W
ostatnim czasie przyszło mi do głowy obejrzeć se na Jutubie co
kuriozalniejsze występy z przesłuchań do programów talentowych
typu X-Factor czy Mam talent. Przy czym nie ciągnie
mnie do polskich produkcji tego typu. Ongiś miałem fazę na
programy amerykańskie lub brytyjskie, teraz postanowiłem zapoznać
się z wersją ukraińską, czyli Ukrajina maje tałant – dyplom z Kultury Rosji i Narodów
Sąsiednich zobowiązuje.
Należy postawić sobie pytanie: po co to oglądam?
Najłatwiej odpowiedzieć, że dla tzw. funu, ale to nie jest cała
prawda. Łatwo bowiem sprowadzić recepcję takich programów do
prymitywnej beki z występującego typa, ja natomiast, cóż, na
większość kandydatów patrzę z życzliwością (są wyjątki).
W końcu brak kompetencji w jakiejś jednej określonej
dziedzinie nie czyni człowieka od razu całościowo głupim. Skupiam
się więc na walorze (anty)artystycznym, zgodnie z hasłem
postprymitywistów: “nawet zły artysta ma prawo żyć i tworzyć,
a każdy odbiorca ma prawo go zjechać lub nie”. Jest to także
okazja, by zmierzyć się z zawyżoną samooceną własnych zdolności
wokalnych (na zasadzie: “a czy ja bym w tym miejscu też nie uciął
koguta?”) i odnotowanie, jakie błędy najczęściej się popełnia.
A tak w ogóle program jest zwierciadłem, w którym odbija się
społeczeństwo. Kogóż tam nie ma: uczniowie, studentki, emeryci,
ochroniarze, urzędniczki, ślusarze, gospodynie domowe, spawacze,
biznesmeni i bezrobotni… Jedni chcą się tylko pokazać w
telewizji, inni są święcie przekonani, że naprawdę mają talent,
jeszcze inni na nic konkretnego nie liczą, po prostu zamierzają
przeżyć jakąś przygodę. Wielu jednak uczestnikom entuzjazmu i
chęci nie brakuje, a nawet mają ich więcej niż talentu.
Obejrzałem
sobie wyimki z pierwszych czterech sezonów, emitowanych w latach
2009-2012. Tego typu antologie “prikolnych nomierow” (starałem
się omijać nagranie, jeżeli tytuł zawierał określenia
wartościujące typu “debiły”) wrzucane były potem na Youtube
przez różnych userów i w różnej jakości, więc skupiłem się
na trzech zestawach godzinnych i jednym półgodzinnym. W tym
ostatnim, z IV sezonu, zetknąłem się też ze specyficznym signumem
temporisem w postaci informacji w zamykanym oknie: “Imigracja do
Europy, obywatelstwo Węgier – informacja pod spodem filmu”.
Kandydatów na talenty oceniało trzyosobowe jury,
władające straszliwą mocą wciśnięcia czerwonego przycisku,
oznaczającego “wystarczy”. Tworzyli je: Ihor Kondratiuk, weteran
prowadzenia teleturniejów (od 1985), sprawiający wrażenie
najbardziej zblazowanego, dziennikarka Sława Frołowa, która bardzo
fotogenicznie wyraża zdumienie, szok i zażenowanie, oraz łysy
choreograf Wład Jama, najbardziej tolerancyjny/wytrzymały –
zazwyczaj nażymał knopkę jako ostatni. Wszyscy troje są bardzo
wstydliwi, przy “odważniejszych” uczestnikach odwracają wzrok
albo zasłaniają twarze notatkami, a gdy jedna tancorka z IV sezonu
na koniec numeru zaprezentowała części niesforne (przez rajstopy,
but still), Wład schował się pod stołem.
Interesująca jest kwestia językowa, swego rodzaju
ilustracja ukraińskiej dwujęzyczności. Spośród jurorów Ihor
mówi po ukraińsku, pozostała dwójka po rosyjsku, kandydaci na
talent są tacy i owacy, zaś wszyscy doskonale się nawzajem
rozumieją. Nie jest rzadkością sytuacja, gdy wykonawca mówi po
ukraińsku, a śpiewa po rosyjsku, jurorzy zadają mu pytania w
języku rosyjskim, zaś komentarz z offu i napisy są po ukraińsku.
Uczestnicy zazwyczaj śpiewają, w drugiej kolejności
tańczą, niektórzy śpiewają i tańczą. Dość rzadko grają na
jakimś instrumencie, nawet na byle gitarze. Do ewenementów należał
Andriej, facet w średnim wieku i rockerskim imażu (długie włosy,
kamizela, bandana, ciemne okulary), który szatkował na bałabajce
Ty ż mene pidmanuła oraz Hotel California, ten
ostatni śpiewany “po norwesku”. Przez cały swój występ nawet
nie widział jurorów, będąc przekonan, że siedzą na balkonie.
Gdyby tak chociaż bałałajkę miał nastrojoną…
W kategorii tanecznej stosunkowo najczęściej zdarzały
się sceny gorszące, połączone z – czasami bardziej niż
sugerowaną – ikonografią średniowiecza. Kontrast dla nich
stanowiła 53-letnia bezrobotna Swietłana, podająca się za
reinkarnację Isadory Duncan. Ubrana w rurki, biały cwiter w czarne
wzorki oraz czerwony szal, wykonała własny układ do Wagnerowskiego
“Cwałuwalkirii”, niezupełnie robiący wrażenie. Na
krytykę odpowiedziała, że ona nie balerina, a filozof, i że ona
tu stańcowała swoją filozofię życia. Hojotoho!
Do rzadszych form aktywności należały działania
komediowe (choćby sobowtór Julii Tymoszenko), występy
iluzjonistyczne, a także pokazy z udziałem zwierzętów. Te
ostatnie oglądałem z przykrością, bo to niepotrzebne stresowanie
fauny, jednak kiedy pojawiła się treserka kotów, której występ w
dużej mierze polegał na łapaniu kotów spaprykowywujących w te
pędy za kulisy, nie mogłem oprzeć się poczuciu Schadenfreude
– wobec treserki, rzecz jasna. Kto próbuje tresować koty, ten w
końcu wyStresuje – je albo sam się!
Dominowały wszakże popisy wokalne. Sam śpiew
niektórym nie wystarcza – wzbogacają go o dodatkowe elementy i
śpiewają z zamkniętymi ustami albo wisząc głową w dół. Co
prawda w tym ostatnim przypadku facet śpiewał na tyle dobrze, że
miałby spore szanse, gdyby nawet nie wisiał, i zresztą jury
przepuściło go ze względu na śpiew, a nie na zwis.
Nie miał takich szans 26-letni kierowca Aleksander,
wykonywujący piosenkę Borisa Mojsiejewa Gołubaja łuna.
Chłopak nie miał słuchu i zamiast śpiewać, po prostu recytował.
Trema żarła go tak potwornie, że nie sposób było nie współczuć,
widząc jego przerażone spojrzenie i drżącą rękę z mikrofonem.
Do tego pomylił tekst, a w pewnym nawet momencie obsunął mu się
akcent. Doszło do tego, że sami jurorzy zaczęli mu pomagać,
poddając rytm. Aleksander powrócił w trzecim sezonie, gdzie nadal
nie był dobrym śpiewakiem, ale przynajmniej tak się już nie
stresował.
Nie wiem, jak to było w polskim Mam talent czy wersjach
anglosaskich, ale w wersji ukraińskiej stosunkowo sporo wykonawców
prezentowało własne, napisane przez siebie piosenki, o treści
zazwyczaj dość banalnej, z częstochowskimi rymami itp. Niektórzy
próbowali się podlizać żyrorom, pisząc piosenki na ich temat lub
robiąc dla nich striptis.
Do najbardziej pamiętnych przypadków należał Maksym Doszi z Odessy,
uprawiający, jak się przechwalał,
“ekspierimientalno-altiernatiwnyj rep” połączony z mieszaniem
języków rosyjskiego i angielskiego. Choć zupełnie nie kumalski
hip-hopu, słyszałem przecież, że to cienizna. Sam wykonuwacz nie
był wobec siebie tak krytyczny. Wykłócał się z jurorami,
zarzucając im, że nie rozumieją jego geniuszu, a na koniec,
odchodząc za kulisy, rzucił groźnie: “Ja tu jeszcze wrócę!”.
Istotnie, w trzecim sezonie Maks pojawił się znowu, tym razem
brodaty i w łososiowej koszuli, a kiedy ani publika, ani jurorzy nie
padli wszyscy czołem jednym kołem, odstawił pokaz bucery, nazwał
Kondratiuka sprzedajnym i zapowiedział, że w 2017 roku będzie już
śpiewał z Lady Gagą, o ile ona dożyje. Kiedy go zguglałem,
okazało się, że chłopina, znany także pod pseudonimem
artystycznym Cruel Addict (który sam na własne potrzeby tłumaczy
jako “Żestokij Wlijatiel”), jest w runetach swoistym
bekocelebrytą, w dużym skrócie – ichniejszym odpowiednikiem
Lecha Rocha Pawlaka, tylko bardziej hardkorowym, być może
wymagającym specjalistycznej pomocy.
Moim faworytem pozostaje lecz 37-letni ślusarz Dmitrij z Krzywego Rogu,
który wystapił w stroju piłkarskim i zaprezentował “piosenkę”
własnego autorstwa, pod nieskomplikowanym tytułem “Dynamo Kijew –
sztanga!”. Był to ciekawy w swym prymitywiźmie przykład muzyki
naiwnej, z pozbawionym większej struktury skandowaniem zamiast
śpiewu oraz akompaniamentem nietrzymającym się żadnej tonacji
(przypuszczalnie sam byłbym w stanie coś takiego ulepić na swoim
synciaku Casio, którego z piętnaście lat nie używałem). Dla
jurorów było to doświadczenie tak wstrząsające, że Sława i
Ihor wcisnęli guzik równocześnie. Za to Wład skomentował: “Sala
mnie zaraz zabije, ale… mnie się podobało!”
Mamy
już za sobą trzy tygodnie roku 2017, a moje płytowe refleksyje
ciągle jeszcze trzymają się roku poprzedniego. Tendencja nabywania
płyt zespołów z udziałem braci utrzymała się przez lato, ale
nie do tego się ograniczałem.
Blue
Öyster Cult, Fire of Unknown Origin, 1981
Blue Öyster Cult
należy do tych kapel, które jakoś w Polsce nie przebiły się do
szerszej świadomości, podczas gdy na Zachodzie (zwłaszcza w USA)
mają status klasyki. To zresztą właśnie ona wprowadziła umlaut
do heavymetalowego panoplium, a za jej przykładem poszli tacy
wykonawcy jak Motörhead, Mötley Crüe czy Queensrÿche.
Nagrywająca od 1972
r. grupa z Long Island zasłynęła utworami łączącymi smutne
melodie ze sporą dynamiką, jak słynne Don’t Fear the Reaper,
listopadowa pieśń wszechczasów, ale potrafiła także porządnie
przywalić, jak w utworze Godzilla – nic dziwnego, że
doszło w końcu do wspólnej trasy z Black Sabbath pod nazwą “Black
and Blue”. Do charakterystycznych cech zespołu należały też
elementy psychodelii oraz ekscentryczne teksty, często pisane przez
ludzi z zewnątrz i często fantastyczne (w sensie tematyki).
W lata 80. Sekta
Błękitnej Ostrygi weszła z mniejszym hukiem, niż oczekiwała, bo
wcale niezły album Cultösaurus Erectus miał rozczarowujące
wyniki sprzedaży. Już po roku liderzy grupy, śpiewający
gitarzyści Eric Bloom i Buck Dharma, odrobili stratę z nawiązką.
Fire of Unknown Origin kryje bowiem jeden z największych
hitów zespołu – Burnin’ for You. Motoryczny rytm, rzewna
zwrotka, niezwykle chwytliwy refren, syntezatory w tle i melodyjna
solówka wyniosły Ostrygę znów na listy przebojów. Dla mnie
natomiast Burnin’ for You stało się hitem wakacji 2012, a
może i całego roku, oraz soundtrackiem odradzającej się weny
literackiej.
Ale co jeszcze
słychać na albumie? Powyższy hit był tu jedną z dwóch piosenek
śpiewanych przez Bucka Dharmę, resztę materiału zdominował
Bloom. Prócz obu liderów zespół współtworzyli: zmarły w 2013
r. klawiszowiec Allen Lanier oraz kolejni już w tym roku bracia –
Joe i Albert Bouchardowie (z których pierwszy śpiewa pół
piosenki). Styl na całym albumie jest w miarę jednolity, a Burnin’
for You to po prostu jego najgęstsza kwintesencja.
Skoro mówimy o
latach 80., to często słychać signuma temporisa w postaci
syntezatorów. Wraz z basem napędzają one szybki After Dark.
Budują też futurystyczno-niepokojący nastrój utrzymanego w
marszowym tempie utworu Veteran of the Psychic Wars ze słowami
słynnego fantasty Michaela Moorcocka, który zresztą kilka lat
wcześniej napisał tekst pod podobnym tytułem dla grupy Hawkwind.
Skoro mowa o zewnętrznych autorach, to dla tytułowego Fire of
Unknown Origin słowa dostarczyła sama Patti Smith. Dwie
piosenki, w tym Heavy Metal (Black and Silver), z zadziornym
riffem i świdrująco wysokimi zaśpiewami w refrenie, powstały z
myślą o słynnym filmie animowanym Heavy Metal, lecz
producenci ich nie przyjęli (bo w jednej były spoilery) i zamiast
tego wzięli Veterana.
Do ulubionych
punktów, poza wiadomym przebojem, zaliczam Sole Survivor –
rozpoczyna się motywem na basie, a potem znów mamy zapamiętywalny
refren, w którym głos Blooma wzmacnia gościnny żeński wokal. W
równie melancholijnym Joan Crawford Allen Lanier daje czadu
na fortepianie – zaczyna od quasi-klasycznej zmyłki, po czym
wprowadza kolejną wzorcową piosenkę Blue Öyster Cult. Joan
Crawford has risen from her grave… Po takiej kulminacji drugi
utwór śpiewany przez Dharmę, senno-niepokojący Don’t Turn
Your Back oparty na współbrzmieniu basu i syntetyzera, trochę
rozczarowuje jako finał, choć może grałby lepiej w innym miejscu
płyty.
The
Velvet Underground, Loaded, 1970
Przez
długi czas Velvet Underground był dla mnie zespołem jednej płyty
– tej z bananem Andy’ego Warhola i z Nico. Choć w epoce debiut
Lou Reeda i towarzyszy marnie się sprzedawał, to jego wpływ na
muzykę rockową był ogromny. Jak głosi popularna hiperbola, w
tamtych czasach sprzedano mało egzemplarzy albumu, ale za to każdy,
kto go kupił, założył własny zespół.
Ale!
Po debiucie Aksamitne Metro wydało jeszcze trzy regularne albumy.
Loaded, okładka którego faktycznie przedstawia wejście do
stacji metra, jest ostatnim z nich. W zespole nie było już
utalentowanego basisty, klawiszowca i altowiolisty Johna Cale’a,
którego zastąpił Doug Yule (choć ten nie grał na altówce).
Perkusistka Maureen Tucker poszła tymczasem na macierzyński i choć
w opisie płyty jest uwzględniona, to jednak nie bębni –
zastępuje ją trochę Yule, trochę jego brat Billy (później
etatowy perkusista zespołu), a czasem ktoś jeszcze inny.
Wytwórnia
żądała, aby Velvet Underground wreszcie zaczął nagrywać hity. W
rezultacie powstał album w zamierzeniu przebojowy, który… nie
dostał się na listy przebojów. Cały Reed! Faktem jest, że można
przeżyć pewien szok. Velvet na Loaded zupełnie nie jest
szorstki, nie ma tych zgrzytów i kakofonii, które przewróciły
rocka rzycią do góry. Co prawda i na “bananie” zdarzały się
łagodniejsze momenty, całą płytę rozpoczynało nastrojowe
Sunday Morning – na Loaded otwieraczem jest Who Loves
the Sun, w gruncie rzeczy nie taki odległy od tamtej stylistyki.
Tylko że salwa burtowa, która następuje po nim, jest słabsza niż
I’m Waiting for a Man. Ale w kontekście płyty
wystarczająco mocna, bo numer drugi to klasyk Reeda, Sweet Jane,
opowieść o tym, jak niektórzy wolą stabilizację od
rockandrollowego stylu zycia. Kłopot z Reedem polega na tym, że nie
chciał on jednej piosenki dwa razy zaśpiewać tak samo, a ja
przyzwyczajam się zwykle do tej wersji, którą poznałem najpierw.
W oryginale Sweet Jane trudno mi było się przekonać do
“sixtiesowej” aranżacji, mając w pamięci powstałą kilka lat
później hardrockową wersję solową Reeda. Po Sweet Jane
mamy jeszcze inny klasyk tego artysty pod nieskomplikowanym tytułem
Rock & Roll – to z kolei rzecz o dziewczynie, której
życie ocalił rock and roll. Miała na imię Jenny, a nie Jane, mimo
to utwór po wielu latach zainspirował nazwę zespołu Jane’s
Addiction.
A
reszta? Melodyjne, sprawnie zaaranżowane piosenki. Dziś brzmi to
wprawdzie – w odróżnieniu od debiutu – trochę passé,
przydałoby się trochę pazura nie tylko w tekstach. Elementem
najbardziej niepokornym muzycznie pozostaje dyletancka maniera
wokalna Lou Reeda. W Cool It Down przechodzi on nawet samego
siebie, balansując na cienkiej linii dzielącej śpiew od
fałszowania i momentami wpadając w groteskowy quasi-falset, a w
Head Held High chrypi. Łagodniej robi się wtedy, gdy za
mikrofon chwyta Doug Yule, jak w I Found a Reason, a w
refrenie Lonesome Cowboy Bill wydaje on z siebie country’owate
półjodłowanie. Najbardziej “velvetowo” hałaśliwy pozostaje
Train Round the Bend, choć w porównaniu z debiutem to i tak
easy listening. Na finał zespół zaproponował zaś Oh! Sweet
Nuthin’, łagodny brzmieniowo, ale trwający siedem i pół
minuty i przyozdobiony solówkami.
Dodajmy,
że dysponuję wydaniem zremasteryzowanym z 2015 r. Zawiera ono
cztery bonusy, w tym I’m Sticking with You, gdzie w końcu
słyszymy Maureen Tucker… ale śpiewającą. Jest też wzbogacona
orkiestrą i organami wersja Ocean, utworu nagranego nieco
wcześniej. I Love You to trudna w słuchaniu piosenka ze
zgrzytliwą gitarą i powywającym Reedem, czyli mniej więcej to,
“za co go kochamy”. Dla kontrastu, organowo-smyczkowe Ride
Into the Sun ze śpiewem Yule’a kojarzy się momentami wręcz z
Procol Harum. Wszystko to są odrzuty z sesji nagraniowej, które w
1969 r. się nie zmieściły na winylu. Co się zaś tyczy
zasadniczej części albumu, to warto dodać, że Sweet Jane i
Rock & Roll występują tu w pełnych wersjach, podczas
gdy w wydaniu oryginalnym zostały bandycko skrócone przez
wytwórnię.
Billy
Idol, Rebel Yell, 1983
Jest
to jeden z albumów, które w czasach licealnych poznałem do połowy
w audycji “Pół Perfekcyjnej Płyty” w Trójce, a dopiero teraz
udało mi się go zdobyć.
Kariera artysty
znanego jako Billy Idol zaczęła się od zwymyślania muzyków Led
Zeppelin pod salą prób pod koniec lat 70. Był wówczas wokalistą
punkowej grupy Generation X. Prawdziwą sławę zyskała mu jednak
muzyka, od której każdy Prawdziwy Punk złapałby się za głowę:
potwornie komercyjna i przebojowa, wręcz personifikacja lat
osiemdziesiątych. Po pierwszej płycie, zawierającej hit White
Wedding, w 1983 roku nadszedł czas na kolejną, jeszcze lepszą.
Zespół
akompaniujący tu Idolowi nie zawiera szczególnie sławnych nazwisk.
Wyjątek stanowi współautor niemal całego repertuaru i stały
współpracownik wokalisty, wirtuoz gitary Steve Stevens, znany
choćby z tematu z filmu Top Gun. Poza tym grał m.in. u
Michaela Jacksona (ale to już później), a w latach 90.
współtworzył fusionową supergrupę z Terrym Bozzio i Tonym
Levinem. Jak zwykle, zwracam uwagę na basistę – bliżej mi
nieznany Steve Webster dudni elegancko w prawie każdym utworze. A
skoro tak ważną rolę odgrywają syntezatory, wypada wspomnieć, że
zagrała na nich sesyjna keyboardzistka Judi Dozier. Składu dopełnia
perkusista Thommy Price, który później przewinął się jakoś
przez Blue Öyster Cult.
Trochę mam problem
z jednoznacznym zakwalifikowaniem gatunkowym Rebel Yell. Jak
na punk – zbyt wyrafinowane. Jak na new romantic – za dużo
ostrych gitar i zbyt niesforny wokal. Jak na hard rocka – za dużo
syntezatorów. Gdybym chciał być złośliwy, tobym nazwał muzykę
Idola “fashion punkiem”, ale nie chcę, bo fajne to jest.
Tytułowy
Rebel Yell to niewątpliwy przebój – dynamiczny,
motoryczny, z gitarowo-syntezatorowym brzmieniem i
charakterystycznym, nieco zachrypniętym barytonem Idola, kryjącym w
sobie jakieś zmysłowe alikwoty. Stevens również wycina porządne
solo. Tytuł nie pochodzi bezpośrednio od konfederackiego okrzyku
bojowego, jeno od markowego burbona, ale artyście spodobało się po
prostu samo brzmienie frazy “rebel yell”; piosenka, najwyraźniej,
mówi o jakichś sprawach damsko-męskich.
W
gruncie rzeczy prawie każdy utwór jest tu skrojony w taki sposób,
żeby wpadał w ucho, bardzo też pieczołowicie wyprodukowany, choć
z dzisiejszej perspektywy ówczesna elektronika może się wydawać
mocno passé (dla niektórych, wręcz przeciwnie, wintaziowa). Idol
czasem bywa zadziorny, a czasem melancholijny. Do moich ulubionych
fragmentów należy Catch My Fall z seksafonem oraz Blue
Highway, gdzie szybkość połączono z nieco bardziej nastrojową
melodią. Kilka utworów utrzymano w średnich tempach, jak hitowy
Flesh for Fantasy. Spośród ballad sensu stricto wyróżnia
się kolejny przebój – Eyes Without a Face. W refrenie
tytuł jest dośpiewywany żeńskim głosem po francusku (inspiracja
Peterem Gabrielem?) – głos daje dziewczyna Idola, aktorka i
wokalistka Perri Lister. Na finał Idol rzuca The Dead Next Door,
całkiem już spokojną i w zasadzie, bez perkusji.
Warto
wspomnieć, że do wszystkich czterech singli z płyty nakręcono
teledyski, bardzo popularne w MTV, medium wówczas ogromnie
wpływowym.
Wydanie,
którym dysponuję, zawiera pięć bonusów, odrzutów z sesji
nagraniowej. Cztery z nich to alternatywne wersje utworów z albumu
(i to tych najlepszych), a piąta to rokendrolowy Motorbikin’
Chrisa Speddinga.
Cradle
of Filth, Cruelty and the Beast, 1998
Przyszła pora na
coś blackmetalowego. Do popularnego polskiego produktu eksportowego,
jakim jest Behemoth, się chyba już nie przekonam się, za to
angielscy miłośnicy horrorów są bodaj jedynym zespołem tego
nurtu, których lubie se regularnie włączyć.
Jedni uważają
“Kredki” za klasyków gatunku, inni – głównie blackmetalowi
ortodoksi – za ostatnich wyprzedańców, tworzących “muzykę dla
zakochanych nastolatków”, krótko mówiąc – za kindermetal.
Dotąd wystarczała mi ich późniejsza płyta, Damnation and a
Day z 2003 roku, concept-album o upadku Lucyfera, nagrany
z budapeszteńską orkiestrą filmową i chórem, ale kiedy
zobaczyłem Cruelty w przystępnej cenie, postanowiłem kupić
też. W końcu to ich bodaj najsłynniejsza płyta.
Na okładce widzimy
pannę w wannie. Wannie pełnej krwi. Z czym nam się to kojarzy?
Cruelty and the Beast też jest concept-albumem, opowiadającym
historię Elżbiety Batory, “krwawej agrafki” znanej choćby z
powieści Jožo Nižnanskiego Pani na Czachticach. Nie było
to ostatnie podejście kapeli do tematu historycznych zwyrodnialców
– znacznie później powstał album Godspeed on the Devil’s
Thunder, poświęcony XV-wiecznemu seryjnemu mordercy, baronowi
Gillesowi de Rais. Oczywiście ze sporą dozą licencji poetyki.
Zespół ma styl na
tyle jednorodny, że może się wydawać monotonny (dlatego jest to
muzyka, której nie słucham zbyt często). Z grubsza biorąc –
bezlitosna młócka gitarowo-perkusyjna z bardziej niż wydatną
pomocą podniosłych partii klawiszowych, a często wręcz
orkiestrowych. Wokalista Dani Filth czasem sięga po growling,
przeważnie jednak posługuje się tzw. wokalem blackowym, czyli
wypruwającym trzewia skrzeczeniem. Nie boi się przy tym
wielopoziomowych nakładek. Od czasu do czasu pojawia się żeńska
recytacja lub partie sopranowe, które zapewnia Sarah Jezebel Deva.
Pomimo ogólnej
monotonii gitary i klawisze brzmią dość melodyjnie (gdyby nie to,
zepsół by mnie nie zainteresował). Taki np. Cruelty Brought
Thee Orchids wykorzystuje momentami galopujący rytm niczym z
klasycznego heavy metalu. Urozmaicanie materiału polega także na
zmianach tempa, i tak obuch Beneath the Howling Stars zostaje
w pewnej chwili przełamany wolniejszym segmentem, w którym
podziwiamy organy klawiszowca Lectera. Brzmienia quasi-symfoniczne
często ubarwiają płytę: można tu wymienić uwerturę Once
Upon Atrocity oraz interludium Venus in Fear, gdzie na tle
podniosłej orkiestracji słychać jakieś przerażone wrzaski oraz
jęki, trudno powiedzieć, agonii czy koitusu.
Teksty utworów są
ogólnie niezrozumiałe za sprawą charakteru partii wokalnych, więc
jeśli ktoś chce zapoznać się z materią tekstową, raczej będzie
zmuszony sięgnąć do książeczki. Nie ma tu satanizmu sensu
stricto, jest natomiast typowe dla Cradle połączenie makabry i
erotyki, a że Dani Filth, ów markiz przesad, lubi przy tym zabawić
się językiem, więc mamy i tytułową grę słowną, i “wargasm”,
i informację, że specjalność Lectera to “unbiblical chords”.
Oprócz samych tekstów książeczka zawiera zdjęcia muzyków
połączone z krótkimi charakterystykami ich perwersyjnych upodobań,
do których D.A.F. de Sade stylistycznie nie ma startu.
Nie jest to muzyka
do zanucenia, jednak w sam raz wypada jako soundtrack jakiejś bardzo
mrocznej historii.
The
Smiths, The Queen Is Dead, 1986
Kolejny album, który
poznałem dzięki audycji “Pół Perfekcyjnej Płyty”. Po
kilkunastu latach udało mi się zdobyć czwartą płytę
brytyjskiego zepsołu, który miał wielki wpływ na “mniej
hałaśliwe” odmiany rocka.
Głównym
bohaterem jest tu wokalista Morrissey. Ogromne kontrowersje budziło
w tamtych czasach jego życie seksualne, a mianowicie fakt, że
bardzo niewiele było o nim wiadomo. Jakby tego było mało, przez
lata zarzucano Morrisseyowi sympatie skrajnie prawicowe, fascynację
przemocą, a nawet aluzje pedofilskie w jednym z tekstów z pierwszej
płyty (to akurat wysoce naciągane). Artysta jest też radykalnym
wegetarianinem, w rodzaju tych, których prawicowa memetyka uważa za
reprezentatywnych dla całej grupy, a kromie tego, jak wskazują
relacje z jego koncertów, narcyzem o egu, przy którym blednie Kanye
West, i potrafi strzelać atomowe fochy. Ale skupmy się na muzyce.
Drugą
co do ważności postacią w The Smiths był Johnny Marr, gitarzysta.
Na The Queen Is Dead aranżował również orkiestracje
(podobno głównie syntetyczne, choć w opisie płyty stoi “The
Hated Salford Ensemble”). Sekcję rytmiczną stanowili: Andy Rourke
(bas) i Mike Joyce (perkusja), ci dwaj mniej znani, którzy po
rozpadzie “Kowalskich” także nie ściągali na siebie światła
jupiterów, podczas gdy Morrissey rozpoczął udaną karierę solową,
a Marr realizował się m.in. w duecie Electronic z Bernardem
Sumnerem, weteranem Joy Division i New Order.
Podstawę
większości utworów stanowi rozedrgana, mandolinowato brzmiąca
gitara, doskonale współbrzmiąca ze zbolałym barytonem Morrisseya.
Płyta jest ogólnie melancholijna, czy mówimy o utworach w wolnym
tempie (I Know It’s Over), czy dynamiczniejszych. Melodii
nie brakuje, zwłaszcza na drugiej połowie płyty (choć może po
prostu ja ją tak odbieram, bo tę połowę lepiej znam). Sporo tu
romantyzmu, jak w jednym z największych hitów grupy, wzbogaconym
smyczkami There Is a Light That Never Goes Out, w którym
podmiot liryczny wyznaje bliskiej osobie, że zaszczytem byłoby dlań
zginąć razem z nią w zderzeniu z piętrowym autobusem albo
10-tonową ciężarówką. Ciekawe, czy gdyby z naprzeciwka pędził
mały fiat albo sobakorożec, Morrissey także by śpiewał “the
privilege is mine”.
Tytułowy The
Queen Is Dead, rozpoczynający się od fragmentu musichallowej piosenki Take Me Back to Dear Old Blighty z czasów I
wojny światowej, nieco mnie rozczarował – mniej melodyjny, za to
bardziej rozciągnięty w stosunku do reszty materiału. Na domiar
złego utwór ten, wiele lat temu, poznałem najpierw w wersji The
Ukrainians, więc mimowolnie nucę: Czy poczaw ja, czy skinczyw
ja… Vicar in a Tutu brzmi troszeczkę jakby pod country.
W Bigmouth Strikes Again słychać w tle wysoki żeński
śpiew. Według opisu na okładce wokalistę wsparła tu niejaka Ann
Coates. W rzeczywistości jest to przyspieszony głos samego
Morrisseya, a personalia rzekomej śpiewaczki to aluzja do jednej z
dzielnic Manchesteru.
Na
finał pozostaje Some Girls Are Bigger Than Others z
lakonicznym, dość chyba frywolnym tekstem. Po kilku pierwszych
taktach utwór zostaje na moment wyciszony. To nie kwestia
wybrakowanego egzemplarza, jeno celowy efekt.
Helloween,
Unarmed – Best of 25th Anniversary,
2010
Niedługo po
Hallowe’en kupiłem sobie płytę zespołu Helloween. Gdyby ktoś
się zżymał na promowanie kultury amerykańskiej, należy się
wyjaśnienie, że Helloween to grupa niemiecka, jeden z filarów
sceny heavymetalowej w RFN. Podczas gdy taki Accept stawiał na
brzmienie szorstkie i brutalne, Michael Weikath i koledzy, inspirując
się Iron Maiden, skierowali się ku większej melodyjności.
Galopujące tempa, chwytliwe melodie, wysoko śpiewający wokalista,
tematyka fantasy – praktycznie rzecz biorąc, położyli podwaliny
pod styl zwany power metalem, który do tej pory w Niemcach ma się
nieźle (Running Wild, Blind Guardian, Edguy, ale też Gamma Ray,
Unisonic i Masterplan – zespoły założone przez byłych członków
Helloween).
Jak łatwo się
domyślić, Unarmed to zbiór największych przebojów grupy,
wydany z okazji jej 25-lecia. Zaraz, ale przecież ja nie uznaję
składanek?! Odpowiedź jest prosta: Helloween nie ograniczył się
do wyciągnięcia piosenek z odpowiednich albumów i postanowił
nagrać je na nowo, w wersjach odmiennych od oryginałów. Grupa
zawsze sprawiała wrażenie obdarzonej poczuciem humoru i dalekiej od
heavymetalowego doktrynerstwa, na Unarmed zaś po prostu…
odrzuca metal. Już otwierający Dr. Stein, jeden z
największych hitów grupy, zamiast na riffie gitarowym opiera się
na sekcji dętej, wybrzmiewa też solo saksofonu. Future World
pozostaje dynamiczne, ale z metalu przepoczwarzyło się w pop rock
(Fury in the Slaughterhouse cy cuś…?) Gitara elektryczna gra riff
w wersji złagodzonej, fundament brzmienia stanowią akuśtyki, Andi
Deris też unika wokalnych górek. Z dynamicznych utworów fajnie
wypada gwizdany Perfect Gentleman oraz I Want Out, w
którym do głównego riffu zaangażowano chór chłopięcy.
Słabszym punktem
okazuje się za to Eagle Fly Free: z wzorcowej powermetalowej
galopady z porywającym refrenem muzycy zrobili cukierkową
akustyczną balladę, gdzie wokalista śpiewa w duecie z niejaką
Harriet Ohlsson. Jako ćwiczenie teoretyczne – dobry pomysł, ale w
praktyce nieciekawe. W pierwszym odruchu bym to aranżował bardziej
w stylu ballad Manowar, z rypnięciem orkiestry symfonicznej, no ale
założenie miało być “tym razem bez metalu”. Jeśli komu mało
epicznego patosu, spokojnie zapewni go The Keeper’s Trilogy,
17-minutowa antologia z tryptyku Keeper of the Seven Keys, z
udziałem Praskiej Orkiestry Symfonicznej i chóru.
Orkiestrę słychać
też w If I Could Fly (utworze już pierwotnie dość
łagodnym, ale tym razem zdjęto z niego przesterowane gitary, za to
dodano jazzujące solo fortepianu) czy w finałowej balladzie A
Tale That Wasn’t Right, która jednak już okazała się dla
mnie nadmiernie przesłodzona. Ogólnie ballady wypadają mniej
ciekawie niż bardziej skoczna część płyty, ale wyróżniają się
spośród nich dwie. Where the Rain Grows to najlepsza
pościelówa w zestawie, przywołująca ducha niekłamanych mistrzów
niemieckiej ballady rockowej – Scorpions; co najciekawsze, w
pierwotnej wersji utwór był czadem. Inne były już w oryginale
balladami, a teraz tylko przeszły demetalizację. Forever &
One jedzie fortepianem i żeby nie głos Derisa, to można by
pomyśleć, że to Chris de Burgh.
Nie
jest to płyta, od której bym polecał zaczynać poznawanie
Helloween, właśnie dlatego, że największe hity zespołu brzmią
tu zupełnie niereprezentatywnie dla jego stylu. Za to Unarmed
przekonuje, że grupa potrafi pisać melodyjne piosenki broniące
się nawet po drastycznej zmianie aranżacji.
Podsumowując
rok 2016 w czytelnictwie, muszę stwierdzić, że był on nie
najgorszy. Zaplanowałem przeczytanie 15 książek i plan ten udało
mi się wykonać w 107%. Przeczytałem średnio 1,33 książki
miesięcznie. Wynik jest lepszy niż w minionym roku, który z kolei
był najlepszy od dawna.
Trochę statystyki:
Na
opracowania historyczne (13) przypadło jakieś 80%, a na resztę –
reszta. Rok zdominowała seria Historyczne bitwy (56%).
Literatura piękna na razie w odwrocie.
Jeżeli
chodzi o tematykę, to przerwałem zeszłoroczny dokształt na
kierunku chińskim i skupiłem się głównie na historii wojen
światowych. Dominowała I wojna – aż 7 książek (44%), czyli
wszystkie habeki, jakie na ten temat miałem na półce. Z
tego 3 pozycje dotyczyły frontu wschodniego, 2 – zachodniego, 1 –
wojny morskiej i 1 – Irlandii.
Na
tematy powiązane z II wojną światową przeczytałem 5 książek
(31%): spośród nich 2 to opracowania o wojnie morskiej (na
Atlantyku i na wodach radzieckich), 1 – wspomnienia z frontu
wschodniego, a 2 dotyczyły ideologii Trzeciej Rzeszy.
Kategoria
“Inne” obejmuje: habeka o I wojnie indochińskiej (1),
literaturę podróżniczą (1), biografię (1) oraz dzienniki (1).
Pod
względem językowym większość stanowiły dzieła napisane w
języku polskim (81%). Reszta to przekłady: po jednym z
hiszpańskiego, niemieckiego oraz angielskiego, przy czym ten
ostatni był przekładem z przekładu (z rosyjskiego oryginału), i
to jeszcze marnym.
Autor
roku: Jarosław “Redbaron” Centek (2 książki i przypis w
trzeciej).
Najlepszy
był Dublin 1916 Grzegorza Swobody oraz Dzikie banany
Arkadego Fiedlera, zaś największa kicha to Limanowa 1914
Wacława Polakiewicza, na którą dyszy z tyłu Atlantyk
1939-45 Tomasza Fijałkowskiego. Choć taki ze mnie czepliwy
odbiorca, że nie licząc Fiedlera, w każdej przeczytanej w tym
roku książce znalazłem jakieś niedociągnięcia – czy to
merytoryczne, czy translatorskie.
A teraz –
omówienie dwóch książek, które zamknęły rok 2016.
15.
Zdzisław Beksiński, Dzień po dniu kończącego się
życia. Z Wiesławem Banachem rozmawia Jarosław Mikołaj Skoczeń,
red. Wiesław Banach (dzienniki), Magdalena Jaworska (rozmowy),
Warszawa 2016
Fanem Beksińskich –
Zdzisława i Tomasza – jestem od czasów licealnych, a może nawet
i podstawówkowych, kiedy to oglądałem Latający cyrk Monty
Pythona w tłumaczeniu młodszego, a kilka prac jego ojca
widziałem na wystawie Surrealiści polscy w częstochowskim
BWA. Już opisywałem na tym blogu głośną biografię Beksińscy.
Portret podwójny Magdaleny Grzebałkowskiej, ale dobrze czasem
spojrzeć na tę samą problematykę z innej perspektywy. W tym roku
temat Beksińskich stał się modny w związku z filmem Jana P.
Matuszyńskiego Ostatnia rodzina, który jeszcze przed
oficjalną premierą wzbudził sporo kontrowersji i na którym
oczywiście byłem (może nawet kiedyś napiszę notkę). Z kolei
Wiesław Weiss, rednacz “Tylko/Teraz Rocka”, wydał latoś własną
biografię Tomasza Beksińskiego, częściowo polemiczną wobec
Grzebałkowskiej.
W międzyczasie
wydawnictwo MD opublikowało materiał źródłowy: fragmenty
dzienników Beksińskiego Zdzisława z lat 1993-2005. Selekcji
dokonywał Wiesław Banach, przyjaciel rodziny i dyrektor Muzeum
Historycznego w Sanoku, wyznaczony przez artystę na strażnika całej
jego spuścizny. O ile dobrze rozumiem, są to zarówno zapiski
komputerowe, jak i częściowo transkrypcje z dziennika mówionego.
Materiał nie został właściwie poddany żadnej obróbce
redakcyjnej – chodziło o zachowanie jak największego autentyzmu.
Wycenzurowano jedynie nazwisko fachowca, który robił u malarza
naprawy i którego syn go zamordował (u Grzebałkowskiej było
zmienione), a także kilka innych kontrowersyjnych nazwisk, choćby
pijaka z sąsiedztwa. Niektóre okresy (nawet po kilka miesięcy)
zostały pominięte, ale trudno określić, czy to decyzja redakcji,
czy sam Beksiński wtedy nic nie pisał. Najbardziej obszerne
pozostają zapiski z lat 1994 i 2004.
Pierwsze ok. 100
stron książki zajmuje rozmowa, którą przeprowadził z Banachem
Jarosław Mikołaj Skoczeń. Ten znał Beksińskiego w ciągu kilku
ostatnich lat życia, a poznał go jako przedstawiciel firmy płytowej
starający się o umieszczenie reprodukcji grafik artysty na
okładkach płyt Legendary Pink Dots – zespołu uwielbianego przez
jego nieżyjącego już wówczas syna. Banach opowiada Skoczeniowi o
znajomości z Beksińskim, o procesie twórczym malarza, życiu
osobistym, stosunku do Sanoka czy też do religii i eschatologii.
Posiłkuje się często własnymi notatkami i obszernie cytuje
rozmaite wypowiedzi artysty. Niestety, ten fragment kuleje
interpunkcyjnie, a obydwaj rozmówcy używają “tą” zamiast
“tę”. Później wprawdzie okazuje się, że takie same błędy
popełniał sam malarz, chyba że to właśnie były te nieliczne
poprawki redakcyjne. Beksiński był dyslektykiem, więc o ile
redaktor dzienników gruntownie nie poprawił błędów, to ogólna
poprawność tekstu świadczy o starannym wykonywaniu korekty przez
samego artystę. Śmierć Zofii Beksińskiej zaskoczyła jej męża
właśnie w chwili, gdy poprawiał ortografię.
Co do treści samych
dzienników… Od razu należy się wyjaśnienie, że nie znajdzie
się tu odkrywania mroku duszy artysty czy też długich rozkmin na
temat interpretacji obrazów. Zapiski Zdzisława Beksińskiego są z
reguły całkiem przyziemne: skrupulatne codzienne notowanie pogody,
relacje o problemach zdrowotnych czy wyjazdach do Sanoka. Sporo na
temat nowoczesnej techniki, którą artysta uwielbiał i na potęgę
se kupywał: a to aparaty fotograficzne, a to sprzęt komputerowy, a
to jakieś osoftwarowanie… Swoją drogą, w latach 90. Beksiński
coraz bardziej angażował się w grafikę komputerową. Większość
znajomych nie uważała jego cyfrowych utworów za pełnoprawne
dzieła sztuki – niby że to komputer zrobił, a nie on. W
rezultacie malarz często użyczał grafik nieodpłatnie, a nawet
rozdawał je na CD, twierdząc, że zaciera mu się tu różnica
pomiędzy oryginałem a kopią.
Sztuka pojawia się
głównie w kontekście ciężkiej harówy, jaką jest malowanie
obrazów – tu zagruntować, tam pociągnąć acrylami (sic!),
wymieszać farby, urządzić tournée po warszawskich sklepach w
poszukiwaniu konkretnego lakieru, zrobić kolejne podejście do
obrazu, który przedtem nie szedł… No i kwestii wystawienniczych:
temu dać obraz, tamtemu rysunek, tu ktoś chce coś na aukcję
charytatywną, a do tego jeszcze ten cały Dmochowski.
No właśnie, Piotr
Dmochowski w dziennikach Beksińskiego jawi się (przynajmniej do
pewnego momentu) jako czarny charakter, który go bezkarnie i
bezczelnie wykorzystuje i przed którym malarz musi chować co lepsze
obrazy, żeby sobie ich nie wziął. Co ciekawe, Banach (który jakby
rywalizował z paryskim mansardem o Beksińskiego) widzi relację
tych dwóch nieco inaczej – obaj mieli dobre intencje, ale nadawali
na kompletnie innych falach i przez to się nawzajem zupełnie nie
rozumieli, a z zewnątrz wyglądało to wręcz jak wzajemne jawne
złośliwości.
Dla wielu
czytelników interesujące będzie oczywiście, czy dzienniki rzucają
jakieś światło na relacje pomiędzy Zdzisławem a Tomaszem
Beksińskim. Nosferatu nie pojawia się na kartach dziennika zbyt
często, bo mieszkał już wtedy osobno i czasem tylko wpadał. Tym
niemniej da się wyczuć gorycz artysty, że stosunki z synem nie
ułożyły mu się tak dobrze, jak by chciał (“z Tomkiem w ogóle
nie da się rozmawiać, on zna wyłącznie monolog”). Można też
odnieść wrażenie, że Tomek nieco egoistycznie wykorzystywał
rodziców. Gdzieś w drugiej połowie 1999 Beksiński relacjonuje, że
syn przyszedł do niego poszukać jakiegoś listu od Tadeusza Nyczka,
koniecznie mu potrzebnego do felietonu, i chciał bezwarunkowo
przetrząsnąć cały dom w jego poszukiwaniu. Pamiętam ten felieton
w “Tylko Rocku”. Tym niemniej, choć Zdzisław Beksiński nie
należał do ludzi lubiących okazywać uczucia ani się o nich
rozpisywać, z jego dzienników wynika, że obraz bezemocjonalnego
człowieka-lodowca, jaki można by sobie wyrobić na podstawie
sensacyjnych materiałów prasowych powstających już od siedemnastu
lat, jest cokolwiek błędny. Fakt, że na pogrzebie własnego syna
Beksiński wprost rżał ze śmiechu (ale nie on jedyny), nie ma tu
nic do rzeczy.
Odejście Zofii i
Tomasza nie pozostało bez wpływu. Z biegiem czasu Zdzisław
Beksiński czuł coraz większe osamotnienie. Mimo wszystko
kontynuował twórczość, no bo co mu jeszcze pozostało? Ostatnie
zdanie, pochodzące z 21 lutego 2005, dnia, w którym został
zamordowany, brzmi: “Może jednak mimo wszystko uda mi się
skończyć obraz”.
W trakcie lektury
natrafiłem na wątki częstochowskie. W 1995 Beksiński odnotowuje,
że otrzymał katalog przesławnej wystawy “Surrealiści polscy”.
Przewijają się też postaci ludzi kultury z miasta Cz.: Wiesława
Ochmana i Romana Lonty’ego (sic!), a pod koniec 2004 artysta
wspomina o planach utworzenia w Mieście Świętej Wieży muzeum
Beksińskiego (które ostatecznie powstało, i to jeszcze w
tym samym lokalu, co tamta wystawa – już nie BWA, a MGS – lecz
on już tego nie dożył).
Cytat:
“W trakcie choroby lubię czytać rzeczy ogłupiające, ale DOBRZE
spreparowane rzeczy ogłupiające. Pragnę być ogłupiany z
talentem.”
16.
Stanisław Czerep, Łuck 1916, Warszawa 2002
Wracam na front
wschodni I wojny światowej, którym, notabene, ostatnio się trochę
zajmowałem także i zawodowo.
Ofensywa łucka,
zwana później ofensywą Brusiłowa, stała się chyba
najsłynniejszym zdarzeniem frontu wschodniego, wokół którego
narosło wiele legend. Alianci zachodni, sfrustrowani impasem we
Flandrii, Szampanii i Artois czy ciężkimi stratami pod Verdun i nad
Sommą, nie kryli podziwu dla Rosjan, którzy po otrzymaniu ciężkich
cięgów, zmagając się z niedoborem amunicji, zdołali jednak się
przegrupować, przełamali front państw centralnych i pogonili je
kilkadziesiąt kilometrów, czego na Zachodzie od dwóch lat nie
udało się zrobić. Niektórzy jednak oceniają, że poza
“pokrzepieniem serc” Anglików i Francuzów ofensywa nie
przyniosła większych skutków strategicznych i była dla Rosji
pyrrusowym zwycięstwem, bo pośrednio doprowadziła do rewolucji.
U podstaw ofensywy
stały wysiłki państw Ententy na rzecz zgrania działań na różnych
frontach. Próbowano to uzgodnić na międzysojuszniczej konferencji
w Chantilly. W końcu ustalono, że Rosja przeprowadzi generalną
ofensywę, aby odciążyć Francuzów. W międzyczasie Austriacy
zaatakowali Włochy, więc to Italii trzeba było przyjść z pomocą
i ofensywa została przyspieszona.
Pierwotnie miała
się odbyć na Białorusi, a na południe od Prypeci przewidziane
były jeno zadania pomocnicze. Okazało się jednak, że dowódcy
frontów Północnego i Zachodniego niespecjalnie się palili do
takiej roboty, za to chęci wykazywał gen. Brusiłow, nowo mianowany
komandir Frontu Południowo-Zachodniego.
Łuck Stanisława
Czerepa to typowa praca z dziedziny historii wojskowości, przeto
niewprawnemu czytelnikowi może się wydawać dość hardkorowa –
numery dywizji, nazwiska dowódców, a zwłaszcza porównania
liczebności wojsk. Dla mnie jednak jest wystarczająco czytelna,
choć przydałoby się trochę iskry, bo styl autora bywa monotonny.
W rozdziale poświęconym charakterystyce walczących stron
czytelnika zasypuje mnóstwo danych liczbowych, ale równoważą je
informacje bardziej mięsne. Dość ciekawie scharakteryzował też
autor warunki geograficzne pola walki – mówimy o pograniczu
Polesia i Wołynia – oraz taktykę i fortyfikacje polowe zarówno
sił rosyjskich, jak i austro-węgierskich. Czwarty rozdział to opis
samej bitwy i tu znów trzeba się orientować w gąszczu oznaczeń
jednostek i nazw miejscowości.
Pracę wieńczy
kompleksowe podsumowanie. Autor nie akcentuje tak mocno opinii, którą
przytoczyłem wyżej: owszem, zwycięstwo zostało niewykorzystane i
ofensywa pośrednio doprowadziła do rewolucji, ale przede wszystkim
zaszkodziła Austro-Węgrom. Błyskawicznie poszła w rozsypkę 4.
Armia pod dowództwem arcyksięcia Józefa Ferdynanda, a potem inne
cesarsko-królewskie związki taktyczne. Następnie upadł autorytet
armii austro-węgierskiej, aż okazało się, że cała monarchia
jest tak słaba, iż musi wisieć na berlińskiej kroplówce. Państwa
centralne, zmuszone odpierać natarcie Brusiłowa, dały sobie
odebrać inicjatywę na froncie zachodnim i włoskim, a powodzenie
rosyjskiej ofensywy ośmieliło Rumunię, by przystąpiła do wojny
po stronie Ententy. Niemcy i Austriacy wprawdzie nakopali jej do
rzyci w tempie olimpijskim, ale potem musieli wygospodarować na nią
siły okupacyjne.
W trakcie lektury
zwróciłem uwagę na popularność w tym okresie imienia Aleksiej.
Nosili je dowódcy wszystkich trzech głównych frontów rosyjskich:
Kuropatkin, Ewert, Brusiłow. Ten ostatni, po awansie na dowódcę
frontu, zostawił 8. Armię gen. Kaledinowi, też Aleksiejowi
(zresztą nie oceniał go szczególnie wysoko, wolał gen.
Kłembowskiego, ale Stawka nie chciała mianować Polaka dowódcą
armii). Nieco wcześniej ministrem wojny – i to najlepszym, jakiego
Rosja miała w ciągu wojny, lecz rychło usuniętym wskutek intryg
Grzegorza Rasputina – był Aleksiej Poliwanow. Za to szef sztabu
naczelnego dowództwa nazywał się Michaił Aleksiejew.
Nie ustrzeżono się
błędów. Gen. Falkenhayn nie staje się tym razem zielonym faunem,
ale za to robi się z niego raz Felkenhayn, a raz, za przeproszeniem,
Fakenhayn. Za kontrowersyjne można też uznać stwierdzenie, że
bitwa nad Sommą zaczęła się 24 czerwca, gdy Brytyjczycy od zawsze
świętują rocznicę 1 lipca. W dodatku Czerep plącze się czasem w
zeznaniach: na s. 28 stwierdza, że c.k. 7. Armia gen.
Pflanzer-Baltina liczyła 9 dywizji piechoty i 4 kawalerii, a już na
sąsiedniej – że odpowiednio 12 i 5. Może chodziło o to, że
pierwsza informacja odnosiła się tylko do tej części sił
Pflanzer-Baltina, która stała naprzeciwko rosyjskich 7. i 9. Armii,
ale jednoznacznie to nie jest powiedziane. A znów na s. 37
informuje: “Według wyliczeń generała [Aleksiejewa – przyp. BW]
siły rosyjskie miały przewagę liczebną nad przeciwnikiem,
wynoszącą 671 tys. bagnetów. Była to ocena przesadna, bo przewaga
ta oscylowała w granicach 500 tys. bagnetów i szabel”. Nie
przeszkadza mu to użyć tej samej liczby 671 tys. w tabelce na
następnej stronie.
Rozczarowujący jest
też sposób, w jaki potraktowano literaturę przedmiotu. We wstępie
autor mówi o całej masie wartościowych źródeł i opracowań,
których jednak próżno szukać w dość krótkiej bibliografii na
końcu książki. Wspomina m.in. o bardzo starannej edycji rozkazów
i meldunków rosyjskiej Stawki, frontu i czterech armii – ale nie
podaje ani tytułu, pod jakim się to źródło ukazało, ani żadnego
odnośnika. To samo z pracą gen. Zajonczkowskiego: dowiaduję się o
niej, że zawiera wartościowy materiał źródłowy. Tytuł, rok
wydania – kogo to obchodzi? Może dałoby się te prace wynorać z
przypisów, ale w takim razie ciekawe, po co bibliografia?
Drobny mankament
stanowi okładka autorstwa Zdzisława Byczka. Widzimy na niej Niemców
w okopie, odpierających szturm rosyjskiej piechoty. Niemcy mają na
głowach metalowe pikelhauby, wyraźnie błyszczące – a powinny
być skórzane, w sukiennych pokrowcach. Poza tym nie wiem na pewno,
ale w tym okresie wojny to chyba szpiców się nie nosiło w
warunkach polowych, a zresztą od kwietnia 1916 r. Niemcy powinni już
w zasadzie mieć stalowe “nocniki” podobne do tych używanych w
II wojnie światowej, tylko o innych proporcjach (jak na okładce
Verdun 1916). Trudno porównać ze zdjęciami zawartymi w
książce, bo na nich dominują Rosjanie, jest trochę Austriaków, a
na jedynych dwóch zdjęciach, gdzie widać żołnierzy niemieckich,
i tak noszą oni czapki, a nie hełmy.
Cytat: “Drugi raz nie damy się pokonać” (gen. Franz Conrad von Hötzendorf w przededniu rosyjskiej ofensywy)
Arcyksiążę Józef Ferdynand przekonał się, że szef sztabu minął się z prawdą.
W
internetach rok 2016 uchodzi za wyjątkowo parszywy. Praktycznie co
tydzień pojawiała się informacja o śmierci jakichś sławnych
ludzi, wśród których znaleźli się zarówno artyści, których
ceniłem, jak i jedna z pierwszych niespokrewnionych ze mną osób,
jakie pozytywnie oceniły moją pisaninę, dawno temu. W polityce
krajowej i zagranicznej miało miejsce wszelakie syfistwo, nie za
wesoła była też kondycja środowiska naturalnego. Z Włoch zaczęły
dochodzić niepokojące doniesienia o wzroście aktywności
superwulkanu, przy którym Wezuwiusz to szczeniak, zaś Axl Rose został
wokalistą AC/DC. Dla mnie jednak miniony rok, pomimo pewnych
downsajdów, nie był taki znów najgorszy.
Byłem w kilku miejscowościach,
głównie w kraju. Zacząłem się udzielać towarzysko w mieście
Cz. W dziedzinie książkowej udało mi się zrealizować plan – co
do ilości (15), ale nie co do tematyki, bo sterta książek o
Chinach, którą miałem przeczytać, od roku leży odłogiem, a
zamiast niej czytałem głównie o obu wojnach światowych. Co do
płyt, to zdobyłem ich aż tyle (38!), że nie nadążałem z
opisywaniem na blogu. Która była moja ulubiona? Wygląda na to, że
The Darkness – One Way Ticket to Hell …and Back. Zarówno
w dziedzinie muzyki, jak i litratury dokładną statystykę
przedstawię później. Jeśli idzie o filmatografię – obejrzałem
parę filmów, raz nawet byłem w kinie, ale rok zdominował serial o
lekarzu zwanym Grzegorzem Domem.
W
dziedzinie twórczości ludowej udało mi się skończyć jedną
opowieść, zacząć drugą (całkiem nieźle przyjętą) i porządnie
skontynuować trzecią (były nawet seksy). Nieco marniej wyglądały
moje osiągnięcia pod sztandarem Kolonasa Waazona, ale wiąże się
to w pewnym stopniu ze stosunkowo niższą aktywnością
Niezatapialnej Armady w tym roku.
Styczeń
Styczeń
był miesiącem, w którym zmarł David Bowie, pożegnawszy się
wysoko ocenianą płytą Blackstar. A co tymczasem działo się
u mnie? Po prawie sześciu latach znalazłem w szafie tureckie
przyprawy, które kupiłem gdzieś na poboczu w Anatolii jako
pamiątkę dla przyjaciół, a potem zgubiłem. Teraz są już po
terminie ważności… ;( Prócz tego poszedłem se rekreacyjnie do
chirurga.
Podobnie jak w zeszłym roku, styczeń
przyniósł silną chaję na Niezatapialnej Armadzie – daleką
wprawdzie pod względem natężenia od Draki z Tradycjami. Tym razem
chodziło o oburz autora opka pod tetułem “Arena”, którego
główny bohater był tak potwornym bucem, że aż bucometr nam się spalił.
Oto dowód, że w styczniu był śnieg.
Luty
2016 był
rokiem przestępczym, luty przeto miał 29 dni. Tego wyjątkowego dnia
dobiegła końca historia, która angażowała mnie od blisko
czterech lat. Wybrałem się do Warszawy pospacerować se
trochę oraz kupiłem se statyw fotograficzny, którego i tak nie
używam.
Efendi, tu nie wolno parkować!
Marzec
Zimą i
wczesną wiosną całkiem mi się zdezintegrował mój stary rower,
na którym jeździłem od 2001 roku. Ponieważ chwilowo nie było
mnie stać na zakup nowej masziny, postanowiłem zrealizować plan, z
którym nosiłem się od czterech lat, czyli odświeżyć rower po
dziadku. Sprowadziło się to do wymiany opon i montażu hamulca.
Któregoś razu przy pompowaniu pompka wybuchła mi w ręku.
Tymczasem u
mego teścia nieznany sprawca, zdecydowanie nie bóbr, własnymi
zębami ściął drzewo w ogródku – tylko jedno i w dodatku
pobielone.
"ZZR" - to znaczy, że rower wykonany w Związku Radzieckim. Tako rzecze Inżynier Kostka.
Kwiecień
Marcokwiecień
przyniósł znaczne zmiany w stanie zwierzyny okołodomowej. Pod
koniec marca nadeszła z Mazur smutna wiadomość, że kot Bolesław,
w rodzinie od 9 lat, odszedł do przodków. Jeszcze wcześniej, zimą,
stado zewnętrzne straciło dwie członkinie.
Na początku
kwietnia zmieniła się za to sytuacja na działce. Z niewiadomej
strony przyszła nieznana dotychczas kotka i porodziła w stajence
kurniku dwoje młodych. Ojca nie stwierdzono. Początkowo planowano
znaleźć im dom, ale w końcu się do nich przywiązano i zostały
(choć podejrzewa się, że matka prowadzi podwójne życie i
pomieszkuje gdzie indziej). Kot Ablack i Kreska rosną jak na
drożdżach i w kręgach rodzinnych cieszą się statusem wręcz
kultowym. Efekt uboczny był jednak taki, że Gościu się obraził i
tyle go widziano.
W kwietniu
też dokonałem strategicznego zakupu. Ponieważ w dziadkowemu
rowerze posypała się przekładnia, nie było wyjścia: musiałem se
kupić nową maszinę. Zamówiłem ją przez internety z odbiorem w
sklepie, pod sklepem własnymi ręcami zmontowałem i od razu
pojechałem do domu. Różnica z poprzednimi rowerami była
kolosalna.
Saiko baisyko!
Maj
W mieście
Cz. nastąpiły drastyczne zmiany w kursowaniu tramwajów, a to
dlatego, że rozpoczęto remont przejścia podziemnego pod
torowiskiem na Alei Wyzwolenia, koło dawnego “Mleczarza”. W
związku z tym tramwaje zaczęły jeździć dopiero od trzeciego
przystanku, na dawnej pętli przy Promenadzie Czesława Niemena
(dawniej XXX-lecia PRL), ruch kołowy także uległ ograniczeniu, a
ja jako rowerzysta nie mogłem już jeździć “pod tunelem”,
tylko musiałem przekraczać dwupasmową jezdnię i nieczynne
torowisko przez prowizoryczne zebry. W chwili pisania tych słów, to
znaczy 1 stycznia roku MMXVII, remont jeszcze się nie zakończył
(choć w międzyczasie wyporządkowano kilka innych kawałków dróg
w mieście).
Maj stał
pod znakiem wycieczek indywidualnych. Małżonka wybrała się wraz z
kowerkerami do Budapesztu, a ja pojechałem do Chrocławia na
Dni Fantastyki, gdzie za bardzo w program się nie wdrożyłem, ale
za to spotkałem ludzi z internetów, a nawet z Norwegii.
A to nie Wrocław, jeno Radomszczańszczyzna.
Czerwiec
W czerwcu
po raz pierwszy w tym roku odbyłem tradycyjną wyprawę do
mazurskiego buszu, gdzie ścigałem się z dzikiem, nosiłem
opał, a przed telewizorem byłem świadkiem Brexitu. Poza tym udało
mi się nawiązać współpracę z pewnym niszowym wydawnictwem (nie,
nie jako autor).
Takiego Niebołaza można było znaleźć w Biedronce
Lipiec
Wyskoczyłem
na wycieczkę rodzinną do Toruni i Bydgoszczu, a w drodze powrotnej
udało się zahaczyć jeszcze nawet o miasto The Boat. Do słynnej
Kaziufaktury jednak nie zajrzałem, bo kierowca zakałapućkał się
w układzie łódzkich ulic i skręcił nie w tę stronę.
Lipiec
upływał pod znakiem Światowych Dni Młodzieży, więc na wszelki
wypadek starałem się zostawać w domu w czasie największych
tłoków. Co ciekawe, pewną ilość pielgrzymów napotkałem także
w Toruniu – m.in. z Nowego Meksyku i Nowej Gwinei.
Prócz tego
pojechałem na ślub dalszego kuzynostwa małżonki w Brooklynie
Radomszczańskim. Duże niedopatrzenie, że nie wziąłem ze sobą
sztucznego węża, który niechybnie pomógłby niektórym lokalsom
na długo zapamiętać tę imprezę. Byłem zresztą na samym weselu,
nie na ślubie (częściej spotyka się sytuację odwrotną). Jakieś
pół godziny przed ceremonią zadzwonił do mnie w panice sąsiad z
dołu: “Ależ mospanie, mnie kapie po głowie!” Musieliśmy z
teściem zapakować się w samochód i co koń mechaniczny wyskoczy
wracać na chatę, gdzie pękła jakaś rura, zakręcić wodę i
omówić sprawę z blokowym hydraulikiem. Kiedy wróciliśmy na wieś,
nabożeństwo ślubne już dobiegało końca. Strach pomyśleć, co
by było, gdyby to żeniło się kuzynostwo z Kanady…
"Tu byłem. Jerzy Kędziora"
Sierpień
Drugi
miesiąc wakacyjny spędziłem częściowo na Wolinie, z
okazjonalnymi wypadami na Uznam. Zdarzyło mi się też zajrzeć do
Reichu, a przy okazji kupiłem sobie wypasione kapturu oraz indyjską
koszulę do kolan.
Kosplej
Wrzesień
W tym
miesiącu wszystko płynęło całkiem normalnie. Do nielicznych
istotnych zdarzeń należał drugi wyjazd na spacer do Warszawy. Na
rowerze jeździłem tak często, że po pewnym czasie w komunikacji
miejskiej czułem się nie na swoim miejscu. Dostrzegłem też w
mieście Cz. ludzi rzucających jajami w kapitalizm.
Natomiast
na Armadzie Waazona pojawiła się analiza utworu wyjątkowej urody,
jakim był straszliwy fanfik do “Lalki”,
opowiadający dalsze dzieje Wokulskiego, który po swojej rzekomej
śmierci pod ruiną zrobił majątek w Anglii i teraz funkcjonuje
jako lord Golden – a biorąc pod uwagę jego zachowanie, należałby
mu się raczej ustanowiony przez niezrównaną Marguerite tytuł księcia Bucichama. W pakiecie Henryk Szlangbaun (sic!) oraz
Izabela jęcząca do rana.
蛤噴凝 (Há pēn níng)
Październik
Wydarzeniami,
które wstrząsnęły krajem, były ogólnopolski strajk kobiet oraz
Czarny Protest, powszechnie zresztą w internetach utożsamiane,
czego skutkiem są flejmy pt. “kto był prawdziwym tró
organizatorem”. Wiadomo jedno: była moc, a symbolu parasolki
akurat nikt nie wymyślił, bo zrodził się spontanicznie i z
potrzeby chwili – owego dnia konkretnie lało.
W
międzyczasie wybraliśmy się z małżonką do Krakowa, wymieniliśmy
w domu parę oknów, zgubiliśmy szalik i znowu poszliśmy
rekreacyjnie (my, BW) do chirurga.
But z diodą świecącą przy nacisku - Chruszczow marzyłby o takim.
Listopad
Drugi raz
pojechałem na Mazuty i znów byłem tam świadkiem bulwersującego
wydarzenia potylicznego w postaci wyboru Donalda Trumpa na prezydenta
US of A. Poza tym pracowałem.
To nie "Patolodzy na Klatce", to ciasto z jagodami
Grudzień
Grudzień
upływał pod znakiem przygotowań do okresu
bożonarodzeniowo-noworocznego i robienia jednej roboty za drugą. W
drugi dzień świąt byłem na mszy na Jasnej Górze; młody ojciec
(zakonny, rzecz jasna) odstawił kazanie, jakiego dawno nie słyszałem
Przy okazji dnia św. Szczepana zaserwował nam sporo eschatologii,
suto doprawionej własnymi przemyśleniami, z ogólnym wnioskiem, że to całe męczeństwo to w sumiefajna sprawa, Rozbrajająco przyznał:
“gdybym miał do wyboru kulkę w łeb albo 40 lat ascezy, tobym
wybrał kulkę w łeb”. Zacząłem się poważnie zastanawiać, co
oni za ziółka uprawiają w swoim klasztornym ogrodzie.
Piosenkę roku tradycyjnie trudno wybrać, ale przyjmijmy, że było nią Seek
And Destroy The Stooges, które już tu wcześniej nazwałem "archetypicznym czadem". I’m a street-walking cheetah with a
heart full of napalm… Linku nie będzie, bo nie mogę znaleźć
wykonania, które by mi odpowiadało. Był jeden niezły kower, ale to nie to samo.