poniedziałek, 31 lipca 2023

Kawaleria wyprała piechotę, czyli Krzyżacy znad Mekongu (z frontu czytelniczego, 5/2023)

 


Spędziłem wczasy w rejonach byłego państwa byłego Zakonu Krzyżackiego, dobrałem więc sobie lektury pod tym kątem: trzy habełki i jedną powieść. Do tego doszła jeszcze jedna pozycja z rejonów bardzo od Prus oddalonych.

 

15. Józef W. Dyskant, Ko Chang 1941, Warszawa 1999 (z serii Historyczne bitwy)

Krótki powrót do tematu II wojny światowej na Dalekim Wschodzie. Do mniej znanych jej epizodów należała wojna francusko-syjamska z 1941 r. Polskiemu czytelnikowi przybliżył ją w swoim habeku komandor Dyskant.


Upadek Paryża w 1940 r. rozniósł się echem nie tylko po Europie. Japończycy, dążąc do hihimonii w Azji Wschodniej, uznali to za okazję do podporządkowania Indochin Francuskich. Wprowadzili więc – nie całkiem bezkrwawo – wojska do Tonkinu pod pretekstem przecięcia szlaków zaopatrzeniowych dla walczącej Republiki Chińskiej. Z okazji skorzystał Syjam marszałka Pibulsonggrama, upominając się o kilka spornych prowincji na pograniczu z protektoratami Laosu i Kambodży.

            Połowę z ponad 200 stron książki zajmuje nakreślenie tła. Autor omówił więc warunki geograficzne, a zwłaszcza hydrograficzne Indochin. Następnie przeszedł do ogólnej sytuacji polityczno-wojskowej w Azji w latach poprzedzających wybuch konfliktu. Rozdział trzeci zawiera krótki zarys historii stosunków tajsko-francuskich. Rozpoczęły się jeszcze w XVII wieku, kiedy Syjamem rządził Grek Phaulkon, ale rozpędu nabrały dopiero w XIX w., wraz z ingerencjami mocarstw europejskich w sprawy chińskie. Omówione więc zostają trzy wojny opiumowe i wojna francusko-chińska, po której Indochiny znalazły się ostatecznie w ręku Marianny. Królestwa laotańskie oddały się wprawdzie pod zwierzchnictwo Francji bez rozlewu krwi, ale nie spodobało się to Syjamowi, który sam uważał te ziemie za swoje, i w 1893 r. doszło do krótkiej wojny francusko-tajskiej. Dalej autor przedstawia XX-wieczną sytuację gospodarczą Syjamu (przemianowanego w 1939 r. na Tajlandię) i jego wojskowość, ze szczególnym uwzględnieniem marynarki wojennej. Tajowie zamawiali okręta zarówno w Japonii, jak i we Włoszech, a wśród samolotów mieli nawet amerykańskie Corsairy (były to jednak dwupłatowce Vought 93S, a nie słynne z walk na Pacyfiku F4U). Ciekawostką było występowanie rodzimych maszyn typu Boripatra.

Dalej czytamy o początkach konfliktu i o jego przebiegu. Siły, które Unia Indochińska mogła przeciwstawić Tajom, były stosunkowo nieliczne. Za to na korzyść Francuzów działały warunki terenowe: atak na Indochiny możliwy był z bardzo niewielu kierunków i mogli się przygotować. Działania lądowe Dyskant w zasadzie pomija (z braku danych), za to sporo pisze o powietrznych, a przede wszystkim, oczywista, o morskich.

Kulminację stanowi bitwa w pobliżu wyspy Ko Chang. W porównaniu ze skalą pacyficznych bitew morskich pomiędzy USA a Japonią było to starcie dość kameralne: po stronie francuskiej 5 okrętów (największy – flagowy krążownik lekki „Lamotte Picquet”), po syjamskiej w porywach 6 (największe – pancerniki obrony wybrzeża „Dhonburi” i „Sri Ayudhya”, przy czym nie ma stuprocentowej pewności, czy ten drugi rzeczywiście tam był). Dowódca francuskiego zespołu, kmdr Régis Bérenger, uderzył wyprzedzająco na tajski zespół stojący na kotwicowisku i w około dwie godziny rozbił go w puch. Choć było to jedyne samodzielne zwycięstwo marynarki francuskiej w czasie II wojny światowej, nie wpłynęło pozytywnie na losy Unii Indochińskiej – Japonia zmusiła obie strony do podpisania pokoju, na którego mocy Syjam uzyskiwał sporne prowincje Laosu i Kawodrzy. Ostatni rozdział to zarys dalszych wojennych losów Indochin Francuskich, które znalazły się w osobliwym położeniu – formalnie neutralne, ale praktycznie w coraz większym uzależnieniu od Japonii. Szkoda, że nie zostały analogicznie przedstawione dzieje Tajlandii (np. udział w kampanii birmańskiej).

W kwestii źródłowej autor robił, co mógł, ale widać, że stanął mu na drodze brak źródeł. Tajskich materiałów nie ma w ogóle – bariera językowa. Z francuskimi ciut lepiej – m.in. wspomnienia Bérengera z „La revue maritime” i wyciąg z jego teczki personalnej, udostępniony przez służbę historyczną marynarki francuskiej. Poza tym w bibliografii jest trochę opracowań ogólnych i nieco mniej szczegółowych (głównie artykuły), w tym wcześniejsza książka Dyskanta o tej bitwie z 1971.

Jak to zwykle u tego autora, czyta się sprawnie. Co prawda na Histerykach M.A. Piegzik pisał, że kmdr Dyskant dobrze sobie radził, kiedy chodziło o sprawy wojenno-morskie, ale za to nasadził byków w kwestiach polityki i dyplomacji. Autor Guadalcanalu miał te byki przedstawić szczegółowo, ale odciągnęły go ważniejsze sprawy. Co wychwyciłem ja? Widzę np. sformułowanie „Bangkok (obecnie Krung Thep)”. Otóż od dawna stolica Tajlandii nazywa się po tajsku Krung Thep (i jest to wersja bardzo skrócona pełnej nazwy, znacznie dłuższej niż Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch), a przez cudzoziemców nazywana jest Bangkokiem, co podobno wcześniej było jej kolokwialnym przezwiskiem. Podobnie rzeka, nad którą miasto leży, określana jest jako Menam „(właściwie Menam Chao Phraya)”, kiedy jej właściwa nazwa to Chao Phraya, a przyjęta u nas nazwa Menam znaczy po prostu „rzeka”. Zaskoczyło mnie nieco, że najmniej pięciu wyższych dowódców syjamskich miało jakoby na imię Luang – w tym Pibulsonggram, o którym skądinąd wiedziałem, że Plaek mu było. Postanowiłem to sprawdzić i okazuje się, że Luang był to tytuł szlachecki. Tam zaś, gdzie pojawiają się nazwy chińskie, transkrypcje są w cały świat: Wade-Giles, polska filologiczna, chyba pinyin i wynalazki rosyjskie typu „-cżou”.

Uzupełnienie tekstu głównego stanowi tabelka z danymi technicznymi okrętów oraz tekst francusko-tajskiego układu pokojowego. Co ciekawe, chociaż podpisali go upoważnieni pełnomocnicy stron, to teoretycznie nic nie stało na przeszkodzie spotkaniu marszałka Pétaina z królem Anandą Mahidolem, który studiował wówczas w Szwajcarii. W książce znalazły się trzy wkładki z ilustracjami. Widzimy okręty wojenne obu stron, ale co do wizerunków najwyższych dowódców, to mamy tylko Francuzów. Zresztą admirałowie Decoux i Berenger są zdublowani, bo w pierwszej wkładce pojawiają się portrety każdego z nich, a w drugiej – wspólne zdjęcie, z którego te portrety zostały wykadrowane. Są jeszcze samoloty, piechota francuska oraz szkice akwenu bitwy, wykonane z pokładu „Lamotte Picquet”. Dyskant miał zawsze bardzo porządne mapy jak na standardy serii. Tym razem są trzy: ogólna mapa Indochin Francuskich i okolic, działania wojenne w Kambodży i oczywiście bitwa pod Ko Chang, a wszystkie kolorowe i rozkładane.

 

16. Andrzej Nadolski, Grunwald 1410, Warszawa 1993 (z serii Historyczne bitwy)

Jeśli miałbym wymienić wydarzenie historyczne, które kojarzą w Polsce nawet osoby zupełnie olewające historię, to bez wątpienia byłaby to bitwa pod Grunwaldem. Wydawało się więc trochę dziwne, że habełek dotyczący tego ikonicznego starcia ukazał się dopiero po trzynastu latach istnienia serii, jako jeden z pierwszych z kolorową okładką. Widać na niej fragment obrazu Wojciecha Kossaka – przecie nie wzięliby Matejki, którego wizja bitwy była mocno fantazyjna.

            Grunwald jest tak obecny w publicznej świadomości historycznej, że narosła wokół niego cała mynga mitów, przeinaczeń, uproszczeń. Łatwo się nadziać na interpretację zgodną z politycznymi wymogami epoki – w czasach stalinizmu podkreślano kluczową rolę pułków smoleńskich, bo co byśmy sami zrobili bez braci ze Wschodu; w późniejszym okresie PRL, poza podkreślaniem wątku antyniemieckiego, w modzie było wyolbrzymianie roli chłopskiej piechoty. Andrzej Nadolski tymczasem należał do sztandarowych polskich historyków wojskowości średniowiecznej i bronioznawców. Jego nazwisko to praktycznie gwarancja jakości – w Grunwaldzie, jego bodaj ostatniej publikacji (zmarł w grudniu 1993), nie ma zatem zbędnego lania wody, nie ma rysu historycznego od Adama i Ewy czy nabijania objętości, byleby przekroczyć 200 stron. Autorowi wystarczyło 140, żeby opisać wszystko, co trzeba. 

Zaczyna więc od załatwienia recepcji bitwy i najważniejszej literatury przedmiotu (wymieniając sam siebie w trzeciej osobie). Dalej następuje droga do bitwy – naprawdę zwięzły i na temat zarys wcześniejszych wojen polsko-krzyżackich, początek wielkiej wojny 1409-1411 i przebieg działań przed Grunwaldem. Niezbyt znaną dziś postacią jest arcybiskup Mikołaj Kurowski, a to jego misja dyplomatyczna do Malborku skutecznie sprowokowała atak Krzyżaków na terytorium Polski. Godnym uwagi epizodem kampanii 1410 r. była budowa mostu, po którym armia Jagiełły przekroczyła Wisłę pod Czerwińskiem; wiele wskazuje na to, że należy tam również szukać korzeni wojskowej służby regulacji ruchu na ziemiach polskich. Po tym następuje klasyczna retardacja w stylu opisu tarczy Achillesa, czyli charakterystyka wojsk walczących stron. Dopiero następnie autor przechodzi do manewrów w rejonie Kurzętnika i Dąbrowna, a wreszcie samej bitwy grunwaldzkiej i jej konsekwencji.

Na każdym kroku Nadolski rozprawia się z rozmaitymi mitami na temat Grunwaldu w szczególe i wojskowości średniowiecznej ogólnie – od rzekomego niesamowitego ciężaru zbrój rycerskich, poprzez wspomnianą piechotę chłopską, po równie jak ona nieistniejące wilcze doły (Krzyżacy spodziewali się przeciwnika z zupełnie innej strony, niż faktycznie nadeszły wojska polsko-litewskie, zmienili front praktycznie w ostatniej chwili i nie mieli czasu się okopać). Polemizuje również z hipotezami wcześniejszych badaczów. Należy dodać, że Polacy i Litwini nie są przedstawieni jako rycerze bez skazy i zmazy – wspomniane zostało spalenie Dąbrowna, wybicie prawie wszystkich uczestniczących w bitwie braci zakonnych (rycerze świeccy w służbie Krzyżaców trafili raczej do niewoli), a także likwidacja przez księcia Witolda jeńca, który za dużo wiedział o jego wcześniejszych konszachtach z Zakonem.

Ikonografię tworzy jedna wkładka z wizerunkami wojsk i uzbrojenia – są to zarówno współczesne rekonstrukcje, obrazy z epoki, jak i zdjęcia zachowanych artefaktów. Cztery pierwsze rysunki są kolorowe – pierwszy taki przypadek, i na bardzo długo ostatni, w dziejach serii. Pracę uzupełniają cztery rozkładane mapy, przy czym na jednej wydawca zapomniał zrobić porządną legendę, przedrukowując zamiast niej numerki użyte roboczo przez autora.

 

17. Piotr Derdej, Koronowo 1410, Warszawa 2008 (z serii Historyczne bitwy)

Dalszy ciąg wojny przedstawiony został przez autora, który nie ma wśród fanów habełków najlepszej opinii. Piotr Derdej, autor m.in. niesławnego Westerplatte-Oksywie-Hel 1939 o jednej z najbrzydszych okładek w dziejach serii, nie zamierzał, na szczęście, opisywać  historii konfliktu polsko-krzyżackiego od Konrada Mazowieckiego, lecz uzupełnić białą plamę w percepcji wojny 1409-1411: to, co się działo pomiędzy Grunwaldem a pokojem toruńskim, szczególnie kampanię kujawsko-pomorską i drugą co do wielkości bitwę tej wojny: pod Koronowem.



Jak mu to wyszło? Nie za bardzawo. Zacząć postanowił autor od nieudanego oblężenia Malborka i polega to na tym, że przez dobre 40 stron międli: dlaczego, ach dlaczego Jagiełło i Witold nie maszerowali spod Grunwaldu w równie szybkim tempie jak pod Grunwald, co oni sobie myśleli, trzeba było jak najszybciej zdobyć Malbork. Dlaczego, ach dlaczego, stanąwszy już pod Malborkiem, prowadzili oblężenie w sposób tak nielusy – nieledwie słychać tu klasyczną frazę „ja bym to zrobił lepiej”. Lamentacje swoje przerywa autor obszernymi (nawet na parę stron) wypisami z Długosza, Kuczyńskiego, Nadolskiego, Jasienicy i innych, które czasem streszcza własnymi słowami.

Faktem jest, że Jagiełło za szybko uznał Krzyżaców za pobitych. Pod Grunwaldem Zakon stracił całą wierchuszkę, a miasta i rycerstwo na wyścigi przyjmowały zwierzchnictwo króla polskiego. Bronił się jeszcze Malbork i kilka innych zamków, ale generalnie wyglądało na to, że wojna jest wygrana. Król rozpuścił więc wojsko do domu, żeby mu się nie pobuntowało, najwyraźniej uznając, że Malbork nie ucieknie, zdobędzie się go na wiosnę. Prawie wszyscy cytowani przez Derdeja autorzy nie mogą wyjść ze zgrozy, co się z Jogajłą po Tannenbergu porobiło, Derdej podziela to zdumienie, używa nawet kilka razy kombinacji interpunkcyjnej „?!!!”, ale sam żadnych hipotez nie wysuwa.

Ledwo król odpuścił, Krzyżacy pod wodzą tymczasowego p.o. wielkiego mistrza Henryka von Plauena wzięli się szybko w garść i odzyskali prawie cały utracony teren. Wójt Nowej Marchii, Michał von Küchmeister, prowadził z zachodu świeże siły, które mogły zagrozić Kujawom, ale rycerstwo polskie stacjonujące w Koronowie stawiło im czoła i doprowadziło do klęski. Autor załatwia opis bitwy w taki sposób, że cytuje Długosza, następnie te same wydarzenia w wersji Stefana Kuczyńskiego i/lub Zdzisława Spieralskiego oraz, o zgrozo, Henryka Sienkiewicza – czyli trzy razy to samo, trochę innymi słowami, ale i tak wszystko sprowadza się do Długosza i jego interpretacji. W ogóle widać sporo watowania – autor widocznie uważa, że czytelnicy nie zapamiętają tego, co napisał parę stron wcześniej, tylko musi to ze szczegółami powtórzyć,  w cytacie z Długosza uściślić, że król Władysław to był Jagiełło, i ogólnie stosować łopatologię. Nie dowiadujemy się natomiast, kto właściwie dowodził stroną polską pod Koronowem. Na pewno nie Janusz Brzozogłowy, bo ten siedział tymczasem w obleganej Tucholi.

Autor stawia tezę, że w bitwie mogli brać udział łucznicy tatarscy. Co prawda stawia ją pod sporym znakiem zapytania – Tatarzy spod Grunwaldu służyli pod rozkazami Witolda i razem z nim odeszli na Litwę – ale powtarza tyle razy, że od pewnego momentu można odnieść wrażenie, jakby już miał pewność. Tymczasem dopiero co czytałem u Nadolskiego – którego Derdej w trakcie pisania Koronowa znał i z którego spisywał korzystał – że Długosz, pisząc „strzelcy”, miał na myśli kuszników konnych, a tylko niektórzy dawniejsi tłumacze mechanicznie tłumaczyli sagittarii na „łuczników”.

Finał pracy to ponownie utyskiwania, że „gupi Jagiełło” nie zdobył Malborka, bo inaczej Polskolitwa by dzisiaj sięgała aż do Chin.

Książka miała korektę, a jednak wymienia takie miasto jak „Tibilisi”. Miała redakcję, a twierdzi, że Kazimierz Jagiellończyk był wnukiem Jagiełły.

 

18. Piotr Szlanta, Tannenberg 1914, Warszawa 2005 (z serii Historyczne bitwy)

504 lata po bitwie pod Grunwaldem doszło do drugiej wielkiej bitwy w tym samym rejonie. Niemcy wreszcie odpłacili Słowianom za poniesioną klęskę. Tyle że – niczym w anegdocie o Kalinie Jędrusik i strażaku – to już byli inni Słowianie. U progu I wojny światowej armia rosyjska, która niedawno rozpoczęła gruntowne reformy, imponowała siłą liczebną. Wiele się mówiło o „rosyjskim walcu parowym”, który zmiecie wszystko na swojej drodze. Kiedy jednak ten walec w końcu ruszył, zaraz wjechał do rowu.



Autor Tannenbergu nie bawi się we wstępy, w których by przedstawiał znaczenie bitwy, powód napisania danej książki oraz przegląd dotychczasowej literatury. Od razu przechodzi do wzrostu napięć europejskich, który doprowadził do wybuchu wojny światowej, charakteryzuje pokrótce armię niemiecką i rosyjską, po czym rzuca się do opisu działań w Prusach Wschodnich latem 1914 r. Pierwsze były bitwy pod Stołupianami i Gubinem. Dowodzący tam gen. Prittwitz miał do czynienia z rosyjską 1. Armią gen. Pawła Rennenkampfa, idącą od strony Litwy. Stawiał w miarę skuteczny opór, ale gdy od strony Królestwa weszła do Prus 2. Armia pod dowództwem gen. Samsonowa, wpadł w panikę, która przełożyła się na ogólny odwrót. Dowództwo niemieckie zdymisjonowało zaraz Prittwitza i jego szefa sztabu, a na ich miejsce przybyli „straszni bliźniacy” – Hindenburg i Ludendorff.

2. Armia pchała się na Warmio-Mazury w sposób, który z perspektywy roku 2023 zdaje się wręcz rosyjską tradycją: rozpoznanie, łączność, logistyka po prostu leżały. W dodatku Samsonow był przekonany, że bitwa jest już w zasadzie wygrana, a oddziały niemieckie, z którymi walczy, to tylko osłona panicznego odwrotu. Kiedy się zorientował, jaka naprawdę jest sytuacja, było już za późno.

Wszystko to – a także późniejsza jesienna bitwa nad jeziorami mazurskimi, w której Hindenburg z Ludendorffem pobili jeszcze Rennenkampfa – opisane zostało w dość kompetentny, „sztabowy” sposób, a cztery mapki ułatwiają orientację w terenie. Autor zdecydował się używać polskich nazw miejscowości znajdujących się obecnie u nas (z przytoczeniem nazwy niemieckiej za pierwszym razem), a niemieckich, gdy chodzi o te położone w dzisiejszym obwodzie królewieckim. Nie jest jednak całkiem konsekwentny, na czym szczególnie ucierpiała bliska mi ze względów rodzinnych wieś Budry, w tekście występująca wyłącznie jako Buddern. W ostatnim rozdziale – a raczej „Epilogu” – autor omawia dalsze losy najważniejszych dowódców (łącznie z historią pochówku Samsonowa), przedstawia ogólną ocenę bitwy, jej późniejszą recepcję, a także drugą bitwę nad jeziorami mazurskimi z lutego 1915 r.

            Pod względem korektorskim nie jest tragicznie, ale mogłoby być lepiej. Pojawiają się literówki, których nie wychwyciłaby korekta Worda, tylko żywy korektor, np. kiedy czytamy, że kawaleria „wyprała Niemców za rzekę”. Gdyby wyprała ich w rzece albo po prostu ich sprała, wszystko byłoby jasne. Czasami trafiają się niegramatyczne zdania takiego typu, jakby zmieniono jakiś wyraz na synonim, ale zapomniano poprawić resztę zdania, żeby pasowała. Pozezdrze funkcjonuje konsekwentnie jako „Pozedrze”, a Kruklanki raz są Kruklankami, a raz Kruglankami, przy czym dopełniacz brzmi „Kruglanków” zamiast „Kruklanek”. Bywają też niezgrabne powtórzenia: „Zaczęto masowo rzeźbić w drewnie jego drewniane pomniki. (…) Ambicją władz miejskich każdego miasta w Niemczech było posiadanie »własnego Hindenburga«”. Mackensen (książka nie może się zdecydować, Paul czy August) nazwany został – i to dwukrotnie – „marszałkiem polowym” zamiast polnym. Autor nie odróżnia też Turkmenistanu od Turkiestanu, a z kozaków siemirieczeńskich (z rejonu Siedmiorzecza w dzisiejszym Kazachstanie) robi „semiretyńskich”.

Uzupełnienie graficzne stanowią dwie wkładki. W tej dziedzinie niczego mi nie brakuje: portrety generałów, zdjęcia żołnierzy, parę fotografii z rejonu walk.

Cytat: „Archibald Wavell, późniejszy marszałek z okresu II wojny światowej, (…) latem 1911 r. był świadkiem dyskusji dwóch rosyjskich oficerów, czy wskazówka w kompasie wskazuje północ czy południe”

 

19. Zuzanna Morawska, Na zgliszczach Zakonu. Powieść dla młodzieży, Olsztyn 1989

Konflikt polsko-krzyżacki w literaturze kojarzy się jednoznacznie z Henrykiem Sienkiewiczem. Pan na Oblęgorku nie był jednak ani pierwszy, ani jedyny. Prawie ćwierć wieku przed tym, jak historia Zbyszka z Pogaństwa ujrzała szpalty gazet, swoich Krzyżaców napisał Józef Ignacy Kraszewski, a już nawet nie ma co wymieniać jeszcze starszego Konrada Rottweilera. W latach zaś przed I wojną światową popyt na tematykę krzyżacką napędzała z jednej strony popularność Sienkiewicza, a z drugiej – pięćsetna rocznica Grunwaldu. Powstało tego wystarczająco wiele, żeby w latach 80. olsztyńskie wydawnictwo Zodiak wydało serię Grunwald w powieści dla młodzieży. W jej skład weszły utwory Walerego Przyborowskiego, Jadwigi Papi, Edwarda Zoriana, a także Na zgliszczach Zakonu.

Zuzanna Morawska urodziła się pod Ciechanowem, siedziała w więzieniu w Płocku, a zmarła w Mławie, gdzie jej imię dotąd nosi szkoła podstawowa. Związana więc była raczej z północnym Mazowszem niż z zaborem pruskim. Zajmowała się działalnością oświatową, jak i literacką. Notka z tyłu okładki informuje, że „wśród trzydziestu utworów dla młodzieży dominuje tematyka napoleońska i krzyżacka”. Według tej samej notki Na zgliszczach Zakonu miało powstać w roku 1902, ale słowo wstępne w środku oraz informacje znalezione w internetach wskazują raczej na 1911, a więc już po rocznicy bitwy. W każdym razie wydanie Zodiaku opiera się na edycji Gebethnera i Wolffa z 1911 r.

Akcja rozpoczyna się w czerwcu 1410 r. i prostą drogą zmierza do Grunwaldu, ale na nim się bynajmniej nie kończy. Wielka bitwa przypada w około 40% tekstu, a potem mamy jeszcze oblężenie Malborka, pokój toruński i unię w Horodle. Zdarzenia oglądamy zarówno z perspektywy postaci historycznych (Jagiełło, Witold, Jungingen, Plauen), jak bohaterów wykreowanych przez autorkę. Pojawia się więc młodociany Karol, książę Fryzji, który przybywa na dwór wielkiego mistrza w Malborku licząc na zdobycie sławy w bojach z poganami. Poznajemy też Jakuba i Salę, nastoletnie rodzeństwo, które doznało od Krzyżaków wielu krzywd, a teraz ze swoją opiekunką, Żmudzinką Sienichą, wykonuje w Malborku ważne zadanie. Gdzieś za połową pojawia się wątek Uagi, litewskiej branki, i jej powrotu do rodzinnego domu. Trzeba jednak przyznać, że wątki tych ostatnich są mało dopracowane, wręcz zaledwie zarysowane, i nikną trochę w ogólnym obrazie historycznym.

Jest to cokolwiek ramotka, w zasadzie fabularyzowany wykład historyczny, do którego dla uatrakcyjnienia dorzucono wątki młodocianych bohaterów. Trąci myszką zarówno pod względem językowym (w czasie lektury zwraca uwagę częste używanie słowa „snadź”), jak i realiów. Polacy oczywiście są jeden w drugiego szlachetni i prawie wszystko im się udaje bez większego trudu (nieudane oblężenie Malborka to wina krzyżackich machinacji); tu nie ma nawet żadnych zwrotów akcji, które można by komuś zaspoilerować. Wśród Krzyżaków spotykujemy pełnego pychy Jungingena, bezwzględnego Plauena oraz gromadę przygłupich knechtów. Nieco bardziej pogłębione są portrety Jagiełły i Witolda. Ten pierwszy wychodzi na rozsądnego władcę, zdolnego poskromić wrodzoną porywczość, natomiast wielki książę to wprawdzie patentowany badass, ale tego opanowania mu brakuje. Relacje braci stryjecznych są w powieści wyraźnie napięte, ale nie wynika z tego żadna większa drama i wszystko dochodzi w Horodle do pomyślnego rozwiązania.

Morawska opierała się na stanie wiedzy historycznej z początku XX wieku, chociaż dołożyła starań – np. przytacza autentyczną rotę przysięgi Zakonu. Dopuszcza się jednak anachronizmu, każąc Jagielle pod Grunwaldem patrzeć przez nieistniejącą jeszcze lunetę. W związku z bitwą czytamy też kilkakrotnie o księciu mazowieckim Ziemowicie (płockim), nie pojawia się za to w ogóle znany z Sienkiewicza książę Janusz (warszawski), zamiast którego występuje bliżej nieznany książę Kazimierz. Należy tu dodać, że historycznie Ziemowit IV, w odróżnieniu od brata, prezentował niejednoznaczny stosunek do wojny polsko-krzyżackiej i dopiero w ostatniej chwili wysłał do wojsk królewskich chorągiew pod dowództwem syna, też Ziemowita. Dodajmy też, że 18 tysięcy krzyżackich zabitych i 40 tysięcy jeńców pod Grunwaldem to liczba dosyć kosmiczna, bliższa łącznej liczebności obu stron w tej bitwie, a Koronowo z pewnością nie leży w Nowej Marchii.

Edytorzy z Olsztyna poprawili ortografię zgodnie ze współczesnymi standardami, trochę inaczej podzielili tekst na akapity, ale mimo wszystko gdzieniegdzie straszą źle wyodrębnione dialogi. Treść powieści ozdabia parę mało czytelnych ilustracji, które popełnił zapewne Wiesław Bieńkuński, a w każdym razie to on odpowiada za „opracowanie graficzne”.

Ta sama scena zilustrowana w wydaniu Gebethnera
i w wydaniu Zodiaku