wtorek, 23 marca 2021

Kosmiczny dzik kontra antychryst z innego powodu, czyli płyty okazyjne

 W styczniu przytrafił mi się niechcący zakup kilku kolejnych albumów muzycznych, a nawet jednego singla.

 

Shelter, Mantra, 1995

O grupie Shelter przeczytałem w swoim pierwszym numerze „Tylko Rocka” – 4/1998 – gdzie Grabaż, opowiadając o ulubionych wykonawcach, rzucił tę nazwę mimochodem obok NOFX i The Offspring, charakteryzując te trzy kapele jako „wspaniałe melodie i zero certolenia”. O ile Offspring już za chwilę miał zacząć wyskakiwać spod każdego krzaka, a i o NOFX była okazja nieco poczytać, to na temat Shelter długo nie mogłem znaleźć konkretnych informacji. Okazuje się, że grupa, dowodzona przez wokalistę Raya Cappo, odbiegała od szablonu melodyjnego kalifornijskiego punk-rocka. Przede wszystkim dlatego, że powstała w Nowym Jorku. Grała też wyraźnie ostrzej, wywodziła się z podziemnej sceny hardcore’owej, a niebanalne znaczenie miała też strona ideologiczna: Cappo i reszta zespołu byli wyznawcami Kryszny i w piosenkach przedstawiali swój raczej pozytywny światopogląd.

Mantra była pierwszym albumem Shelter w barwach dużej wytwórni (Roadrunner) na fali popularności neopunku, który w połowie lat 90. częściowo wypełnił niszę po uwiędłym po śmierci Kurdta Kobaina grundżu. Z pewnością jest to jednak propozycja ostrzejsza niż taki Offspring, właściwie stricte hardcore’owa – szybkie tempa, ciężkie riffy, Cappo przeważnie się drze. W paru utworach zdarza mu się rapować, trochę jakby pod Beastie Boys (wysoki, nieco rozwrzeszczany głos z kogutami + skandujący drugi). Należą tu Message of the Bhagavat albo Not the Flesh. Dla kontrastu Appreciation to punk rock w wersji ostro rozpędzonej (w harmoniach jakieś ślady pokrewieństwa z Green Day). Najbardziej przystępny jest – słusznie wydany na singlu – Here We Go, który ma wszelkie cechy przeboju neopunkowego: właściwą energię, ciężar i melodię. W miarę melodyjnie wypada również utwór tytułowy. Natomiast Letter to a Friend pozostaje nieco bardziej refleksyjny (choć z ciężkimi gitarami i kontrastami dynamiki).

Trafiłem na wydanie z Metal Mind Productions na złotym dysku, w edycji limitowanej do 2 tysięcy – mój numer jest 1937. Zasadniczy repertuar albumu poszerzono o dwa utwory z singla Here We Go, mianowicie posępnie dudniący Progressive Man oraz punkpopowy kower beatlesiego We Can Work It Out.


 

Shelter, Beyond Planet Earth, 1997

W pakiecie z Mantrą zdobyłem kolejny album tej zasłużonej kapeli krisznacore’owej. Okładkę zdobi wizerunek dzika Varahy, trzeciego awatara Wisznu, trzymającego na nosie kulę ziemską, wydobytą właśnie z pierwotnego oceanu. Od czasu poprzedniej płyty zmienił się basista. W trzech utworach gościnnie występuje Jay Yuenger, gitarzysta popularnej w dziewięćdziesiątych kapeli White Zombie.

Na Beyond Planet Earth Ray Cappo poszedł już całkowicie drogą poppunkową. Utwory są bardziej melodyjne i mają tłustsze brzmienie, a już taki otwierający Revealed in Reflection czy singlowy Whole Wide World o spokojnej zwrotce mogłyby bez ochyby iść w zawody z Green Dayem. Know So Little (So Well) wypada już tak łagodnie jak, nie przymierzając, Blink 182, z tym, że Shelter nie śpiewa „o rzyci, i to nawet nie całej”, tylko ma swój hindu-humanistyczny przekaz. W takim kontekście dość autoironicznie wypadają otwierające album słowa konserwatywnej polityczki o „sekciarskich zespołach, które wpływają na nasze dzieci”. Cappo dziwił się wręcz, że tyle różnych grup muzycznych ma tak wielki wpływ na młodych, a śpiewają o niczym i nie robią żadnego pozytywnego pożytku ze swojego talentu.

Album urozmaica nieco ska w Alone on My Birthday, nawet z trąbami (i z ostrzejszym refrenem). Rapowe partie wokalne pojawiają się tym razem w Helpless albo Man or Beast, a bliżej typowego hardcora lokuje się Time’s Ticking Away. In Praise of Others łączy prawie heavymetalową riffownię w refrenie z wokalnym „zawodzeniem” charakterystycznym dla reggae.

Podobnie jak w poprzednim przypadku, redycja Metal Mind (tym razem nr 768) zawiera dodatkowo strony B z singla Whole Wide World. Jest tam energiczny, częściowo podrapowany utwór-manifest zespołu, zatytułowany po prostu Shelter, a także remiks Man or Beast.


 

Perfect, Live, 1983

W minionym roku Perfect zakończył działalność. Przyszła więc pora sięgnąć do korzeni. Live, jeden z kamieni węgielnych polskiego rocka lat 80., przez wiele lat nie miał reedycji kompaktowej, bo pierwotny wydawca – firma polonijna zajmująca się głównie produkcją cholewek – przestał istnieć i nie było od kogo odzyskać praw do nagrań. Udało się dopiero po 30 latach, w 2013, i właśnie to wydanie wpadło akurat w moje ręce.

Jakiś czas temu koncertówki mi się przejadły, ale tym razem muszę przyznać, że to był bardzo udany występ, być może jedna z najlepszych polskich płyt live, na której udało się uchwycić ducha rockowej „raw power”. I to jeszcze w jakich okolicznościach. Wkrótce po bardzo popularnym debiucie działalność Perfectu przerwała siła wyższa, a mianowicie – stan wojenny. Koncert w warszawskiej Stodole, który trafił na płytę, był pierwszym występem zespołu po kilkumiesięcznej przerwie, i to po raz pierwszy w nowym ustawieniu personalnym. Gitarzystę Ryszarda Sygitowicza i basistę Zdzisława Zawadzkiego zastąpili w międzyczasie Andrzejowie: odpowiednio Urny i Nowicki. Jakby woda, na którą rzucił się Perfect, nie była jeszcze dość głęboka, postanowili wystąpić prawie wyłącznie z premierowym repertuarem, nie mając pewności, jak zostanie odebrany.

A jak został? Publiczność reagowała entuzjastycznie, po wydaniu zaś Live szybko stało się złotą płytą. To właśnie na tym koncercie pojawił się słynny hymn pokoleniowy Autobiografia, blues Pepe wróć, poświęcony brakom zaopatrzeniowym w sektorze piwnym, albo dynamiczne rockery: Idź precz (kłótnia małżeńska), Po co (odrzucenie konformizmu), Pocztówka do państwa Jareckich (konflikt pokoleń) czy też mniej znany, ale nie mniej efektowny Opanuj się. Jest też ponura ballada Objazdowe nieme kino – z tego, co słyszałem, komentarz do masakry w kopalni „Wujek”, choć oczywiście tekst nie stwierdza wprost nic takiego. Jedyny utwór zaczerpnięty z debiutanckiej płyty to Chcemy być sobą – przy okazji najlepszy punkt albumu, odśpiewany przez publiczność razem z zespołem i przyozdobiony długą, czadową solówką Urnego. Na pożegnanie Grzegorz Markowski odśpiewał jeszcze a cappella z publicznością refren Nie płacz Ewka – i eto wsio.

Prawie wszystkie premierowe utwory, z wyjątkiem Opanuj się, zostały później nagrane w studio dla potrzeb kolejnego albumu pod tytułem UNU (wojskowa rejestracja samochodu, a w wersji dla cenzora – staroegipski święty ptak); w tamtych wersjach odznaczają się bardziej selektywnym brzmieniem, ale nie dostaje im energii.

Płyta zawiera cztery bonusy. Studyjna Czytanka dla Janka została zarejestrowana jeszcze w składzie z Zawadzkim i Sygitowiczem. Dwa nagrania pochodzą z próby w Stodole – Dla zasady nie ma sprawy oraz Nie bój się tego wszystkiego, gdzie Markowskiemu wymyka się wersja nieoficjalna refrenu: „Nie bój się tego Jaruzelskiego”. Na końcu znalazło się Co za hałas – co za szum. Pochodziło z tego samego koncertu w Stodole, ale w tamtych czasach nie przeszłoby przez cenzurę, ze względu na wersy o „czerwonych ludkach” (w wersji studyjnej zmienionych na i tak odważne, ale bardziej aluzyjne „zielone”).

 

 

Mike Oldfield, Crises, 1983

 Na początku lat osiemdziesiątych wielu artystów z kręgów progresywnych uprościło styl, otwierając się na bardziej handlowe brzmienie i sięgając po modne syntezatory: Genesis, Yes, Jethro Tull, nawet Wishbone Ash czy Nazareth. Nie inaczej było z Oldfieldem. Zasłynął tym, że jego pierwsze płyty zawierały jedną długą, wielowątkową formę zajmującą cały longplay, jedynie ze względów technicznych podzieloną na pół. Ale Crises podobnie jak parę wcześniejszych albumówpowstało już w innych czasach: utwór tytułowy trwa tylko dwadzieścia minut. Już w pierwszej pojawiają się charakterystyczne dla artysty motywy – wprawdzie w syntetycznej aranżacji, ale i tak mają w sobie coś z tego przestrzenno-rustykalnego klimatu, za który go kochamy; zwłaszcza w chwilach, kiedy pojawia się gitara elektryczna. Mniej ciekawsze są te fragmenty Crises, gdzie daje się słyszeć niezbyt imponujący głos Oldfielda; także druga połowa trochę się dłuży, bo muzyka staje się bliższa ówczesnej elektronicznej średniej.

Stronę B płyty zapełniło kilka krótszych i bardziej przystępnych form. W pierwszej kolei chyba największy hit komercyjny Oldfielda – pełna uroku piosenka Moonlight Shadow, zaśpiewana w „kołysankowym” stylu przez Maggie Reilly. Romuald Lipko ewidentnie na tym się wzorował, pisząc dla Urszuli Malinowego króla. Drugim „cieniem” był inspirowany wydarzeniami stanu wojennego, bardziej rockowy Shadow on the Wall, którego brzmienie opiera się na charakterystycznym dla Oldfielda laminacie wielokrotnie nagranych partii gitarowych (z dodatkiem banjo). Śpiewa tam z kolei Roger Chapman, były wokalista grupy Family, o rozedrganym i nieco zachrypniętym głosie.

Mike Oldfield słynął z tego, że swoje długie formy nagrywał prawie jednoosobowo, aranżując i nagrywając ścieżki wszystkich instrumentów. W latach 80. zaczął się jednak podpierać muzykami sesyjnymi, wśród których znalazł się gitarzysta Tim Renwick czy perkusiści Simon Phillips (m.in. Toto), Morris Pert (współpracował z Peterem Gabrielem) i Pierre Moerlen (były członek Gongu).

Nie mówiąc o wokalistach. Reilly słyszymy jeszcze w kompletnie syntetycznym Foreign Affair. Oprócz niej i Chapmana głos dał Jon Anderson ze wspomnianego Yes, choć In High Places to mój najmniej ulubiony fragment albumu, kojarzący mi się z jego wspólnymi poczynaniami z Vangelisem. Natomiast Taurus 3 to już po staremu utwór instrumentalny, w którym Oldfield zagrał na wszystkim z wyjątkiem perkusyjnych.

Zremasteryzowana edycja z 2013 zawiera 7 bonusów. Wśród nich znalazły się po dwie wersje alternatywne obu Shadowów – miks akustyczny i dwunastocalówka. Są też utwory z małych płyt. Pierwszy to zaśpiewany przez Maggie Reilly Mistake, który występował na amerykańskiej edycji albumu – najbardziej rockowa piosenka w tym zestawie, coś w klimatach zbliżonych do sławetnego We Built This City. Drugi singiel to wykonany przez Barry’ego Palmera Crime of Passion wraz ze stroną B w postaci instrumentalu Jungle Gardenia.

 


 

Marilyn Manson, Lest We Forget – The Best Of, 2004

 W tak zwanym międzyczasie wpadła mi w ręce Lest We Forget – składanka najsłynniejszych utworów artysty znanego jako Marilyn Manson, do 2004 roku, czyli za najbardziej klasyczny okres. Potem nastąpił u artysty spadek formy, a i kontrowersje nie robiły już takiego wrażenia. Utwory nie są ułożone chronologicznie.

Kiedy w 2015 Marilyn Manson odzyskał łaskę recenzentów płytą The Pale Emperor, jako jedną ze swoich ostatnich inspiracji przywoływał sięgnięcie do bluesa. Ale ja, zapodawszy sobie krótki kurs jego dyskografii, słyszę jakieś bluesowe akcenty już od samego początku (chyba żeby przyjąć bardzo szerokie założenie, że sama idea powtarzalnego riffa gitarowego już jest bluesowa). Tak się składa, że z dorobku „Antychrysta Superstara” najbardziej mi odpowiadają właśnie takie riffowce. Imaż p. Mansona przypomina hybrydę Alice’a Coopera (horror, damskie imię, szokowanie, cienie wokół oczu) i Davida Bowiego (androgynia, nieziemskość, wcielanie się w różne persony) i jego śpiew takoż, ale np. Lunchbox, pierwszy utwór z pierwszej płyty, z wsamplowanymi okrzykami Arthura Browna z Fire, kojarzy mi się z zachrypniętą wersją Jane’s Addiction. Obok niego wymienić należy postgrundżowy w sumie Tourniquet albo najbardziej klasycznie przebojowy The Dope Show. Manson sporo miał wspólnego z industrialem – w początkowym okresie kariery był protegowanym Trenta Reznora, lidera Nine Inch Nails, a potem przejął go Tim Skold z niemieckiego KMFDM. Utwory ściślej industrialne, typu The Love Song, gdzie pan wokalista wydziera się zniekształconym elektronicznie głosem, podobają mi się mniej. Zwraca też uwagę mOBSCENE – patent z cheerleaderkami skandującymi „be obscene!” ściągnięty od Faith No More z ich Be Aggressive.

Całość uzupełniają kowery: powszechnie znana mroczna wersja Sweet Dreams (Are Made of This) z repertuaru Eurythmics oraz bardziej dynamiczny Tainted Love (pierwotnie Glorii Jones, bardziej rozpowszechniony przez Soft Cell). Dołącza do nich, jako premierowa atrakcja mająca nakłonić do zakupu płyty fanów, którzy mają już wszystkie poprzednie nagrania, przeróbka Personal Jesus Depeszów.

Niestetyż, zanim dobrze przesłuchałem tę płytę, na światło dzienne wyszły informacje, że Marilyn Manson przez lata stosował rozmaitą przemoc wobec swoich partnerek. Nie jest to pierwszy w mojej płytotece artysta, który jako człowiek budzi odrazę (na ciebie patrzę, Ozjaszu Osbourne!), ale wsio rawno odebrało mi to ochotę do szczegółowszej analizy. Jeśli ktoś pamięta aferę w związku z koncertem Madonny planowanym na 15 sierpnia, było to zaledwie drobne nieporozumienie przy obiedzie w porównaniu z moralną paniką, jaka rozpukła się na wieść o przyjeździe Mansona do Warszawy w 2001. Teraz okazuje się, że wszyscy, którzy uznawali go za wcielenie zła i ostrzegali przed nim – czynili to nie z tych powodów, co trzeba.

 

 

Catherine Wheel, Waydown, 1995

W ramach aukcji charytatywnej dla WOŚP zdobyłem singiel znanej na przełomie lat 80./90. brytyjskiej grupy, na której czele stał Rob Dickinson. Nazwa pochodzi od koła św. Katarzyny, czyli po prostu koła do łamania. Zespół nazwany od narzędzia tortur, którego wokalista nazywa się Dickinson? Skojarzenia z Iron Maiden są słuszne w aspekcie personalnym – Rob i Bruce to kuzyni – ale nie muzycznym, bo twórczość Catherine Wheel nie ma w sobie nic z metalu. Mamy do czynienia z rockiem alternatywnym, i to odmianą określaną jako shoegazing – z ciężką gitarową magmą, zgrzytliwym brzmieniem gitar prowadzących i „normalnym” wokalem.

Waydown ukazał się jako trzeci singiel promocyjny albumu Happy Days, ale nie osiągnął takiego sukcesu jak wydany w tym samym czasie Judy Staring at the Sun z gościnnym udziałem Tanyi Donnelly. Tak czy owak, okładka z monstrualnym łóżeczkiem dziecięcym ustawionym gdzieś nad rzeką jest dziełem agencji Hipgnosis. Sama piosenka, oparta na dynamicznej linii basu, wypada trochę neopunkowo, wpisując się w ówczesną modę, ale zawiera też dysonansową solówkę gitarową. Towarzyszą jej trzy utwory z poprzedniego albumu, nagrane w ramach sesji dla radia XFM. Jest to więc najdłuższa z 6 wersji tego singla, przeznaczona na rynek europejski. Wszystkie trzy – ciężkie, choć nastrojowe – budzą we mnie skojarzenia z Afghan Whigs, a prawdę mówiąc, ciekawsze są niż sama „strona A”. 


wtorek, 16 marca 2021

Od Naliboków do Szegedu, czyli dawno temu na dzikim froncie wschodnim (z frontu czytelniczego, cz. 1)

Ze względów zawodowych musiałem przeczytać parę habełków dotyczących bitew z lat 1944-45, żeby wczuć się w klimat.

  

1. Szymon Nowak, Puszcza Kampinoska-Jaktorów 1944, Warszawa 2011

            Mało które zdarzenie z XX-wiecznej historii Polski budzi takie emocje i kontrowersje jak Powstanie Warszawskie. Można zaryzykować stwierdzenie, że przez 76 lat, jakie od niego upłynęły, a już na pewno przez ostatnie trzydzieści parę, napisano o nim wszystko, co było trzeba, i jeszcze więcej. W tej sytuacji trochę blednie działalność polskiego podziemia poza Warszawą. Lukę zapełnia łowicki historyk Szymon Nowak, znany ostatnio z rozmaitych opracowań o wyklętych, kiery dziesięć lat temu opublikował habełka o bitwie pod Jaktorowem.

            Jaktorów, wieś między Grodziskiem a Żyrardowem, słynie przede wszystkim z tego, że w tamtej okolicy padł w 1627 r. ostatni tur. W 1944 jednak miała tu miejsce – nie tyle pod samym Jaktorowem, co pod wsią Budy Zosine – ostatnia bitwa zgrupowania kampinoskiego AK. Trzonem tej formacji był oddział przybyły pod Warszawę aż hen z Nowogródczyzny, a konkretnie z Puszczy Nalibockiej. Na jego czele stał cichociemny, por. Adolf Pilch „Góra”, z tych Pilchów. Stojąc w obliczu nadchodzącego frontu i Armii Czerwonej, wobec faktu, że radzieccy partyzanci już wcześniej zlikwidowali podstępem większość starego dowództwa jego oddziału, Pilch przemaszerował ze swoim prawie tysięcznym zgrupowaniem (w tym prawie 200 wozów konnych) 500 kilometrów, wykorzystując ogólne rozprzężenie wśród Niemców.

Po przybyciu w Kampinosy oddział Pilcha wzbudził niemałą konsternację lokalnych struktur AK, które nie wiedziały, co sądzić o nagłym przybyciu tak silnej i dobrze wyposażonej grupy. Wkrótce dowódca VIII Rejonu AK, kpt. Józef Krzyczkowski „Szymon”, nawiązał współpracę z przybyłymi Kresowiakami i po wybuchu powstania obie formacje z Campino Forest zaatakowały lotnisko na Bielanach. Udało się połowicznie, bo lotniska powstańcy nie zdobyli, ale zniechęcili Niemców do użytkowania go. „Szymon” został wtedy poważnie ranny i od tej pory sprawował ogólne dowództwo ze szpitala w Laskach, podczas gdy faktyczne dowodzenie w polu przejął Pilch, który się tymczasem przemianował z „Góry” na „Dolinę”.

Kolejną kwestią było wysłanie odsieczy dla walczącej Warsawy. Z Puszczy i paru innych oddziałów z „obwarzanka” (czy raczej „Obroży”, bo taki kryptonim miały struktury AK na Podwarszawiu) wyselekcjonowano oddział, który we współpracy z miejscowymi miał odciążyć Starówkę, waląc na Dworzec Gdański. Akcja okazała się jednak kompletnym niepowodzeniem, głównie ze względu na brak koordynacji i wysłanie leśnych do walki w nieznajomym terenie miejskim. Szymon Nowak szerzej opisał te zdarzenia w swoim późniejszym habełku Dworzec Gdański 1944.

Omówione też zostało funkcjonowanie partyzanckiej „Rzeczypospolitej Kampinoskiej” oraz znoszenie przez leśnych pomniejszych oddziałów niemieckich i kolaboracyjnych (głównie Rosjan z RONA) pod koniec sierpnia i we wrześniu. Kiedy jednak w drugiej połowie września powstańcy w Warszawie zostali zepchnięci do kilku desperacko się broniących enklaw, Niemcy uznali, że mogą zwolnić siły do operacji przeciwpartyzanckiej w Kampinosach. Tak zorganizowana została operacja „Spadająca Gwiazda”. Wypierani z puszczy akowcy pod komendą mjr. Alfonsa Kotowskiego „Okonia” wzięli zatem więc kurs na południe, z zamiarem przebicia się na Kielecczyznę. Po drodze ich kolumna topniała wskutek starć z siłami niemieckimi, między innymi przy katastrofalnej przeprawie przez Utratę, o której pisał jeden z ułanów: „Paskudną nazwę ma ta rzeczułka…” Nie wiadomo, co by powiedział, gdyby oddział trafił nad Pisię Tuczną i Pisię Gągolinę.

„Okoń”, który najwyraźniej trochę się zagubił życiowo, zarządził postój w rejonie wsi Budy Zosine kole Jaktorowa, w szczerym polu, kilkaset metrów przed linią kolejową. Gdyby zdecydował przekroczyć tory i schować się w lesie, może i by się upiekło, a tak wprowadził oddział do ewidentnego kotła, na zgłaszane zaś wątpliwości reagował stekiem przekleństw tudzież sięganiem do kabury. Nie trzeba dodawać, że gdy z północy nadszedł niemiecki pościg, a od Żyrardowa nadjechał pociąg pancerny, Grupa „Kampinos” znalazła się w bardzo trudnej sytuacji. I choć przed właściwą bitwą partyzantom udało się zestrzelić rozpoznawczą „ramę” Fw 189, co było zdarzeniem naprawdę ewenementalnym w dziejach Armii Krajowej, oddział został w końcu kompletnie rozbity, a sam „Okoń” zginął w nie do końca jasnych okolicznościach.

Po zakończeniu bitwy książka pokrótce omawia jej następstwa, czyli m.in. przedzieranie się mniejszych grupek partyzantów, a także dementuje występujące tu i ówdzie stwierdzenia o masowym rozstrzeliwaniu polskich jeńców przez siły niemieckie. Do przypadków egzekucji faktycznie dochodziło, ale nie na skalę masową, a często Niemcy miewali tzw. ludzki stosunek do wziętych do niewoli akowców; wiele zależało od tego, czy się trafiło na Wehrmacht, czy na SS, żandarmerię albo rosyjskich kolaboraczy. A jeśli wpadło się w ręce Węgrów, to w ogóle luz – udawali, że biorą do niewoli, a potem wypuszczali. Żołnierzom węgierskim i ich przyjaznemu stosunkowi do partyzantów AK poświęcony zresztą został osobny, ostatni rozdział.

Bitwa pod Jaktorowem nie doczekała się wcześniej monografii z prawdziwego zdarzenia, dlatego Szymon Nowak musiał klecić narrację z informacji w szerszych opracowaniach, ale przede wszystkim ze źródeł. Znalazły się wśród nich wspomnienia uczestników tych zdarzeń, a z niektórymi autor rozmawiał osobiście, więc perspektywa indywidualna pojawia się często. Z drugiego końca pojawiają się przytaczane in extenso rozkazy, meldunki i inksze dokumenty, częściowo opracowane przez „Szymona” Krzyczkowskiego. Punkt widzenia Niemców pojawia się rzadziej, głównie na podstawie pracy T. Sawickiego Rozkaz: zdławić powstanie, ale jest też fragment zapisków żołnierza RONA z oddziału rozbitego w Puszczy. Tekst uzupełnia 15 aneksów – organizacja wojsk kampinoskich, marszruty, dane o uzbrojeniu i stratach, meldunki polskie i niemieckie.

Miałem pewne obawy, dowiedziawszy się, że autor pisuje do „Frondy”, ale w książce na szczęście nie ma nieznośnego patosu. Tylko w ostatnim rozdziale Nowak wyrzeka na niedobrych aliantów, którzy sprzedali nas Polaków Stalinowi, nie to, co dzielni Magdziarze, którzy byli przyjaźni, choć współpracowali z Hitlerem. A już stwierdzenie, że „Polityka Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej wobec Polski w tym czasie była tak niedoskonała i niesprawna jak schorowany prezydent Roosevelt”, zajeżdża sprawnizmem. Narracja nie stroni za to od przemilczania takich kontrowersyjnych rzeczy jak tymczasowe zawieszenia broni z Niemcami czy nadgorliwe rozstrzelanie żandarmów wziętych jako zakładników, którzy mogliby zaświadczyć o tym zawieszeniu. Nie mówiąc o negatywnej ocenie mjr. „Okonia”, którego praktycznie wszyscy uważali za nieudolnego ordynusa i nie można wykluczyć, że został zastrzelony przez swoich.

Mimo wszystko redakcja mogłaby być lepsza. Niekiedy zdarza się powtarzanie tego samego stwierdzenia: na s. 30-31 dwa razy czytam informację, że Zgrupowanie Stołpecko-Nalibockie było umundurowane według przedwojennych regulaminów, a na kilku kolejnych stronach jeszcze zostaje to przypomniane. Autor nazywa ZSRR „Rosją Sowiecką” (do tego przymiotnik raz wielką, a raz małą literą), co mści się na nim przy okazji stwierdzenia, że województwo nowogródzkie miało zostać włączone „do sowieckiej Rosji, a konkretnie do Białoruskiej Republiki Radzieckiej”. Do Anglii, a konkretnie do Szkocji.

            Oczywiście książka zawiera byki. W cytacie z pewnego rozkazu mowa o powązkowskim „Cmentarzu Rzym.-Kal.” – rzymsko-kalwińskim? Dwa razy – powtarzam, dwa – pojawia się ręczny karabin maszynowy „Diektiariewa”! Szlak może trafić od takiej korekty (w cytatach ze źródeł widnieje poprawna pisownia). Kaj indziej czytam, że jednym z batalionów partyzanckich w Puszczy Kampinoskiej dowodziła kpt. Stanisława Nowosada, która kilka stron później okazuje się Stanisławem Nowosadem. Autor zmienia też piec w drugą stronę: pisząc o „książce Ágnesa Godó Magyar-lengyel kapcsolatok a második világháboruban”, uczynił tę węgierską historyczkę wojskową, i to w stopniu pułkownika, „Agnieszkiem”. Podaje się też, że dowódcą II Korpusu Rezerwowego był gen. Vitez Vattay. Vitéz to tytuł (por. „witeź”), a nie imię – faktycznie było mu Antal. Oczywiście węgierskie znaki diakrytyczne są w cały świat, ale trzeba przyznać, że pisownia imienia „Läszlö” wygląda bardziej heavymetalowo niż zwykły „László”, choć nie jest poprawna.

            Okładkę znowu wykonał Łukasz Mieszkowski. Przedstawia ona grupę partyzantów usiłujących przebiec przed nadjeżdżającym niemieckim pociągiem pancernym i jak na tego ilustratora, jest całkiem przyzwoita. Co prawda partyzant z patefonem Diegtiariewa z twarzy wygląda na jakieś 10 lat. No i jeszcze w czołowy wagon pociągu wbudowano czołg PzKpfw IV, o ile w ogóle nie „tygrysa”, zamiast opisanego w tekście francuskiego Somua S-35, który stanowił uzbrojenie niemieckiej pancerki nr 30. W bitwie wziął także udział drugi pociąg, w którym faktycznie mogły być wykorzystane Panzery IV, ale tam były po prostu czołgi na platformach, a na ilustracji widzimy wagony pancerne z prawdziwego zdarzenia. Poza tym tory biegną po płaskim, a naprawdę były na nasypie  – ale wsio rawno, znając talent tego artysty, mogło być gorzej.

"Czego się lampisz?"


Za to jeśli chodzi o zdjęcia w środku – są aż cztery wklejki. Trochę fotek z Powstania, inkluding tak znane jak kapitulacja Komorowskiego przed Zelewskim czy grupa oficerów RONA nad mapą, z których jeden jest nieco podobny do Putina i kilkanaście lat temu chodziły ploty, że to jego ojciec. Dominują jednak faktycznie zdjęcia partyzantów zgrupowania kampinoskiego, pochodzące ze zbiorów IPN lub Narodowego Archiwum Cyfrowego. Do tego dorzucono dla celów poglądowych parę fotografii niemieckich żołnierzy i sprzętu, niekoniecznie spod Warszawy. Załapali się też Węgrzy stacjonujący w Milanówku, paru współczesnych rekonstruktorów oraz XXI-wieczne zdjęcia z rejonu bitwy, zrobione przez samego autora. Szkoda tylko, że zabrakło porządnego portretu Adolfa Pilcha z tamtych lat. Jest po przyjeździe do Polski w 1990 r. i jest na paru zdjęciach zbiorowych z 1944 r., gdzie nawet nie za dobrze widać, czy ma wąsy, czy to tylko cień pod nosem (ze zdjęcia na Wykipiedii wiadomo, że miał). Jest za to zdjęcie powstańców Grupy „Północ”, wśród nich łączniczka Irena Kwiatkowska „Basia”. Nie jest to jednak powszechnie znana aktorka – wprawdzie służyła ona w tej samej grupie, lecz pod pseudonimem „Katarzyna”.

            Mapy są cztery i całkiem przyzwoite jak na dzisiejsze habełki, chociaż każda w innej skali, a tylko na pierwszej podano, w jakiej.



2. Marcin Sowa, Budapeszt 1944-1945, Warszawa 2002

           Niecały miesiąc po bitwie pod Jaktorowem rozpoczęło się kolejne starcie, w którym udział wzięły wojska węgierskie oraz IV Korpus Pancerny SS. Tym razem na dużo większą skalę.

Wbrew tytułowi, książka Marcina Sowy przedstawia nie tylko same walki o Budapeszt, ale całą kampanię węgierską, dość mało znany epizod wojny. Z polskiej perspektywy ostatnie miesiące wojny wyglądają dość prosto: najpierw wielopłaszczyznowa tragedia w Warszawie i okolicach, a potem już „wpieriod, na zapad!” Niewiele się mówi o wydarzeniach na południowej flance frontu, gdzie w miarę zbliżania się wojsk radzieckich Rumunia i Bułgaria przeszły na stronę aliantów i tylko Węgry pozostały volens nolens sojusznikiem Reichu. Nawet na Zachodzie uważa się często Ardeny za ostatnią ofensywę Hitlera. Jest to zdanie prawdziwe dla frontu zachodniego, ale ponad trzy miesiące po Ardenach Niemcy wyprowadzili ofensywę nad Balatonem, która również nie uzyskała zamierzonego efektu.

            Pierwsze rozdziała książki nakreślają ogólne tło – jako dążenie do odzyskania utraconych terytoriów doprowadziło Węgrów do sojuszu z III Rzeszą i jak prezentował się udział Królewskiej Armii Węgierskiej w walkach na froncie wschodnim. Obecność Madziarów w rejonie Warszawy w czasie powstania także została wzmiankowana. Do tego dochodzi parę akapitów na temat organizacji i wyposażenia armii węgierskiej, także w broń pancerną i samoloty.

            W miarę trwania II wojny światowej Węgry regenta Horthyego popadały w coraz większą zależność od Niemiec. Wprawdzie admirał bez floty, rządzący królestwem pozbawionym króla, próbował się z tej zależności wyplątać, ale na dobre mu to nie wyszło. Hitler dowiedział się o prowadzonych przez Magdziarzy negocjacji z aliantami zachodnimi i rozpoczął wojskową okupację Węgier. Kiedy zaś jesienią 1944 się okazało, że Horthy mimo wszystko dogadał się jeszcze i z ZSRR, Niemcy zacisnęli pętlę, zmusili regenta do ustąpienia i zainstalowali w Budapeszcie ultranacjonalistyczny rząd strzałokrzyżowców.

            W październiku Niemcy i podporządkowana im armia węgierska musieli stanąć w obliczu ofensywy radzieckiej, wspieranej przez siły rumuńskie, bułgarskie i jugosłowiańskie. Marszałek Rodion Malinowski kierował się prosto na Pesztibudę, stopniowo wgryzając się we wschodnie Węgry i łapiąc przyczółki na Dunaju. Do grudnia Radzianie doszli praktycznie do linii między stolicą a Balatonem i zaczęli zaciskać chwyt na naddunajskim dwójmieście. Malinowski z Fiodorem Tołbuchinem wzięli stolicę w kleszcze, uderzając od północy wzdłuż Ipoly, a od południa przez Linię Małgorzaty, biegnącą od Budapesztu do Balatonu, i już pod koniec grudnia zamknęli okrążenie.

Pierwsze rozdziały dość gładko wchodzą, ale kiedy kończy się kreślenie sytuacji politycznej, a zaczyna część militarna, książka staje się trudna w odbiorze ze względu na tzw. sztabowszczyznę, czyli narrację w stylu „przerzucono prawe skrzydło na lewe, a lewe na prawe”, z której czasem wystają ciekawostki w rodzaju charakterystyki węgierskiej flotylli rzecznej. Tak czy inaczej – lżejsze to niż Lech Wyszczelski. Po raz kolejny książka robi się łatwiejsza, kiedy przechodzimy do opisu walk miejskich w Budapeszcie, a szczególnie trudnej sytuacji panującej w oblężonej stolicy. Nieco miejsca poświęcono też zagładzie budapeszteńskich Żydów. Trzeba bowiem pamiętać, że reżim Horthyego, pomimo dość antysemickiej polityki, nie był wobec Żydów ludobójczy, ograniczając się do dyskryminacji (m.in. praca przymusowa w zmilitaryzowanych kompaniach robotniczych). Natomiast kiedy w marcu 1944 Węgry zajęli Niemcy, rozpoczęli deportację Żydów do obozów zagłady, m.in. Auschwitz. Wtedy jednak skupili się na mieszkańcach prowincji, a Żydzi budapeszteńscy jakoś tam przetrwali aż do listopada, kiedy władzę objęli znani z antysemickiego fanatyzmu strzałokrzyżowcy.

W grudniu 1944 r. wojska Osi w Budapeszcie znalazły się w bardzo trudnej sytuacji, ale dla Hiltera ewakuacja stolicy Węgier – i otwarcie tym samym drogi na Wiedeń – była nie do pomyślenia. Wobec tego coraz bardziej się kurczący kocioł budapeszteński próbowano odblokować w serii trzech operacji pod kryptonimem „Konrad”, nacierając z zachodu. Tu właśnie znaczną rolę odegrał IV KPanc SS, jednak bez większych skutków. Choć w rozdziale dotyczącym trzech „Konradów” sztabowa maniera powraca, to jest łatwiej przyswajalna niż we wcześniejszych – może dlatego, że w końcu można śledzić przebieg działań na mapach. Ostatnie rozdziały poświęcony są „Wiosennemu Przebudzeniu”, czyli marcowej ofensywie balatońskiej, oraz późniejszym niemieckim walkom obronnym na zachodzie Węgier.

Jeżeli chodzi o bardziej znanych uczestników zmagań, to spośród Waffen-SS, poza IV KPanc, w kampanii węgierskiej brały udział jeszcze m.in. dywizje kawalerii: „Florian Geyer” i „Maria Theresia”. W przypisie autor wspomina niezbyt udane próby tworzenia dywizji SS z samych Węgrów – „Hunyadi” i „Hungaria”. Między Budimpesztą a Balatonem pojawiała się 13. Dywizja „Handschar”, złożona z muzułmańskich Bośniaców w fezach (według ówczesnej ideologii traktowano ich jako część narodu chorwackiego). Z Wehrmachtu można wspomnieć dywizję „Feldherrnhalle”, kontynuującą tradycje elitarnej jednostki SA – tak się jednak złożyło, że sztab był na Linii Małgorzaty, gdzie przydzielono do niego różne inne jednostki, a właściwe pododdziały siedziały zablokowane w Budapeszcie. Dla odmiany IX Korpus Górski SS miał w mieście sztab, ale bez podległych dywizji. Z bardziej znanych oddziałów węgierskich w walkach wzięła udział ściągnięta spod Warszawy 1. Dywizja Kawalerii, jak i Dywizja Powietrznodesantowa „Szent László”. Magdziarze nie palili się specjalnie do walki z Rosjanami (zdarzały się nawet przypadki kapitulacji całych jednostek), za to nabierali waleczności, stając naprzeciw Rumunów, dla których możliwość zdobycia Budapesztu była nie lada okazją historyczną. VII Korpus, na którego czele stał imiennik autora, gen. Nicolae Sova, zdobył dworzec Keleti, ale potem został wycofany z linii, pomimo protestów dowódcy. Wśród związków Armii Czerwonej sporą rolę odegrała grupa kawaleryjsko-zmechanizowana gen. Issy Plijewa, Osetyjczyka. Wspomniano też złożony z węgierskich jeńców i dezerterów Budapeszteński Pułk Ochotniczy, który brał udział w szturmowaniu zamku budzyńskiego.

Autorowi trzeba przyznać, że sięgnął do źródeł węgierskich – zna przecież język w stopniu nie tylko pozwalającym swobodnie czytać, ale jeszcze wcześniej przetłumaczyć na polski pracę Pétera Szabó Łuk Donu 1942-1943, która ukazała się w serii Historyczne bitwy jako pierwsza spoza Polski. Niestety, oznacza to również pewne braki w kulturze Rosji i narodów sąsiednich. Skoro mowa o tym, że w 1938 Węgrzy odzyskali Munkács i Ungvar (nad rzeką Ung), a nie Mukaczewo i Użhorod (nad rzeką Uż), to konsekwentnie powinna być też Kassa, a nie Koszyce. Potem wybucha wojna z ZSRR i korpus węgierski walczy pod Umaniem (zamiast Humaniem), po czym „nacierał między rzekami Bug i Inguł na Nikołajew”. Oczywiście Nikołajew leży w widłach Ingułu i Bohu! Z kolei wśród miast węgierskich mamy z jednej strony Budapeszt i Miszkolc, a z drugiej – Debrecen i Szeged. Na ten ostatni jestem ewentualnie skłonny przymknąć oko, bo wprowadza on do suchej dość narracji dawkę rubaszności, kiedy czytam np. o „zdobywaniu szturmem Szegedu” albo że marszałek Malinowski „przebywał w Szegedzie”. Do pisowni węgierskiej jest autor tak przywiązany, że nawet jugosłowiański gen. Lekić staje się uń „Lekicsem”. A skoro 5. DPanc SS nosi w tej książce nazwę „Viking”, ktoś powinien autorowi kupić volkswagena, żeby zrozumiał różnicę w języku niemieckim między „v” a „w”.

Jeśli chodzi o byki polskojęzyczne, to najbardziej drażni stosowana nagminnie rosyjska konstrukcja typu „16 i 55 bataliony”. Ciekawe, czy autor pisał tę książkę lewą i prawą rękami, czy może raczej lewą i prawą ręką. Czasami przegina w drugą stronę: „dowództwo i sztab węgierskich sił zbrojnych za ważniejsze uważał…” W ogóle z gramatyką dzieje się czasem coś dziwnego: „7 armia gwardii wraz z grupą gen. Plijewa oraz 2 i 4 korpusy zmechanizowane gwardii miała atakować na Hatvan”. Swoje dołożyła korekta, przepuszczając np. coś o „kontynuowanym dalej” natarciu. Diakrytyki węgierskie znowu są w cały świat – Kecskemét czasem się staje Kecskémetem, a z kilku nazw miejscowych tajemniczo zniknęła litera „ú”. Nikt też nie poprawił „Hehenstaufen” na „Hohenstaufen” (dwa razy).

            Tekstowi towarzyszy parę dość czytelnych map, chociaż na jednej z nich rzeka Hron przepoczwarza się we „Wron”. Szkoda tylko, że zabrakło mapy „Wiosennego Przebudzenia”, a szczególnie działań na wschodzie Węgier, co utrudnia czytanie o początkowym etapie kampanii. Okładkę zaprojektował Paweł Głodek i jak zwykle walczący przedstawieni są z licznymi szczegółami umundurowania i uzbrojenia oraz ze sporą ilością krwi. Zdjęcia natomiast – na tylko jednej wkładce – prezentują wyłącznie perspektywę radziecką, chociaż w tekście dominuje niemiecko-węgierska.

 

 

3. Norbert Bączyk, Ardeny 1944-45, Warszawa 2002

            To wprawdzie front zachodni, ale spontanicznie włączyłem tego habełka na listę lektur, bo okres zbieżny, a Norbert Bączyk jest światowej klasy specjalistą w temacie działań w późnym okresie II wojny światowej i cytują go zagraniczni historycy, choć nie wszyscy poprawnie piszą jego nazwisko. Co prawda w Ardenach nie miał on jeszcze okazji rozbłysnąć kunsztem badawczym, bo bazę bibliograficzną stanowią opracowania o charakterze ogólnym czy nawet, za przeproszeniem, popularnym, znany skądinąd John Toland, a do tego wspomnienia Eisenhowera, Bradleya, Pattona i paru innych. No aleć dla pracy popularnonaukowej, za jaką należy uznać habełka, może niekoniecznie się opłaca zaraz kopać w archiwach. Z drugiej strony – sam tekst nie jest uźródłowiony, więc jeśli bibliografia wymienia książkę Davida Irvinga, to nie da się stwierdzić, co konkretnie Bączyk z niej wyciągnął.

            Ofensywa w Ardenach jest znacznie lepiej rozpropagowana na Zachodzie niż walki o Budapeszt. Dla Amerykanów „Battle of the Bulge” to jeden z dwóch najważniejszych epizodów II wojny w Europie Zachodniej, oprócz dnia „D” w Normandii. Do jesieni 1944 r. aliantom zachodnim wydawało się, że Niemcy zostali już pobici: stracili przecież m.in. całą Francję i część Holandii. Tymczasem Hilterowi udało się zmontować operację, która zastała w rozpłoch nadmiernie pewnych siebie Amerykanów, a ci jedynie dzięki zdeterminowanej obronie zdołali wytrwać.

            Na szczęście Bączyk nie rozpoczyna narracji, jak mogłoby kusić wielu autorów Historycznych bitew, od zatopienia „Lusitanii”. Daje natomiast krótki zarys działań na froncie zachodnim od momentu wyjścia aliantów z normandzkiego przyczółka, charakteryzuje wojska lądowe obu stron, a także opowiada o kształtowaniu się niemieckich planów. Operację „Herbstnebel” nazywa się nieraz kontrofensywą, Bączyk stawia jednak tezę, że była to zwyczajna ofensywa, i to na grandiozną skalę. Celem Hitlera było odcięcie głównego zgrupowania sił alianckich, przyparcie go do morza i w rezultacie rozstrzygnięcie wojny na Zachodzie, aby następnie zluzowane wojska wykorzystać przeciwko ZSRR (jak w 1918, tylko na odwrót). Fujarer stanowczo nie godził się na skromniej zakrojoną koncepcję proponowaną przez marszałka Rundstedta. Zasadniczy problem polegał na tym, że dla przeprowadzenia tak potężnej operacji potrzebne było potężne zgrupowanie wojsk – tymczasem Wehrmacht i Waffen-SS po ostatnich walkach były w rozsypce, a najbardziej wartościowe związki pozostawały na froncie wschodnim, który nie bardzo chciał się z nimi rozstawać. Ostatecznie zasadniczą „pięścią pancerną” stała się 6. Armia Pancerna pod dowództwem obergruppenführera Seppa Dietricha; paradoksalnie, choć do Waffen-SS należał zarówno jej dowódca, jak i podległe korpusy, był to jednak związek operacyjny Wehrmachtu (przemianowali go dopiero hen w kwietniu). Druga była 5. Armia Pancerna, którą dowodził generał o nazwisku godnym wielkiego mistrza Krzyżaków: Hasso von Manteuffel. 7. Armii przypadła rola bardziej poboczna.

            Generalnie rzecz biorąc, Amerykanie dali się zaskoczyć, sądząc, że Niemcy nie są już w stanie prowadzić działań ofensywnych, a na pewno nie przewidywali operacji na skalę strategiczną. Wojska niemieckie wyzyskały jednak m.in. trudną pogodę, która zniwelowała przewagę aliantów w lotnictwie. Pomimo trudnego terenu i rzadkiej sieci dróg, w dodatku rozmiękłych, a także silnego oporu Stanozjednoczończyków, ofensywa wbiła się całkiem głęboko i mało brakowało, aby Niemcy doszli do Mozy. Potem jednak alianci wzięli się w garść i kontrofensywa generała Pattona całkowicie położyła kres niemieckiemu wariantowi.

Pomimo sztabowego charakteru, narracja poprowadzona jest dość przejrzyście: w ramach poszczególnych okresów ofensywy opisane są działania w pasie poszczególnych armii niemieckich oraz reakcje wyższego dowództwa obu stron na rozwój wydarzeń. Wspomniane są tak znane epizody jak masakry jeńców przez grupę bojową obersturmbannführera Joachima Peipera (co ciekawe, ten osławiony oficer SS nie był członkiem NSDAP), działalność dywersantów Otto Skorzenego czy wytrwała obrona Bastogne przez 101. Dywizję Powietrznodesantową, której tymczasowy dowódca, gen. McAuliffe, na wezwania do kapitulacji odpowiedział zwięzłym „Nuts!” (w wolnym tłumaczeniu: „Dywizja Rzygających Myszołowów umiera, ale nie poddaje się”). Nie aż tak znanym epizodem Ardenów był pierwszy w historii nalot bombowców odrzutowych – niemieckich Arado Ar 234, do którego doszło dzięki temu, że w końcu się wypogodziło.

Autor należy do „frakcji  iżewskiej” i nadużywa zaimka „swój”, jest też trochę innych niedoróbek, ale jak na Bellonę to naprawdę mało. Dostrzegłem tylko jedno większe potknięcie faktograficzne: 28. Dywizja Piechoty otrzymała od Niemców przydomek „Krwawego Wiadra” nie tyle ze względu na ciężkie straty w lesie Hürtgen, co po prostu przez naszywkę – zwornik (symbol Pensylwanii, kształtem podobny do wiadra) w kolorze czerwonym.

Zdjęć jest tylko jedna wkładka i wszystkie pochodzą z archiwów amerykańskich, z reguły przedstawiają czołgi i inną technikę. Nie zabrakło najsłynniejszego chyba zdjęcia z tego okresu wojny – propagandowego portretu żołnierza Waffen-SS w kominiarce pod hełmem i z wypisanym na twarzy ewidentnym zmęczeniem walką. Okładkę – przedstawiającą ekscesmanów w walce z amerykańskim plutonem czołgów – wykonał Marek Szyszko, do dziś jeden z najlepszych artystów ilustrujących „chabety”, ale tym razem nie bardzo mu wyjszło. Ofensywa w Ardenach miała przecież miejsce w czasie ostrej zimy, a tu Niemcy po pas w zbożu. Okej, powiedzmy, że to wyschnięta wysoka trawa, ale i tak krajobraz raczej jesienny niż zimowy. 

wtorek, 9 marca 2021

Twyrde kysno za liubow, czyli pierwsze płyty ZOZI

W noworoczny sezon płytowy wszedłem z impetem dzięki pewnej sieci supermarketów i atrakcyjnym zniżkom w drugiej. Na razie przedstawiam pierwszą połowę nabytków styczniowych.


Metallica, Garage Inc., 1998

Ten dwupłytowy album z kowerami miałem na kasetach od czasów licealnych, kiedy pełnił on dla mnie funkcję swoistego elementarza ciężkiego grania. Dla niektórych Garage Inc. stanowił dowód, że teraz to już Metallica na pewno się skończyła, skoro nie ma własnych pomysłów, tylko powtarza cudze. Ale w czasach przedjutubowych, a nawet przed szerokopasmowym internetem, gdy streaming nie istniał, a płyty były drogie, album z przeróbkami w wykonaniu popularnego zespołu stanowił prosty punkt wyjścia do dalszych poszukiwań i niejednym wykonawcą po wysłuchaniu „Garaża” zainteresowałem się dodatkowo.

Pierwsza płyta zawiera wyłącznie nowe nagrania, zarejestrowane na ogół specjalnie dla potrzeb tego wydawnictwa. Metallica daje tu przekrój przez rozmaite inspiracje – niekoniecznie metalowe. W momencie nagrywania chodziły słuchy, że będzie wśród nich Disintegration The Cure, ale Lars Ulrich w wywiadzie z Wiesławem Weissem („Tylko Rock” 12/1998) zaprzeczył, jakoby w ogóle brali to na warsztat. Klamrę dysku stanowią za to dwa dość przykre utwory brytyjskich hardcore-punkowców z Discharge: Free Speech for the Dumb oraz The More I See, których większość tekstów zawierała się w tytułach. Drugim ekskursem punkowym jest znacznie bardziej melodyjny Die, Die My Darling horrorystycznej załogi The Misfits.

Do klasyki hard rocka z lat 70. sięgnęła Metallica w postaci utworu praszczurów z Black Sabbath – Sabbra Cadabra, w którym nie pasowało im interludium, więc zastąpili je cytatem z A National Acrobat. Nie przesadzali natomiast z przypominaniem „nowej fali brytyjskiego heavy metalu” (NWOBHM), którą uosabia chyba największa inspiracja wczesnej Metalliki – Diamond Head (w postaci It’s Electric). Pojawia się i drugi metalowy Diamond z tej samej epoki, mianowicie King Diamond. Mercyful Fate to jedenastominutowa wiązanka pięciu utworów duńskiego zespołu o tej samej nazwie, łącznie z Into the Coven (znalazł się w środku, przez co zabrakło w nim quasi-barokowej introdukcji) oraz Evil (z jednym z najlepszych w dziejach wersów otwierających: „I was born in a cemetery…”) Na wszystkich tych piosenkach zespół odcisnął swoje piętno, głównie za sprawą „trollowego” wokalu Jamesa Hetfielda, choć i bębnienie Ulricha jest dość charakterystyczne. Na singiel trafiła dociążona wersja Whiskey in the Jar, tradycyjnej piosenki irlandzkiej, zaaranżowanej przed ćwierćwieczem przez Cienkiego Jaszczura. Nakręcono do niej teledysk przedstawiający damską prywatkę z dużą ilością picia, lesbijskim obmacywaniem, rzyganiem po alkoholu i rozwałką wnętrza – nikogo chyba nie zdziwi, że to ten sam reżyser co od pornograficznego Pussy Rammsteina.

Są i ballady. Najwięcej w mediach krążyła, wydana na pierwszym singlu, Turn the Page Boba Segera. Towarzyszył jej ponury wideoklip (też w reżyserii Jonasa Åkerlunda) o tancerce erotycznej, który miał zwracać uwagę na problem przemocy wobec kobiet, choć działaczki feministyczne wytykały zespołowi, że „nie ma kwalifikacji do reprezentacji”. Bardziej mi się podoba Loverman Nicka Jaskiniowca, o charakterystycznym dla tego artysty nastroju posępnej melancholii – przy czym wersja Metalliki nawet bardziej mi odpowiada, ze względu na mniej chaotyczny refren. Całkiem nastrojowo wypada epicki Astronomy Blue Öyster Cult. Największym zaś skokiem w bok jest Tuesday’s Gone – 9 minut ballady w stylu zbliżonym do country, z instrumentarium akustycznym i harmonijką! Przeróbkę klasyka Lynyrd Skynyrd zarejestrowano dla radia KSJO-FM z udziałem sporej liczby gości, takich jak Jerry Cantrell i Sean Kinney (połowa Alice In Chains), Pepper Keenan (lider Corrosion Of Conformity), Jim Martin (eks-wioślarz Faith No More), harmonijkarz John Popper (Blues Traveler) czy ekscentryczny lider Primusa, Les Claypool, tym razem grający nie na basie, lecz na banjo. Jest też Gary Rossington, współzałożyciel Skynyrda i właściwie jedyny ocalały do dziś członek oryginalnego składu. Recenzenci piszą, że to przynudziarstwo, a mnie się od pierwszego przesłuchania strasznie podobało, chociaż dziś, z perspektywy lat, skłonny jestem powiedzieć: „Co to za Tuesday’s Gone bez solówki pianisty?”

Warto wspomnieć, że na samym końcu płyty, gdy ucichnie The More I See, przez moment słychać ciężkiego instrumentalnego bluesa. Jest to fragment Bridge of Sighs znanego z Procol Harum Robina Trowera, dający pojęcie, czym się inspirowała Metallica w okresie Load.

Drugi dysk to już materiały archiwalne. Zreprodukowano więc cały repertuar minialbumu Garage Days Re-Revisited z 1987 r. Kluczowy dla kształtowania się Metallicy (i thrash metalu w ogóle) nurt NWOBHM reprezentuje gwałtowny Helpless Diamond Head oraz powolny a ciężki Small Hours mniej znanej szkockiej grupy Holocaust, moim zdaniem najmniej ciekawy w całym zestawie. Jest też utwór proweniencji postpunkowej – The Wait Killing Joke z przetworzonym głosem Hetfielda – oraz sprintowy Crash Course in Brain Surgery, czyli dowód, że poza Polską ktoś jeszcze doceniał zespół Budgie. Zarówno książeczka albumu, jak i wywiad Weissa z Ulrichem wspominają o poczuciu przykrości, jakiego doznał perkusista, spotykając na koncercie w Cardiff swego młodzieńczego idola Burke’a Shelleya jako fizycznego, który dźwigał sprzęt Metalliki i w dodatku złamał przy tym palec. Do tego dyptyk makabryczny Misfitsów: Last Caress/Green Hell. Pierwsza piosenka nawiązuje w rzeźnicki sposób do muzyki lat 50., a druga to już bezkompromisowy hardcore. Fałszowanie wstępu do ironmaidenowego Run to the Hills kończy ten efekt pierwszej sesji nagraniowej z udziałem Jasona Newsteda. Jego tragicznie zmarłego poprzednika, Cliffa Burtona, słyszymy w dwóch najstarszych utworach, ze strony B singla Creeping Death z 1984: Am I Evil? to znowu (chronologicznie – po raz pierwszy) przeróbka Diamond Head, zaś mój ulubiony na drugim dysku Blitzkrieg, dzieło mało znanego zespołu o tej samej nazwie, oparty jest na riffie częściowo ściągniętym z Hocus Pocus grupy Focus.

Ostatnia ćwiartka albumu (na kasecie – strona D) zawiera różne jednorazowe wyskoki, strony B i tak dalej, z lat 1988-1995. Jest więc po raz czwarty Diamond Head (The Prince) i po raz drugi Budgie – ależ oczywiście, że koryfeusze thrash metalu musieli sięgnąć po tak prekursorski dla całego stylu utwór jak Breadfan, choć zastąpili folkowatą wstawkę czymś w klimacie ballad Metalliki z lat osiemdziesiątych. Pojawia się też nagrana na składankę z okazji 40-lecia wytwórni Elektra Stone Cold Crazy, za którą Metallica dostała Grammy. W 1992 Hetfield śpiewał ją na koncercie pamięci Freddiego Mercury’ego z akompaniamentem muzyków Queen i Tony’ego Iommiego. Po niej następuje najbardziej chyba obsceniczny utwór w repertuarze Metallicy – So What brytyjskiej grupy punkowej Anti-Nowhere League, pod względem tekstowym dialog dwóch oblechów, którzy próbują się przelicytować, który się pochwali bardziej sprośnym wspomnieniem: zoofilia, nekrofilia, urynoterapia, pobyt w Eastbourne… Oryginalny singiel (na którym So What było zresztą  jedynie stroną B) został zakazany w BBC, a jego nakład skonfiskowany i zniszczony na mocy ustawy o nieprzyzwoitych publikacjach! Z kolei Killing Time to dzieło kolejnej mało znanej grupy z nurtu NWOBHM – północnoirlandzkiej Sweet Savage, gdzie grał ongiś Vivian Campbell.

Na koniec przypada „Motorheadache”, czyli cztery covery Motörhead z 1995, wydane wówczas na różnych wersjach singla Hero of the Day z okazji pięćdziesiątych urodzin Lemmy’ego Kilmistera (Hetfield nawet naśladuje go wokalnie). Szczególnie Overkill i Stone Dead Forever skłoniły mnie do zapoznania się z oryginalnym wykonawcą, choć solówka w pierwszym z nich nie ma startu do Szybkiego Eddiego Clarke’a.

Albumowi towarzyszy bogata książeczka z artykułem Davida Fricke’a, wyczerpująco omawiającym materiał muzyczny, oraz bogatą ikonografią – oprócz zdjęć zespołu „dawniej i dziś” są też fotografie kowerowanych artystów, reprodukcje ich okładek, czy nawet notatki Larsa Ulricha z paru wczesnych koncertów zespołu z 1982, na których oczywiście grali też cudze utwory. Na rewersie tylnej okładki widnieją zaś kartki z propozycjami tytułów dla albumu, które muzycy brali pod uwagę – wszystkie musiały zawierać słowo „Garage”. Ostatecznie zdecydowali się na aluzję do swojego starego utworu Damage Inc.

Ciekawostka: dwie trzecie albumu stanowią utwory wykonawców z Wysp Brytyjskich (wliczając Australijczyka Cave’a). Przez 23 lata, które minęły od wydania Garage Inc., repertuar kowerów w wykonaniu Metalliki na pewno znacznie powiększyło się. Ot, choćby 53rd & 3rd Ramones, nagrane na album hołdowniczy We’re a Happy Family. Że nie wspomnę o „Rob & Kirk Doodle” – luźnych duetach granych na koncertach dla rozładowania atmosfery przez Kirka Hammetta i Roba Trujillo: od Purple Rain, przez Sen o Warszawie i A legjobb méreg, po Jožina z bažin. 


 

Dire Straits, Dire Straits, 1978

O Dire Straits, jak i Marku Knopflerze, pisałem tu już wielokrotnie, więc nie będę się powtarzał z nakreślaniem tła historycznego. Tak czy inaczej, zdobyłem w końcu kompaktową wersję debiutu, który miałem dawniej na kasecie. Producentem był Muff Winwood, brat Steve’a Winwooda (w latach 60. grali razem w Spencer Davis Group).

Na gitarze rytmicznej grał jeszcze brat Marka, David Knopfler, a w perkusję walił Pick Withers. Najważniejszy jest jednak bez wątpienia Knopfler starszy i jego gitara o charakterystycznym brzmieniu – raz elektryczna, raz akustyczna, a raz emblematyczna dla Dire Straits gitara dobro (akustyczna z okrągłym blaszanym rezonatorem). Wszędzie jej pełno, nie tylko w postaci pełnowymiarowych solówek, ale też krótkich zagrywek, którymi artysta uzupełnia frazę po zaśpiewaniu danego wersu. Spokojnym, prawie mamroczącym (Six Blade Knife), ale mimo wszystko nasyconym emocją głosem, wyśpiewuje artysta teksty dalekie od banału, choć niekiedy poświęcone rozczarowaniom miłosnym.

Najmocniejszym punktem albumu jest Sultans of Swing – rozpędzona, swobodna instrumentalnie opowieść o występie amatorskiego zespołu jazzowego w małym klubie. Momentami przypomina się nawet Wishbone Ash, bo w pewnym momencie John Illsley zaiwania na basie niczym Martin Turner w Sometime World, ale oczywiście gitara solowa jest tylko jedna i brzmi zupełnie inaczej. Solówkę z Sułtanów często się wymienia wśród najlepszych w dziejach rocka, natomiast tekst można traktować jako paralelę działalności samego Knopflera, grającego po prostu to, co lubi, bez oglądania się na mody i na to, co o nim myśli młodzież w butach na słoninie, swego rodzaju kredo artystyczne zaszyte w scenie rodzajowej.

Drugim dynamicznym utworem jest otwierający płytę Down by the Waterline, poza tym jednak dominują utwory spokojniejsze, w średnim tempie. Inspiracje sięgają za Atlantyk, do tradycji muzyki amerykańskiej. Komponent bluesowy stanowi Water of Love czy ociężale „teksański” Six Blade Knife. Zamiłowanie do country zdradza Knopfler z kolei w Settin’ Me Up i Southbound Again. Dobrym utworem, a rzadko wymienianym wśród najlepszych dokonań Dire Straits, jest In the Gallery o atmosferze bliskiej podfunkowanego southern rocka, chociaż opowiada o stosunkach w angielskim świecie sztuki. Paralelele pomiędzy Londynem a Dzikim Zachodem rozwija też Knopfler w kolejnej countrówce – Wild West End.

Debiutancka płyta Dire Straits przeszła w Wielkiej Brytfanii prawie bez echa, natomiast niespodziewanie docenili ją Holendrzy. Od nich zainteresowanie tą muzyką podchwycili Niemcy, potem Australijczycy – a wreszcie Amerykanie, którzy zorganizowali zespołowi sesję do drugiego albumu. Ale o tym inną razą.



 

Dire Straits, On Every Street, 1991 

Ten album Dire Straits był pierwszy, który poznałem w całości, i początkowo strasznie mnie znudził, dopiero potem nauczyłem się rozumieć taką muzykę. Z czasem za jedyny zbędny utwór na On Every Street uznałem mocno przesłodzony Ticket to Heaven, ale kiedy posłuchałem go po ponad dekadzie przerwy, nabrał nieco szlachetności.

Od Brothers in Arms minęło kilka lat, w czasie których Knopfler (już tylko jeden) zajmował się m.in. muzyką filmową i graniem country. Tamta płyta była prawdziwą kopalnią przebojów, ale wydaje się, że zespół nie próbował na siłę powtarzać sprawdzonej konwencji, choć niektóre piosenki wydają się nawiązywać do Brothers. Taki na przykład Heavy Fuel, najostrzejszy na płycie, jakby pod ZZ Top, to ewidentna próba stworzenia nowego Money for Nothing. Ale już na przykład beztroski Walk of Life nie ma na ostatniej płycie Dire Straits odpowiednika – album jest zdecydowanie refleksyjny i w większości balladowy. Przy tym, dzięki nienagannej produkcji, kojarzy mi się nieodparcie z amerykańskimi filmami o krawaciarzach z przełomu lat 80./90.

Skład zespołu, oprócz Knopflera i Johna Illsleya na basie, uzupełniali dwaj klawiszowcy: Alan Clark i Guy Fletcher. Ten drugi miał później towarzyszyć liderowi w karierze solowej. Do tego doszło kilku muzyków sesyjnych, wśród nich regularni współpracownicy Dire Straits – perkusjonał Danny Cummings i gitarzysta Phil Palmer – ale też wybitni perkusiści sesyjni, Manu Katché i Jeff Porcaro. Ten drugi, grający z braćmi w zespole Toto, zmarł rok później. Smyczki zaangażował zaś sam George Martin.

Początek płyty nie jest być może zbyt efektowny, bo Calling Elvis, choć jeden z bardziej tu dynamicznych utworów, wypada trochę bez ikry, ciągnie się ponad miarę i brakuje mu atrakcyjnej melodii, a tekstowe nawiązania do Presleya nie ratują sprawy. Podobny przypadek beztroskiego rockabilly, ewidentnie inspirowanego twórczością J.J. Cale’a, można znaleźć w The Bug. Trzeci i najbardziej udany w tej konwencji jest When It Comes To You. Za to tytułowa ballada On Every Street, z ważną rolą fortepianu i udziałem saksofonu, bez przesady podoba mi się bardziej niż sławetna Brothers in Arms.

Jak to u Knopflera, z pozoru w tej muzyce nic się nie dzieje, a jednak, jeśli się wsłuchać, to dzieje się całkiem sporo, aranżacje są urozmaicone. Przykładem Iron Hand – folkowa ballada nawiązująca do brutalnie tłumionych strajków górniczych w 1984. W ogóle, jak wspomniałem, utwory nastrojowe i bardzo eleganckie nadają ton całemu albumowi. Niektóre mają charakter bluesowy, przede wszystkim Fade to Black i You And Your Friend, gdzie Knopfler daje nienachalnie dowód swojego kunsztu gitarzysty solowego – nie ma popisywania się techniką, tylko snucie muzycznych opowieści.

Ważny punkt albumu stanowi My Parties, ponownie wzbogacony saksofonem. Knopfler z ironią wciela się tu w nowobogackiego, który na przyjęciu przechwala się majątkiem, łącznie z wolno stojącym hamakiem i mosiężnym wieszakiem do papieru toaletowego z telefonem, a całość jest na tyle chwytliwa, że aż dziw, że nie została wydana na singlu. I teraz – gdyby przedtem nie przypadał ten nieszczęsny Ticket to Heaven, przejście w My Parties nie miałoby waloru diametralnej zmiany nastroju. Te dwa utwory to właściwie kulminacja, a po niej następuje wyspokojenie. Najpierw kolejny wielkomiejski blues w postaci Planet of New Orleans, gdzie nastrój buduje brzmienie schowanych w tle organów, fortepianu elektrycznego i dyskretnej pracy perkusyjnej Manu Katché; oczywiście lider też daje solo. Płytę kończy melancholijne country How Long. Taki to był koniec dyskografii Dire Straits.


 

Def Leppard, Pyromania, 1983

Trzecią płytę Def Leppard, a ostatnią, na której perkusista Rick Allen miał jeszcze obie ręce, miałem okazję przesłuchać krótko po okrągłej trzydziestej rocznicy śmierci gitarzysty Steve’a Clarka. Później zastąpił go wspominany wyżej Vivian Campbell. Problemy alkoholowe nie były zresztą dla Def Leppard nowością – już na etapie tworzenia Pyromanii drugi gitarzysta-współzałożyciel zespołu, Pete Willis, był tak nie do życia, że wkrótce wyleciał, a przed sesją nagraniową na jego miejsce zaangażowano Phila Collena. Opis płyty wymienia obu, jednak wkład Willisa był wyłącznie kompozytorski.

W późniejszych latach Def Leppard odżegnywał się od związków ze sceną NWOBHM, ale na Pyromanii jego korzenie ciągle pozostają widoczne. Choć syntezatorów nie brakuje, brzmienie jest mniej syntetyczne niż na późniejszej Hysterii. Pierwszy utwór, Rock Rock (Till You Drop) nawet zaczyna się od dźwięku syntezatora i elektronicznych bębnów, ale suma sumarów jest to rubaszny riffowiec w tradycji AC/DC, a i wokal Joego Elliotta brzmi bardziej zachrypnięty niż na następnych płytach. Jeszcze bardziej podoba mi się rozpędzony Stage Fright z typowym dla Def Leppard, wspaniale chóralnym refrenem.

Za to jeśli chodzi o nowe elementy stylu… Zasłużenie przebojem stał się Photograph – utrzymany w średnim tempie, ogromnie chwytliwy i oczywiście nowocześnie – jak na owe czasy – wyprodukowany. On też swoim hedoniczno-melancholicznym nastrojem w największym stopniu przypomina utwory z Hysterii. Podobne klimata ewokuje rozbujany Rock of Ages, który rozpoczyna groteskowe odliczanie „Gunter glieben glauchen globen!”, po latach zsamplowane przez Offspringa. Die Hard the Hunter zaczyna się od ponurych pasaży, ale przechodzi w dynamiczną hardrockową jazdę, co prawda podbitą syntezatorami. Jednostajny rytm bębnów ewidentnie elektronicznych może momentami irytować, zwłaszcza że przy sześciu minutach jest to najdłuższy utwór na płycie. Za to zawiera całkiem dobre motywy gitarowe i solówki. Zmyłkową balladową introdukcję ma także prężny Foolin’.

Na albumie zabrakło typowej ballady, są za to piosenki o bardziej dramatycznych harmoniach, nieco patetyczne: Coming Under Fire (z nieco ladypankową zagrywką gitarową) czy Too Late For Love. Znajoma z Nowosybirska opowiadała mi kiedyś, że miała bułgarskie wydanie płyty Leppardów z tłumaczeniami tytułów na okładce, i od tej pory czytam ten ostatni tytuł jako „Twyrde kysno za liubow”. Bardziej przeciętnie wypada Action! Not Words, za to finał albumu, Billy’s Got a Gun, utrzymany w złowieszczym kroczącym tempie niczym u Dio, stanowiłby mocne zakończenie, gdyby nie elektroniczne cuś dorzucone na sam koniec.

W moim osobistym rankingu Pyromania raczej nie ma szans przeskoczyć Hysterii, ale to jest całkiem porządna płyta, która swego czasu otworzyła wrota komercyjnej odmianie heavy metalu.