niedziela, 23 marca 2014

Roots, Bloody Roots! czyli opowieść produkcyjna (a w zasadzie destrukcyjna)


Było tak: dziadek miał sąsiada. Nie przepadali za sobą szczególnie i ciągle popadali w konflikty. A to dziadek oskarżał sąsiada, że mu truje kury substancjami przerzucanymi przez płot, a to znowu sąsiad się czepiał, że dziadkowa komórka jest za blisko granicy działki. Nie, żeby z drugim sąsiadem było lepiej; wręcz przeciwnie, z nim było jeszcze gorzej, ale on akurat w tej opowieści nie odgrywa większej roli.
W każdym razie sąsiad w końcu nie strzymał i równolegle do drucianej siatki rozpiętej na betonowych słupach postawił sobie drugi płot z prefabrykatów betonowych. Efektem była metrowej szerokości „ziemia niczyja” pomiędzy jednym ogrodzeniem a drugim. Któregoś razu, kiedyśmy futbolili z bratem ciotecznym, piłka wpadła właśnie do owej Szczeliny Zagłady i sporego wysiłku wymagało wyciągnięcie jej z powrotem. Ale to nie był największy problem.
Wkrótce na ziemi niczyjej wyrosły drzewa. Żeby to jeszcze było coś owocowego albo chociaż estetycznego – ale nie. To dziadostwo było niezwykle inwazyjne, odradzało się szybko, a po wszelkich próbach powstrzymania go – znów wypuszczało gałęzie i korzenie. W dodatku nie bardzo było jak to ruszyć, bo znajdowało się niby po stronie sąsiada, ale on sam nie mógł tego ściąć. Nasuwało się skojarzenie z wydarzeniami z 1976 roku, kiedy to od wysłania amerykańskich żołnierzy w celu ścięcia drzewa rozpoczął ciąg wypadków, który niemal doprowadził do wybuchu drugiej (albo i trzeciej) wojny koreańskiej.
Inwazja drzew niedługo przeniosła się na dziadkową działkę. Nowe rośliny w dużym stopniu zaanektowały kurzy wybieg, leżący bezpośrednio przy granicy, a nawet zaczęły się zapuszczać jeszcze głębiej. 
Marzec 2012. Widać tu zarówno kilka sztuk krzaczorów, jak i podwójne ogrodzenie.


Nie udało mi się dotąd ustalić, co to za gatunek. Roboczo nazywałem je „krzaczorami”, „dziadostwem”, „zemstą świni” (bo najpierw rozpleniły się u sąsiada, który był rzeźnikiem) lub „USB-drzewem” (bo kształt gałęzi przypominał mi z grubsza symbol USB). Póki żywe, było toto na tyle twarde, że trudno ściąć, natomiast po wyschnięciu robiło się mocno łupliwe. Wartości opałowej też za bardzo nie miało. Tymczasem drzewa na ziemi niczyjej wyrosły już mocno ponad płot i sąsiad zaczął się martwić, że podczas jakiej wichury spadną na jego dom.
Kiedy dziadek umarł, tośmy, jako spadkobiercy bez Kalkuty, wzięli się za gruntowną restrukturyzację placu. Jednym z jego głównych elementów była akcja „Schengen”, czyli usunięcie wewnętrznych ogrodzeń. Pierwotne ogrodzenie na granicy z sąsiadem także zostało zdemontowane, został tylko jego betonowy płot. Kuzyn chwycił za znalezione w piwnicy nożyce do cięcia drutu i odciął siatkę, natomiast ja postanowiłem wykopać słupy betonowe.
Zadanie nie okazało się łatwe. Rzeczone słupy były 1) pierzyńsko ciężkie, 2) zakopane o wiele głębiej, niż sądziłem. Zacząłem więc wykopy wokół nich coraz bardziej poszerzać, aby ostatecznie słup znalazł się pod takim kątem, który ułatwiałby wyciągnięcie go. W przypadku jednego ze słupów zadanie dodatkowo utrudniał USB-drzew, który przycupnął sobie za nim i zapuścił wokoło korzenie, praktycznie uniemożliwiając poszerzenie wykopu. Zostawiłem więc sprawę na jakiś czas…
Work in progress

Minionego lata dziadostwo rozrosło się ponownie. Tym razem brat cioteczny solidnie się wkurzył i pościnał wszystkie grubsze krzaczory (możliwe, że z użyciem piły mechanicznej), a to, co ścięte, wykorzystał do stworzenia zasieków na granicy z jeszcze innym sąsiadem. Pozostały jednak jeszcze pieńki, z których w każdej chwili mogły wybić kolejne gałęzie… albo korzenie. Wobec tego, korzystając z łagodnej tegorocznej zimy, postanowiłem sobie pomachać siekierą.
Z początku zacząłem wyładowywać agresję na niższych pieńkach, znajdujących się w wewnętrznej (licząc od ulicy) części działki. Zauważyłem, że w poprzek to się one za bardzo ciąć nie dają, ale za to wzdłuż, równolegle do słojów, siekiera wchodzi jak w masło. Raz o mało nie ugodziłem się w nogę, kiedy żeleźce gładko przeszło przez pień i wyszło dołem. Moja taktyka obejmowała szatkowanie pniaka na drobne szczapy i odcinanie ich potem.
Po jakimś czasie kuzyn zwrócił uwagę, że lepiej poszukać korzeni, bo z takiego szatkowania to tylko trociny idą, a najeźdźca i tak potem się odradza. Zeszłego tygodnia uzbroiłem się więc w siekierę, łopatę, oskard oraz małą łopatkę ogrodniczą, która miała mi służyć do bardziej precyzyjnego kopania w bezpośrednim pobliżu korzeni. Całości dopełniała cegła, którą podkładałem pod korzeń, aby go unieruchomić.
W sumie oskard najmniej z tego się przydał.

Na pierwszy ogień poszedł niski pniak z gałęziami rozrośniętymi niczym pajęcze odnóża, który usadowił się pod jedną ze starych jabłoni. Nie było łatwo, bo najgrubsze korzenie okazały się ciężkie do przerąbania. Kiedy z nim skończyłem, poszedłem w strefę nadgraniczną i czynność powtórzyłem z dwoma innymi pniakami, co do których miałem pewność, że nie wyrastają korzeniami poza płot. Wszystkim pozostałym poprzycinałem tylko gałęzie.
To była znacznie brudniejsza robota, niż mi się wydawało. Kiedy bowiem odciąłem gruby korzeń, to wyciągałem go z ziemi, aby nie zawadzał, i powodowałem jeszcze większy bałagan, bo ależ to dziadostwo długie było!
Korzenie, krwawe korzenie. A to tylko plon z jednego dnia.


W tym tygodniu przyjechaliśmy razem z kuzynem. Naszym celem było zrobienie wreszcie porządku ze starymi słupami ex-ogrodzenia. Były za ciężkie, abyśmy je wydobyli nawet we dwóch. Wziąłem więc wielki młot, zwany przez dziadka „Tatą Młotkiem”, i postanowiłem rozwalić pierwszy z brzegu wykopany słup. Beton, po jakimś czasie opukiwania, poddał się, chociaż był od wewnątrz zbrojony płaskownikiem i prętem. Potem kuzyn przeszedł do rozbijania kolejnych, a ja zawziąłem się na wykorzenianie USB-drzewów. W międzyczasie do furtki podeszli jacyś Rosjanie, którzy szukali domu do wynajęcia. Kuzyn podejrzewał, że znowu szykuje się jakaś aneksja. Cóż, odmówił im, więc będą teraz mogli się poskarżyć na złe traktowanie Rosjan w Polsce…
Ponieważ chodziło o słupy, najpierw zabrałem się za tego krzaczora, który wcześniej uniemożliwiał mi kopanie. Sporym nakładem sił poprzecinałem wszystkie korzenie, które rosły po naszej stronie płotu. Jednego z nich ręcami wyciągnąłem spod ziemi. Mierzył jakoś tak około dwóch metrów… Samego pniaka jednak nie dało się usunąć, bowiem korzeń główny jest u nich zakrzywiony prawie o 90 stopni, a ten akurat wędrował już na stronę sąsiada i nie było możliwości go obalić, nie powodując tym samym kolapsu całej sekcji płotu. Sąsiad nie byłby zadowolony. Kuzyn uznał więc, że któregoś pięknego dnia pożyczy od kogoś piłę mechaniczną, a resztą korzenia niech się sąsiad martwi.
Na koniec dnia roboczego postanowiłem się rozprawić z jeszcze jednym krzaczorem. Koło kurnika wyrosło ongiś skupisko 3 drzew o grubości przedramienia (jak się okazało, korzeniami połączonych). Były one swego czasu wyższe nie tylko od płotu, ale i samego kurnika. Kuzyn ściął, ale pniaki i korzenie zostały, więc nadszedł czas, abym zabrał się choćby za jednego z nich.
I'm a lumberjack and I'm OK.


Miejscem, w którym wyrósł, była granica między kurzym wybiegiem a obszarem ogólnoużytkowym, więc znajdująca się tu wcześniej siatka miała dodatkowy „fundament” zabezpieczający przed podkopywaniem. Składał się na nie stary podkład kolejowy oraz cegły i kawałki białych (wapiennych?) skał. Ze szpadlem nie było jak wyszukiwać korzeni do przecięcia: powplatały się pomiędzy części fundamentu. Musiałem zatem więc odkopywać cegły, kamienie i zbutwiałe resztki podkładu małą łopatką (bywało, że i od dołu), a potem wyciągać je ręcznie. Przy okazji wydobyłem fragment korzenia o długości ponad 2 m. Kiedy zaś w końcu udało mi się cały gruby pniak wraz z korzeniem głównym wyważyć i wyciągnąć z ziemi, okazało się, że od dołu była w niego wrośnięta jedna z cegieł.
Praca była dość męcząca i trochę syzyfowa, ale w jakiś sposób jednak satysfakcjonująca. A dlaczego te korzenie miałyby być "bloody"? Bo ponieważ skaleczyłem się raz na jakiś czas. A to pędami malin, które też się gdzieś tam zaplątały, a to znów drutami z ogrodzenia. Dezynfekcję zapewniono.

***

A tera – opowieści z kruchty. Dzisiaj na mszy gościnnie występował ksiądz profesor egzorcysta, który zaskoczył mnie in plus czytaniem Ewangelii. Gadał jak zawodowy aktor, co czyta słuchowisko radiowe, bez tej charakterystycznej, monotonnej, hieratyczno-podniosłej intonacji, którą zazwyczaj słyszy się w kościołach.
W czasie kazania natomiast trochę sobie popłynął, sugerując, że ktoś twierdzi, że od samego chodzenia na mszę już się jest katotalibem. Mówił też, że wielu ludzi jest we władzy demonów, które zsyłają na nich złe sny. Sami zaś wpuszczają te demony, np. robiąc sobie tatuaże. Teraz już wiem, dlaczego kuzynowi ostatnio śniło się, że dziadek zmartwychwstał i chodził po całym domu, totalnie zatruwając życie innym członkom rodziny, którzy tam mieszkali, aż kuzyn musiał go zamknąć na strychu. Okazało się jednak, że strych nie wystarczy, więc ostatecznie zamknął go na dachu.
Ale ja nie mam tatuaży, więc nie wiem, czemu śniło mi się, że dziadek zrobił mi awanturę, że zmieniłem jego dom nie do poznania. A tym bardziej nie wiem, dlaczego śnił mi się animowany Batman (as in, „Batman: The Animated Series”), który był tak bardzo sfrustrowany, że nie udało mu się pokonać jakiegoś niemilca, że aż przyszedł do Catmana i zażądał od niego, aby go zawiesił za ręce pod sufitem i wychłostał batem.