schindlera (co do Zofii Nałkowskiej, historycy do dziś etc. etc.) Ze swoją przyszłą drugą żoną zbliżył się, szukając jej męża po knajpach. Najmocniej jednak bełt Erosa ugodził go w przypadku Janiny Serockiej. Brzechwa dostał na jej punkcie tak gigantycznego bzika, że prawie w ogóle nie zwracał uwagi na pewne niedogodności życiowe będące skutkiem hitlerowskiej okupacji, choć przez tzw. niearyjski wygląd był szczególnie zagrożony. W swoich zalotach traktował Serocką niezbyt w porzo, m.in. szantażując, że jeżeli Janina nie porzuci dlań swego męża, zostanie sportretowana bardzo negatywnie w jego noweli. Mąż ten był zresztą fryzjerem, co rzuca pewne światło na genezę postaci Golarza Filipa. Natomiast do bycia pierwowzorem Pchły Szachrajki przyznawało się co najmniej kilka pań.
Od jakiegoś czasu fascynuje mnie życie literatów w pierwszej połowie PRL, począwszy od tego pierwszego, gorączkowego okresu zaraz po wojnie, gdy cały kraj próbował jakoś ułożyć sobie życie na nowo, przez mroczne lata socrealizmu, aż po „małą stabilizację”, czas pierwszych Opól i Sopotów. Być pisarzem – to znaczyło być człowiekiem, o którego reżim szczególnie dbał, a zarazem szczególnie miał go na widelcu, a przy tym, paradoksalnie, człowiekiem bez stałego zajęcia. Podobnie było i z Brzechwą, choć on akurat zajęcie znalazł sobie dość szybko – jako prezes ZAiKS, organizacji, którą przed wojną współtworzył, i wysoki funkcyjny w Związku Literatów Polskich miał pełne ręce roboty.
Co z głośną w niektórych kręgach kwestią kolaboracji Brzechwy z reżimem komunistyczno-peerelowskim? Nie wygląda na to, żeby na kogoś donosił, chyba nie miał na to czasu, za to przynajmniej jednej starszej pani pomagał pisać takie raporty dla UB, żeby nic z nich nie wynikało. Zdecydowanie natomiast był oportunistą, kiery tonami tłukł propagandowe wierszyska na zamówienie, co mu nie przeszkadzało czasem podszczypywać reżim. Dzisiejsi lustratorzy nie chcą pamiętać, że komunistyczna krytyka zarzucała Brzechwie brak zaangażowania ideologicznego i drobnomieszczańskie nawyki. Co prawda i w dziedzinie dziecięcej zdarzyło mu się popełnić „zaangażowane” dziełko Opowiedział dzięcioł sowie, zawierające pochwałę spółdzielczości, gdzie bohaterami negatywnymi są wilk Barnaba i ryś Bazyli, nieuczciwi prywaciarze. W międzyczasie stworzył, do spółki z Szancerem, Stonkę i Bronkę, wysoko oceniany instruktaż wierszem na temat zwalczania stonki ziemniaczanej. Wiadomo nawet o katastrofalnej próbie zaprzęgnięcia w służbę socjalizmu jego absurdalnego poczucia humoru, jakim był jeden z numerów jak najbardziej łopatologicznie propagandowej rewii Teatru Satyryków z 1952 r., „…monolog grabarza, który kolejno wymordował całą swą rodzinę, starając się wykonać planowaną normę produkcji w jego zawodzie”. Oczywiście usunięty z programu.
Lata 60. Jan Brzechwa spędził, zmagając się z chorobą serca, która w końcu go pokonała. Jego gniewne felietony wskazywały, że powoli przestaje rozumieć nowoczesną sztukę – malarstwo, muzykę, a zwłaszcza poezję, której zarzucał „wydupniałość”, czyli, według słownikowej definicji, „wewnętrzną próżnię, czczość, wydrążenie”.
Na koniec programu wspomniana jest seria kontrowersyj, jakie wzbudził Brzechwa pośmiertnie, już w XXI wieku, gdy niektórzy spośród prawicowych potylików uznali, że poeta ten nie nadaje się na patrona szkoły, ulicy ani w ogóle niczego. Mariusz Urbanek napisał wówczas (w 2007) prześmiewczy fejleton o konieczności lustracji autora Kaczki dziwaczki, przez wielu internautów wzięty na poważnie jako autentyczna wypowiedź kogoś z kierownictwa LPR, oraz drugi, opisujący reakcję społeczną na ten pierwszy. Zachwyty nad komentarzami sieciopływców pod tym tekstem trącą pewną naiwnością; biograf Brzechwy zdaje się nie mieć świadomości, że wezwanie „Wpisujcie miasta!” to od dawna jeden ze stałych elementów internetowego folkloru i trudno na jego podstawie wnioskować o rzeczywistym poparciu lub potępieniu dla jakiejś idei. Tymczasem, co ciekawe, nikt nie dopatruje się promocji homoseksualizmu w wersie „Stąd nauka / Jest dla żuka: / Żuk na żonę żuka szuka”, choć we wczesnym PRL-u, dla odmiany, uznano go za rasistowski.
Biograf lekkie ma pióro i jego narrację czyta się sprawnie, ale czasami zdarzają mu się uproszczenia. Pisząc na przykład o tym, jak Brzechwa z kolegami rozbrajał Niemców w listopadzie 1918 r., używa anachronicznego określenia „Wehrmacht”. Nieco wcześniej (s. 30) czytamy o pobycie młodego człowieka w Kazaniu: „Należał do straży studenckiej chroniącej budynki uczelni przed złodziejami, wykorzystującymi rozprzężenie w kraju po zabiciu rodziny carskiej”. Tyle że Mikołaja II z rodziną zabito w lipcu 1918 r., podczas gdy Brzechwa, jak czytamy tuż poniżej, w maju był już w Warszawie. Przytoczona została recenzja, w której Jan Kott stwierdza, że wiersze mu się podobają, ponieważ nie jest dzieckiem, podobnie jak nie jest, m.in., „kangurem, biskupem, ciotką, redaktorką „Świerszczyka”, Czerwonym Kapturkiem, buchalterem, muchomorem, duchem Blanka…” – chyba Banka?
Gdzie indziej autor mówi o szopce noworocznej z 1946 r., z udziałem kukły „Bohdana Piaseckiego, twórcy Falangi”. Tymczasem to Bolesław Piasecki był twórcą zarówno ONR-Falangi, jak i Bohdana, który w 1946 r. miał jakoś ze cztery lata. Mankamenty pojawiają się nadto w indeksie, gdzie już na początku wymienieni zostają Konstanty Balmont i Włodzimierz Balmont. Zaciekawion, kim był ten drugi, spojrzałem na właściwą stronę… aby się przekonać, że chodzi o tego samego Konstantego Balmonta, któremu twórca indeksu przydzielił imię wspomnianego tuż obok Majakowskiego. Poza tym nie mogę przejść obojętnie nad patosem, który polega na tym, że tytuł prawie każdego rozdziału kończy się wielokropkiem…
Jest i wątek chiński, i nie myślę wyłącznie o doktorze Paj-Chi-Wo. Na temat Dwóch gaduł, w kontekście powojennych „aktualizacji” niektórych utworów Brzechwy, czytamy: „W 1938 roku panie pocieszają się, że jak skończy się wojna chińska, to w sklepach wreszcie będzie taniej, po 1945 o wojnie chińskiej nie ma już mowy (ludowe Chiny znalazły się w obozie pokoju!)” Nadziewam się, że z tym „1945” to tylko taki skrót myślowy.
Oprócz felietonu Precz z Brzechwą, drugi bonus stanowi wywiad z córką poety Krystyną Brzechwą. Jest to jedyne miejsce w książce, gdzie wspomina się o kuriozalnym oskarżeniu, jakoby cykl o Harrym Potterze miał być plagiatem Akademii Pana Kleksa. Swoją drogą, zanim w latach 80. Akademia doczekała się słynnej ekranizacji z niesławną sekwencją inwazji wilków, to jeszcze za życia zaproponowano Brzechwie sfilmowanie powieści – i to w Hollywoodzie, ale odmówił, bo kazali mu się podpisać pseudonimem. Co prawda o całej sprawie wspominał tylko raz, więc nie wiadomo, czy to prawda.


Cytat:
„ – O czym Pan marzy jako prezes ZAiKS-u? – zapytano go w jednym z wywiadów.
– Żeby przestać być prezesem – odparł.”