poniedziałek, 30 stycznia 2017

Ukrajina ne maje tałantu

W ostatnim czasie przyszło mi do głowy obejrzeć se na Jutubie co kuriozalniejsze występy z przesłuchań do programów talentowych typu X-Factor czy Mam talent. Przy czym nie ciągnie mnie do polskich produkcji tego typu. Ongiś miałem fazę na programy amerykańskie lub brytyjskie, teraz postanowiłem zapoznać się z wersją ukraińską, czyli Ukrajina maje tałant – dyplom z Kultury Rosji i Narodów Sąsiednich zobowiązuje.
Należy postawić sobie pytanie: po co to oglądam? Najłatwiej odpowiedzieć, że dla tzw. funu, ale to nie jest cała prawda. Łatwo bowiem sprowadzić recepcję takich programów do prymitywnej beki z występującego typa, ja natomiast, cóż, na większość kandydatów patrzę z życzliwością (są wyjątki). W końcu brak kompetencji w jakiejś jednej określonej dziedzinie nie czyni człowieka od razu całościowo głupim. Skupiam się więc na walorze (anty)artystycznym, zgodnie z hasłem postprymitywistów: “nawet zły artysta ma prawo żyć i tworzyć, a każdy odbiorca ma prawo go zjechać lub nie”. Jest to także okazja, by zmierzyć się z zawyżoną samooceną własnych zdolności wokalnych (na zasadzie: “a czy ja bym w tym miejscu też nie uciął koguta?”) i odnotowanie, jakie błędy najczęściej się popełnia. A tak w ogóle program jest zwierciadłem, w którym odbija się społeczeństwo. Kogóż tam nie ma: uczniowie, studentki, emeryci, ochroniarze, urzędniczki, ślusarze, gospodynie domowe, spawacze, biznesmeni i bezrobotni… Jedni chcą się tylko pokazać w telewizji, inni są święcie przekonani, że naprawdę mają talent, jeszcze inni na nic konkretnego nie liczą, po prostu zamierzają przeżyć jakąś przygodę. Wielu jednak uczestnikom entuzjazmu i chęci nie brakuje, a nawet mają ich więcej niż talentu.
Obejrzałem sobie wyimki z pierwszych czterech sezonów, emitowanych w latach 2009-2012. Tego typu antologie “prikolnych nomierow” (starałem się omijać nagranie, jeżeli tytuł zawierał określenia wartościujące typu “debiły”) wrzucane były potem na Youtube przez różnych userów i w różnej jakości, więc skupiłem się na trzech zestawach godzinnych i jednym półgodzinnym. W tym ostatnim, z IV sezonu, zetknąłem się też ze specyficznym signumem temporisem w postaci informacji w zamykanym oknie: “Imigracja do Europy, obywatelstwo Węgier – informacja pod spodem filmu”.
Kandydatów na talenty oceniało trzyosobowe jury, władające straszliwą mocą wciśnięcia czerwonego przycisku, oznaczającego “wystarczy”. Tworzyli je: Ihor Kondratiuk, weteran prowadzenia teleturniejów (od 1985), sprawiający wrażenie najbardziej zblazowanego, dziennikarka Sława Frołowa, która bardzo fotogenicznie wyraża zdumienie, szok i zażenowanie, oraz łysy choreograf Wład Jama, najbardziej tolerancyjny/wytrzymały – zazwyczaj nażymał knopkę jako ostatni. Wszyscy troje są bardzo wstydliwi, przy “odważniejszych” uczestnikach odwracają wzrok albo zasłaniają twarze notatkami, a gdy jedna tancorka z IV sezonu na koniec numeru zaprezentowała części niesforne (przez rajstopy, but still), Wład schował się pod stołem.
Interesująca jest kwestia językowa, swego rodzaju ilustracja ukraińskiej dwujęzyczności. Spośród jurorów Ihor mówi po ukraińsku, pozostała dwójka po rosyjsku, kandydaci na talent są tacy i owacy, zaś wszyscy doskonale się nawzajem rozumieją. Nie jest rzadkością sytuacja, gdy wykonawca mówi po ukraińsku, a śpiewa po rosyjsku, jurorzy zadają mu pytania w języku rosyjskim, zaś komentarz z offu i napisy są po ukraińsku.
Uczestnicy zazwyczaj śpiewają, w drugiej kolejności tańczą, niektórzy śpiewają i tańczą. Dość rzadko grają na jakimś instrumencie, nawet na byle gitarze. Do ewenementów należał Andriej, facet w średnim wieku i rockerskim imażu (długie włosy, kamizela, bandana, ciemne okulary), który szatkował na bałabajce Ty ż mene pidmanuła oraz Hotel California, ten ostatni śpiewany “po norwesku”. Przez cały swój występ nawet nie widział jurorów, będąc przekonan, że siedzą na balkonie. Gdyby tak chociaż bałałajkę miał nastrojoną…
W kategorii tanecznej stosunkowo najczęściej zdarzały się sceny gorszące, połączone z – czasami bardziej niż sugerowaną – ikonografią średniowiecza. Kontrast dla nich stanowiła 53-letnia bezrobotna Swietłana, podająca się za reinkarnację Isadory Duncan. Ubrana w rurki, biały cwiter w czarne wzorki oraz czerwony szal, wykonała własny układ do Wagnerowskiego “Cwału walkirii”, niezupełnie robiący wrażenie. Na krytykę odpowiedziała, że ona nie balerina, a filozof, i że ona tu stańcowała swoją filozofię życia. Hojotoho!
Do rzadszych form aktywności należały działania komediowe (choćby sobowtór Julii Tymoszenko), występy iluzjonistyczne, a także pokazy z udziałem zwierzętów. Te ostatnie oglądałem z przykrością, bo to niepotrzebne stresowanie fauny, jednak kiedy pojawiła się treserka kotów, której występ w dużej mierze polegał na łapaniu kotów spaprykowywujących w te pędy za kulisy, nie mogłem oprzeć się poczuciu Schadenfreude – wobec treserki, rzecz jasna. Kto próbuje tresować koty, ten w końcu wyStresuje – je albo sam się!
Dominowały wszakże popisy wokalne. Sam śpiew niektórym nie wystarcza – wzbogacają go o dodatkowe elementy i śpiewają z zamkniętymi ustami albo wisząc głową w dół. Co prawda w tym ostatnim przypadku facet śpiewał na tyle dobrze, że miałby spore szanse, gdyby nawet nie wisiał, i zresztą jury przepuściło go ze względu na śpiew, a nie na zwis.
Nie miał takich szans 26-letni kierowca Aleksander, wykonywujący piosenkę Borisa Mojsiejewa Gołubaja łuna. Chłopak nie miał słuchu i zamiast śpiewać, po prostu recytował. Trema żarła go tak potwornie, że nie sposób było nie współczuć, widząc jego przerażone spojrzenie i drżącą rękę z mikrofonem. Do tego pomylił tekst, a w pewnym nawet momencie obsunął mu się akcent. Doszło do tego, że sami jurorzy zaczęli mu pomagać, poddając rytm. Aleksander powrócił w trzecim sezonie, gdzie nadal nie był dobrym śpiewakiem, ale przynajmniej tak się już nie stresował.
Nie wiem, jak to było w polskim Mam talent czy wersjach anglosaskich, ale w wersji ukraińskiej stosunkowo sporo wykonawców prezentowało własne, napisane przez siebie piosenki, o treści zazwyczaj dość banalnej, z częstochowskimi rymami itp. Niektórzy próbowali się podlizać żyrorom, pisząc piosenki na ich temat lub robiąc dla nich striptis.
Do najbardziej pamiętnych przypadków należał Maksym Doszi z Odessy, uprawiający, jak się przechwalał, “ekspierimientalno-altiernatiwnyj rep” połączony z mieszaniem języków rosyjskiego i angielskiego. Choć zupełnie nie kumalski hip-hopu, słyszałem przecież, że to cienizna. Sam wykonuwacz nie był wobec siebie tak krytyczny. Wykłócał się z jurorami, zarzucając im, że nie rozumieją jego geniuszu, a na koniec, odchodząc za kulisy, rzucił groźnie: “Ja tu jeszcze wrócę!”. Istotnie, w trzecim sezonie Maks pojawił się znowu, tym razem brodaty i w łososiowej koszuli, a kiedy ani publika, ani jurorzy nie padli wszyscy czołem jednym kołem, odstawił pokaz bucery, nazwał Kondratiuka sprzedajnym i zapowiedział, że w 2017 roku będzie już śpiewał z Lady Gagą, o ile ona dożyje. Kiedy go zguglałem, okazało się, że chłopina, znany także pod pseudonimem artystycznym Cruel Addict (który sam na własne potrzeby tłumaczy jako “Żestokij Wlijatiel”), jest w runetach swoistym bekocelebrytą, w dużym skrócie – ichniejszym odpowiednikiem Lecha Rocha Pawlaka, tylko bardziej hardkorowym, być może wymagającym specjalistycznej pomocy.
Moim faworytem pozostaje lecz 37-letni ślusarz Dmitrij z Krzywego Rogu, który wystapił w stroju piłkarskim i zaprezentował “piosenkę” własnego autorstwa, pod nieskomplikowanym tytułem “Dynamo Kijew – sztanga!”. Był to ciekawy w swym prymitywiźmie przykład muzyki naiwnej, z pozbawionym większej struktury skandowaniem zamiast śpiewu oraz akompaniamentem nietrzymającym się żadnej tonacji (przypuszczalnie sam byłbym w stanie coś takiego ulepić na swoim synciaku Casio, którego z piętnaście lat nie używałem). Dla jurorów było to doświadczenie tak wstrząsające, że Sława i Ihor wcisnęli guzik równocześnie. Za to Wład skomentował: “Sala mnie zaraz zabije, ale… mnie się podobało!”
Czy coś wyniosłem z tego programu? MNÓSTWO!


piątek, 20 stycznia 2017

Sześć płyt, dwóch Billych i Krwawa Agrafka


Mamy już za sobą trzy tygodnie roku 2017, a moje płytowe refleksyje ciągle jeszcze trzymają się roku poprzedniego. Tendencja nabywania płyt zespołów z udziałem braci utrzymała się przez lato, ale nie do tego się ograniczałem.

Blue Öyster Cult, Fire of Unknown Origin, 1981

Blue Öyster Cult należy do tych kapel, które jakoś w Polsce nie przebiły się do szerszej świadomości, podczas gdy na Zachodzie (zwłaszcza w USA) mają status klasyki. To zresztą właśnie ona wprowadziła umlaut do heavymetalowego panoplium, a za jej przykładem poszli tacy wykonawcy jak Motörhead, Mötley Crüe czy Queensrÿche.
Nagrywająca od 1972 r. grupa z Long Island zasłynęła utworami łączącymi smutne melodie ze sporą dynamiką, jak słynne Don’t Fear the Reaper, listopadowa pieśń wszechczasów, ale potrafiła także porządnie przywalić, jak w utworze Godzilla – nic dziwnego, że doszło w końcu do wspólnej trasy z Black Sabbath pod nazwą “Black and Blue”. Do charakterystycznych cech zespołu należały też elementy psychodelii oraz ekscentryczne teksty, często pisane przez ludzi z zewnątrz i często fantastyczne (w sensie tematyki).
W lata 80. Sekta Błękitnej Ostrygi weszła z mniejszym hukiem, niż oczekiwała, bo wcale niezły album Cultösaurus Erectus miał rozczarowujące wyniki sprzedaży. Już po roku liderzy grupy, śpiewający gitarzyści Eric Bloom i Buck Dharma, odrobili stratę z nawiązką. Fire of Unknown Origin kryje bowiem jeden z największych hitów zespołu – Burnin’ for You. Motoryczny rytm, rzewna zwrotka, niezwykle chwytliwy refren, syntezatory w tle i melodyjna solówka wyniosły Ostrygę znów na listy przebojów. Dla mnie natomiast Burnin’ for You stało się hitem wakacji 2012, a może i całego roku, oraz soundtrackiem odradzającej się weny literackiej.
Ale co jeszcze słychać na albumie? Powyższy hit był tu jedną z dwóch piosenek śpiewanych przez Bucka Dharmę, resztę materiału zdominował Bloom. Prócz obu liderów zespół współtworzyli: zmarły w 2013 r. klawiszowiec Allen Lanier oraz kolejni już w tym roku bracia – Joe i Albert Bouchardowie (z których pierwszy śpiewa pół piosenki). Styl na całym albumie jest w miarę jednolity, a Burnin’ for You to po prostu jego najgęstsza kwintesencja.
Skoro mówimy o latach 80., to często słychać signuma temporisa w postaci syntezatorów. Wraz z basem napędzają one szybki After Dark. Budują też futurystyczno-niepokojący nastrój utrzymanego w marszowym tempie utworu Veteran of the Psychic Wars ze słowami słynnego fantasty Michaela Moorcocka, który zresztą kilka lat wcześniej napisał tekst pod podobnym tytułem dla grupy Hawkwind. Skoro mowa o zewnętrznych autorach, to dla tytułowego Fire of Unknown Origin słowa dostarczyła sama Patti Smith. Dwie piosenki, w tym Heavy Metal (Black and Silver), z zadziornym riffem i świdrująco wysokimi zaśpiewami w refrenie, powstały z myślą o słynnym filmie animowanym Heavy Metal, lecz producenci ich nie przyjęli (bo w jednej były spoilery) i zamiast tego wzięli Veterana.
Do ulubionych punktów, poza wiadomym przebojem, zaliczam Sole Survivor – rozpoczyna się motywem na basie, a potem znów mamy zapamiętywalny refren, w którym głos Blooma wzmacnia gościnny żeński wokal. W równie melancholijnym Joan Crawford Allen Lanier daje czadu na fortepianie – zaczyna od quasi-klasycznej zmyłki, po czym wprowadza kolejną wzorcową piosenkę Blue Öyster Cult. Joan Crawford has risen from her grave… Po takiej kulminacji drugi utwór śpiewany przez Dharmę, senno-niepokojący Don’t Turn Your Back oparty na współbrzmieniu basu i syntetyzera, trochę rozczarowuje jako finał, choć może grałby lepiej w innym miejscu płyty.




The Velvet Underground, Loaded, 1970

Przez długi czas Velvet Underground był dla mnie zespołem jednej płyty – tej z bananem Andy’ego Warhola i z Nico. Choć w epoce debiut Lou Reeda i towarzyszy marnie się sprzedawał, to jego wpływ na muzykę rockową był ogromny. Jak głosi popularna hiperbola, w tamtych czasach sprzedano mało egzemplarzy albumu, ale za to każdy, kto go kupił, założył własny zespół.
Ale! Po debiucie Aksamitne Metro wydało jeszcze trzy regularne albumy. Loaded, okładka którego faktycznie przedstawia wejście do stacji metra, jest ostatnim z nich. W zespole nie było już utalentowanego basisty, klawiszowca i altowiolisty Johna Cale’a, którego zastąpił Doug Yule (choć ten nie grał na altówce). Perkusistka Maureen Tucker poszła tymczasem na macierzyński i choć w opisie płyty jest uwzględniona, to jednak nie bębni – zastępuje ją trochę Yule, trochę jego brat Billy (później etatowy perkusista zespołu), a czasem ktoś jeszcze inny.
Wytwórnia żądała, aby Velvet Underground wreszcie zaczął nagrywać hity. W rezultacie powstał album w zamierzeniu przebojowy, który… nie dostał się na listy przebojów. Cały Reed! Faktem jest, że można przeżyć pewien szok. Velvet na Loaded zupełnie nie jest szorstki, nie ma tych zgrzytów i kakofonii, które przewróciły rocka rzycią do góry. Co prawda i na “bananie” zdarzały się łagodniejsze momenty, całą płytę rozpoczynało nastrojowe Sunday Morning – na Loaded otwieraczem jest Who Loves the Sun, w gruncie rzeczy nie taki odległy od tamtej stylistyki. Tylko że salwa burtowa, która następuje po nim, jest słabsza niż I’m Waiting for a Man. Ale w kontekście płyty wystarczająco mocna, bo numer drugi to klasyk Reeda, Sweet Jane, opowieść o tym, jak niektórzy wolą stabilizację od rockandrollowego stylu zycia. Kłopot z Reedem polega na tym, że nie chciał on jednej piosenki dwa razy zaśpiewać tak samo, a ja przyzwyczajam się zwykle do tej wersji, którą poznałem najpierw. W oryginale Sweet Jane trudno mi było się przekonać do “sixtiesowej” aranżacji, mając w pamięci powstałą kilka lat później hardrockową wersję solową Reeda. Po Sweet Jane mamy jeszcze inny klasyk tego artysty pod nieskomplikowanym tytułem Rock & Roll – to z kolei rzecz o dziewczynie, której życie ocalił rock and roll. Miała na imię Jenny, a nie Jane, mimo to utwór po wielu latach zainspirował nazwę zespołu Jane’s Addiction.
A reszta? Melodyjne, sprawnie zaaranżowane piosenki. Dziś brzmi to wprawdzie – w odróżnieniu od debiutu – trochę passé, przydałoby się trochę pazura nie tylko w tekstach. Elementem najbardziej niepokornym muzycznie pozostaje dyletancka maniera wokalna Lou Reeda. W Cool It Down przechodzi on nawet samego siebie, balansując na cienkiej linii dzielącej śpiew od fałszowania i momentami wpadając w groteskowy quasi-falset, a w Head Held High chrypi. Łagodniej robi się wtedy, gdy za mikrofon chwyta Doug Yule, jak w I Found a Reason, a w refrenie Lonesome Cowboy Bill wydaje on z siebie country’owate półjodłowanie. Najbardziej “velvetowo” hałaśliwy pozostaje Train Round the Bend, choć w porównaniu z debiutem to i tak easy listening. Na finał zespół zaproponował zaś Oh! Sweet Nuthin’, łagodny brzmieniowo, ale trwający siedem i pół minuty i przyozdobiony solówkami.
Dodajmy, że dysponuję wydaniem zremasteryzowanym z 2015 r. Zawiera ono cztery bonusy, w tym I’m Sticking with You, gdzie w końcu słyszymy Maureen Tucker… ale śpiewającą. Jest też wzbogacona orkiestrą i organami wersja Ocean, utworu nagranego nieco wcześniej. I Love You to trudna w słuchaniu piosenka ze zgrzytliwą gitarą i powywającym Reedem, czyli mniej więcej to, “za co go kochamy”. Dla kontrastu, organowo-smyczkowe Ride Into the Sun ze śpiewem Yule’a kojarzy się momentami wręcz z Procol Harum. Wszystko to są odrzuty z sesji nagraniowej, które w 1969 r. się nie zmieściły na winylu. Co się zaś tyczy zasadniczej części albumu, to warto dodać, że Sweet Jane i Rock & Roll występują tu w pełnych wersjach, podczas gdy w wydaniu oryginalnym zostały bandycko skrócone przez wytwórnię.


Billy Idol, Rebel Yell, 1983

Jest to jeden z albumów, które w czasach licealnych poznałem do połowy w audycji “Pół Perfekcyjnej Płyty” w Trójce, a dopiero teraz udało mi się go zdobyć.
Kariera artysty znanego jako Billy Idol zaczęła się od zwymyślania muzyków Led Zeppelin pod salą prób pod koniec lat 70. Był wówczas wokalistą punkowej grupy Generation X. Prawdziwą sławę zyskała mu jednak muzyka, od której każdy Prawdziwy Punk złapałby się za głowę: potwornie komercyjna i przebojowa, wręcz personifikacja lat osiemdziesiątych. Po pierwszej płycie, zawierającej hit White Wedding, w 1983 roku nadszedł czas na kolejną, jeszcze lepszą.
Zespół akompaniujący tu Idolowi nie zawiera szczególnie sławnych nazwisk. Wyjątek stanowi współautor niemal całego repertuaru i stały współpracownik wokalisty, wirtuoz gitary Steve Stevens, znany choćby z tematu z filmu Top Gun. Poza tym grał m.in. u Michaela Jacksona (ale to już później), a w latach 90. współtworzył fusionową supergrupę z Terrym Bozzio i Tonym Levinem. Jak zwykle, zwracam uwagę na basistę – bliżej mi nieznany Steve Webster dudni elegancko w prawie każdym utworze. A skoro tak ważną rolę odgrywają syntezatory, wypada wspomnieć, że zagrała na nich sesyjna keyboardzistka Judi Dozier. Składu dopełnia perkusista Thommy Price, który później przewinął się jakoś przez Blue Öyster Cult.
Trochę mam problem z jednoznacznym zakwalifikowaniem gatunkowym Rebel Yell. Jak na punk – zbyt wyrafinowane. Jak na new romantic – za dużo ostrych gitar i zbyt niesforny wokal. Jak na hard rocka – za dużo syntezatorów. Gdybym chciał być złośliwy, tobym nazwał muzykę Idola “fashion punkiem”, ale nie chcę, bo fajne to jest.
Tytułowy Rebel Yell to niewątpliwy przebój – dynamiczny, motoryczny, z gitarowo-syntezatorowym brzmieniem i charakterystycznym, nieco zachrypniętym barytonem Idola, kryjącym w sobie jakieś zmysłowe alikwoty. Stevens również wycina porządne solo. Tytuł nie pochodzi bezpośrednio od konfederackiego okrzyku bojowego, jeno od markowego burbona, ale artyście spodobało się po prostu samo brzmienie frazy “rebel yell”; piosenka, najwyraźniej, mówi o jakichś sprawach damsko-męskich.
W gruncie rzeczy prawie każdy utwór jest tu skrojony w taki sposób, żeby wpadał w ucho, bardzo też pieczołowicie wyprodukowany, choć z dzisiejszej perspektywy ówczesna elektronika może się wydawać mocno passé (dla niektórych, wręcz przeciwnie, wintaziowa). Idol czasem bywa zadziorny, a czasem melancholijny. Do moich ulubionych fragmentów należy Catch My Fall z seksafonem oraz Blue Highway, gdzie szybkość połączono z nieco bardziej nastrojową melodią. Kilka utworów utrzymano w średnich tempach, jak hitowy Flesh for Fantasy. Spośród ballad sensu stricto wyróżnia się kolejny przebój – Eyes Without a Face. W refrenie tytuł jest dośpiewywany żeńskim głosem po francusku (inspiracja Peterem Gabrielem?) – głos daje dziewczyna Idola, aktorka i wokalistka Perri Lister. Na finał Idol rzuca The Dead Next Door, całkiem już spokojną i w zasadzie, bez perkusji.
Warto wspomnieć, że do wszystkich czterech singli z płyty nakręcono teledyski, bardzo popularne w MTV, medium wówczas ogromnie wpływowym.
Wydanie, którym dysponuję, zawiera pięć bonusów, odrzutów z sesji nagraniowej. Cztery z nich to alternatywne wersje utworów z albumu (i to tych najlepszych), a piąta to rokendrolowy Motorbikin’ Chrisa Speddinga.




Cradle of Filth, Cruelty and the Beast, 1998

Przyszła pora na coś blackmetalowego. Do popularnego polskiego produktu eksportowego, jakim jest Behemoth, się chyba już nie przekonam się, za to angielscy miłośnicy horrorów są bodaj jedynym zespołem tego nurtu, których lubie se regularnie włączyć.
Jedni uważają “Kredki” za klasyków gatunku, inni – głównie blackmetalowi ortodoksi – za ostatnich wyprzedańców, tworzących “muzykę dla zakochanych nastolatków”, krótko mówiąc – za kindermetal. Dotąd wystarczała mi ich późniejsza płyta, Damnation and a Day z 2003 roku, concept-album o upadku Lucyfera, nagrany z budapeszteńską orkiestrą filmową i chórem, ale kiedy zobaczyłem Cruelty w przystępnej cenie, postanowiłem kupić też. W końcu to ich bodaj najsłynniejsza płyta.
Na okładce widzimy pannę w wannie. Wannie pełnej krwi. Z czym nam się to kojarzy? Cruelty and the Beast też jest concept-albumem, opowiadającym historię Elżbiety Batory, “krwawej agrafki” znanej choćby z powieści Jožo Nižnanskiego Pani na Czachticach. Nie było to ostatnie podejście kapeli do tematu historycznych zwyrodnialców – znacznie później powstał album Godspeed on the Devil’s Thunder, poświęcony XV-wiecznemu seryjnemu mordercy, baronowi Gillesowi de Rais. Oczywiście ze sporą dozą licencji poetyki.
Zespół ma styl na tyle jednorodny, że może się wydawać monotonny (dlatego jest to muzyka, której nie słucham zbyt często). Z grubsza biorąc – bezlitosna młócka gitarowo-perkusyjna z bardziej niż wydatną pomocą podniosłych partii klawiszowych, a często wręcz orkiestrowych. Wokalista Dani Filth czasem sięga po growling, przeważnie jednak posługuje się tzw. wokalem blackowym, czyli wypruwającym trzewia skrzeczeniem. Nie boi się przy tym wielopoziomowych nakładek. Od czasu do czasu pojawia się żeńska recytacja lub partie sopranowe, które zapewnia Sarah Jezebel Deva.
Pomimo ogólnej monotonii gitary i klawisze brzmią dość melodyjnie (gdyby nie to, zepsół by mnie nie zainteresował). Taki np. Cruelty Brought Thee Orchids wykorzystuje momentami galopujący rytm niczym z klasycznego heavy metalu. Urozmaicanie materiału polega także na zmianach tempa, i tak obuch Beneath the Howling Stars zostaje w pewnej chwili przełamany wolniejszym segmentem, w którym podziwiamy organy klawiszowca Lectera. Brzmienia quasi-symfoniczne często ubarwiają płytę: można tu wymienić uwerturę Once Upon Atrocity oraz interludium Venus in Fear, gdzie na tle podniosłej orkiestracji słychać jakieś przerażone wrzaski oraz jęki, trudno powiedzieć, agonii czy koitusu.
Teksty utworów są ogólnie niezrozumiałe za sprawą charakteru partii wokalnych, więc jeśli ktoś chce zapoznać się z materią tekstową, raczej będzie zmuszony sięgnąć do książeczki. Nie ma tu satanizmu sensu stricto, jest natomiast typowe dla Cradle połączenie makabry i erotyki, a że Dani Filth, ów markiz przesad, lubi przy tym zabawić się językiem, więc mamy i tytułową grę słowną, i “wargasm”, i informację, że specjalność Lectera to “unbiblical chords”. Oprócz samych tekstów książeczka zawiera zdjęcia muzyków połączone z krótkimi charakterystykami ich perwersyjnych upodobań, do których D.A.F. de Sade stylistycznie nie ma startu.
Nie jest to muzyka do zanucenia, jednak w sam raz wypada jako soundtrack jakiejś bardzo mrocznej historii.


The Smiths, The Queen Is Dead, 1986

Kolejny album, który poznałem dzięki audycji “Pół Perfekcyjnej Płyty”. Po kilkunastu latach udało mi się zdobyć czwartą płytę brytyjskiego zepsołu, który miał wielki wpływ na “mniej hałaśliwe” odmiany rocka.
Głównym bohaterem jest tu wokalista Morrissey. Ogromne kontrowersje budziło w tamtych czasach jego życie seksualne, a mianowicie fakt, że bardzo niewiele było o nim wiadomo. Jakby tego było mało, przez lata zarzucano Morrisseyowi sympatie skrajnie prawicowe, fascynację przemocą, a nawet aluzje pedofilskie w jednym z tekstów z pierwszej płyty (to akurat wysoce naciągane). Artysta jest też radykalnym wegetarianinem, w rodzaju tych, których prawicowa memetyka uważa za reprezentatywnych dla całej grupy, a kromie tego, jak wskazują relacje z jego koncertów, narcyzem o egu, przy którym blednie Kanye West, i potrafi strzelać atomowe fochy. Ale skupmy się na muzyce.
Drugą co do ważności postacią w The Smiths był Johnny Marr, gitarzysta. Na The Queen Is Dead aranżował również orkiestracje (podobno głównie syntetyczne, choć w opisie płyty stoi “The Hated Salford Ensemble”). Sekcję rytmiczną stanowili: Andy Rourke (bas) i Mike Joyce (perkusja), ci dwaj mniej znani, którzy po rozpadzie “Kowalskich” także nie ściągali na siebie światła jupiterów, podczas gdy Morrissey rozpoczął udaną karierę solową, a Marr realizował się m.in. w duecie Electronic z Bernardem Sumnerem, weteranem Joy Division i New Order.
Podstawę większości utworów stanowi rozedrgana, mandolinowato brzmiąca gitara, doskonale współbrzmiąca ze zbolałym barytonem Morrisseya. Płyta jest ogólnie melancholijna, czy mówimy o utworach w wolnym tempie (I Know It’s Over), czy dynamiczniejszych. Melodii nie brakuje, zwłaszcza na drugiej połowie płyty (choć może po prostu ja ją tak odbieram, bo tę połowę lepiej znam). Sporo tu romantyzmu, jak w jednym z największych hitów grupy, wzbogaconym smyczkami There Is a Light That Never Goes Out, w którym podmiot liryczny wyznaje bliskiej osobie, że zaszczytem byłoby dlań zginąć razem z nią w zderzeniu z piętrowym autobusem albo 10-tonową ciężarówką. Ciekawe, czy gdyby z naprzeciwka pędził mały fiat albo sobakorożec, Morrissey także by śpiewał “the privilege is mine”.
Tytułowy The Queen Is Dead, rozpoczynający się od fragmentu musichallowej piosenki Take Me Back to Dear Old Blighty z czasów I wojny światowej, nieco mnie rozczarował – mniej melodyjny, za to bardziej rozciągnięty w stosunku do reszty materiału. Na domiar złego utwór ten, wiele lat temu, poznałem najpierw w wersji The Ukrainians, więc mimowolnie nucę: Czy poczaw ja, czy skinczyw jaVicar in a Tutu brzmi troszeczkę jakby pod country. W Bigmouth Strikes Again słychać w tle wysoki żeński śpiew. Według opisu na okładce wokalistę wsparła tu niejaka Ann Coates. W rzeczywistości jest to przyspieszony głos samego Morrisseya, a personalia rzekomej śpiewaczki to aluzja do jednej z dzielnic Manchesteru.
Na finał pozostaje Some Girls Are Bigger Than Others z lakonicznym, dość chyba frywolnym tekstem. Po kilku pierwszych taktach utwór zostaje na moment wyciszony. To nie kwestia wybrakowanego egzemplarza, jeno celowy efekt.


Helloween, Unarmed – Best of 25th Anniversary, 2010

Niedługo po Hallowe’en kupiłem sobie płytę zespołu Helloween. Gdyby ktoś się zżymał na promowanie kultury amerykańskiej, należy się wyjaśnienie, że Helloween to grupa niemiecka, jeden z filarów sceny heavymetalowej w RFN. Podczas gdy taki Accept stawiał na brzmienie szorstkie i brutalne, Michael Weikath i koledzy, inspirując się Iron Maiden, skierowali się ku większej melodyjności. Galopujące tempa, chwytliwe melodie, wysoko śpiewający wokalista, tematyka fantasy – praktycznie rzecz biorąc, położyli podwaliny pod styl zwany power metalem, który do tej pory w Niemcach ma się nieźle (Running Wild, Blind Guardian, Edguy, ale też Gamma Ray, Unisonic i Masterplan – zespoły założone przez byłych członków Helloween).
Jak łatwo się domyślić, Unarmed to zbiór największych przebojów grupy, wydany z okazji jej 25-lecia. Zaraz, ale przecież ja nie uznaję składanek?! Odpowiedź jest prosta: Helloween nie ograniczył się do wyciągnięcia piosenek z odpowiednich albumów i postanowił nagrać je na nowo, w wersjach odmiennych od oryginałów. Grupa zawsze sprawiała wrażenie obdarzonej poczuciem humoru i dalekiej od heavymetalowego doktrynerstwa, na Unarmed zaś po prostu… odrzuca metal. Już otwierający Dr. Stein, jeden z największych hitów grupy, zamiast na riffie gitarowym opiera się na sekcji dętej, wybrzmiewa też solo saksofonu. Future World pozostaje dynamiczne, ale z metalu przepoczwarzyło się w pop rock (Fury in the Slaughterhouse cy cuś…?) Gitara elektryczna gra riff w wersji złagodzonej, fundament brzmienia stanowią akuśtyki, Andi Deris też unika wokalnych górek. Z dynamicznych utworów fajnie wypada gwizdany Perfect Gentleman oraz I Want Out, w którym do głównego riffu zaangażowano chór chłopięcy.
Słabszym punktem okazuje się za to Eagle Fly Free: z wzorcowej powermetalowej galopady z porywającym refrenem muzycy zrobili cukierkową akustyczną balladę, gdzie wokalista śpiewa w duecie z niejaką Harriet Ohlsson. Jako ćwiczenie teoretyczne – dobry pomysł, ale w praktyce nieciekawe. W pierwszym odruchu bym to aranżował bardziej w stylu ballad Manowar, z rypnięciem orkiestry symfonicznej, no ale założenie miało być “tym razem bez metalu”. Jeśli komu mało epicznego patosu, spokojnie zapewni go The Keeper’s Trilogy, 17-minutowa antologia z tryptyku Keeper of the Seven Keys, z udziałem Praskiej Orkiestry Symfonicznej i chóru.
Orkiestrę słychać też w If I Could Fly (utworze już pierwotnie dość łagodnym, ale tym razem zdjęto z niego przesterowane gitary, za to dodano jazzujące solo fortepianu) czy w finałowej balladzie A Tale That Wasn’t Right, która jednak już okazała się dla mnie nadmiernie przesłodzona. Ogólnie ballady wypadają mniej ciekawie niż bardziej skoczna część płyty, ale wyróżniają się spośród nich dwie. Where the Rain Grows to najlepsza pościelówa w zestawie, przywołująca ducha niekłamanych mistrzów niemieckiej ballady rockowej – Scorpions; co najciekawsze, w pierwotnej wersji utwór był czadem. Inne były już w oryginale balladami, a teraz tylko przeszły demetalizację. Forever & One jedzie fortepianem i żeby nie głos Derisa, to można by pomyśleć, że to Chris de Burgh.
Nie jest to płyta, od której bym polecał zaczynać poznawanie Helloween, właśnie dlatego, że największe hity zespołu brzmią tu zupełnie niereprezentatywnie dla jego stylu. Za to Unarmed przekonuje, że grupa potrafi pisać melodyjne piosenki broniące się nawet po drastycznej zmianie aranżacji.



niedziela, 8 stycznia 2017

Zdzisław, Tomasz i Aleksiej (z frontu czytelniczego, cz. 7 i podsumowanie)



Podsumowując rok 2016 w czytelnictwie, muszę stwierdzić, że był on nie najgorszy. Zaplanowałem przeczytanie 15 książek i plan ten udało mi się wykonać w 107%. Przeczytałem średnio 1,33 książki miesięcznie. Wynik jest lepszy niż w minionym roku, który z kolei był najlepszy od dawna.
Trochę statystyki:
  • Na opracowania historyczne (13) przypadło jakieś 80%, a na resztę – reszta. Rok zdominowała seria Historyczne bitwy (56%). Literatura piękna na razie w odwrocie.
  • Jeżeli chodzi o tematykę, to przerwałem zeszłoroczny dokształt na kierunku chińskim i skupiłem się głównie na historii wojen światowych. Dominowała I wojna – aż 7 książek (44%), czyli wszystkie habeki, jakie na ten temat miałem na półce. Z tego 3 pozycje dotyczyły frontu wschodniego, 2 – zachodniego, 1 – wojny morskiej i 1 – Irlandii.
  • Na tematy powiązane z II wojną światową przeczytałem 5 książek (31%): spośród nich 2 to opracowania o wojnie morskiej (na Atlantyku i na wodach radzieckich), 1 – wspomnienia z frontu wschodniego, a 2 dotyczyły ideologii Trzeciej Rzeszy.
  • Kategoria “Inne” obejmuje: habeka o I wojnie indochińskiej (1), literaturę podróżniczą (1), biografię (1) oraz dzienniki (1).
  • Pod względem językowym większość stanowiły dzieła napisane w języku polskim (81%). Reszta to przekłady: po jednym z hiszpańskiego, niemieckiego oraz angielskiego, przy czym ten ostatni był przekładem z przekładu (z rosyjskiego oryginału), i to jeszcze marnym.
  • Autor roku: Jarosław “Redbaron” Centek (2 książki i przypis w trzeciej).
  • Najlepszy był Dublin 1916 Grzegorza Swobody oraz Dzikie banany Arkadego Fiedlera, zaś największa kicha to Limanowa 1914 Wacława Polakiewicza, na którą dyszy z tyłu Atlantyk 1939-45 Tomasza Fijałkowskiego. Choć taki ze mnie czepliwy odbiorca, że nie licząc Fiedlera, w każdej przeczytanej w tym roku książce znalazłem jakieś niedociągnięcia – czy to merytoryczne, czy translatorskie.

A teraz – omówienie dwóch książek, które zamknęły rok 2016.


15. Zdzisław Beksiński, Dzień po dniu kończącego się życia. Z Wiesławem Banachem rozmawia Jarosław Mikołaj Skoczeń, red. Wiesław Banach (dzienniki), Magdalena Jaworska (rozmowy), Warszawa 2016

Fanem Beksińskich – Zdzisława i Tomasza – jestem od czasów licealnych, a może nawet i podstawówkowych, kiedy to oglądałem Latający cyrk Monty Pythona w tłumaczeniu młodszego, a kilka prac jego ojca widziałem na wystawie Surrealiści polscy w częstochowskim BWA. Już opisywałem na tym blogu głośną biografię Beksińscy. Portret podwójny Magdaleny Grzebałkowskiej, ale dobrze czasem spojrzeć na tę samą problematykę z innej perspektywy. W tym roku temat Beksińskich stał się modny w związku z filmem Jana P. Matuszyńskiego Ostatnia rodzina, który jeszcze przed oficjalną premierą wzbudził sporo kontrowersji i na którym oczywiście byłem (może nawet kiedyś napiszę notkę). Z kolei Wiesław Weiss, rednacz “Tylko/Teraz Rocka”, wydał latoś własną biografię Tomasza Beksińskiego, częściowo polemiczną wobec Grzebałkowskiej.
W międzyczasie wydawnictwo MD opublikowało materiał źródłowy: fragmenty dzienników Beksińskiego Zdzisława z lat 1993-2005. Selekcji dokonywał Wiesław Banach, przyjaciel rodziny i dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku, wyznaczony przez artystę na strażnika całej jego spuścizny. O ile dobrze rozumiem, są to zarówno zapiski komputerowe, jak i częściowo transkrypcje z dziennika mówionego. Materiał nie został właściwie poddany żadnej obróbce redakcyjnej – chodziło o zachowanie jak największego autentyzmu. Wycenzurowano jedynie nazwisko fachowca, który robił u malarza naprawy i którego syn go zamordował (u Grzebałkowskiej było zmienione), a także kilka innych kontrowersyjnych nazwisk, choćby pijaka z sąsiedztwa. Niektóre okresy (nawet po kilka miesięcy) zostały pominięte, ale trudno określić, czy to decyzja redakcji, czy sam Beksiński wtedy nic nie pisał. Najbardziej obszerne pozostają zapiski z lat 1994 i 2004.
Pierwsze ok. 100 stron książki zajmuje rozmowa, którą przeprowadził z Banachem Jarosław Mikołaj Skoczeń. Ten znał Beksińskiego w ciągu kilku ostatnich lat życia, a poznał go jako przedstawiciel firmy płytowej starający się o umieszczenie reprodukcji grafik artysty na okładkach płyt Legendary Pink Dots – zespołu uwielbianego przez jego nieżyjącego już wówczas syna. Banach opowiada Skoczeniowi o znajomości z Beksińskim, o procesie twórczym malarza, życiu osobistym, stosunku do Sanoka czy też do religii i eschatologii. Posiłkuje się często własnymi notatkami i obszernie cytuje rozmaite wypowiedzi artysty. Niestety, ten fragment kuleje interpunkcyjnie, a obydwaj rozmówcy używają “tą” zamiast “tę”. Później wprawdzie okazuje się, że takie same błędy popełniał sam malarz, chyba że to właśnie były te nieliczne poprawki redakcyjne. Beksiński był dyslektykiem, więc o ile redaktor dzienników gruntownie nie poprawił błędów, to ogólna poprawność tekstu świadczy o starannym wykonywaniu korekty przez samego artystę. Śmierć Zofii Beksińskiej zaskoczyła jej męża właśnie w chwili, gdy poprawiał ortografię.
Co do treści samych dzienników… Od razu należy się wyjaśnienie, że nie znajdzie się tu odkrywania mroku duszy artysty czy też długich rozkmin na temat interpretacji obrazów. Zapiski Zdzisława Beksińskiego są z reguły całkiem przyziemne: skrupulatne codzienne notowanie pogody, relacje o problemach zdrowotnych czy wyjazdach do Sanoka. Sporo na temat nowoczesnej techniki, którą artysta uwielbiał i na potęgę se kupywał: a to aparaty fotograficzne, a to sprzęt komputerowy, a to jakieś osoftwarowanie… Swoją drogą, w latach 90. Beksiński coraz bardziej angażował się w grafikę komputerową. Większość znajomych nie uważała jego cyfrowych utworów za pełnoprawne dzieła sztuki – niby że to komputer zrobił, a nie on. W rezultacie malarz często użyczał grafik nieodpłatnie, a nawet rozdawał je na CD, twierdząc, że zaciera mu się tu różnica pomiędzy oryginałem a kopią.
Sztuka pojawia się głównie w kontekście ciężkiej harówy, jaką jest malowanie obrazów – tu zagruntować, tam pociągnąć acrylami (sic!), wymieszać farby, urządzić tournée po warszawskich sklepach w poszukiwaniu konkretnego lakieru, zrobić kolejne podejście do obrazu, który przedtem nie szedł… No i kwestii wystawienniczych: temu dać obraz, tamtemu rysunek, tu ktoś chce coś na aukcję charytatywną, a do tego jeszcze ten cały Dmochowski.
No właśnie, Piotr Dmochowski w dziennikach Beksińskiego jawi się (przynajmniej do pewnego momentu) jako czarny charakter, który go bezkarnie i bezczelnie wykorzystuje i przed którym malarz musi chować co lepsze obrazy, żeby sobie ich nie wziął. Co ciekawe, Banach (który jakby rywalizował z paryskim mansardem o Beksińskiego) widzi relację tych dwóch nieco inaczej – obaj mieli dobre intencje, ale nadawali na kompletnie innych falach i przez to się nawzajem zupełnie nie rozumieli, a z zewnątrz wyglądało to wręcz jak wzajemne jawne złośliwości.
Dla wielu czytelników interesujące będzie oczywiście, czy dzienniki rzucają jakieś światło na relacje pomiędzy Zdzisławem a Tomaszem Beksińskim. Nosferatu nie pojawia się na kartach dziennika zbyt często, bo mieszkał już wtedy osobno i czasem tylko wpadał. Tym niemniej da się wyczuć gorycz artysty, że stosunki z synem nie ułożyły mu się tak dobrze, jak by chciał (“z Tomkiem w ogóle nie da się rozmawiać, on zna wyłącznie monolog”). Można też odnieść wrażenie, że Tomek nieco egoistycznie wykorzystywał rodziców. Gdzieś w drugiej połowie 1999 Beksiński relacjonuje, że syn przyszedł do niego poszukać jakiegoś listu od Tadeusza Nyczka, koniecznie mu potrzebnego do felietonu, i chciał bezwarunkowo przetrząsnąć cały dom w jego poszukiwaniu. Pamiętam ten felieton w “Tylko Rocku”. Tym niemniej, choć Zdzisław Beksiński nie należał do ludzi lubiących okazywać uczucia ani się o nich rozpisywać, z jego dzienników wynika, że obraz bezemocjonalnego człowieka-lodowca, jaki można by sobie wyrobić na podstawie sensacyjnych materiałów prasowych powstających już od siedemnastu lat, jest cokolwiek błędny. Fakt, że na pogrzebie własnego syna Beksiński wprost rżał ze śmiechu (ale nie on jedyny), nie ma tu nic do rzeczy.
Odejście Zofii i Tomasza nie pozostało bez wpływu. Z biegiem czasu Zdzisław Beksiński czuł coraz większe osamotnienie. Mimo wszystko kontynuował twórczość, no bo co mu jeszcze pozostało? Ostatnie zdanie, pochodzące z 21 lutego 2005, dnia, w którym został zamordowany, brzmi: “Może jednak mimo wszystko uda mi się skończyć obraz”.
W trakcie lektury natrafiłem na wątki częstochowskie. W 1995 Beksiński odnotowuje, że otrzymał katalog przesławnej wystawy “Surrealiści polscy”. Przewijają się też postaci ludzi kultury z miasta Cz.: Wiesława Ochmana i Romana Lonty’ego (sic!), a pod koniec 2004 artysta wspomina o planach utworzenia w Mieście Świętej Wieży muzeum Beksińskiego (które ostatecznie powstało, i to jeszcze w tym samym lokalu, co tamta wystawa – już nie BWA, a MGS – lecz on już tego nie dożył).

Cytat: “W trakcie choroby lubię czytać rzeczy ogłupiające, ale DOBRZE spreparowane rzeczy ogłupiające. Pragnę być ogłupiany z talentem.”



16. Stanisław Czerep, Łuck 1916, Warszawa 2002

Wracam na front wschodni I wojny światowej, którym, notabene, ostatnio się trochę zajmowałem także i zawodowo.
Ofensywa łucka, zwana później ofensywą Brusiłowa, stała się chyba najsłynniejszym zdarzeniem frontu wschodniego, wokół którego narosło wiele legend. Alianci zachodni, sfrustrowani impasem we Flandrii, Szampanii i Artois czy ciężkimi stratami pod Verdun i nad Sommą, nie kryli podziwu dla Rosjan, którzy po otrzymaniu ciężkich cięgów, zmagając się z niedoborem amunicji, zdołali jednak się przegrupować, przełamali front państw centralnych i pogonili je kilkadziesiąt kilometrów, czego na Zachodzie od dwóch lat nie udało się zrobić. Niektórzy jednak oceniają, że poza “pokrzepieniem serc” Anglików i Francuzów ofensywa nie przyniosła większych skutków strategicznych i była dla Rosji pyrrusowym zwycięstwem, bo pośrednio doprowadziła do rewolucji.
U podstaw ofensywy stały wysiłki państw Ententy na rzecz zgrania działań na różnych frontach. Próbowano to uzgodnić na międzysojuszniczej konferencji w Chantilly. W końcu ustalono, że Rosja przeprowadzi generalną ofensywę, aby odciążyć Francuzów. W międzyczasie Austriacy zaatakowali Włochy, więc to Italii trzeba było przyjść z pomocą i ofensywa została przyspieszona.
Pierwotnie miała się odbyć na Białorusi, a na południe od Prypeci przewidziane były jeno zadania pomocnicze. Okazało się jednak, że dowódcy frontów Północnego i Zachodniego niespecjalnie się palili do takiej roboty, za to chęci wykazywał gen. Brusiłow, nowo mianowany komandir Frontu Południowo-Zachodniego.
Łuck Stanisława Czerepa to typowa praca z dziedziny historii wojskowości, przeto niewprawnemu czytelnikowi może się wydawać dość hardkorowa – numery dywizji, nazwiska dowódców, a zwłaszcza porównania liczebności wojsk. Dla mnie jednak jest wystarczająco czytelna, choć przydałoby się trochę iskry, bo styl autora bywa monotonny. W rozdziale poświęconym charakterystyce walczących stron czytelnika zasypuje mnóstwo danych liczbowych, ale równoważą je informacje bardziej mięsne. Dość ciekawie scharakteryzował też autor warunki geograficzne pola walki – mówimy o pograniczu Polesia i Wołynia – oraz taktykę i fortyfikacje polowe zarówno sił rosyjskich, jak i austro-węgierskich. Czwarty rozdział to opis samej bitwy i tu znów trzeba się orientować w gąszczu oznaczeń jednostek i nazw miejscowości.
Pracę wieńczy kompleksowe podsumowanie. Autor nie akcentuje tak mocno opinii, którą przytoczyłem wyżej: owszem, zwycięstwo zostało niewykorzystane i ofensywa pośrednio doprowadziła do rewolucji, ale przede wszystkim zaszkodziła Austro-Węgrom. Błyskawicznie poszła w rozsypkę 4. Armia pod dowództwem arcyksięcia Józefa Ferdynanda, a potem inne cesarsko-królewskie związki taktyczne. Następnie upadł autorytet armii austro-węgierskiej, aż okazało się, że cała monarchia jest tak słaba, iż musi wisieć na berlińskiej kroplówce. Państwa centralne, zmuszone odpierać natarcie Brusiłowa, dały sobie odebrać inicjatywę na froncie zachodnim i włoskim, a powodzenie rosyjskiej ofensywy ośmieliło Rumunię, by przystąpiła do wojny po stronie Ententy. Niemcy i Austriacy wprawdzie nakopali jej do rzyci w tempie olimpijskim, ale potem musieli wygospodarować na nią siły okupacyjne.
W trakcie lektury zwróciłem uwagę na popularność w tym okresie imienia Aleksiej. Nosili je dowódcy wszystkich trzech głównych frontów rosyjskich: Kuropatkin, Ewert, Brusiłow. Ten ostatni, po awansie na dowódcę frontu, zostawił 8. Armię gen. Kaledinowi, też Aleksiejowi (zresztą nie oceniał go szczególnie wysoko, wolał gen. Kłembowskiego, ale Stawka nie chciała mianować Polaka dowódcą armii). Nieco wcześniej ministrem wojny – i to najlepszym, jakiego Rosja miała w ciągu wojny, lecz rychło usuniętym wskutek intryg Grzegorza Rasputina – był Aleksiej Poliwanow. Za to szef sztabu naczelnego dowództwa nazywał się Michaił Aleksiejew.
Nie ustrzeżono się błędów. Gen. Falkenhayn nie staje się tym razem zielonym faunem, ale za to robi się z niego raz Felkenhayn, a raz, za przeproszeniem, Fakenhayn. Za kontrowersyjne można też uznać stwierdzenie, że bitwa nad Sommą zaczęła się 24 czerwca, gdy Brytyjczycy od zawsze świętują rocznicę 1 lipca. W dodatku Czerep plącze się czasem w zeznaniach: na s. 28 stwierdza, że c.k. 7. Armia gen. Pflanzer-Baltina liczyła 9 dywizji piechoty i 4 kawalerii, a już na sąsiedniej – że odpowiednio 12 i 5. Może chodziło o to, że pierwsza informacja odnosiła się tylko do tej części sił Pflanzer-Baltina, która stała naprzeciwko rosyjskich 7. i 9. Armii, ale jednoznacznie to nie jest powiedziane. A znów na s. 37 informuje: “Według wyliczeń generała [Aleksiejewa – przyp. BW] siły rosyjskie miały przewagę liczebną nad przeciwnikiem, wynoszącą 671 tys. bagnetów. Była to ocena przesadna, bo przewaga ta oscylowała w granicach 500 tys. bagnetów i szabel”. Nie przeszkadza mu to użyć tej samej liczby 671 tys. w tabelce na następnej stronie.
Rozczarowujący jest też sposób, w jaki potraktowano literaturę przedmiotu. We wstępie autor mówi o całej masie wartościowych źródeł i opracowań, których jednak próżno szukać w dość krótkiej bibliografii na końcu książki. Wspomina m.in. o bardzo starannej edycji rozkazów i meldunków rosyjskiej Stawki, frontu i czterech armii – ale nie podaje ani tytułu, pod jakim się to źródło ukazało, ani żadnego odnośnika. To samo z pracą gen. Zajonczkowskiego: dowiaduję się o niej, że zawiera wartościowy materiał źródłowy. Tytuł, rok wydania – kogo to obchodzi? Może dałoby się te prace wynorać z przypisów, ale w takim razie ciekawe, po co bibliografia?
Drobny mankament stanowi okładka autorstwa Zdzisława Byczka. Widzimy na niej Niemców w okopie, odpierających szturm rosyjskiej piechoty. Niemcy mają na głowach metalowe pikelhauby, wyraźnie błyszczące – a powinny być skórzane, w sukiennych pokrowcach. Poza tym nie wiem na pewno, ale w tym okresie wojny to chyba szpiców się nie nosiło w warunkach polowych, a zresztą od kwietnia 1916 r. Niemcy powinni już w zasadzie mieć stalowe “nocniki” podobne do tych używanych w II wojnie światowej, tylko o innych proporcjach (jak na okładce Verdun 1916). Trudno porównać ze zdjęciami zawartymi w książce, bo na nich dominują Rosjanie, jest trochę Austriaków, a na jedynych dwóch zdjęciach, gdzie widać żołnierzy niemieckich, i tak noszą oni czapki, a nie hełmy.

Cytat: “Drugi raz nie damy się pokonać” (gen. Franz Conrad von Hötzendorf w przededniu rosyjskiej ofensywy)
Arcyksiążę Józef Ferdynand przekonał się, że szef sztabu minął się z prawdą.






niedziela, 1 stycznia 2017

Jak spędziłem 2016


W internetach rok 2016 uchodzi za wyjątkowo parszywy. Praktycznie co tydzień pojawiała się informacja o śmierci jakichś sławnych ludzi, wśród których znaleźli się zarówno artyści, których ceniłem, jak i jedna z pierwszych niespokrewnionych ze mną osób, jakie pozytywnie oceniły moją pisaninę, dawno temu. W polityce krajowej i zagranicznej miało miejsce wszelakie syfistwo, nie za wesoła była też kondycja środowiska naturalnego. Z Włoch zaczęły dochodzić niepokojące doniesienia o wzroście aktywności superwulkanu, przy którym Wezuwiusz to szczeniak, zaś Axl Rose został wokalistą AC/DC. Dla mnie jednak miniony rok, pomimo pewnych downsajdów, nie był taki znów najgorszy.
Byłem w kilku miejscowościach, głównie w kraju. Zacząłem się udzielać towarzysko w mieście Cz. W dziedzinie książkowej udało mi się zrealizować plan – co do ilości (15), ale nie co do tematyki, bo sterta książek o Chinach, którą miałem przeczytać, od roku leży odłogiem, a zamiast niej czytałem głównie o obu wojnach światowych. Co do płyt, to zdobyłem ich aż tyle (38!), że nie nadążałem z opisywaniem na blogu. Która była moja ulubiona? Wygląda na to, że The Darkness – One Way Ticket to Hell …and Back. Zarówno w dziedzinie muzyki, jak i litratury dokładną statystykę przedstawię później. Jeśli idzie o filmatografię – obejrzałem parę filmów, raz nawet byłem w kinie, ale rok zdominował serial o lekarzu zwanym Grzegorzem Domem.
W dziedzinie twórczości ludowej udało mi się skończyć jedną opowieść, zacząć drugą (całkiem nieźle przyjętą) i porządnie skontynuować trzecią (były nawet seksy). Nieco marniej wyglądały moje osiągnięcia pod sztandarem Kolonasa Waazona, ale wiąże się to w pewnym stopniu ze stosunkowo niższą aktywnością Niezatapialnej Armady w tym roku.


Styczeń
Styczeń był miesiącem, w którym zmarł David Bowie, pożegnawszy się wysoko ocenianą płytą Blackstar. A co tymczasem działo się u mnie? Po prawie sześciu latach znalazłem w szafie tureckie przyprawy, które kupiłem gdzieś na poboczu w Anatolii jako pamiątkę dla przyjaciół, a potem zgubiłem. Teraz są już po terminie ważności… ;( Prócz tego poszedłem se rekreacyjnie do chirurga.
Podobnie jak w zeszłym roku, styczeń przyniósł silną chaję na Niezatapialnej Armadzie – daleką wprawdzie pod względem natężenia od Draki z Tradycjami. Tym razem chodziło o oburz autora opka pod tetułem “Arena”, którego główny bohater był tak potwornym bucem, że aż bucometr nam się spalił.
Oto dowód, że w styczniu był śnieg.

Luty
2016 był rokiem przestępczym, luty przeto miał 29 dni. Tego wyjątkowego dnia dobiegła końca historia, która angażowała mnie od blisko czterech lat. Wybrałem się do Warszawy pospacerować se trochę oraz kupiłem se statyw fotograficzny, którego i tak nie używam.
Efendi, tu nie wolno parkować!

Marzec
Zimą i wczesną wiosną całkiem mi się zdezintegrował mój stary rower, na którym jeździłem od 2001 roku. Ponieważ chwilowo nie było mnie stać na zakup nowej masziny, postanowiłem zrealizować plan, z którym nosiłem się od czterech lat, czyli odświeżyć rower po dziadku. Sprowadziło się to do wymiany opon i montażu hamulca. Któregoś razu przy pompowaniu pompka wybuchła mi w ręku.
Tymczasem u mego teścia nieznany sprawca, zdecydowanie nie bóbr, własnymi zębami ściął drzewo w ogródku – tylko jedno i w dodatku pobielone.
"ZZR" - to znaczy, że rower wykonany w Związku Radzieckim. Tako rzecze Inżynier Kostka.

Kwiecień
Marcokwiecień przyniósł znaczne zmiany w stanie zwierzyny okołodomowej. Pod koniec marca nadeszła z Mazur smutna wiadomość, że kot Bolesław, w rodzinie od 9 lat, odszedł do przodków. Jeszcze wcześniej, zimą, stado zewnętrzne straciło dwie członkinie.
Na początku kwietnia zmieniła się za to sytuacja na działce. Z niewiadomej strony przyszła nieznana dotychczas kotka i porodziła w stajence kurniku dwoje młodych. Ojca nie stwierdzono. Początkowo planowano znaleźć im dom, ale w końcu się do nich przywiązano i zostały (choć podejrzewa się, że matka prowadzi podwójne życie i pomieszkuje gdzie indziej). Kot Ablack i Kreska rosną jak na drożdżach i w kręgach rodzinnych cieszą się statusem wręcz kultowym. Efekt uboczny był jednak taki, że Gościu się obraził i tyle go widziano.

W kwietniu też dokonałem strategicznego zakupu. Ponieważ w dziadkowemu rowerze posypała się przekładnia, nie było wyjścia: musiałem se kupić nową maszinę. Zamówiłem ją przez internety z odbiorem w sklepie, pod sklepem własnymi ręcami zmontowałem i od razu pojechałem do domu. Różnica z poprzednimi rowerami była kolosalna.
Saiko baisyko!

Maj
W mieście Cz. nastąpiły drastyczne zmiany w kursowaniu tramwajów, a to dlatego, że rozpoczęto remont przejścia podziemnego pod torowiskiem na Alei Wyzwolenia, koło dawnego “Mleczarza”. W związku z tym tramwaje zaczęły jeździć dopiero od trzeciego przystanku, na dawnej pętli przy Promenadzie Czesława Niemena (dawniej XXX-lecia PRL), ruch kołowy także uległ ograniczeniu, a ja jako rowerzysta nie mogłem już jeździć “pod tunelem”, tylko musiałem przekraczać dwupasmową jezdnię i nieczynne torowisko przez prowizoryczne zebry. W chwili pisania tych słów, to znaczy 1 stycznia roku MMXVII, remont jeszcze się nie zakończył (choć w międzyczasie wyporządkowano kilka innych kawałków dróg w mieście).
Maj stał pod znakiem wycieczek indywidualnych. Małżonka wybrała się wraz z kowerkerami do Budapesztu, a ja pojechałem do Chrocławia na Dni Fantastyki, gdzie za bardzo w program się nie wdrożyłem, ale za to spotkałem ludzi z internetów, a nawet z Norwegii.
A to nie Wrocław, jeno Radomszczańszczyzna.

Czerwiec
W czerwcu po raz pierwszy w tym roku odbyłem tradycyjną wyprawę do mazurskiego buszu, gdzie ścigałem się z dzikiem, nosiłem opał, a przed telewizorem byłem świadkiem Brexitu. Poza tym udało mi się nawiązać współpracę z pewnym niszowym wydawnictwem (nie, nie jako autor).
Takiego Niebołaza można było znaleźć w Biedronce

Lipiec
Wyskoczyłem na wycieczkę rodzinną do Toruni i Bydgoszczu, a w drodze powrotnej udało się zahaczyć jeszcze nawet o miasto The Boat. Do słynnej Kaziufaktury jednak nie zajrzałem, bo kierowca zakałapućkał się w układzie łódzkich ulic i skręcił nie w tę stronę.
Lipiec upływał pod znakiem Światowych Dni Młodzieży, więc na wszelki wypadek starałem się zostawać w domu w czasie największych tłoków. Co ciekawe, pewną ilość pielgrzymów napotkałem także w Toruniu – m.in. z Nowego Meksyku i Nowej Gwinei.
Prócz tego pojechałem na ślub dalszego kuzynostwa małżonki w Brooklynie Radomszczańskim. Duże niedopatrzenie, że nie wziąłem ze sobą sztucznego węża, który niechybnie pomógłby niektórym lokalsom na długo zapamiętać tę imprezę. Byłem zresztą na samym weselu, nie na ślubie (częściej spotyka się sytuację odwrotną). Jakieś pół godziny przed ceremonią zadzwonił do mnie w panice sąsiad z dołu: “Ależ mospanie, mnie kapie po głowie!” Musieliśmy z teściem zapakować się w samochód i co koń mechaniczny wyskoczy wracać na chatę, gdzie pękła jakaś rura, zakręcić wodę i omówić sprawę z blokowym hydraulikiem. Kiedy wróciliśmy na wieś, nabożeństwo ślubne już dobiegało końca. Strach pomyśleć, co by było, gdyby to żeniło się kuzynostwo z Kanady…
"Tu byłem. Jerzy Kędziora"

Sierpień

Drugi miesiąc wakacyjny spędziłem częściowo na Wolinie, z okazjonalnymi wypadami na Uznam. Zdarzyło mi się też zajrzeć do Reichu, a przy okazji kupiłem sobie wypasione kapturu oraz indyjską koszulę do kolan.
Kosplej

Wrzesień
W tym miesiącu wszystko płynęło całkiem normalnie. Do nielicznych istotnych zdarzeń należał drugi wyjazd na spacer do Warszawy. Na rowerze jeździłem tak często, że po pewnym czasie w komunikacji miejskiej czułem się nie na swoim miejscu. Dostrzegłem też w mieście Cz. ludzi rzucających jajami w kapitalizm.
Natomiast na Armadzie Waazona pojawiła się analiza utworu wyjątkowej urody, jakim był straszliwy fanfik do “Lalki”, opowiadający dalsze dzieje Wokulskiego, który po swojej rzekomej śmierci pod ruiną zrobił majątek w Anglii i teraz funkcjonuje jako lord Golden – a biorąc pod uwagę jego zachowanie, należałby mu się raczej ustanowiony przez niezrównaną Marguerite tytuł księcia Bucichama. W pakiecie Henryk Szlangbaun (sic!) oraz Izabela jęcząca do rana.
蛤噴凝 (Há pēn níng)


Październik
Wydarzeniami, które wstrząsnęły krajem, były ogólnopolski strajk kobiet oraz Czarny Protest, powszechnie zresztą w internetach utożsamiane, czego skutkiem są flejmy pt. “kto był prawdziwym tró organizatorem”. Wiadomo jedno: była moc, a symbolu parasolki akurat nikt nie wymyślił, bo zrodził się spontanicznie i z potrzeby chwili – owego dnia konkretnie lało.
W międzyczasie wybraliśmy się z małżonką do Krakowa, wymieniliśmy w domu parę oknów, zgubiliśmy szalik i znowu poszliśmy rekreacyjnie (my, BW) do chirurga.
But z diodą świecącą przy nacisku - Chruszczow marzyłby o takim.

Listopad
Drugi raz pojechałem na Mazuty i znów byłem tam świadkiem bulwersującego wydarzenia potylicznego w postaci wyboru Donalda Trumpa na prezydenta US of A. Poza tym pracowałem.
To nie "Patolodzy na Klatce", to ciasto z jagodami

Grudzień
Grudzień upływał pod znakiem przygotowań do okresu bożonarodzeniowo-noworocznego i robienia jednej roboty za drugą. W drugi dzień świąt byłem na mszy na Jasnej Górze; młody ojciec (zakonny, rzecz jasna) odstawił kazanie, jakiego dawno nie słyszałem Przy okazji dnia św. Szczepana zaserwował nam sporo eschatologii, suto doprawionej własnymi przemyśleniami, z ogólnym wnioskiem, że to całe męczeństwo to w sumie fajna sprawa, Rozbrajająco przyznał: “gdybym miał do wyboru kulkę w łeb albo 40 lat ascezy, tobym wybrał kulkę w łeb”. Zacząłem się poważnie zastanawiać, co oni za ziółka uprawiają w swoim klasztornym ogrodzie.

Piosenkę roku tradycyjnie trudno wybrać, ale przyjmijmy, że było nią Seek And Destroy The Stooges, które już tu wcześniej nazwałem "archetypicznym czadem". I’m a street-walking cheetah with a heart full of napalm… Linku nie będzie, bo nie mogę znaleźć wykonania, które by mi odpowiadało. Był jeden niezły kower, ale to nie to samo.

Słowo roku: “syfistwo”.

Borys Jancyn na swym pasterunku