wtorek, 18 października 2022

Bracia i siostrzenica, czyli jagiellońskie trio (z frontu czytelniczego, cz. 6)

 Z XVIII-wiecznego Dolnego Śląska przenoszę się do renesansowej Rzeczypospolitej. Zainteresowanie tematyką pomorsko-krzyżacko-kopernikańską przełożyło mi się na chęć przeczytania dwóch prac poświęconych trojgu mniej sławnym Jagiellonom.

 

15. Fryderyk Papée, Jan Olbracht, Kraków 1999 (z serii Władcy polscy)

Fryderyk Papée, przedwojenny mediewista, bibliotekarz, a wreszcie i dyrektor Bibloteki Jagiellonki, wydał Jana Olbrachta w roku 1936, pragnąc wypełnić „białą plamę” polskiej historiografii, czyli lata 1480-1506, od śmierci Jana Długosza do okresu objętego zbiorem dokumentów Acta Tomiciana. Jego poprzednim dziełem w ramach tego projektu było Ostatnie dwunastolecie Kazimierza Jagiellończyka. W ramach przygotowań do biografii czwartego z Jagiellonów autor sięgał po liczne materiały archiwalne, choć w Królewcu natrafił akurat na przeprowadzkę.

Jan Olbracht był trzecim synem Kazimierza Jagiellończyka, ale to on pierwszy sięgnął po koronę polską: najstarszy Władysław został królem w Czechach, a powszechnie lubiany królewicz Kazimierz zmarł zbyt młodo. Ważną rolę w wychowaniu królewiczów odgrywał Jan Długosz, a kiedy osiągali właściwy wiek, sam król stopniowo wdrażał ich do panowania: towarzyszyli mu przy różnych okazjach, potem powierzał im obowiązki w terenie, traktując jako pełnomocników. Po śmierci Macieja Korwina Olbracht miał widoki na tron węgierski, ale ostatecznie Magdziarze wybrali jego starszego brata, co przyczyniło mu, delikatnie mówiąc, wiele frustracji.

Jak w tym roku pisałem przy okazji innej książki, niektórzy królowie polscy z dynastii Jagiellonów byli dziedziczni, ale wybieralni. Należał do nich i Olbracht. Na łożu śmierci Kazimierz zalecił możnowładcom, aby to drugiego syna wybrali na króla. Elekcja (jeszcze  nie wolna) odbyła się 27 sierpnia 1492 – w czasie, gdy Krzysztof Okrężnica żeglował do, jak sądził, Indii. Jan Olbracht został wybrany jednogłośnie z braku lepszych kandydatów – wielki książę litewski Aleksander poparł brata, Zygmunt zaś był zbyt niedoświadczony – choć opozycja skupiona wokół arcybiskupa Oleśnickiego próbowała wystawić kandydaturę najstarszego, Władysława czesko-węgierskiego. Za to inny z duchownych zaprzysięgłych przeciwników starego króla, Łukasz Watzenrode, stanął razem z całymi Prusami Królewskimi po stronie Olbrachta, który rzucił mu solidną kiełbasę wyborczą w postaci nominacji biskupiej.

Jan Olbracht według Matejki, też Jana

Pierwsze lata panowania minęły Janu Olbrachtu dość rutynowo. Zamiast epickich osiągnięć wypełniała je żmudna praca: hołdy, nominacje, sejmy, podatki... Trzeba też było jakoś ułożyć stosunki polsko-litewskie, a i wypadało znaleźć źródło utrzymania dla młodszego brata, Zygmunta (później Starego). Do istotniejszych zdarzeń należało przyłączenie do Korony Polskiej księstw zatorskiego i płockiego. Politykę zagraniczną zdominował problem turecki, leżący na wątrobie zarówno królowi polskiemu, jak i jego starszemu bratu. Tu się dowiedziałem, że Polskolitwa współpracowała z Tatarami Wołżańskimi, aby powstrzymywali trochę Tatarów Krymskich. Ciekawostką była też niezrealizowana koncepcja przeniesienia Krzyżaków z Prus na stepy czarnomorskie, aby oni powstrzymywali Tatar, a Prusy mógł objąć książę Zygmunt.

Paląca była kwestia zwierzchnictwa nad Mołdawią – nie do końca wiedziano, czy należy się Polsce, czy też Węgrom. W efekcie doszło do osławionej kampanii mołdawskiej 1497 r. Zakończyła się ona klęską sił polskich, o której mówi najbardziej kojarzone z Janem Olbrachtem porzekadło. Ekspedycja była raczej bolesnym dowodem anachroniczności instytucji pospolitego ruszenia niż nieudolności króla – Papée twierdzi wręcz, że Olbracht wykazał tam największą odpowiedzialność ze wszystkich i to dzięki niemu nie był to w ogóle absolutny pogrom. Mimo wszystko, po powrocie do kraju popadł w depresję (?), która przedwcześnie wpędziła go do grobu.

Jan Olbracht według Marcello Bacciarellego

W ostatnim rozdziale autor zdobywa się na podsumowanie Jana Olbrachta, uznając go za monarchę ambitnego i kompetentnego, ale zbyt łatwo ulegającego temperamentowi, a w dodatku trapionego pechem, którego kulminacją była przedwczesna śmierć akurat w momencie, gdy kwestia złożenia hołdu przez nowego wielkomistrza krzyżackiego była na dobrej drodze. 

Jest to reedycja pracy z 1936, więc nie dziwota, że język, którym została napisana, sprawia dziś nieco archaiczne wrażenie. Poza tym lektura w ogóle dość trudna, przeznaczona raczej dla mediewistów orientujących się w rozmaitych niuansach epoki, w sytuacji źródłowej i w ustaleniach poprzednich historyków. Fragmenty tekstów źródłowych – łacińskich, niemieckich czy staroruskich, przynajmniej dobrze, że nie turko-tatarskich – podane są w językach oryginalnych bez tłumaczenia.

ul. Jana Olbrachta w Częstochowej


16. Fryderyk Papée, Aleksander Jagiellończyk, Kraków 1999 (z serii Władcy polscy)

            O ile Jana Olbrachta kojarzy się głównie z tym, że wyginęła szlachta (co zresztą należy uznać za sporą przesadę), to jego młodszy brat jest chyba najmniej znanym królem polskim od czasu rozbicia dzielnicowego. Dla zapełnienia tej luki sięgnąłem po ostatnią pracę Fryderyka Papée, wydaną 9 lat po jego śmierci (w 1949) jako niedokończoną – nie zdążył napisać ostatniego rozdziału i podciągnąć przypisów. Aleksander panował w Polsce prawie o połowę krócej od Olbrachta i praca też jest około połowę krótsza – 115 stron. Pół wieku później wydawnictwo Universitas zdecydowało się na reedycję choćby i dlatego, że od tamtej pory nikt nie napisał o Aleksandrze nic lepszego.

            Na łożu śmierci Kazimierz Jagiellończyk zalecił Polakom Olbrachta na nowego króla, zaś Aleksandra mianował (to rozróżnienie wiele mówi o różnicach pomiędzy obydwoma krajami) wielkim księciem litewskim. Czwarty syn nosił zresztą imię po sławnym unklu, bardziej znanym dziś jako Vytautas. W rezultacie życie Aleksandra pozostało przez większość czasu związane z ziemiami litewsko-ruskimi. Poczynił co nieco na rzecz zbliżenia litewskiego systemu politycznego do tego w Koronie, a także nadał części miast Wielkiego Księstwa prawo magdeburskie. O ile zaś obaj z Olbrachtem przejmowali się najazdami tureckimi i tatarskimi, to w przypadku Aleksandra podstawowa troska znajdowała się na wschodzie. Przed zakusami cara moskiewskiego nie chroniło nawet bycie jego zięciem.

Aleksander Jagiellończyk według Matejki, ale nie Aleksandra

            Jako mecenas i fundator spisywał się Aleksander nieźle, natomiast zupełnie nie miał głowy do spraw wojskowych, co zaważyło na wyniku wojny z teściem, kiedy Jagiellończyk w zasadzie nie koordynował poszczególnych kierunków działań. W polityce wewnętrznej też była początkowo cienizna: po śmierci Olbrachta energicznie wystąpił jako jego spadkobierca, ale wkrótce po krakowskiej koronacji wrócił na Litwę, a w Koronie zapanowało bezhołowie i rozkradactwo publicznych pieniędzy, skutkujące m.in. niemożnością powstrzymywania najazdów tatarskich, które zapuszczały się aż na Podlasie. W dodatku wrobiono go w unię polsko-litewską, według której jego następcy mieli już być wybierani razem dla obu krajów, co oznaczałoby każdorazową przewagę liczebną elektorów polskich nad litewskimi. Później się wyrobił; najbardziej doniosłym zdarzeniem politycznym za panowania Aleksandra było uchwalenie konstytucji w Nihilnowie, która nie tyle – podaje autor – ograniczała władzę króla, co krystalizowała polski sejm.

Aleksander pędzla baciara Bacciarellego

            Spośród najważniejszych postaci w życiu Aleksandra, oprócz braci Olbrachta i kardynała Fryderyka, wybija się przede wszystkim jego żona Helena, córka Iwana Srogiego i Zofii Paleolog. Widać, że wyprowadzka z Moskwy do Wilna wyszła jej na dobre. Wspierała męża w trudnych sytuacjach i odmawiała szpiegowania go dla ojca. Była zresztą prawosławna w państwie większością katolickim, co powodowało różne problemy i często pretekst do potrząsania buzdyganem przez kniazia Iwana.

            W odróżnieniu od Jana Olbrachta, autor nie zdążył napisać rozdziału zawierającego ogólną charakterystykę panowania Aleksandra, ale podobno omówił ją w Słowniku biograficznym.

            Z szacunku dla zmarłego uczonego Polska Akademia Umiejętności zdecydowała się wypuścić jego dzieło bez większych zmian, ale mimo wszystko gdzieniegdzie trafiają się błędy w druku. Biorąc zaś pod uwagę, że Marienburg nie znalazł się w granicach II Rzeczypospolitej, można się domyślić, dlaczego autor pisze konsekwentnie o „Malborgu”. Ale czemu biskup warmiński Łukasz, unkel skromnego kanonika Mikołaja, nazywa się tutaj „Watzelrode”, chociaż w Olbrachcie była wersja powszechnie przyjęta?

           

17. Maria Bogucka, Anna Jagiellonka, Wrocław-Warszawa-Kraków 1994

Zapytał Bongcy: „Mistrzu, czy wkrótce po śmierci Elżbiety II i równolegle z emisją Rodu Smoka to jest dobry moment na czytanie biografii Anny Jagiellonki?”

Odparł mu Mistrz: „Nawet książę Cioł nie wybrałby lepszego”.

            Kiedy we wczesnych latach 90. funkcję premiera Polskiej RP objęła Hanna Suchocka, jeden z krajowych tygodników nazwał ją trzecią kobietą u szczytu władzy w historii Polski – po Jadwidze Andegaweńskiej i Annie Jagiellonce. Jadwigę każdy zna, ale Anna? Toż z liceum można się najwyżej dowiedzieć, że Henryk de Valois (zwany przez niektórych Walczykiem) uciekł do Francji na wieść, że musi się z nią ożenić. Na szczęście jest dorobek Marii Boguckiej, jednej z najsłynniejszych historyczek od polskiego renesansu i wieloletniej naczelnej pisma „Mówią wieki”. Już w 1964 r. napisała ona popularną biografię królowej zwanej Biblioteką, a po trzydziestu latach podeszła do sprawy bardziej naukowo, z wykorzystaniem odkopanych przez ten czas źródeł. Co nie oznacza, że jest to lektura tak ciężka jak obie powyższe – na Bogucką można liczyć.

Anna według Jana... sami wiecie, którego

            Anna była szóstym dzieckiem i piątą córką Zygmunta Starego, przy czym czwartym dzieckiem i trzecią córką Bony Sforzej. Imię odziedziczyła po przedwcześnie zmarłej siostrze przyrodniej (drugiej). Królowa Bona przede wszystkim pragnęła mieć synów, a udał jej się tylko Zygmunt August, zanim pewien niedźwiedź pogrzebał jej nadzieje na dalsze potomstwo. O dzieciństwie i wczesnej młodości Anny Jagiellonki nie ma zbyt wielu przekazów źródłowych, Bogucka przeanalizowała jednak dane finansowe, z których wynika, że wszystkie trzy najmłodsze siostry – Zofia, Anna i Katarzyna – ubierały się tak samo i dostawały za każdym razem identyczne prezenty.

Z książki wyłania się dość nieprzyjemny obraz Bony – apodyktycznej, surowej i mściwej. Pierwszą synową, Elżbietę Habsburżankę, mobbowała na każdym kroku i być może przez to wpędziła do grobu po zaledwie dwóch latach (chociaż Bogucka nie daje wiary plotkom, że osobiście ją otruła, jak i sceptycznie podchodzi do stworzonej przez szlachtę czarnej legendy Bony). Kiedy zmarł Zygmunt Stary (autorka przytacza tu obszerny opis ceremonii pogrzebowej według kronikarza Orzechowskiego), a jego syn odwinął sławny mezalians z Barbarą Radziwiłłówną, Bombona usunęła się w cień, wyjeżdżając na Mazowsze, a razem z nią pojechały córki. Tam życie dworskie toczyło się w znacznie mniejszej skali niż na Wawelu – a przede wszystkim w Ujazdowie i Łomży.

Dzieje Anny Jagiellonki jawią się historią coraz większej samotności. Najpierw zabrakło Bony, potem najstarszej z sióstr, Izabeli. W międzyczasie okazało się, że stara królowa nie zadbała o zabezpieczenie bytu tria najmłodszych córek. Zadanie to spadło na Zygmunta Augusta, który zresztą nie był z nimi w najlepszych stosunkach. Zofię wydano do Brunszwiku, Katarzynę – do Szwecji, Anna została sama w Polsce.

Przełom stanowiła bezpotomna śmierć króla, gdy los całej Rzeczpospolitej stanął na ostrzu noża. Anna nie garnęła się do polityki, chciała tylko uzyskać należny spadek po bracie, ale szlachta, obawiając się powtórki z autokratycznych poczynań Bony, nawet i to jej uniemożliwiła. Kiedy doszło do wolnej elekcji, Henryk Walezy po prostu odstawił „oszusta z Tindera”: naobiecywał pięćdziesięcioletniej księżniczce małżeństwo, dzięki czemu pozyskał poparcie wystarczająco licznej szlachty, a kiedy już został królem, to bardziej interesowały go karty, biesiady i podpalanie włosów łonowych nierządnicom ze Smoczej Jamy, niż rządzenie państwem, a co dopiero ślub. Po jego ucieczce, zraziwszy się przez Heńka do obcych monarchów, szlachta wybrała samą Annę na króla Polski. Dopiero do niej dożeniony został Stefan Batory – nie stworzyli jednak udanego związku. Po dziesięciu latach lekceważenia przez nieokrzesanego Transylwańczyka królowa nie miała chęci na więcej przygód matrymonialnych, więc podczas kolejnego bezkrólewia wystawiła kandydaturę swojego siostrzeńca, Zygmunta zwanego Tacą, którego traktowała wprost po macierzyńsku, ku jego niejakiemu zakłopotaniu.

Anna w stroju wdowim 
oczami wawelskiego malarza

O ile Anna Biblioteka nie miała głowy do polityki, to całkiem nieźle radziła sobie z zarządzaniem w skali mniejszej niż państwowa. Szczególnie upodobała sobie Mazowsze, gdzie m.in. dokończyła po bracie projekt zbudowania pierwszego w Warszawie stałego mostu (Janko Chanowski z Czarnobyla miał o nim fraszkę). Utrzymywała też z własnych funduszy utworzone przez Zygmunta Augusta pierwsze stałe połączenie pocztowe Polska-Włochy, a po matce rozbudowała pałac w Ujazdowie.  

Bogucka ma lekkie pióro, więc czytało się szybko. Wśród wykorzystanych źródeł znalazła się korespondencja Anny i jej niektórych bliskich współpracowników z siedzącą w Brunszwiku siostrą Zofią (w mniejszym stopniu z Katarzyną. Autorka przeanalizowała też rachunki dworskie, dzięki czemu otrzymujemy pojęcie o posiłkach podawanych najpierw na dworze Bony, później Anny Jagiellonki. Z 1564 r. przytoczona jest nawet dość szczegółowa lista płac z otoczenia księżniczki. Nawiasem mówiąc, do jej najważniejszych ludzi należał podskarbi mazowiecki Wojciech Bogucki – zbieżność nazwisk przypadkowa? Kilka lat wcześniej funkcję ochmistrza pełnił natomiast kasztelan Jerzy Jeżowski.

Jeden z mieszkańców ul. Jana Olbrachta


wtorek, 11 października 2022

Szwedzkie swetry i gwinejska Hiszpanka, czyli znowu Faradaguła

 Comiesięczne wizyty na targu staroci weszły mi ostatnio w zwyczaj. Można tam znaleźć mnóstwo kuriozów, ale pobyt na bazarze rozpoczynam zwykle od stoiska płytowego.

 

Happy Mondays, Bummed, 1988

Po Black Grape przyszła pora na wcześniejszy i słynniejszy zespół „rozrywkowego” Shauna Rydera. Nawiasem mówiąc, w te wakacje zmarł jego brat Paul Ryder, basista Poniedziałków.

Materiał jest dość monotonny. Większość utworów opiera się na dość podobnych rozbujanych rytmach i bełkotliwym wokalu Rydera. Może w Manchesterze pod koniec lat 80. to wystarczyło na parkiecie, kiedy się już było zmiękczonym chemią i nie miało się siły na mocniejsze wyskoki. Część efektu pewnie też odbiera brak możliwości oglądania wygibasów tancerza Beza. Znając jednak Black Grape, liczyłem na coś bardziej energicznego. Wiele wskazuje zresztą, że i Happy Mondays mieli później lepsze momenty. Wybija się parę utworów: otwierający Country Song z faktycznie kowbojską rytmiką, chwytliwe skandowanie w refrenie Moving In With, nieco ciekawsza aranżacja w Mad Cyril, wreszcie sitar urozmaicający Lazy Itis.

Wnętrze okładki nie zawiera składu zespołu ani tekstów piosenek, lecz zdjęcie nagiej kobiety w typie brytyjskiej gospodyni domowej, bez słowa wyjaśnienia. Fanka zespołu? Znajoma kogoś z członków? Randomowe zdjęcie wycięte z czasopisma dla panów? Wyraz twarzy modelki, nieco nieobecny, kazał mi się zastanowić, czy nie posłużyła ona jako inspiracja dla gęby namalowanej na okładce albumu, ale skądinąd wiadomo, że to jest gęba Shauna Rydera, więc jednak nie. Cóż, może trzeba wciągnąć wystarczająco dużo substancji, żeby zrozumieć zamysł artystyczny. Zespół nie ukrywał zresztą, że płyta powstała pod wpływem ecstasy – w trakcie sesji nagraniowej muzycy chodzili nieustannie naprani. 


 

Terrorvision, How to Make Friends and Influence People, 1994

Ten zespół już tu raz gościł, przy okazji późniejszego albumu. Teraz przyszła pora na drugą płytę w dyskografii Terrorvision, przełomową, jeśli chodzi o popularność. Srebrna okładka ze stylizowanym liternictwem w stylu psychodelicznych lat 60./70. może wprowadzić w błąd co do zawartości. Muzyka na tej płycie powstała zdecydowanie w latach dziewięćdziesiątych.

Właściwie można by powtórzyć to samo co w przypadku albumu wcześniej tu omawianego. Tony Wright i jego koledzy tworzą w zasadzie brytyjską odmianę grundżu, przy czym po brytyjsku autoironiczną. Początek albumu, Alice What’s The Matter, ma brudne gitary i Wrighta zdzierającego gardło niczym Kurt Cobain (czy też Coblain, jak woli profosor Roszkowski). Po nim następuje krotochwilny Oblivion z niepoważnym zaśpiewem, coś jakby miks amerykańskiego rocka koledżowego z ironią wczesnego Blur. Ogólnie mówiąc, Terrorvision gra ciężej niż przeciętna brytyjska kapela. Grunge spokojniejszy mamy w Stop the Bus, grupa stosuje też kontrasty dynamiczne, jak w Discotheque Wreck, w którym wokalista cytuje dwuwiersz „I can mash potatoes / I can do the twist” z popularnego przeboju The Hollies. Spokojniej i lekko podniośle robi się w Ten Shades of Grey, jednym z kilku utworów z wykorzystaniem smyczków. Jest odrobina rapowania (Pretend Best Friend), prawie punkowa jazda (What the Doctor Ordered), a za kulminację albumu robi Some People Say, ballada z orkiestrą smyczkową. Najbardziej przystępny i z ducha „brytyjski” jest Middleman.

Zgodnie z ówczesną modą, płyta zawiera ukrytą ścieżkę, ale nie chce mi się jej słuchać.


 

 

Hootie & The Blowfish, Fairweather Johnson, 1996

Tym razem amerykański rock alternatywny osadzony w tamtejszej tradycji. O zespole usłyszałem po raz pierwszy dzięki emitowanemu w polskiej telewizji programowi typu „the making of” na temat albumu Encomium w hołdzie dla Led Zeppelin – wykonali tam Hey Hey, What Can I Do. Na scenie lat dziewięćdziesiątych Hootie & The Blowfish byli meteorem: ich pierwszy album, Cracked Rear View, sprzedał się w oszałamiającym nakładzie. Fairweather Johnson nie zdołał już powtórzyć tego sukcesu. W pewnym sensie trudno się dziwić.

Pierwsze spostrzeżenie: wokalista (Darius Rucker) kosi pod Eddiego Veddera, co w połowie lat 90. nie było niczym dziwnym w amerykańskim rocku (tak jak u nas podrabianie Ryśka). Całość jednak trudno określać mianem grunge: prawie zupełnie nie ma tu kantów czy jakiejś większej zadziorności. Nie ma nawet ostrych gitar, co najwyżej przybrudzone. Z co łagodniejszym obliczem Pearl Jam mogą się kojarzyć utwory, w których zespół brzmi bardziej nastrojowo, a Rucker prezentuje „gawędziarską” manierę wokalną – chociażby singlowy Tucker’s Town albo podnioślejszy Honeyscrew, w którym nawet pewne zwroty melodii kojarzą się z zespołem ze Seattle. Ale kiedy minie pierwsze wrażenie z Perłowym Dżemem, to pojawia się drugie: uproszczona wersja Counting Crows z niżej śpiewającym wokalistą. W tym nurcie mieszczą się takie piosenki jak She Crawls Away albo So Strange (no i przynajmniej refreny dość chwytliwe). Pogodny brzmieniowo, żeby nie powiedzieć „wakacyjny” Sad Caper ma w sobie coś z melodyki Electric Light Orchestry, tyle że zaaranżowany jest po amerykańsku. Utwór tytułowy to muzyczny żart – parodia AOR. Mamy też na płycie ładny bas w Let It Breathe czy elementa bluegrassowe w przyozdobionym mandoliną i kobiecym głosem w tle (Nanci Griffith) Earth Stopped Cold at Dawn. W tym i paru innych pojawia się gościnnie Lili Haydn na skrzypcach, a w prawie-finałowej balladzie Tootie słychać nawet wiolonczelę.

Nie jest to płyta zmieniająca paradygmat czegokolwiek, a nawet nie spodziewam się, aby którykolwiek z zawartych na niej utworów trafił do mojego przenośnego odtwarzacza, którego używam, kiedy chcę szybciej pozmywać naczynia albo odbyć rundę po ziemniaki. Jednak utrzymana jest w konwencji, którą chytam, i może znaleźć miejsce w wieczornej części płytoteki. A kto wie, może Cracked Rear View faktycznie okaże się ciekawsze?

 

The Cardigans, Gran Turismo, 1998

Parę lat temu First Band on the Moon była jednym z moich ulubionych nabytków w ciągu roku. Teraz za piątaka udało mi się zdobyć kolejną płytę szwedzkich Swetrów.

Pod koniec dekady Nina Persson nadal śpiewała słodkim, onirycznym, niekiedy omdlewającym głosem, ale  miejsce nawiązań do muzyki lat 60. „jak z francuskiego filmu” zajęła duża dawka elektroniki. Już otwierający Paralyzed opiera się na perkusyjnym bicie o wyraźnie sztucznej proweniencji, który obudowują gitara, bas i klawisze. Podobnie zaaranżowane są Explode czy Starter. Syntetyczne rytmy wnoszą do tej muzyki dawkę chłodu, która w zestawieniu z głosem wokalistki wprowadza uczucie niewyspania, jak gdybyś obudził się z nieplanowanej drzemki i ze zdumieniem spostrzegł, że jest już 1:24 w nocy, a łóżko, o zgrozo, jeszcze nieposłane.

W dość równym materiale wyróżnia się Higher wyjątkowym rozleniwieniem, Marvel Hill zagrywką syntezatora, którą w pierwszej chwili można by wziąć za saksofon, a Do You Believe i Hanging Around – większą dynamiką niż reszta. W radiu nierzadko słyszałem spokojniejszy Erase/Rewind, gdzie leniwe wokalne słodzenie Niny Persson ciekawie spowalnia dość motoryczną aranżację. Najpopularniejszy, i zresztą mój ulubiony, jest jedyny na tej płycie utwór wprost rozpędzony – My Favourite Game, wpadający w uchy, z charakterystycznym syntezatorowym riffem. Powstał do niego kontrowersyjny teledysk Jonasa Akerlunda (tego od damskiej popijawy w Whiskey in the Jar Metallicy i pornosa w Pussy Rammsteina), który należałoby pokazywać kursantom na prawo jazdy jako przykład, jak nie powinno się prowadzić samochodu. 


 

Garbage, Garbage, 1995

To również pozycja z kategorii „podelektronizowany pop rock z wokalistką”, właściwie wzorcowa dla tej stylistyki.

Charyzma Shirley Manson (jak już niedawno pisałem – „Blondie lat dziewięćdziesiątych, tylko ruda”), skillsy producenckie całego zespołu i umiejętność komponowania melodyjnych piosenek, zrobionych w zasadzie z elektroniki, ale z zadziornością pozwalającą zakwalifikować je jako rocka, przyniosły bardzo udaną płytę. Zwłaszcza początek przynosi przeboje jeden za drugim: Supervixen z kontrastami dynamicznymi między zwrotką a refrenem i doskonałym operowaniem pauzą, wpadający w ucho Queer w średnim tempie, motoryczny Only Happy When It Rains… Z dalszej części albumu wyróżnia się Stupid Girl z partią perkusji zaczerpniętą z Train in Vain Clashów. A ogólnie – repertuar bardzo na poziomie, ze sporą dawką melodii. Podobnie jak na płytach późniejszych, mniej mi się podobają piosenki zbliżone do techniawy, zawierające więcej bepeemów, w rodzaju As Heaven Is Wide. Spokojniej robi się w A Stroke of Luck, a w finale pojawia się nastrojowa Milk, model dla późniejszych ballad zespołu.

Jest to zdecydowanie najlepsza płyta z tego zestawu zakupowego. Uwielbiana przeze mnie Version 2.0 w zasadzie nie otworzyła przed muzyką Garbage żadnego nowego kierunku, bo już na pierwszej płycie konwencja była w pełni ukształtowana. 


 

Santana, Africa Speaks, 2019

Dla odmiany pora na klasyka, ale z całkiem świeżej płyty. Tym razem wirtuoz latynoskiego rocka położył nacisk na brzmienia afrykańskie. Nie jest to żadne novum w jego twórczości – już na pierwszej płycie w 1969 zawarł przecież Jingo nigeryjskiego artysty Babatunde Olatunjiego, przez całą jego karierę też się zdarzały podobne inspiracje, zresztą np. afrykańskie korzenie ma muzyka kubańska, z której od zawsze korzysta.

Na tej płycie główną współpracownicą Santany jest Buika, wokalistka hiszpańska o korzeniach równikowogwinejskich. Na perkusji zagrała żona gitarzysty, Cindy Blackman-Santana, a ze składu, który kojarzę z dawnych nagrań, uchowali się basista Benny Rietveld i perkusjonista Karl Perazzo. Producentem płyty został Rick Rubin, czyli też klasyk. Jeżeli zaś chodzi o współautorów repertuaru, to znaleźli się wśród nich m.in. John Ademola (niegdysiejszy członek zespołu Gingera Bakera), Mike Odumosu, Jay U Xperience czy Easy Kabaka Brown, czyli wykonawcy zasłużeni, a u nas praktycznie nieznani, jak i cały styl afrobeat.

Nie ma tu raczej utworów o potencjale hitowym porównywalnym do pamiętnego Smooth. Najłatwiejszy melodycznie jest Breaking Down the Door z akordeonem i solówką puzona – adaptacja utworu Abatina Trynidadczyka Drew Gonsalvesa, współautorem był Manu Chao. Na klawiszach gra w nim Salvador Santana, syn gospodarza. Z kolei Yo me lo merezco opiera się na prostym akompaniamencie gitarowym, który nie brzmiałby dziwnie u R.E.M., chociaż reszta dobrze pasuje do latynosko-afrykańskiego charakteru całości. Warto jeszcze wspomnieć o Luna hechicera, który ma tu najwięcej z klimatów albumu Supernatural.

Większość repertuaru jest jednolita: na tle gęstej faktury rytmicznej Buika zawodzi głosem, którego przynależność genderowa nie jest oczywista na pierwszy rzut ucha, a gospodarz, nie próbując zawłaszczać całej uwagi, w odpowiednim momencie wypuszcza solówkę, a przeważnie i gra w tle. W utworze Batonga nabiera to nawet charakteru duetu gitarowo-wokalnego. Występują zmiany tempa i melodii, często do głosu dochodzą organy (tym razem David K. Matthews). W dziewięciominutowym Blue Skies z Buiką w duecie śpiewa Laura Mvula – bardziej konwencjonalnie, w stylu nieco soulowym.

Najbardziej podobają mi się utwory oparte na funkowym rytmie. Los Invisibles (współautorstwa Rachida Tahy i Steve’a Hillage’a), wbrew tytułowi, zaśpiewany został całkowicie w języku joruba. Z reszty dwie piosenki są po angielsku, a reszta po hiszpańsku, przy czym gdzieniegdzie (Oye este mi canto) pojawiają się frazy afrykańskiej proweniencji. Jeszcze więcej funku, łącznie z charakterystycznym podcinaniem gitarowym, przynosi Paraisos quemados (brawo dla basisty). Tytułowy zaśpiew w Bembele może za to być drażniący przez swą powtarzalność, ale przynajmniej nie można mu odmówić, że wpada w ucho.