środa, 28 czerwca 2023

Amerykanie, Szkoci i Nowozelandczyk, czyli płyty kwietniowe

Kolejna partia zdobyczy płytowych zawiera głównie (poza pierwszą pozycją) zdobycze z targu. Dwa razy powtarza się zespół Runrig, dwa albumy zostały wyprodukowane przez Rossa Robinsona. 


Machine Head, The Burning Red, 1999

Po Sepulturze i Panterze przyszła pora na trzeci z czołowych zespołów fali metalowej lat 90., reprezentujących stylistykę zwaną później groove metalem. Trzeci album Machine Head ukazał się w czasach, kiedy stylistyka ta osiągnęła kolejną mutację, prostszą i bardziej komercyjną. Na listach przebojów królowali wykonawcy typu Korn, Limp Bizkit, Slipknot czy Staind, nic więc dziwnego, że Robb Flynn i Adam Duce, prekursorzy podobnego grania, postanowili tu zebrać plony. Przy okazji doszło do istotnych zmian: od czasu poprzedniej płyty opuścił grupę gitarzysta Logan Mader, na jego miejsce przyszedł Ahrue Luster. Podpięciu się pod nurt numetalowy sprzyjała też zmiana producenta na Rossa Robinsona, którego można nazwać wujkiem chrzestnym tego podgatunku. Efekta były takie, że zespół zyskał wielu nowych fanów, ale stracił część starych, którzy zarzucili mu sprzedanie się.

Mamy tu rzecz dość jednorodną. Ciężkie, pancerne riffy, dość proste, ale uporczywie powtarzane (najlepszy przykład: The Blood, The Sweat, The Tears), nieco rozbujane rytmy, wokalny ryk lub groźny półszept, kontrasty dynamiczne wzmagające chorą atmosferę – klasyka gatunku. W czasach numetalu przebojem spokojnie mógł się stać From This Day z rapowaną zwrotką. Tego typu wokale słychać też w początkowym utworze pod tytułem, za przeproszeniem, Desire to Fire, albo w Nothing Left  (synonim „all right”?) czy I Defy. Z kolei takie kawałki jak Exhale the Vile kojarzą mi się z Kornem – duszna, niepokojąca atmosfera i jękliwy wokal. Spośród starszych inspiracji słychać Metallicę (choćby w postaci groźnych, patetycznych wstępów, zanim ruszy właściwa riffownia), a w momentach bardziej refleksyjnych – trudno powiedzieć, że spokojniejszych – odzywają się wpływy Alice In Chains. Przykładem jest Silver, łączący snujące się po staleyowsku zaśpiewy w zwrotce ze stosunkowo melodyjnym, numetalowym refrenem. Pełną balladę spotykamy na samym końcu, na wyspokojenie, i jest to utwór tytułowy. Trwa prawie siedem minut, chociaż dwie ostatnie to już stopniowo wygasające sprzężenie.

Poza wspomnianą balladą, najbardziej przystępnym momentem płyty jest przeróbka Message in the Bottle Policjantów, przy czym tytułowa butelka musiała być po czymś wysokooktanowym, bo w końcu Flynn zaczyna w swoim stylu ryczeć i gitary takoż. 


 

Runrig, The Big Wheel, 1991

Kolejna wizyta na targu, kolejna płyta tych Szkotów. Ukazała się ona przed albumem Mara i zdecydowanie bardziej przypomina jego niż np. Recovery. Innymi słowy, produkcja jest tu dość popowa, z dużą dozą syntezatorów. W solennym otwieraczu Headlights można się dopatrywać patentów stosowanych przez Phila Collinsa, przestrzenne brzmienie i spogłosowane gitary wiążą zaś Runrig z innymi zaangażowanymi Celtykami – U2 i Simple Minds. Basowe ostinato w Hearthammer i tytułowym An Cuibhle Mor niesie skojarzenia w stronę Bryana Ferry’ego, przy czym w tym drugim słychać inny patent charakterystyczny dla epoki – wsamplowanego rosyjskiego spikera. Na kanwie basu opiera się też Healer in Your Heart – motoryczny i melodyjny, ale miękki brzmieniowo, z rytmicznym biciem gitar akustycznych i wszechobecnymi powłóczystymi zaśpiewami.

Kto już trochę zna Runrig, tego The Big Wheel nie zaskoczy. Podniosła pieśń w majestatycznym tempie nosi tym razem tytuł Abhainn an t-Sluaigh. W postaci This Beautiful Pain mamy z kolei nastrojową balladę, podobnie I’ll Keep Coming Home, przy czym ta druga już ciut zbyt ckliwa. Always the Winner należy do tej samej, przebojowo-melancholijnej konwencji co mój ulubiony The Cutter, jednak ustępuje mu pod względem nośności. Do bardziej melodyjnych należy też Edge of the World. Na finał pojawia się oczywiście kolejna majestatyczna pieśń, ponad siedmiominutowa Flower of the West. 


 

Runrig, Transmitting Live, 1994

Przy okazji zgarnąłem i Runrig w wersji koncertowej. Nagrania pochodzą z kilku miejsc w Szkocji – w tym z Glasgowa i zamku Stirling – a także z Kolonii przy katedrze. Z The Big Wheel powtarzają się dwa utwory: Flower of the West i Edge of the World, z Recovery nie pojawia się nic, jednak styl zespołu pozostaje bez zmian i utwory dotąd mi nieznane nie odbiegają specjalnie od reszty.

Oczywiście, jak to na koncercie, mniej jest rozmaitych szczegółów aranżacyjnych, a więcej czadu. Mimo wszystko cały zestaw rozpoczynają dudy (Urlar). Najbardziej przypadł mi do gustu tandem podniosłych ballad: ­Precious Years i Every River. Donnie Munro śpiewał z tu samym fortepianem, a w drugiej z pieśni dołączyła do niego publiczność. W ogóle słuchacze są w miarę aktywni: słychać ich, ale nie przeszkadzają. Łatwo się domyślić, że publika szkocka reagowała bardziej żywiołowo niż niemiecka, zwłaszcza w ostatnich trzech utworach: zwiewnym Only the Brave, gdzie celtycka melodyka łączy się z „afrykańską” rytmiką, dynamicznym Alba i finałowej pieśni Pog Aon Oidche Earraich, gdzie gościnnie wystąpił glasgowski chór celtycki.

  

Crowded House, Recurring Dream – The Very Best of Crowded House.
Limited Edition Live Album, 1996

Ten australijski zespół z nowozelandzkim liderem (Neilem Finnem) nie odkrył Ameryki, udało mu się za to wprowadzić niejedną piosenkę na listy przebojów. Składanka Recurring Dream, wydana na pożegnanie grupy, która w 1996 postanowiła się rozwiązać, zawiera aż 19 najpopularniejszych jej utworów.

Pewne zamieszanie panuje co do składu zespołu. We wkładce zaprezentowany został jako trio Neil Finn – Nick Seymour – Mark Hart, chociaż ten ostatni grał tylko w kilku utworach. Za to nieżyjący już dziś perkusista Paul Hester występował w prawie wszystkich, ale w 1994 odszedł z grupy, więc zabrakło jego zdjęcia. W trzech piosenkach zagrał ponadto brat lidera, Tim Finn. Basista Nick Seymour, utalentowany również plastycznie, projektował zwykle okładki płyt i w przypadku tej kompilacji stało się nie inaczej – po raz kolejny z wykorzystaniem motywu czerwonego samochodu.

Mamy do czynienia z łagodnym pop rockiem, na tyle urozmaiconym, żeby płyta za szybko się nie znudziła. Refreny są na ogół atrakcyjne, nastrój pogodny i dość ciepły. W radiu do dziś można czasem natrafić na Weather with You i „piosenkę o hejnale”, czyli Don’t Dream, It’s Over. Znajoma wydaje mi się też akustyczna Pineapple Head. Zespół z pewnością lubił Beatlesów, o czym świadczy zarówno ogólne podejście do harmonii wokalnych, jak melodyka w Fall at Your Feet, Into Temptation, Four Seasons in One Day czy Not The Girl You Think You Are (jednym z trzech w tym zestawie utworów premierowych). Czasem bywa bardziej motorycznie: Locked Out, krzepkie Something So Strong z udziałem organów, urozmaicone pod względem dynamiki When You Come. W aranżacjach zjawiają się smyczki (World Where You Live, Pineapple Head), trąby (Mean to Me) albo coś jakby marimba (Instinct). Z ballad moją uwagę zwróciła Private Universe o niepokojącym nastroju i bulgoczącym brzmieniu perkusyjnym.

Moje wydanie zawiera drugą płytę z nagraniami koncertowymi. Niestety, wkładka nie zawiera szczegółów na temat ich pochodzenia, ale z konferansjerki Finna wynika, że pierwszy utwór pochodzi z australijskiego Newcastle, a ostatni – z Belgii. Słychać tu Crowded House w nieco surowszym brzmieniu, vide hałaśliwa gitara w Love You ‘til the Day I Die. Należy dodać, że jest to w większości inny repertuar niż na płycie składankowej – powtarzają się tylko cztery utwory. Trochę se czasem jamują, robią przerwy na jakieś gadki… Hole in the River podchodzi pod dziewięć minut, z breakami instrumentalnymi i finałowym cytatem z tradycyjnej pieśni irlandzkiej.


 

Jeff Buckley, Sketches for My Sweetheart The Drunk, 1998

19 maja 1997 roku Jeff Buckley utonął w rzece Missisipi – dosłownie w dniu, kiedy leciała już do niego reszta zespołu, żeby rozpocząć próby przed nagraniem drugiej płyty, My Sweetheart The Drunk. Artysta pozostawił jednak sporo nagrań roboczych – część realizował Tom Verlaine, zmarły niedawno były lider grupy Television. Matka Buckleya uzgodniła z wytwórnią płytową, że zostaną one opublikowane w takiej formie, do jakiej Jeff je doprowadził, bez żadnych dogrywek. Dwupłytowy album, który ostatecznie się ukazał, ma więc brzmienie surowsze niż dopracowana Grace – jest to w końcu brudnopis, oszlifowany tylko nieco na etapie miksu.  

Od samego otwieracza The Sky Is a Landfill Buckley porusza się w swoim dotychczasowym stylu, łącząc liryczny śpiew z brudną gitarą. Przesadą wydaje mi się nazywanie tej piosenki „Schodami do nieba lat dziewięćdziesiątych”, bo jednak melodię ma nie najłatwiejszą, a dynamika nie wzrasta jednolicie, tylko wznosi się i opada. Bardziej podoba mi się Nightmares by the Sea o „post-zeppelinowej” nerwowości, a też stopniowo nabierająca dynamiki. Musiała się zresztą spodobać wielu słuchaczom, bo przeglądając niedawno rocznik „Tylko Rocka” z 2000, aż dwukrotnie natknąłem się na wzmiankę o graniu jej przez innych wykonawców. Późnemu Zeppelinowi lub solowemu Plantowi zawdzięcza też co nieco orientalizująco-oniryczne New Year’s Prayer. Oba utwory powtarzają się zresztą na drugiej płycie, w innych miksach. Podobne klimata reprezentują Vancouver i zwłaszcza hałaśliwy Have You Heard.

Bliski falsetu głos Buckleya ma niesamowicie dużo sensu w soulowym Everybody Here Wants You. Najbardziej natomiast konwencjonalnie wypada przeróbka Yard of Blonde Girls o przyswajalnych harmoniach – klasyczne dla rocka alternatywnego ustawienie „wrażliwy wysoki głos + ciężkie i zgrzytliwe gitary”. Jest to przeróbka utworu Audrey Clark i Lori Kramer, ale drugą zwrotkę dopisała dziewczyna Buckleya, Inger Lorre. Wokalista śpiewał ją nieświadom, że to o nim. Dość przystępne jest Witches’ Rave, gdzie pojawia się wprost beachboysowski zaśpiew. Natomiast kończąca płytę lamentacja You & I trochę się dłuży.

Większość drugiej płyty wypełniają utwory jeszcze bardziej brudnopisowe, zarejestrowane w domu, na czterościeżkowym magnetofonie – Buckley solo, z przesterowaną gitarą elektryczną, z różnymi pogłosami, zakłóceniami i gadkami studyjnymi. Murder Suicide Meteor Slave już od początku jest dość dysonansowy, a potem rozpływa się w elektrycznym brzdąkaniu. Podobny charakter mają Gunshot Glitter, Demon John, nieco perwersyjny Your Flesh Is So Nice czy wersja Back in N.Y.C., jednego z moich ulubionych fragmentów Baranka na Broadwayu Genezy. Artysta chwycił jednak i za gitarę akustyczną. W Jewel Box zbliża się do konwencji bardów folkowych. Cały zestaw wieńczy pochodzące z 1992 radiowe wykonanie Satisfied Mind, piosenki jeszcze z lat 50. – nagranie to odtworzono również na pogrzebie Buckleya. 


 

At The Drive-In, Relationship of Command, 2000

Gitarzysta Omar Rodriguez-Lopez i wokalista Cedric Zavala dziś znani są głównie z turboartrockowej grupy The Mars Volta. Niespecjalnie ją dotąd uwielbiałem, bo to jak Yes na amfetaminie: tyle się w tej muzyce dzieje, że nie nadążam. Postanowiłem jednak sprawdzić ich wcześniejszy zespół na najlepszej i zarazem ostatniej płycie. At The Drive-In reprezentuje prostsze i bardziej zwarte formy – w których i tak się dużo dzieje, ale nie na tak rozbuchaną skalę.

Recenzent „Tylko/Teraz Rocka” jako główną inspirację tego wielokulturowego zespołu słyszał Fugazi, ale jest to drogowskaz nieco mylący. Zamiast prostego, konkretnego bębnienia na gitarach w stylu hardcore panowie Zavala, Rodriguez-Lopez, Hinojos, Hajjar i Ward sporo kombinują. Nawet najbardziej punkowy Mannequin Republic jest jednak punkiem z udziwnieniami. Pomimo Rossa Robinsona za konsoletą, muzyka nie wpisuje się też w modny wówczas nu-metal, a nawet wykazuje jakieś pokrewieństwo ze „zwykłym” rockiem alternatywnym.

Płyta pełna jest gwałtownych zwrotów, rytmy się łamią, kontrasty dynamiczne wyskakują jak filip z konopi. Melodyjne zagrywki współistnieją z silnym wygrzewem, wokalista czasem śpiewa normalnie, a czasem krzyczy. Tytuły za to brzmią jak wzięte z jakiegoś sajęs fikszyn: Sleepwalk Capsules, Cosmonaut, Non-Zero Possibility, Rolodex Propaganda... Styl zespołu w pigułce przedstawia One-Armed Scissor, który po trzech minutach przyprawiającej o zawrót głowy jazdy kończy się floydowatą kodą. Mniej szalony jest Invalid Litter Dept., chociaż też trudno go nazywać balladą. Wprawdzie ma najbardziej tu atrakcyjny refren, ale melorecytacja we zwrotce najwyraźniej nie mówi o niczym wesołym, a pod koniec pan wokalista już się konkretnie drzy (wprawdzie schowany w tle). Ciut uspokojenia przynosi początek Quarantined. Z kolei Enfilade wydaje mi się z początku męczące, z wokalistą śpiewającym „przez telefon” i partią perkusji brzmiącą jak sztuczna (co prawda parę sekund akordeonu trochę poprawia efekt).

Dziwne to wszystko, ale łatwiej za tym nadążyć niż za The Mars Volta.

  

The Offspring, Let The Bad Times Roll, 2021

W moich czasach licealnych The Offspring byli u szczytu popularności, wprowadzając na listy przebojów pełną specyficznego humoru odmianę kalifornijskiego punk rocka. Po 2006 gwiazda zespołu nieco przygasła i nie pojawia się już tak często w mediach, ale co jakiś czas wydaje coś nowego. W tym czasie The Offspring tworzyli właściwie tylko Dexter, Noodles i perkusista Pete Parada (który wkrótce później wyleciał za odmowę szczepienia na covid) – na temat basisty brak danych.

Największym atutem Let The Bad Times Roll jest utwór tytułowy: obłędnie melodyjny, przeplatający prostolinijną punkową jazdę a to brzmieniami akustycznymi z nieco latynoską rytmiką, a to niemal dansowym łupaniem, do tego tekst nasycony szlagwortami, a w tle pojawiają się nawet organy. Nawiasem mówiąc, na perkusji zagrał tu, w drodze wyjątku, znany muzyk sesyjny Josh Freese. Do piosenki powstał teledysk o czwórce młodych ludzi, którym odbija od siedzenia w domu na lockdownie.

Niestety, reszta albumu, zresztą krótkiego, nie stoi na równie wysokim poziomie. Można wprawdzie przyznać, że pop-punkowe czady zachowały typowy styl Offspringa: przyswajalne melodie, charakterystyczne zaśpiewy, politycznie zaangażowane teksty. Całkiem niezły jest otwieracz This Is Not Utopia, ale dopiero od refrenu. Silny refren pojawia się też w Coming For You (opartym na skocznym, „glamrockowym” beacie), chociaż to poniekąd uproszczona i przyspieszona wersja Gotta Get Away. Przynudza natomiast bardziej refleksyjne (lecz nie mniej hałaśliwe) oblicze zespołu w Behind Your Walls. Wybija się jeszcze swingujący We Never Have Sex Anymore z sekcją dętą (i solówką na trąbce), ale to już zdecydowanie nie punk, przypomina pastiszowe elementy u Green Day. Do hardcore’owych korzeni sięga zespół w Hassan Chop.

Płyta trwa nieco ponad pół godziny, a mimo to zawiera ewidentne wypełniacze. Na pomysł punkowej adaptacji W grocie króla gór Griega wpadł już Defekt Muzgó 30 lat przed Offspringiem. Jest jeszcze stary utwór grupy, Gone Away, przerobiony na patetyczną balladę z orkiestrą rodem ze współczesnych list przebojów – ale co to za parodia, która niczym się nie różni od obiektu parodiowanego?



piątek, 23 czerwca 2023

Ruszył Ziemię, wstrzymał Moskwę (z frontu czytelniczego, 4/2023)

 Wiosną postanowiłem odświeżyć sobie twórczość Jurija Andruchowycza, a dodatkowo w listę lektur wpadła mi od dawna oczekiwana nowość wydawnicza.

 


11. Wojciech Orliński, Kopernik. Rewolucje, Warszawa 2022

Jako fan Kopernika nie mogłem ominąć najświeższej biografii, zwłaszcza że napisał ją facet, jegoż teksty połykam od pierwszej wielkiej litery do ostatniej kropki (chyba że pisze o autostradach, bo to dla mnie czarna, nomen omen, magia).


Cegła na ponad 400 stron zatytułowana Kopernik. Rewolucje ma charakter popularnonaukowy. WO od samego początku pisze, że nie jest historykiem, tylko dziennikarzem. Skoro więc o życiu wielkiego uczonego mamy tak ograniczone informacje, może sobie pozwolić na to, czego nie mogą zawodowi historycy, czyli puścić wodze wyobraźni, żeby uzupełnić luki. Ramuje przy tym czasem życie Kopernika w konwencji np. opowieści płaszcza i szpady (co prawda podziękował współpracownikom, że czasem hamowali jego rozbuchaną wyobraźnię). Nierzadko stosuje paralele ze współczesnymi realiami, np. korporacyjnymi, czy też odwołuje się do popkultury – a to do Gry o tron, a to do Better Call Saul, a to do slashu; zresztą sam tytuł budzi, z pewnością zamierzone, skojarzenia z Macierzą Wachowskich. O sieci drogowej też się znalazło co nieco.

Na pierwszych 100 stronach (z ponad 400) zawartość Kopernika jest stosunkowo niska, autor bowiem kreśli tło: skąd się wzięły europejskie uniwersytety, jak to było z objęciem tronu polskiego przez Jagiellonów itp. Przedstawia wcześniejsze znane losy rodzin Koperników i Watzenrodów, w dość przystępny sposób wyjaśnia złożone przedkopernikańskie wyobrażenia astronomiczne.

Dopiero na tym tle na karty historii wkracza pan Mikołaj. Jego postać wciąż kryje wiele tajemnic – np. kiedy on w końcu zainteresował się astronomią? Wiadomo, kiedy jakiemu osadnikowi nadawał ziemię na Warmii, ale jak się kształtowały jego poszukiwania naukowe, można się jedynie domyślać. Mało tego – nie wiemy nawet na pewno, czy Andrzej był jego starszym bratem, czy też młodszym. Autor jednak z wielką wprawą opowiada o tym, co wiemy, poświęcając nawet jeden rozdział dziełu Teofilakta Symokatty, przy którego tłumaczeniu astronom szlifował swoją znajomość greki.

Z pracy wyłania się, jeszcze bardziej niż z Górskiego, bliska mi wizja człowieka, który mógł mieć zaszczyty, ale nie chciał, bo większym priorytetem było dla niego podążanie za tym, co go naprawdę interesowało – chociaż miał na to czas z rzadka, kiedy już opędzlował to, co szefostwo kazało mu zrobić. Późniejszy okres życia w kapitule warmińskiej, wśród nieustannych intryg, musiał być dla Kopernika bardzo przykry – a byłoby jeszcze gorzej, gdyby nie Retyk, który nakłonił go w końcu do publikacji teorii heliocentrycznej. WO jest zresztą sceptycznie nastawiony do kariery lekarskiej Kopernika, uważając ją za pretekst do podróżowania po całych Prusach w celach spiskowych.

Nie zapomniano także o życiu uczuciowym Mikołaja. Nic nie wskazuje na zakotwiczenie w realiach pairingu Kopernik/Retyk, natomiast o Annie Schilling pisze Orliński co nieco, powątpiewając, czy rzeczywiście oddalił swoją „kucharkę” na polecenie biskupa. Z dokumentów wynika jedynie, że zobowiązywał się ją oddalić. Kilka razy.

Część ostatnia poświęcona jest recepcji teorii kopernikańskiej w ciągu następnych dwóch stuleci – jak wpisywali De Revo na indeks ksiąg zakazanych, a Galileusz, Kepler, Newton i paru innych po drodze stopniowo doprowadzili do jej rehabilitacji. Zamiast typowej bibliografii autor podaje przystępną dla laików notę o lekturach, z których korzystał. Cały tekst wzbogacają liczne ilustracje.

Pomimo dużej objętości, książkę czyta się bardzo szybko. Gdzieniegdzie komfort jazdy obniżają literówki i przejęzyczenia, takoż stylistyczne niedobróbki w rodzaju „Kościół katolicki tymczasem szykował w tym czasie…” Weźmy np. Domenico Marię Novarę, jednego z bolońskich nauczycieli Koperkiewicza: występuje czasem jako Navara albo nawet Navarra. Krótko po wydaniu autor na swoim blogu łapał się za głowę i wprowadzał poprawki do wersji cyfrowej, ale z papierową już nie tak łatwo.

Z kwestii merytorycznych mam tylko nieliczne zastrzeżenia. W pierwszym rozdziale autor używa słowa „podwoda” w znaczeniu „woźnica”, np. „królewski podwoda”. Ani współczesny słownik języka polskiego, ani Linde nie stwierdzają, by podwodą nazywano kiedy furmana, a nie jego pojazd lub obowiązek podstawienia takiego pojazdu. O Zygmuncie Starym napisane: „W młodości nikt mu nie wróżył tronu – do tego przecież potrzebne były dwie szybkie i bezpotomne śmierci stryja i brata”. Czemu stryja i czemu tylko jednego brata? Stryjowi Zygmunta Turcy ucięli głowę prawie ćwierć wieku przed Zygmunta narodzinami. Autor wspomina kilka razy o dynastii „Hochenstaufów”, co jest o tyle dziwne, że bez problemu pisze „Hohenzollern”, Pomylona też zostaje Konstancja z Konstancą – a na logikę bardziej prawdopodobne, aby ktoś, kogo nazywano Retykiem, miał znajomości nad Jeziorem Bodeńskim niż nad Morzem Czarnym.

Ogólnie rzecz biorąc, największą wadą książki jest okładka o matowej, „lepkiej” strukturze. Na podróż obłożyłem ją w gazetę, żeby się nie wysmotruchała, a i tak się wysmotruchała – farbą drukarską z gazety. Gdybym miał ebooka, nie trza by go owijać w gazetę, ale zdjęcie wyszłoby mniej spektakularne.

 

 

12. Zwrotnik Ukraina. Pod redakcją Jurija Andruchowycza,
Wołowiec 2014

Kolejna pozycja współtworzona przez Andruchowycza po obaleniu jenakijewskiego złoczyńcy to antologia czternastu esejów o Ukrainie. Teksty powstały na gorąco wiosną 2014, kiedy rewolucja dopiero się dokonała, Rosjanie dopiero zajęli Krym i jeszcze nie było wiadomo, w którą stronę to wszystko pójdzie. Było już po aneksji półwyspu, ale jeszcze przed rozpoczęciem wojny hybrydowej i ogłoszeniem na Donbasie „republik ludowych”, co sugeruje, że materiał był gotów na przełomie marca i kwietnia.

W spisie treści spotykamy mniej i bardziej znane nazwiska. Sam Jurko z Iwano-Frankowska nie tylko odpowiadał za redakcję tomu, ale napisał otwierający go tekst: Siedem bezpardonowych dni, albo Rola kontrabasu w rewolucji. Opowiada w nim o swoich przeżyciach z czasu Majdanu, powtarzając zresztą niektóre wątki znane mi już z rozmowy z Pawłem Smoleńskim. Eseje mają różny charakter, występuje jednak gradacja od szczegółu do ogółu. Pierwsze eseje, autorstwa Ukraińców, skupiają się na ich własnych przeżyciach i na tym, co wówczas robili – czasem łącząc to z obrazem ogólnym, jak u Serhija Żadana, który, jako charkowianin, pokazuje też perspektywę wschodnioukraińską. Powtarza się tu parę wątków. Po pierwsze, proces odzyskania godności przez naród i przez poszczególnych ludzi, którzy po prostu w pewnym momencie mieli już dosyć tego całego syfistwa. Po drugie, niewystarczająca, a niekiedy wręcz ociekająca kolonialną pogardą postawa ludzi Europy Zachodniej. Jurko Prochaśko, w tekście zatytułowanym Mała Rewolucja Europejska, stawia wręcz postulat, że rewolucja ukraińska powinna zapoczątkować w Unii poważną refleksję nad celem jej istnienia i wartościami europejskimi.

Im dalej, tym częściej oglądamy bardziej ogólny obraz, sytuacji, „z lotu ptaka” – zarówno w wykonaniu Mykoły Riabczuka, jak autorów zagranicznych. Wygląda to już mniej literacko, a bardziej publicystycznie. Wilfried Jilge, historyk z Lipska, przedstawia w dość suchym, beznamiętnym stylu rolę Ukrainy w rosyjskiej narracji imperialnej i konfrontuje z badaniami opinii publicznej. Anton Szechowcow (pochodzący z Krymu badacz skrajnej prawicy z Northampton) przygotował – jedyny tu opatrzony większą ilością przypisów – artykuł o ukraińskim nacjonalizmie jako straszaku, którego znaczenie w życiu Ukrainy wyolbrzymili ludzie reżimu, a właściwie sami go wykreowali w ramach tzw. technologii politycznej. Rzut oka z Rosji zapewnia Alisa Ganijewa, autorka z Dagestanu, opisując ordynarną imperialistyczną propagandę, wysmażoną w reakcji na Euromajdan. Problem kremlowskiego jadu umysłowego, przepompowywanego chętnie i bez większego zastanowienia przez niektórych ludzi Zachodu, powtarzają również Timothy Snyder i Martin Pollack. Można tu się zdobyć na niewesołą refleksję, że chociaż Zachód przez te osiem lat faktycznie wyciągnął wnioski, to jednak nie cały, a moskiewska narracja jedzie cały czas na tych samych motywach. Finałowy zaś tekst dotyczy raczej Rosji niż Ukrainy. Andrzej Stasiuk, szef Wydawnictwa Czarnego, wspomina swoją wyprawę na Zabajkale i snuje refleksje nad wpływem przestrzeni na mentalność rosyjską.

Szatę graficzną tworzą fotografie z Majdanu, wykonane przez Jewgieniję Biełorusiec, która jako jedyna ma w książce dwa teksty – oprócz eseju także krótką notkę na temat zdjęć.


 

13. Jurij Andruchowycz, Rekreacje, przeł. Ola Hnatiuk, Izabelin 2005

Debiutancką minipowieść Andruchowycza czytałem jeszcze na studiach i całkiem przypadła mi do gustu. Autor pisał ją w Moskwie jeszcze w 1990, a zaraz po napisaniu nie mógł nigdzie wydać. Dopiero po odzyskaniu niepodległości przez Ukrainę Rekreacje ukazały się na łamach pisma „Suczasnist’”, wywołując lawinę oburzonych listów.

Ostatnie lata Związku Radzieckiego. Do karpackiego miasteczka Czortopole zjeżdżają tłumy ludzi na Święto Zmartwychwstałego Ducha, wielki karnawał ukraińskiej idei narodowej. Jest wśród nich grupa przyjaciół-poetów. Ze stypendium w Leningradzie przyjeżdża pociągiem erotoman Gajski, autobusem telepie się po górskich drogach Rościsław Martoflak z „wystrzałową” żoną Martą, a ekstrawertyk Jurek Niecnota i podejrzliwy Grześ Chromolski przyjeżdżają autostopem z osobliwym kierowcą. Podejmuje ich w imieniu organizatorów młodzieniec nazwiskiem Bielinkiewicz. Chleją tyle, że gdyby znalazł się w tym towarzystwie Wieniczka Jerofiejew, to pierwszy by zjechał pod stół. Jednak każdy z czwórki poetów będzie się tu musiał zmierzyć z własnym problemem. Pojawia się wątek martyrologii: Grześ Chromolski, najbardziej małomówny z ekipy, opuszcza święto, aby odnaleźć za miastem miejsce, gdzie stała osada jego ojca, zlikwidowana w czasach stalinowskich („Ukraińcy nie rodzą się ot tak sobie w Karagandzie”). Skoro zaś rzecz się dzieje w Czortopolu, to rolę do odegrania ma również i diocheł.

Narracja jest wielce polifoniczna. Obserwujemy wydarzenia z punktu widzenia poszczególnych postaci (czasem w pierwszej osobie, czasem w drugiej), ale także narratora abstrakcyjnego. Dziękować Muzom, że w monologach wewnętrznych Andruchowycz liberalniej niż Oksana Zabużko posługuje się kropką i enterem, ale i tak ze trzy razy sadzi rwący strumień świadomości na półtorej strony.

Na niewielkiej liczbie stron autor zmieścił sporo aluzji kulturalnych, mało które wyłapuję. Motyw diabelski przywodzi na myśl Bułhakowa, pijaństwo – Jerofiejewa, polski czytelnik zapewne nie oprze się skojarzeniu z Weselem Wyspiańskiego i innymi wielkimi balami naszej literatury. Pochwała należy się tłumaczce: nie dość, że poradziła sobie z oddaniem potocznego języka, to jeszcze niektóre aluzje wyjaśniła w przypisach, gdzie indziej zastosowała zabieg lokalizacji – cytaty z polskich poetów tam, gdzie w oryginale są pewnie ukraińscy, nazwiska mówiące głównych bohaterów… Organizator całego święta w oryginale nazywa się Pawło Macapura – tak jak osławiony XVIII-wieczny złoczyńca. Łatwo więc zrozumieć, dlaczego w wersji polskiej przepoczwarzył się w Stanisława Stadnickiego. Za to nie bardzo wiem, jaka decyzja stała za zmianą imienia Martoflaka z Mirosława na Rościsława? Nie żebym narzekał – Rościsław bardziej pasuje.

Książka dedykowana jest „Saszkowi i Wiktorowi, Wiktorowi i Saszkowi, bez których ta rzecz nie mogłaby powstać”. Łatwo się domyślić, że chodzi o Ołeksandra Irwańca i Wiktora Neboraka, współtworzących razem z Andruchowyczem grupę poetycką Bu-Ba-Bu.  Zresztą zarówno Neborak, jak i sam Andruchowycz istnieją w świecie przedstawionym Rekreacji – nie jako postacie, które widzimy, ale jako ktoś, o kim bohaterowie rozmawiają.

 


14. Jurij Andruchowycz, Moscoviada. Powieść grozy,
przeł. Przemysław Tomanek, Wołowiec 2015

W kolejnej powieści Andruchowycza odbijają się jego osobiste doświadczenia (o których opowiadał w wywiadzie z Pawłem Smoleńskim) jako stypendysty w moskiewskim Instytucie Literatury: z jednej strony kontakty z literatami z całego Sawieckiego Sajuzu, a z drugiej strony – z syfem ze wszystkich stron tegoż.

Akcja rozgrywa się również w schyłkowym okresie ZSRR, kiedy już odpadły kraje bałtyckie i Ukraina stała się ostatnią alfabetycznie (wedle cyrylicy) republiką radziecką. Głównym bohaterem jest poeta o typowo ukraińskich personaliach – Otto von F. Gnieździ się on w jednym z moskiewskich akademików i na swojej codziennej drodze, załatwiając rozmaite sprawy, napotyka różnego rodzaju mniej lub bardziej groteskowe indywidua.

Groza jak groza – w pierwszej kolejności mamy tu groteskę zaprawioną realizmem magicznym i dopiero po pierwszym śmiechu czytelnika przejmuje trwoga. Moskwa jawi się tu jako piekło na ziemi i jedno wielkie dziadostwo, jedna wielka „zła strona torów”. Otto von F., jak sama nazwa wskazuje, czuje się bardziej związany z posthabsburską Europą Środkową niż z wielkim zaśmieconym stepem Imperium, co widać w scenie z piwiarni przy ul. Fonwizina, która bardziej niż przytulne, pełnoziarniste gospody w stylu czeskim czy austriackim przypomina koszmar senny Hieronima Boscha. A to dopiero pierwszy krąg tego piekła. Siły zła nie mają tu w sobie nic z elegancji Wolanda; przyjmują postać całkiem przyziemną, jest to, cytując innego poetę,  „samogonny Mefisto”, pod powierzchownością brata-łaty kryjący Banalność Zła (TM).

Wśród inspiracji znowu należałoby wymienić Bułhakowa i Jerofiejewa, z tym, że w odróżnieniu od ich bohaterów Otto von F. jest w Moskwie ciałem obcym. Ponownie też w świecie przedstawionym występują Andruchowycz i Neborak jako poeci, których główny bohater cytuje. Polskiemu zaś czytelnikowi wędrówka bohatera przez brzydotę, beznadzieję i groteskę wielkiego miasta może się kojarzyć z Małą Apokalipsą Konwickiego.

Narracja – pełna mniej lub bardziej wisielczego humoru – tym razem reprezentuje tylko punkt widzenia głównego bohatera. Przeważnie bywa w drugiej osobie, czasem w pierwszej, a momentami nawet Otto dyskutuje z własnym głosem wewnętrznym. Co jakiś czas powtarza się fantasmagoria „króla Ukrainy” Olelka II. Jest to jest to niewiele kojarzący przedstawiciel emigracji, któremu Otto von F. się podlizuje, licząc na stypendium, i kieruje do niego swoje dygresje, a to o swoich relacjach z kobietami, a to o tym, jak wplątał się w macki KGB. 

Z tłumaczem książki miałem zajęcia na uniwersytecie i wspominam go dość dobrze, chociaż za Chiny coraz mniej ludowe nie pamiętam, co to był za przedmiot. Tłumaczenie tego wysoce potocznego języka udało mu się nie gorzej niż Oli Hnatiuk, ale mimo wszystko „cetcalcoatl” mnie trochę osłabił, „ludzkie straty” to chyba kalka językowa.

Ciekawostka muzyczna: w czasie wizyty u swojej dziewczyny Gali Otto słucha kasety z „najnowszym koncertem Mike’a Oldfielda”. Tyle że Oldfield, skrajny introwertyk, w ogóle mało koncertuje i wydał tylko jeden album live – jeszcze w 1979. Może w takim razie Otto von F. słuchał jakiegoś bootlegu.

 

wtorek, 6 czerwca 2023

Kora od zająca i pewna ilość wron, czyli płyty wielkanocne

 Tej Wielkanocy hazok miał dla mnie kilka wydawnictw płytowych. Przy okazji skompletowałem studyjną dyskografię Maanamu.

 

Maanam, Klucz, 1998

Ten album dostałem na kasecie, kiedy się ukazał. Na krótko przed premierą Kora zapowiadała, że będzie to najostrzejsza od dawna płyta Maanamu, że „zespół gra jak demony”… Innymi słowy, można było się spodziewać powrotu do korzeni i dawnej punkowej energii. Nie do końca się to sprawdziło.

Energii starczyło zespołowi tylko na trzy i pół piosenki, przy czym mówię o instrumentalistach, bo Kora już w ogóle zaprzestała wokalnej ekwilibrystyki znanej z pierwszych czterech płyt Maanamu: nawet w dynamicznych utworach śpiewa w sposób dość stateczny. Album zaczyna się od mocnego basowego riffu Bądź ostrożny – utworu wzbogaconego wyciem wilka. Po nim następuje prawie punkowa Cela, zainspirowana rozmowami Kory ze skazańcami. Powraca tu dawny współpracownik zespołu – Tomasz Stańko. Jego trąbka wzbogaca również Bezludną wyspę, utrzymaną w szybkim tempie, chociaż z dynamicznym akompaniamentem (w tym kongi czy podobne bębenki) kontrastuje łagodny śpiew Kory, momentami bliski szeptu. Agresywne lato, zainspirowane wielką powodzią z 1997 r., jest raczej ciężkie niż ostre.

Mniej przekonują dygresje latynoskie. Singlowe Puerto Rico – z prościutką, opartą na dwóch dźwiękach melodią i ekscentrycznym tekstem Kamila Sipowicza – brzmi jak próba stworzenia wakacyjnej „novelty song” (chociaż między zwrotkami gitarzyści wpuszczają nieco czadu). Poza tym… angażować Sławka Wierzcholskiego, być może najlepszego harmonijkarza w Polsce, do zagrania krótkiej melodyjki-riffu? Mambo, z tekstem na bazie wiersza Rakowy kadryl Antoniego Marianowicza na motywach Lewisa Carrolla, brzmi nieco infantylnie; odzywają się tu echa pseudolatynoskiego piosenkarstwa z lat 50./60., tych wszystkich Serduszko puka i inkszych Baião bongo. 

Skoro Maanam po 1991, to muszą być nastrojowe ballady. Wyjątkowo zimny maj ’98 to oczywiście remak utworu wcześniejszego – dla krytyków być może dowód na kryzys inwencji twórczej, ale grupa odświeżała swoje starsze piosenki już dawniej. Najbardziej podoba mi się tytułowy Klucz, a po nim wybrana na singiel Miłość od pierwszego spojrzenia, chociaż ta druga budzi nieodparte dejżawu. Niektóre teksty Kory publikowano wcześniej jako wiersze na łamach „Tylko Rocka”, więc czytelnikom mogą się wydawać znajome. Samotna rzeka zbliża się do poprockowego standardu lat dziewięćdziesiątych, a przy tym ma dość ujmujący tekst, podkreślający znaczenie rozłąki w funkcjonowaniu związku. Finałowa Przystań wydaje się kolejną próbą odtworzenia przez Jackowskiego bigbitowej atmosfery.

Klucz nie okazał się tak ostry, jak zespół zapowiadał, ale i tak wypada lepiej od praktycznie pozbawionego sprężystości Łóżka. 


 

Maanam, Znaki szczególne, 2004

Płyta, która okazała się ostatnim studyjnym albumem Maanamu, powstała w zupełnie innym składzie niż wszystkie poprzednie (z wyjątkiem Sie ściemnia). Krótko wcześniej Kora i Jackowski rozstali się z braćmi Olesińskimi i Pawłem Markowskim. Nowo zaangażowanym wiosłowym stał się Janusz „Yanina” Iwański – częstochowski gigant jazzu, z dorobkiem także na niwie rocka, podzielający z Markiem Jackowskim sentyment do dawnego bigbitu (po rozpadzie Maanamu kultywowali go pod szyldem The Goodboys). Do tego Cezary Kaźmierczak na klawiszach, Bogdan Wawrzynowicz na basie i José  Manuel Albán Juárez na perkusji.

Trochę szkoda, że ostatnia płyta Maanamu okazała się jedną z najsłabszych, boć nawet na Sie ściemnia były potencjalne przeboje, a tu po prostu nic nie zapada w pamięć od pierwszego przesłuchania, a jeśli już, to dlatego, że przypomina coś wcześniejszego. Niespecjalnie przekonuje Jak ty to robisz jako rozpoczęcie płyty. Na drugim miejscu pojawia się To mi się śni – dopiero za którymś tam przesłuchaniem dotarło do mnie, że mimo typowo maanamowej instrumentacji to jest w zasadzie blues. W Trzech imionach pojawiają się funkowate podcinanie, skrecze i syntezatorowe akcenty. Najbardziej motoryczna jest Flotylla motorów, ale i najmniej do zapamiętania.

Nie nazwałbym też specjalnie przebojowym utworu Ten cholerny deszcz, w którym podmiotem lirycznym Kora uczyniła pannę publiczną. Był to jedyny fragment nowej płyty, jaki słyszałem na koncercie w amfiteatrze przy Promenadzie Czesława Niemena, gdzie podchmielona publiczność domagała się Dmuchawców, nie odróżniając Kory od Urszuli. Na scenie nie było już Jackowskiego, który po kontuzji musiał przerwać koncertowanie, a potem mu się nie chciało wracać. Piosenka w sumie pasowałaby do Ping ponga, późniejszego solowego albumu Kory. Lepiej na koncercie jechałby motoryczny utwór tytułowy, tyle że jego tematyka – zaginięcia, gwałt, selbstmord – nie za bardzo pasuje do atmosfery festynu pod gołym niebem.

Na singlach pojawiły się Do ciebie biegłam i Ocean wolnego czasu – Kraków. W obu zastosowany został patent połączenia łagodnej zwrotki z głośnym, rozlewnym refrenem, który Kora śpiewa „majestatyczną” manierą rodem z Krakowskiego spleenu. Przy tym Ocean wolnego czasu, ze względu na melorecytowaną zwrotkę, budzi raczej skojarzenia z Lucciolą. Moim ulubionym fragmentem został jednak List z Batumi – za ładny do radia, z ciepłym brzmieniem organów. Nie zdziwiłbym się specjalnie, gdybym zamiast Kory usłyszał tu nagle śpiew Jurija Szewczuka (druga noga skojarzeń biegnie w stronę bardziej lirycznych momentów Elektrycznych Gitar). Są jeszcze Moje urodziny – ósmy czerwca, same w sobie średnie, ale dołączyli do nich dynamiczną kodę z ekspresyjną wokalizą Kory i solówką gitarową; nie obraziłbym się, gdyby to było zakończenie całego albumu.


  

Puhdys, Sturmvogel, 1976

Enerdowskiej kapeli jeszcze w kolekcji nie miałem. Puhdys należeli do najpopularniejszych zespołów rockowych w Niemcach Wschodnich. Na czele stał urodzony w Koszalinie śpiewający gitarzysta Dieter Birr (synowie jego i klawiszowca Petera Meyera współtworzą formację Bell, Book & Candle). W odróżnieniu od kolegów z RFN, Puhdys śpiewali auf deutsch, jak Marks z Engelsem przykazali, a nie w jakimś imperialistycznym języku angielskim (za który kilka lat wcześniej dostali zakaz występowania w okręgu Karl-Marx-Stadt). Sturmvogel to ich trzecia płyta. Ukazała się w roku dla rocka słabym, ale dla nich akurat obfitującym w wydarzenia: nie tylko trafili do Sopotu, ale po raz pierwszy wystąpili w Erefenie.

Kojarząc parę popularniejszych przebojów Puhdys, obawiałem się, że będzie to dość estradowa odmiana rocka. Podobne klimaty reprezentuje jednak tylko szybka i skoczna, lekko rozswingowana (z odpowiednio harcującym fortepianem) Untermiete. Bardziej zaskakuje glamrockowy Lachen und Schweigen – toż to prawie Kiss! Za to Schlafe ein und fang die Träume to nic innego jak… Kołysanka matki grupy 2+1! Birr śpiewa tu generyczne przesłanie rodzica do dziecka, bo oryginalny tekst Ernesta Brylla, w którym matka żołnierza życzy synowi, żeby cało wrócił z wojny, mógłby się źle kojarzyć, zaśpiewany w języku niemieckim.

Z drugiej strony Dieter Birr i koledzy mieli ambicje progresywne - co prawda najdłuższy na płycie Reise zum Mittelpunkt der Erde trwa niecałe sześć minut, ale wpuścili do niego dość epickości (zmiany tempa i dynamiki, „kosmiczny” syntezator, chóralne zaśpiewy), żeby móc potencjalnie występować na jednej scenie z ówczesną Budką Suflera. Finał Auf dem Wege również ma artrockowy charakter.

Brzmienie grupy jest całkiem „wschodnioeuropejskie”, bliskie zespołom z innych demoludów w tej samej epoce. Utwór tytułowy, dynamiczna hardrockowa galopada okraszona moogiem, zdradza, że Uriah Heep miał w NRD nie mniej fanów niż w Polsce, Sajuzie czy Bułgarsku – te harmonie wokalne... Bardziej nastrojowe Lebenszeit ma w sobie specyficzną dla regionu melancholię. Wśród inspiracji mogła też się znaleźć Omega, której echa słyszę w balladzie Als ich mich wünsche, ein Kind zu sein albo w Einsamkeit, gdzie basista (nieżyjący już dziś Harry Jeske) robi całkiem niezłą robotę, a i pojawia się akustyczne interludium z fletem. 

Reedycja jest marna pod względem książeczki, ale zawiera bonus w postaci siedmiominutowego Geht dem Wind nicht aus dem Wege, jeszcze mocniej rozbudowanego niż materiał zasadniczy. Czego tu nie ma – uriahowe harmonie wokalne, sfuzzowane gitary, w pewnym momencie pojawiają się nawet dudy. 

 

Sheryl Crow, The Globe Sessions, 1998

Pod koniec lat 90. Sheryl Crow cieszyła się statusem czołowej osobistości żeńskiej amerykańskiego rocka alternatywnego, a nawet zdarzyło jej się zaśpiewać piosenkę do Bonda (Tomorrow Never Dies). Hazok wielkanocny przyniósł mi jej trzecią płytę. Tytuł brzmi trochę, jakby to były nagrania koncertowe albo jakieś niedokończone remanenty, ale The Globe Sessions jest regularnym albumem studyjnym. Wśród muzyków znalazła się Wendy Melvoin, z którą miałem niedawno styczność przy okazji Prince’a (tym razem to na gitarze, to na basie), a także Lisa Germano na skrzypcach i Benmont Tench, klawiszowiec Toma Petty’ego – przeważnie jednak na klawiszach zagrała sama Sheryl Crow.

Kto wie, czego się spodziewać po rocku alternatywnym, ten nie będzie zaskoczony zawartością płyty: dość przystępne, niezbyt czadowe piosenki osadzone w amerykańskiej tradycji. Najbardziej charakterystyczne są dwa pierwsze utwory, zresztą wydane na singlach. Otwieracz My Favorite Mistake to rozliczenie z byłym partnerem w średnim tempie. Moim ulubionym fragmentem od zawsze pozostaje energiczny There Goes the Neighborhood, z sekcją dętą i Bobbym Keysem (grał kiedyś u Rolling Stonesów) na saksofonach.

Folkowe korzenie odsłania Crow w Riverwide i It Don’t Hurt, wzbogaconych orkiestrą smyczkową. Pierwszy jest nawet lekko celtycki, drugi rozwija się w kierunku bardziej rockowym, z ekspresyjną solówką gitarową typu slide. Am I Getting Through składa się z dwóch części: pierwsza to stateczna pieśń z potężnym rytmem perkusji, orkiestrą i głośniejszym refrenem (gdzie głos artystki ulega przetworzeniu), a druga – bezceremonialna rockowa jazda w szybkim tempie.

Dla odmiany Anything But Down, kolejny singiel, najprostszy i z najbardziej melodyjnym refrenem, to typowy przykład „dziewczyńskiego rocka” z tej samej stajni co Alanis Morrissette, Joan Osborne itp. W podobnej konwencji mieści się Mississippi – utwór podarowany Crow przez Boba Dylana, który napisał go nieco wcześniej, ale sam wykorzystał na kolejnej własnej płycie dopiero w 2001. Gdybym nie wiedział, to po pierwszym przesłuchaniu powiedziałbym, że od Dylana pochodzi melodyka Members Only, rockowego fragmentu w średnim tempie. Co prawda noblista raczej by nie napisał frazy „shake their asses” – chociaż kto go tam wie?

W zasadniczo finałowym Crash and Burn artystka trochę jednak przynudza. Na okładce czas trwania wynosi 6:36, a odtwarzacz pokazuje 11:26. O co chodzi? Okazuje się, że do piosenki tej przylepiony jest ukryty utwór Subway Ride, gitarowo-elektroniczny, z dysonansowymi partiami fortepianu. Pierwszy raz widzę, żeby hidden track nie znajdował się na samym końcu płyty – dalej są bowiem utwory dodatkowe, choć w żaden sposób nie wyróżnione jako bonusy. Resuscitation opiera się na klawiszach – organach i fortepianie elektrycznym. Na perkusji gra tu wyjątkowo Jerry Marotta, który parę lat wcześniej o mało nie został członkiem reaktywowanego King Crimson.

Wydanie z 1999 zawiera nagraną nieco później (z Rickiem Rubinem za konsoletą) przeróbkę Sweet Child O’ Mine, ballady Guns N’Roses. Musiało toto wyjść na jakimś singlu, bo pamiętam z radia, a może nawet z meczu żużlowego. Wtedy wersja Sheryl Crow wydawała mi się spłyceniem oryginału, zwłaszcza że co to za Sweet Child O’ Mine bez solówek Slasha? Dziś widzę w tym potwierdzenie, że jest to ponadczasowy standard, który różni artyści mogą łatwo zaadaptować do swojego stylu. Może pod koniec Crow trochę zbyt wiernie odtwarza melizmaty Axla Rose’a, ale w aranżacji występuje m.in. klawesyn, a brak heavymetalowej gitary zrekompensowano umiejętnym wykorzystaniem sekcji smyczkowej i organów. Swoją drogą, tekst został odwrócony genderowo.


  

Counting Crows, Recovering the Satellites, 1996

Od dawna cenię płytę Counting Crows August and Everything After. Postanowiłem więc sprawdzić, co Adam Duritz z kolegami (zmienił się perkusista) zaproponowali na drugim albumie.

Ten sam pozostaje głos Duritza – wysoki, nieco zbolały, częściowo inspirowany bluesowym lamentem. Brzmienie Recovering the Satellites jest jednak mniej korzenno-folkowe niż na opus magnum grupy. Elektryczne, gitarowe aranżacje bardziej się zbliżają do normy panującej w amerykańskim rocku alternatywnym. Słychać wyraźniej, że inspiracją dla Liczywron był zespół R.E.M. Niekoniecznie  musi to być wada: August… to wybitna płyta, ale w żadnym jej momencie zespół nie grał z takim czadem jak w Angels of the Silences – a równocześnie tak melodyjnie, jakby chciał pokazać kalifornijskim pop-punkowcom, że też umi. Dość dynamiczne są jeszcze Daylight Fading, nawet z krótką solówką gitary, i nie tak ciekawy Have You Seen Me Lately? Nie wiem, czy lekkie zaostrzenie jest zasługą dokooptowania drugiego gitarzysty, Dana Vickreya, bo nie ma prostej korelacji, że współtworzył on wyłącznie te ostrzejsze utwory.

Dominują jednak utwory refleksyjne, poczynając od otwieracza Catapult, gdzie nastrój budują organy Charlesa Gillinghama. Klawiszowiec odpowiadał też za aranżacje orkiestrowe, szczególnie udane w I’m Not Sleeping. Z piosenek w średnim tempie przypadła mi do gustu Monkey, a ze spokojniejszych warto zwrócić uwagę na Goodbye Elisabeth i utwór tytułowy w aranżacjach kojarzących się się z balladami Pearl Jam. „Tradycjonalistyczną” wersję Counting Crows przywołują natomiast Mercury z harmonijką i mandoliną, a przede wszystkim A Long December z akordeonem.

Główną wadą płyty jest długość – przy tak jednorodnej stylistyce zaczyna od pewnego momentu po prostu nużyć. Najbardziej ciągną się utwory typu Children in Bloom, mimo niezłej pracy basu, i Miller’s Angels, gdzie aranżację wzbogaca znany z pierwszej płyty David Immerglück na gitarze pedałowej.


  

Primal Scream, More Light, 2013

Od czasu przełomowego albumu Screamadelica Bobby Gillespie i jego banda poruszali się na styku rocka i muzyki elektronicznej, które na poszczególnych płytach mieszali w różnych proporcjach. Na More Light wyszedł im z tego najlepszy efekt od dawna.

Jednym z najmocniejszych punktów jest już otwierający 2013. Trwa on dziewięć minut i plecie się całkiem zgrabnie: motoryczny groove, chwytliwy, nieco orientalny riff instrumentów dętych… Skojarzyło mi się to częściowo z Can, częściowo z Bowiem w Berlinie, a nawet – z co bardziej odlotowymi wyrobami Roxy Music, i to jeszcze zanim w tekście padły słowa „a final solution to teenage revolution”. Na singlu wyszło prawie równie atrakcyjne, ale bardziej taneczne Invisible City, a na listach przebojów najlepiej radziło sobie It’s Alright, It’s  OK, w stonesowsko-gospelsowym stylu przywołującym ducha Movin’ on Up.

Sporo utworów utrzymanych jest w konwencji „miejskiego bluesa”, łączącej transowe rytmy i różne nowe brzmienia z akustycznymi riffami gitarowymi. River of Pain trwa siedem minut i sporo się w nim dzieje: kongi, smyczki, w pewnym momencie rozpływa się nawet w karmazynowym niemal chaosie. Kategorię tę reprezentują jeszcze Tenement Kid, Elimination Blues (z głosem Roberta Planta w tle) czy też hałaśliwy Sideman na basowym riffie.

Przechył na stronę elektroniczną pojawia się rzadziej. Ostinatowy podkład, który pasowałby do hip hopu, słychać w Culturecide, gdzie zresztą wokal też jest bliski może nie rapu, ale jakiegoś skandowania. Podobnego typu aranżacja – przy czym wręcz zbliżona do walczyka – stanowi fundament Goodbye Johnny, przeróbki przeboju Jeffreya Lee Pierce’a. W gęstej fakturze pierwszego z tych utworów słychać rozbisurmaniony, prawie andersonowski flet, w drugim sporą rolę odgrywa bezczelna solówka saksofonu. Bardziej czadowe oblicze elektroniki pojawia się w Hit Void, gdzie szybkie tempo i dudniące bębny przykrywa dźwiękowa zasłona dymna. Relativity to już ostra elektrojazda, wprost industrialna, choć ten siedmiominutowy utwór zaczyna się zmyłkowo od sielankowego rytmu tabli, a finał ma również spokojniejszy. Z dynamicznych utworów warto wymienić Turn Each Other Inside Out, ponownie przywołujący ducha Can, uspokojenie zaś przynosi leniwe Walking with the Beast.

Repertuar More Light może wciągnąć słuchacza od pierwszego razu, ale utwory mają fakturę tak gęstą, że trzeba niejednego przesłuchania, żeby wszystko wychwycić.

W moje ręce dostało się wydanie z półgodzinną płytą bonusową Extra Light. Rozpoczynający ją motoryczny Nothing Is Real / Nothing Is Unreal nie odbiega poziomem od albumu zasadniczego. Dalej mamy krótki, bujający Running out of Time z saksofonem i kaczkowatą gitarą oraz kolejny „miejski blues” w postaci przeróbki Worm Tamer Nicka Cave’a. Są też dwa instrumentale: ponury syntezatorowy Requiem for the Russian Tea Rooms oraz Theme from More Light z gitarą slide i wokalizą bez słów. Całości dopełnia 2013 w remiksie Andy’ego Weatheralla (współtwórcy sukcesu Screamadeliki), z gościnnym udziałem Kevina Shieldsa, lidera grupy My Bloody Valentine – ma swój urok, chociaż nie dorównuje oryginałowi, a główny riff wchodzi dopiero w szóstej minucie.