wtorek, 10 sierpnia 2021

Obywatel z Ciechowa, czyli cała koleGCja

 Dwa lata po boksie Republiki (białym) zdobyłem podobne wydanie zbiorcze Grzegorza Ciechowskiego (czarne). Kolekcja ukazała się w roku 2004. Zawiera 7 płyt wydanych przez artystę za życia oraz bonusy: dwupłytowy zapis koncertu i video-CD z filmem Jana Jakuba Kolskiego. Książka zawiera opisy poszczególnych płyt (wykaz utworów, skład i reszta listy płac), wszystkie teksty oraz szatę graficzną typu okładki singli.

  

Obywatel G.C., 1986 

Jak już pisałem, Republika rozpadła się w najgorszym momencie: gotowy już był repertuar na trzecią płytę i zamówione studio. Opuszczony przez kolegów Ciechowski podjął szybką decyzję, by nagrać płytę solową z przygotowanym materiałem. W składzie zorganizowanej przez niego ekipy znaleźli się m.in. Jan Borysewicz, bracia Ścierańscy, Janusz Skowron, Michał Urbaniak i Jose Torres.

Styl kompozytorski Ciechowskiego jest tak charakterystyczny, że nawet kiedy pisał dla Justyny Steczkowskiej, dało się go poznać. Trudno zresztą oczekiwać po pierwszej płycie Obywatela jakichś szczególnych różnic, skoro były to utwory napisane jeszcze dla Republiki. Tak długo czekam (Ciało) Republika nawet już zdążyła wcześniej nagrać i wydać na stronie B singla Zawsze ty (Klatka). Ale właśnie główna różnica leży w aranżacjach. Momentami brzmienie przybliża się do standardów podelektronizowanej muzyki pop lat 80. Udział m.in. Ścierańskich sprawił, że pojawia się trochę jazzowego klimatu, a miejsce tradycyjnego, nerwowego ostinato zajęły funkowe rytmy. Dużą rolę w aranżacji odgrywają „plastikowe” syntezatory i perkusja, a także partie saksofonu.

Borysewicza z jego charakterystycznym stylem nie bardzo słychać, jednak w żadnym utworze Republiki nie było tak ostrych gitar, jakie rozpoczynają płytę, a zarazem Paryż-Moskwa 17:15 (czyli mimowolne podróże kochanków). Jest to zresztą mój ulubiony utwór w zestawie: dość dynamiczny, na mocnym rytmie, a chór (pewnie syntetyczny) i bałałajkowate brzmienia dodają mu sporo rosyjskiej melancholii. Swoją drogą, podtytuły w nawiasach, którymi opatrzone są niektóre utwory, były, o ile mi się kojarzy, efektem kompromisu z cenzorem. Przebojowy walor ma też bliski synthpopu Spoza linii świata.

Nurt funkowy najsilniejszy jest w Błagam nie odmawiaj oraz Przyznaję się do winy. Pierwszy jest nerwowy i bałaganiarski, drugi natomiast ma bardziej leniwy, zmysłowy nastrój. Dla obu wspólne jest podjęcie tematu namiętności językiem prawno-administracyjnym. Z mroczniejszych utworów robi wrażenie oparta na posępnym pochodzie basowym, paranoiczna szeptanka Kaspar Hauser, budząca skojarzenia z Ayą RL. Na finał Obywatel rzucił Moje modły. Podniosły wstęp z wokalizami sopranki Agnieszki Kossakowskiej wprowadza utwór dość grooviasty, o charakterystycznym dla Ciechowskiego dusznym klimacie, ale pod względem wokalnym monotonny i mamrotliwy. Mimo wszystko może się podobać, jeśli potraktuje się go jako coś w rodzaju muzyki ilustracyjnej.

Jako bonusy dorzucono utwory z singla: nieco chaotyczny Odmiana przez osoby, z gorączkowym rytmem i melorecytacją Ciechowskiego, ciągnący się przez 6 minut, oraz Mówca, kawałek dość ponurego instrumentalu z facetem nawijającym w tle bodajże po szwedzku. Do tego dochodzą utwory z filmu Rolanda Rowińskiego Zero życia: najciekawszy z tych bonusów Udajesz, że nie żyjesz, a także Kłam… kłam, w którym stronę wokalną, od melorecytacji po wrzask, załatwia Jerzy Mercik. 


 

Obywatel G.C., Tak, tak!, 1988

Na drugiej płycie Obywatel rozwinął wcześniejszą konwencję. Tym razem do współpracy, prócz Krzysztofa Ścierańskiego, Torresa i Kossakowskiej, zaangażował Johna Portera (bas), zmarłego niedawno Wojciecha Karolaka (organy), Tomasza Stańkę (trąbka) czy Marka Surzyna (perkusja w jednym utworze), a produkcją znowu zajął się Rafał Paczkowski. Szata graficzna albumu i singli nawiązuje do stylistyki międzywojennej awangardy.

Pojawiają się tu dwa największe hity Ciechowskiego poza Republiką. Tak, tak… to ja, w którym podmiot liryczny niemiłosiernie objeżdża swojego adwersarza, a w refrenie okazuje się, że mówił do lustra, ma w sobie wszystkie najlepsze cechy stylu republikańskiego: bez przesady, ten sam poziom co Biała flaga. Tyle że tu zamiast fortepianu mamy porywające partie na organach i solówkę saksefonu na tle kulminacyjnego kontrastu dynamicznego. Spokojniejszy Nie pytaj o Polskę jest to elektroniczny (przez znawców porównywany do Pet Shop Boys), oparty na jednostajnym rytmie song patriotyczny pod pretekstem miłosnego.

Co tam jeszcze? Podróż do ciepłych krajów ma faktycznie ciepły, „tropikalny” nastrój kreowany m.in. przez kongi, Kossakowską i zagrywki trębacza, a ostre gitary w refrenie wprowadzają element niepokoju. Jeszcze większe kontrasty dynamiczne zawiera Depesza do producenta z szeptanką w zwrotce – tym razem w wykonaniu Małgorzaty Potockieji rozkrzyczanym (do wtóru ostrych gitar) Ciechowskim w refrenie. Saksofonu też nie brakuje, jak zresztą na całej płycie. Najbardziej dynamiczna – ale i najmniej ciekawa ze względu na pokotłowany, chaotyczny nastrój – jest Piosenka kata. Nurt synthpopowy reprezentują m.in. Umarłe słowa z posamplowanym kobiecym głosem, buzującą gitarą akustyczną i refrenem na miarę new romantic. Bardziej leniwy i najbardziej elektroniczny jest Ani ja, ani ty z gitarą i trąbką zawodzącymi w tle.

Jako bonusy pojawiają się cztery anglojęzyczne przeróbki utworów albumowych, przetłumaczone przez Portera i wydane na singlu Citizen G.C., przygotowanym na targi MIDEM ’89. Tak, tak! nosi tu tytuł Blah-Blah, a reszty tytułów można się domyślić (ale samplowane kobiece pokrzykiwania w A Trip to Tropical Islands nadal są po polsku). Ciechowski, jak wiemy, po angielsku czuł się nie do końca w swoim talerzu, więc nie przebijają oryginałów. 


 

Obywatel G.C., Stan strachu, 1989

Trzeci album Obywatela to pierwsze pełnowymiarowe podejście Ciechowskiego do muzyki filmowej. Stan strachu był film Janusza Kijowskiego z Malajkatem, Voitem, Talarem i Kotysem, G.C. natomiast wziął sobie do pomocy Sławomira Piwowara na klawiszach i gitarzystę Stanisława Zybowskiego – byłego członka Budki Suflera, męża Urszuli (zresztą zmarłego w tym samym roku co Ciechowski). Okazjonalnie dają głos właśnie Urszula i Małgorzata Potocka, ale przeważnie zamiast śpiewu mamy powycinane fragmenty dialogów i innych dźwięków z filmu (kolażostwem zajął się sam Obywatel).

Jak to z muzyką filmową – ma ona charakter wybitnie ilustracyjny, „snujący się”, i może okazać się nudnawa bez kontekstu filmowego. Najbardziej wpada w ucho rytmiczny Ja Kain, ty Abel – jeden z dwóch utworów z udziałem Zybowskiego, gdzie w końcu rozlega się głos Obywatela w normalnym refrenie. Drugim jest nowa wersja Ani ja, ani ty, oparta na brzmieniu basu i gitary akustycznej zawieszonych w syntezatorowej mgle. Zapamiętuje się też utwory bardziej nastrojowe, takie jak Miłość – rozmowy z ojcem, a przede wszystkim Nie radzę ci teraz wychodzić, gdzie gitara akustyczna przędzie solo na tle pseudoorkiestralnych brzmień. Z kolei Wigilia to święto rodzinne jest wariacją na temat Cichej nocy. Bardziej dynamicznie robi się w Z rękami podniesionymi do góry czy zwodniczo nazwanym Spokój, spokój, spokój.

W ramach bonusów – wyciągnięte z archiwum fragmenty soundtracku. Niektóre są alternatywnymi nagraniami tego, co na albumie, pozbawionymi wsamplowanych dialogów – np. Czas w więzieniu to wersja robocza Nie radzę ci teraz wychodzić. Zwraca uwagę niespełna dwuminutowy Taniec z długą solówką gitary elektrycznej na tle szybkiego podkładu. Pojawia się też nowe wykonanie Porannej wiadomości, czyli najbardziej „filmowego” utworu Republiki – szybsze i bardziej nerwowe.

  

Schloss Pompon Rouge, 1991

Niewątpliwie najmniej znanym przedsięwzięciem Grzegorza Ciechowskiego pozostaje muzyka do erefeńskiego serialu erotycznego. Aż do czasów Kolekcji płyta nie była nigdy wydana w Polsce, a i w obecnej edycji ma zmienioną okładkę ze względu na prawa autorskie (pierwotny projekt zawierał kadr z postaciami z serialu).

Akcja Schloss Pompon Rouge rozgrywa się w XVIII wieku, toteż mamy tu do czynienia z pastiszowymi stylizacjami. Prawda, że brzmienia trąbki czy klawesynu (a także i chóralne) pochodzą wyraźnie z syntezatora, co przekłada się na poczucie „niskobudżetowości” tej produkcji – zresztą nie sądzę, aby sam serial był jakiś strasznie drogi. Momentami ma to wręcz vibe ścieżki dźwiękowej do gry komputerowej z tamtej epoki (np. klasycznej przygodówki), tylko lepiej brzmiącej niż ośmiobitowa. Do owego lepszego brzmienia zaliczają się partie gitary elektrycznej w wykonaniu Zbigniewa Krzywańskiego – reaktywacja Republiki była już bliska. Wokalizy bez słów wydają z siebie Kossakowska i tenor Borys Somerschaf, a w trzech utworach głos daje Elisabeth Volkmann, odtwórczyni głównej roli w serialu.

Gitara elektryczna i XVIII wiek? A bo to właśnie taki miks. O ile ściśle pastiszowy jest tworzący klamrę płyty temat tytułowy, Her Last Dance albo Love Birds, to w Impertinent słychać standardowe dla czasów transformacji perkusyjne loopy, na tle których snuje się syntezatorowa melodia z wplecionymi samplami z Volkmann i zaśpiewami Kossakowskiej – widziałbym to jako podkład do prognozy pogody AD 1991. Z kolei w Nice Little Lady barok miesza się z jazzowym feelingiem, a Kossakowska z Somerschafem prowadzą duet bez słów. Wspomnianą gitarę słychać np. w Oui cherie, encore, i ani ona, ani loopy w niczym nie przeszkadzają śpiewakom operowym. Połączenie syntetycznej konfekcji z pseudobarokiem pojawia się też np. w Castel de l’Amour (w jakim to jest języku?). Ogólnie rzecz biorąc, Schloss Pompon Rouge to w dyskografii Ciechowskiego osobliwa ciekawostka.

W ramach bonusa – 5 utworów w wersjach roboczych.

 

Obywatel G.C., Obywatel świata, 1992

Obywatel świata był łabędzim śpiewem Obywatela G.C. jako projektu. Skoro Republika już się reaktywowywała, to „obywatelski” szyld stracił rację bytu.

Zaczęło się od noweli Ciechowskiego pod tym samym tytułem, zekranizowanej przez Rolanda Rowińskiego. Obywatel napisał do filmu kilka piosenek (dołączonych tu na zasadzie bonusa), a rok później zarejestrował album, na którym część przedstawił w nowych wersjach. Była to prawdziwa superprodukcja jak na warunki polskiej transformacji. Wśród licznych współpracowników po raz kolejny pojawił się Krzysztof Ścierański i znany z Tak, tak! gitarzysta Marcin „Samba” Otrębski. W szeregu utworów rozlega się Kayah.

Pod względem muzycznym czwarta płyta Obywatela zawiera nowoczesny inteligentny pop z elementami elektronicznymi (loopy, sample itp.), a także ze sporą ilością saksofonu. Album otwiera Obywatel świata, czyli coś jakby podejście Ciechowskiego do rapu. Potem następują dwa zgrabne utwory w funkowym rytmie: Piosenka dla Weroniki z solówką na trąbce i Nigdy nie mów na zawsze z samplami. Uspokojenie przynosi Powoli spadam, gdzie w aranżacji wyróżniają się akordeon i klarnet, potem nastrój narasta, a Kayah odstawia wielki gig na niebie. Witajcie w zoo ma niepokojący klimat, pojawia się też od dawna niesłyszany u Ciechowskiego flet. Najbardziej przebojowa i najzwiewniejsza jest Umarła klasa, z motywem powrotu do szkoły w dorosłym wieku (por. Nie pójdę do szkoły Republiki – ale tu bardziej nastrojowo niż przygnębiająco), z partiami trąbki. Finałowy Tobie wybaczam piosenka o namiętności księdza wobec wiernej – to już praktycznie utwór odrodzonej Republiki (z Leszkiem Biolikiem na basie). Leniwa i nastrojowa zwrotka kontrastuje z dynamicznym refrenem, a poza organami i saksofonem słychać Borysa Somerschafa oraz sample z jakichś etnicznych śpiewów, które jakby zapowiadają Grzegorza z Ciechowa.

Bonusy, jak wspomniałem, to pierwotne, surowsze wersje utworów filmowych – oprócz czterech albumowych jeszcze osobliwość pod tytułem Po wojnie. Pomimo zmyłkowej balladowej introdukcji, jest to niekłamany, prymitywny punk rock w stylu Defektu Muzgó, tylko z saksofonowym solem i oczywiście lepiej wyprodukowany; zawiera więcej wulgaryzmów niż cała reszta kariery Ciechowskiego. Do tego dochodzi utwór pod tytułem Zasypiasz sama (kojarzącym się z Obcym astronomem) – połączenie szeptanki z pseudorapem i śpiewającą w tle Kayah, wyprodukowana przez… Wydawnictwo Harlequin?! 


 

Grzegorz z Ciechowa, ojDADAna, 1996

W swoim najbardziej odlotowym wcieleniu Ciechowski antycypował modę na folk z przełomu millenniumów. Zaangażował zresztą gitarzystę Jacka Królika, późniejszego członka Brathanków.

Pomysł polegał na wysamplowaniu fragmentów oryginalnych pieśni ludowych i dopisaniu do nich nowoczesnej muzyki. Ciechowski wykorzystał nagrania z archiwów Radiowego Centrum Kultury Ludowej, w tym zarejestrowane w latach 70. na Ogólnopolskim Festiwalu Kapel i Śpiewaków Ludowych w Kazimierzu Dolnym. Zagrał na klawiszach i zajął się rozmaitymi sprawami studyjnymi (sample i loopy), a poza Królikiem wsparli go Krzysztof Ścierański, Biolik oraz fletniopanista Dima Czabak vel Chaaback.

Efekt wpisuje się trochę w nowoczesne r’n’b, a trochę w modne w połowie dziewięćdziesiątych wynalazki „elektronika plus etniczne zaśpiewy” w rodzaju Enigmy. Największym przebojem okazało się Piejo kury, piejo, oparte na przyśpiewce spod Biłgoraja, którą wykonywała w 1972 r. w Kazimierzu Anna Malec z Jędrzejówki (niektórzy ludzie myśleli wprawdzie, że to Ciechowski sam śpiewa). Jej syn dochodził potem praw autorskich od G.C., który dopisał własną, skoczną muzykę z funkującym podcinaniem gitary, samplowanym gdakaniem kur, solem na fujarce i jakimś skatującym Jamajczykiem. Trzeba tu dodać, że chóralny zaśpiew „To ci mówię” pochodzi z nagrania Koła Gospodyń Wiejskich z Niedźwiady koło Lubartowa.

Niuejdżowy klimat mają co bardziej rzewne utwory, jak A gdzież moje kare konie albo Tam w sadeńku wiśnia, jak też najmniej ciekawe Żona męża bije, choć w pewnym momencie Maria Orlik z Szamotuł tam odstawia takie „dana-dana” na tle nowoczesnego podkładu, że klękajcie narody. W Jako tako bym śpiewała pojawia się szczypta klimatu soulowo-gospelsowego, a Ścierański zapewnia sporą dozę funku.

Najmocniejsze punkty są trzy. Dynamiczne Co ja temu winna oparto na motywach pieśni oczepinowej wykonanej, również w Kazimierzu w 1972, przez Irenę Zborowską z Dąbrowy, a Ciechowski wycina solo w stylu Iana Andersona. Za to w Gawędzie o skrzypku i diable opowieść ludowego gawędziarza Stanisława Klejnasa została potraktowana mrocznie, z gęstym jak piekielna smoła brzmieniem syntezatora. Gdyby zaś się kto zastanawiał, skąd u mnie powiedzenie „na kóniec programu” – pochodzi ono z napisanego przez Chaabacka utworu Polka galopka, gdzie wykorzystano tym razem nie śpiew, jeno fragment konferansjerki Michała Mroza z Siedleczki, i to podany na tle riffu przypominającego Białą flagę czy Mamonę, z którym przeplata się skoczna melodia na flecie (tym razem to znów Ciechowski we własnej osobie). Na koniec Chaaback napisał jeszcze instrumental I tęskniła, tęskniła… z wykorzystaniem fletni Pana.

Do czterech utworów nakręcił film krótkometrażowy – coś w rodzaju zbioru didełoklipów – sam Jan Jakub Kolski, mistrz kina rustykalnego. Płyta VCD z filmem trafiła do Kolekcji jako bonus. Najbardziej w pamięć zapada historia o staruszce wywiezionej do domu opieki w A gdzież moje kare konie i wyprawa starszego pana po kurczątko w Piejo kury, piejo. Powtarza się motyw świętych obrazów i konduktu z trumną. Udział wziął m.in. zespół pieśni i tańca „Głuchowianie” z Głuchowa pod Rawą Mazowiecką, a i samego Ciechowskiego czasem widać. Jako bonus dołączono krótki dokumentał o realizacji filmu.


 

Grzegorz Ciechowski, Wiedźmin, 2001

Ostatnim dziełem Ciechowskiego wydanym za życia była muzyka do niesławnego filmu i serialu Marka Brodzkiego o wiedźminie Żebralcie. Nie miał się czego wstydzić – wśród ogólnej krytyki tego dziełka muzykę wymieniano jako jeden z nielicznych plusów.

Ciechowski wspomagał się Krzywańskim, a także grającym na lirze korbowej i ravanhucie (indyjska fidel podobna do chińskiej erhu) Michaelem Jonesem, sopranistką Alicją DeRota Węgorzewską oraz chórem męskim „Kairos” pod kierownictwem Borysa Somerschafa. W kilku utworach zaśpiewał także Zbigniew Zamachowski, czyli serialowy Jaskier.

Jest taka konwencja, że muzyka do produkcji fantasy musi być powłóczysta, ze złowieszczymi chórami, eterycznym sopranem i ewentualnie instrumentami typu dawnego, jak lira korbowa czy jakieś szałamaje. Wiedźmin się w tę konwencję wpisuje. Trudno tu oczekiwać np. ostinata znanego z płyt Republiki. Wypada to jednak całkiem stylowo, zwłaszcza temat tytułowy, w którym występują wszystkie wspomniane elementy, a za lejtmotyw robi sopranowa wokaliza. Poza tym drugi utwór przekraczający pięć minut to Odnajdę cię, Ciri, gdzie mniej więcej w połowie faktycznie słychać coś z typowej melodyki Ciechowskiego. Tematy są krótkie, czasami niespełna minutowe – w sumie na płycie mieści się ich 22. Pocałunek Yennefer ma, jak się łatwo spodziewać, nastrój bardziej romantyczny, a Lawina czy Uciekajmy! – dramatyczny. Bajka dla małej driady jedzie trochę Dead Can Dance. Jaskier daje głos i lutnię w czterech Radach Jaskra, czyli po prostu zwrotkach jednej piosenki rozsianych po całym soundtracku, poza tym są jeszcze ballady samodzielne: Zapachniało jesienią, a przede wszystkim Jak gwiazdy nad traktem, której melodia powraca później bez słów w minutowej Balladzie dla Yen i wreszcie jako Nie pokonasz miłości zaśpiewane przez Roberta Gawlińskiego w nowoczesnej oranżacji, którą można by uznać za kolejny przebój Wilków. Bonusem jest teledysk do tej ostatniej, zresztą w formacie, który na moim kompie się nie otwiera. Sceny z serialu przeplatają się w nim z ujęciami Gawlińskiego w kolczudze, śpiewającego lub wywijającego mieczem na tle ruin zamku w Olsztynie pod Częstochową.


 

 

Obywatel G.C., Live, 2004

W ramach bonusa boks zawiera dwupłytowy zapis koncertu Obywatela G.C. z Sali Kongresowej w listopadzie 1988. Występ odbył się w ramach trasy promującej album Tak, tak! i pod koniec następuje uroczysta chwila wręczenia Złotej Płyty. Ciechowskiemu towarzyszą m.in. Biolik na basie, Wojciech Konikiewicz (ex-Klaus Mitffoch) na klawiszach, Michał Kulenty na saksie i Stanisław Zybowski na gitarze – ten otwiera koncert za pomocą półtorej minuty gitarowych sprzężeń, z których wyłania się Paryż-Moskwa 17:15.

Jeśli artysta ma na koncie dwa albumy studyjne, to łatwo się domyślić, że na koncercie będą one reprezentowane dość równo. Jest więc zarówno Tak… tak… to ja, jak i Nie pytaj o Polskę. Pierwszy z nich zaprezentowany dość wcześnie, bo już jako trzeci; drugi wypada delikatniej niż wersja studyjna. Na żywo i w innym składzie utwory brzmią bardziej „intymnie”. W Kasparze Hauserze przez cały utwór snuje się saksofon, którego atonalne jęki wzbogacają Tak długo czekam. Ani ty, ani ja jest jednym z kilku utworów rozbudowanych – Zybowski wywija refleksyjne solówki trochę pod Gary Moore’a. Nie zabrakło też singlowej Odmiany przez osoby.

Ciechowski nie zapomniał o dorobku Republiki. W połowie koncertu (czyli na koniec pierwszej płyty) zagrali Poranną wiadomość i Telefony, pod koniec – Białą flagę w nieco zmienionej aranżacji. Wariackie solo na fortepianie zastąpiły organy, a Ciechowski zaśpiewał kwestionowany przez cenzurę wers o „panu w kulturalnych okularach”. Na wielki finał pojawiły się Kombinat (doprawiony industrialnymi szmerami), Śmierć w bikini (pozbawiona paranoicznego ostinato na rzecz swingującego rytmu) i wreszcie Moja krew (w aranżacji bliskiej oryginału). Po uroczystości wręczenia Złotej Płyty przyszła jeszcze pora na bis w postaci powtórki Tak… tak… to ja, i tak się kończy koncert, jak i cały boks.

 

wtorek, 3 sierpnia 2021

O dwóch autorach i tłumaczce, którym się imiona myliły (z frontu czytelniczego, cz. 5)

  

12. Robert van Gulik, Sędzia Di i chiński wzór,
przeł. Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2006

            Powieść wydana w roku 1965, przed Zjawą, ale według chronologii świata przedstawionego jest przedostatnia w serii: sędzia Di pracuje tu już jako przewodniczący sądu stołecznego. Przypomnijmy, że Pekin jeszcze nie istniał, a stolicą dynastii Tang był Chang’an. Na domiar złego panuje zaraza i głód, cesarz ewakuował się, po opustoszałym mieście grasują bandy zakapturzonych tragarzy zwłok, sytuacja grozi wybuchem zamieszek, a zarządzanie stolicą spadło na barki sędziego oraz jego towarzyszy: Chiao Tai i Ma Joong są już pułkownikami gwardii, a Tao Gan – sekretarzem sądu stołecznego i lubi grzebać w archiwach.

            W takich to okolicznościach nagle ginie, spadając ze schodów, ostatni przedstawiciel jednego z trzech najstarszych rodów, odgrywający wielką rolę w dystrybucji żywności w czasie zarazy. Oczywiście my wiemy, że został zamordowany, bo w pierwszym rozdziale jesteśmy (jak to już kilkakrotnie bywało) świadkami rozmowy sprawców, nie znając ich tożsamości. Sędzia na razie nie ma podstaw, aby podejrzewać działanie osób trzecich, tym bardziej, że angażuje go tymczasem niewątpliwe morderstwo popełnione na seniorze drugiego z arystokratycznych rodów, potomku dawnych feudalnych panów tego regionu. Na placu boju pozostał przedstawiciel trzeciego rodu, na którego w związku z tym kieruje się część podejrzeń. Istotną rolę w intrydze odgrywa tytułowy deseń na ceramice, z którego pochodzeniem wiążą się różne legendy, oraz bliźniaczki, z których jedna specjalizuje się w walce obciążonymi rękawami – mamy tu więc kolejną waleczną postać kobiecą.

Tytułowy wzór to w oryginale „willow pattern”, a więc wzór z wierzbami. Tymczasem w tłumaczeniu zmieniony został wszędzie na „chiński wzór”, co brzmi nieco dziwnie, biorąc pod uwagę, że akcja dzieje się w Chinach, a bohaterami są sami Chińczycy. Autor przyznaje, że dopuścił się tu anachronizmu – deseń nie jest czysto chiński, jeno pochodzi z XVIII-wiecznej porcelany brytyjskiej, powstałej w ramach mody na chińszczyznę. Poza tą kontrowersyjną decyzją napotkałem tylko jedno przegięcie tłumaczeniowe: „August Założyciel Obecnej Dynastii”. Skąd w Chinach jakiś August, może jeszcze Mocny? W tym przypadku angielskie august to przymiotnik będący określeniem władcy, oznaczające tyle co „dostojny” lub „szacowny”, por. rosyjskie awgustiejszyj odnoszące się do cesarza.

Dzięki osadzeniu akcji w warunkach stanu wyjątkowego książka trochę się wyłamuje ze standardowej formuły serii van Gulika, choć nie aż tak jak mój ulubiony Nawiedzony klasztor. Nie jest w stanie go przebić również ze względu na rozciągnięte zakończenie. W posłowiu van Gulik zdradza, że jest autorem pracy Sexual Life in Ancient China, wydanej w Lejdzie w 1961. Pewnie byłaby to ciekawa lektura, ale skąd ją wytrzasnąć?

           

13. Piotr Krukowski, Nad Wieprzem 1920, Warszawa 2016
(z serii Historyczne bitwy)

            Skoro dużą część wakacji przyszło mi spędzić na Lubelszczyźnie, chwyciłem się za kolejnego habełka z tego regionu. Nie jest do końca jasne, dlaczemu autor odbiegł od formy tytułu standardowo przyjętej w tej serii na rzecz wyrażenia kojarzącego się z Elizą Orzeszkową. Czyżby wydawnictwo obawiało się, że książka pod tytułem Wieprz będzie omyłkowo brana za poradnik dla hodowców trzody chlewnej?

Jak wiadomo, centralnym momentem wojny polsko-bolszewickiej była bitwa warszawska. Tym, co zadecydowało o klęsce Armii Czerwonej, okazało się jednak kontruderzenie wyprowadzone przez siły polsko-ukraińskie znad Wieprza.

Autor daje z początku krótki zarys działań wojennych do czerwca 1920, nie pomijając nawet współpracy polsko-łotewskiej. Po nie do końca udanej kampanii kijowskiej Armia Czerwona odzyskała inicjatywę i poszła na Zachód pod dowództwem Michaiła Tuchaczewskiego. Siły polskie przez dłuższy czas nie były w stanie ochłonąć na tyle, aby zorganizować skuteczną obronę. Klęski poniesione od 1. Armii Konnej skłoniły Piłsudskiego do stworzenia jej polskiego odpowiednika – Grupy Operacyjnej Jazdy. Tymczasem na północy inicjatywę strategiczną dawał Sowietom związek nie mniej groźny: III Korpus Kawalerii pod dowództwem Gaja Bżyszkiana, Ormianina znanego również jako Gaj Wiktorowicz Gaj lub Gaj-chan.

Równocześnie zaczął dojrzewać pomysł uderzenia Sowietów w miękkie: podczas gdy główne siły Tuchaczewskiego atakowały Warszawę, z Lubelszczyzny miała wyjść kontrofensywa. Nie od razu się to udało, bo wojska polskie znajdowały się pod stałym naporem nieprzyjaciela, ale stępiwszy jego ostrze w bitwie nad Bugiem, Front Środkowy pod osobistym nadzorem Ziuka przeszedł do ataku. Rosjanie przekonani byli, że Polacy już nie mogą przejąć inicjatywy, a zresztą ich siły główne znajdują się na północ od Warszawy. Srodze się pomylili: starannie przygotowana operacja doprowadziła do rozbicia szeregu jednostek Armii Czerwonej, a w dalszej perspektywie zmusiła Tuchaczewskiego do odwrotu.

Wszystko to opisane jest manierą bezdusznego sztabowca, z ciągłą litanią numerów jednostek, nazwisk dowódców i nazw miejscowości, nic więc dziwnego, że lektura szła mi jak po grudzie (już chyba Lech Wyszczelski byłby bardziej strawny). Widać tu strzałki przesuwające się po mapie, nie widać żołnierskiej krwi, ukrytej pod ogólnikowymi sformułowaniami w rodzaju „zażarte walki w rejonie X”. Momentami trafiały się ciekawsze passusy, jak ten o organizacji tyłów frontu na Lubelszczyźnie: bataliony etapowe, rezerwowe, wartownicze itp. Warto też wspomnieć, że w działaniach brała udział ukraińska 6. Dywizja pod dowództwem gen. Bezruczki (reszta Ukraińców strzegła Galicji Wschodniej), grupa operacyjna białoruskiego awanturnika gen. Bałachowicza-Bułaka, a także jednostki Kozaków Dońskich, wśród polskiej zaś piechoty znalazła się i dywizja strzelców podhalańskich. W przypisach pojawia się wątek planowanego przez endeków zamachu stanu przeciw Piłsudskiego, w którego wyniku wodzem naczelnym miał zostać Dowbor-Muśnicki – licząc na to, odmówił przyjęcia stanowiska dowódcy jednego z frontów.

Lektury nie ułatwia ogólna niechlujność redakcyjno-korektorska. W książce co rusz natrafia się na literówki (np. „właściciel majtku”), niezgodność przypadków czy rodzajów (wygląda to tak, jakby autor zapisywał nazwy jednostek skrótami, a potem na chybcika rozwijał, nie patrząc na zgodność). Zdarza się też powtarzanie tej samej informacji. Na jednej ze stron widzimy zdanie „Rejonem koncentracji brygady miał być Cyców”, a kilka linijek niżej – „Cyców miał być miejscem koncentracji brygady”. Trafiłem też na zdanie „Pod Kochowem opór ułanom stawił 505 pułk strzelecki rtm. Schmidta”. Tyle że to ułanów dowódcą był Schmidt, powinno więc to brzmieć: „opór ułanom rtm. Schmidta stawił 505 pułk strzelecki”. Że wielokrotnie pojawia się „Ostrów Mazowiecki”, to pół biedy, bo Ostrów oficjalnie zmieniła piec dopiero w 1926 r., ale już „Zwiahl” mógłby ktoś poprawić. Co gorsza, co najmniej w dwóch przypadkach Front Północno-Wschodni (Polska) pomylił się autorowi z Północno-Zachodnim (RSFSR).

Przede wszystkim Krukowski nie miał pamięci do nazwisk. Radzieckiego dowódcę Vytautasa Putnę przekręcił na „Putnego” – cud, że nie na „Putina”. Wobec tego nabrałem podejrzeń, natrafiwszy na radzieckiego dowódcę dywizji o swojskim nazwisku Łągwa – ale tym razem to był faktycznie Polak, Łągwa Roman Wojciechowicz. O wspomnianym wyżej przewrocie mowa, że organizował go przedstawiciel nacjonalistów Tadeusz Dmowski. Kto to był? Na pewno nie brat Romana. Próbowałem coś o nim znaleźć w internetach, ale bezskutecznie (podobnie jak o wspominanym kilkakrotnie przywódcy komunistycznym nazwiskiem Sklansky), więc nadal nie mam pewności, czy po prostu autor nie pomylił imienia, skoro dalej mowa o „gen. T. Szeptyckim” i „Antonie Wranglu”. Biorąc pod uwagę, że w tej wojnie brało udział dwóch gen. Hallerów – strach pomyśleć, co on jeszcze mógł namieszać.

Bibliografia wygląda dość przyzwoicie, choć pewnym kuriozem jest obecność Konarmii Izaaka Babla, i to w sekcji „Wspomnienia i pamiętniki” (pomyliło mu się z Dziennikiem 1920?) Wkładka z ilustracjami jest jedna: Piłsudski, dwaj polscy generałowie, parę zdjęć z czasów wojny polsko-bolszewickiej, zupełny brak ilustracji przedstawiających stronę radziecką a poza tym koledzy autora z grupy rekonstrukcyjnej. Zdjęcia takie mogą mieć walor edukacyjny, ale nie zastąpią materiału z epoki. A jeśli z tej konkretnej operacji takiego materiału nie było – zawsze można było wrzucić jeszcze parę portretów dowódców, nawet do drugiej wkładki.

 

14. Piotr Łopuszański, Pan Samochodzik i jego autor. O książkach Zbigniewa Nienackiego dla młodzieży, Warszawa 2009

Zeszłoroczny chwilowy powrót do Pana Auciaka kazał mi przyjrzeć się bliżej postaci Zbigniewa Nienackiego i na szybko odświeżyć ogólne ramy serii. Z pomocą przyszło opracowanie publicysty Piotra Łopuszańskiego.

            We wstępie autor, jadąc momentami tzw. kiedysizmem („kiedyś to było”), przedstawia krótki zarys historii literatury dla młodzieży w PRL – Niziurski, Bahdaj, Musierowicz, parę mniej znanych nazwisk… Aż poczułem się zmotywowany do uzupełnienia listy lektur (w wieku dziecięco-młodzieżowym czytałem zaskakująco mało powieści młodzieżowych).

Dalej następuje życiorys samego Zbigniewa Tomasza Nowickiego, znanego powszechnie jako Nienacki. Jak wiadomo, był ci on zwolennikiem władzy ludowej, m.in. poparł stan wojenny. Jednak za stalinizmu wdał się w konflikty frakcyjne, przez co dostał wilczy bilet na publikację. Wtedy to, za namową samego Putramenta, przybrał pseudonim artystyczny. Na temat działalności Nowickiego/Nienackiego w utrwalaniu władzy ludowej z bronią w ręku nie rozpisano się zbyt szeroko, zapewne z braku źródeł, jednak pisarz od tamtych czasów bał się obcych i swój mazurski dom przekształcił niemalże w twierdzę. Badał też sprawę Stanisława Sojczyńskiego „Warszyca”, dowódcy Konspiracyjnego Wojska Polskiego, aby przedstawić ją (trzykrotnie!) w sposób bliski optyce władzy ludowej, czytaj – dzielni ubecy kontra reakcyjna banda: najpierw w serii reportaży prasowych pod żeńskim pseudonimem, potem w powieści Worek Judaszów, a wreszcie we filmie Akcja „Brutus” (niezależnie od tego ostatniego, w NRD nakręcono osobny film na motywach). W dalszym życiu Nienackiego punktem zwrotnym była przeprowadzka z Łodzi do Jerzwałdu nad Jeziorakiem.

Najobszerniejszy rozdział poświęcony jest poszczególnym powieściom z cyklu. Polega to na dość drobiazgowym streszczeniu akcji, któremu towarzyszy krótkie podsumowanie, charakterystyka postaci, wskazanie niektórych dziur fabularnych czy błędów (autor wydaje się oburzony, że w Wyspie złoczyńców odnaleziony skarb przekazano do muzeum, zamiast oddać prawowitemu właścicielowi – no, ciekawe, dlaczego?) Napisane to jest dość przyciężkawo, często nie pilnując czasu gramatycznego: „W nocy ktoś włamuje się do domu i ukradł dokument”. Autor przytacza też fragmenty recenzji z epoki, niekiedy z nimi polemizuje. Bez zaskoczeń, za najlepsze tomy w serii uważa Zagadki Fromborka i Templariuszy, a za największą kichę – Człowieka z UFO. Stwierdza, że Tajemnica tajemnic była ostatnim tomem, który Nienacki pisał z przyjemnością. Dalsze już były na tyle wymęczone, że sam Łopuszański stracił chęć do szczegółowego opisywania fabuły. W kolejnym rozdziale wyszczególnił chronologię wydań, a także wspomniał – krytycznie – o „neo-Samochodzikach”, które po śmierci Nienackiego pisali inni autorzy. Do momentu powstania tej książki napłodzili ich ponad 90, przy czym jest to w zasadzie kilka cyklów, tworzonych równolegle przez paru pisarzy bez wzajemnej koordynacji. Jedynym, co by mnie tu ewentualnie interesowało, byłby Pan Samochodzik i więzień Jasnej Góry Tomasza Olszakowskiego (czyli Andrzeja Pilipiuka), żeby zobaczyć, jak sportretował Częstochowę.

Dość rozbudowany jest także rozdział poświęcony zmianom w poszczególnych wydaniach. Łopuszański wymienia szczegółowo fragmenty przez Nienackiego opuszczone lub dopisane, na równi z drobnymi zmianami stylistycznymi, a nawet dostrzega w Świętym relikwiarzu błąd drukarski z kolejnością stron, który był tylko w jego egzemplarzu, a np. w moim już nie. Najbardziej problematyczne jest uwspółcześnianie realiów – usuwanie dat świadczących o czasie akcji, zmiany kwot pieniężnych czy nazw instytucji, prowadzone zresztą bardzo niekonsekwentnie. Poza tym retkonowano przebieg kariery zawodowej Auciaka, który w późniejszych wydaniach nie jest już dziennikarzem i pracownikiem prowincjonalnego muzeum, tylko od razu pracuje w ministerstwie. Najbardziej zmienione zostało Uroczysko vel Święty relikwiarz, w edycji Warmii z lat 90. przerobiony z samodzielnej powieści na prequel serii. Najbardziej zmasakrowana niekonsekwentnymi zmianami została Księga strachów, zawierająca tyle akcentów ideologicznych, że uwspółcześnianie po prostu nie miało sensu.

Inne rozdziały poświęcone są rekonstrukcji życiorysu pana Tomasza, jego przeciwnikom, odnajdywanym skarbom, wehikułowi czy kobietom, które poznał na swojej drodze (zazwyczaj nie dogadywał się z nimi za dobrze). Jest to na ogół dość suche zreferowanie w porządku chronologicznym informacji z poszczególnych książek. W rozdziale „Poboczne tematy powieści”, chyba niepotrzebnym, bo powielającym raz kolejny to, co już było powiedziane, autor wymienia rozmaite książki czytane a to przez Nienackiego, a to przez pana Tomasza czy inne postacie literackie. Z kolei rozdział „Miejsca i czas akcji” przedstawia, w mało porywającym stylu przewodnika turystycznego, miejscowości, w których rozgrywa się akcja. Ciekawe są próby identyfikacji miejsc fikcyjnych, które Nienacki poskładał z kilku różnych rzeczywiście istniejących. Np. Skiroławki wykraczają poza zakres tej pracy, ale wzorowane są na Jerzwałdzie, a nazwa wzięta pewnie z pobliskich Skitławek. Jest jeszcze leksykon wszystkich (?) postaci z wszystkich oryginalnych tomów cyklu. Takie cuś powinno się znaleźć raczej na końcu książki, tymczasem po leksykonie następują jeszcze dwa rozdziały – o szacie graficznej i ekranizacjach.

Na forum fanów Pana Samochodzika książka została niemal jednogłośnie zjechana. Samo w sobie nie musi to o czymkolwiek świadczyć, bo forum gromadzi fanów i fanatyków, którzy wszelką krytykę ulubionego autora przyjmują osobiście i nie zauważają miejsc, gdzie Łopuszański wypowiada się pozytywnie. W większości zresztą czepiają się u niego literówek i innych błędów redakcyjnych, chociaż można by znaleźć wiele więcej. Spośród wysuniętych na forumie najpoważniejszy zarzut jest taki, że Łopuszański spisał sporą część informacji z innej strony fanowskiej, bez podania źródła. Faktycznie, książka pozbawiona jest porządnej bibliografii, choć tu i tekst wskazuje np. artykuły prasowe, do których autor się odwoływał. I tu akcent częstochowski: jednym ze źródeł do biografii Nienackiego jest wspomnienie jego szkolnego kolegi – Tadeusza Gierymskiego, opublikowane ongiś w piśmie kulturalnym „Aleje 3”. I poeta, i pismo byli mi znani osobiście.

O ile potknięcia redakcyjno-korektorskie się zdarzają – najbardziej kompromitujące: w żywej paginie na całej długości książki widać „Łopuszańki” – to autor nie wystrzega się błędów rzeczowych. Stwierdza, że łodzianin Nowicki zapisał się do Związku Młodzieży Wiejskiej – zamiast do Związku Walki Młodych, chociaż dalej używa skrótu ZWM. Podobnie KBW nazywa Komitetem, zamiast Korpusem Bezpieczeństwa Wewnętrznego. „Warszycowi” każe działać w powiecie radomskim, a nie radomszczańskim (względnie, bardziej archaicznie, radomskowskim). Pisząc o – poruszonym przez jednego z następców Nienackiego – temacie domniemanego złota Inków, lokalizuje skarb w Nidzicy zamiast w Niedzicy. Co za różnica, w Prusiech czy na Węgrzech… Nawet we wstępie popełnia błąd: powieść Małgorzaty Musierowicz rozgrywająca się za schyłkowego komunizma nosi tytuł Brulion Bebe B., nie zaś Brulion Be. Be. W Jeżycjadzie przez wielkie Be była dopiero McDusia.

Co gorsza, autor wykazuje się niechlujnością nawet w dziedzinie zasadniczej, czyli Pana Auciaka: dwukrotnie przekręca nową wersję tytułu Księgi strachów jako Pan Samochodzik i dziwne tajemnice (zamiast „dziwne szachownice”). Wynotowuje rozmaite błędy merytoryczne, lecz bezkrytycznie zapisuje za Nienackim nazwisko twórcy Jamesa Bonda jako „Flemming”. Słusznie zauważa (dwa  razy), że wspominany w jednej z powieści „Pierre Manson” to nie był Pierre, tylko Perry – ale w obu przypadkach zapomina dodać, że nie Manson, lecz Mason. Zwraca uwagę na anachronizmy, a sam twierdzi, że Nieszawa została odzyskana przez Władysława Jagiełłę w roku 1442. Mówcie, co chcecie – Jogajła to był naprawdę mocny zawodnik, skoro udało mu się pokonać Krzyżaców, gdy już od ośmiu lat leżał w krypcie na Wąwelu. Powinno  być oczywiście 1422.

Szczególnie denerwujące jest powtarzanie przez autora po kilka razy tej samej informacji i nietrzymanie się tematu: np. kwestia ekranizacji przewija się zarówno w rozdziale o biografii Nienackiego, jak i w omówieniach poszczególnych powieści, a do tego filmom poświęcon został osobny rozdział. Nawet gdyby przyjąć, że książka ma w zamierzeniu służyć jako podręczne kompendium, którego poszczególne rozdziały można czytać autonomicznie, to i tak za dużo tych powtórzeń – przykładowo, na kilku stronach poświęconych „neo-Samochodzikom” trzy razy czytam, że Sebastian Mierzyński używał pseudonimu Miernicki).

            Książka jest to zdecydowanie bardziej o Panu Samochodziku niż o Jego Autorze, którego dotyczy jeden rozdział z piętnastu; przydałaby się nieco bardziej pogłębiona biografia Nienackiego. Przy tym powieści o Tomaszu N. też nie są tu poddane jakiejś specjalnej analizie – większość treści opiera się na zreferowaniu materii treściowej z pewnymi elementami dość subiektywnej oceny.