poniedziałek, 28 listopada 2022

Kalifornia w Radomiu, szpieg, Pan i potężny Inuita, czyli uzupełnienie kolejnych braków

 Tym razem dla odmiany płyty nie z targowiska. Pierwszą kupiłem w normalny sposób w sklepie, a trzy pozostałe – od znajomego sprzedawcy używanych płyt. Ich wspólną cechą jest to, że poszukiwałem ich od dawna. 

 

Ira, Mój dom, 1991

Polska nie była nigdy potęga w dziedzinie soft metalu. Rodzimi metalowcy w latach 80. skłaniali się raczej w stronę thrashu, a łagodniejsze odmiany heavymetalowego grania, wzorowane na amerykańskich kapelach w rodzaju Poison czy Bon Jovi, wyszły na światło dzienne w czasach, kiedy na Zachodzie ten styl już był passé. Największy sukces spośród zespołów tego nurtu odniosła Ira, której nazwa oznacza po łacinie „gniew”, ale grupa i tak wzbudziła pewne kontrowersje, gdy po latach zdarzyło się jej grać w Londynie.

Mój dom był drugą i najsłynniejszą płytą radomskiego zespołu. Zawartość jest mało oryginalna, ale bardzo melodyjna. Co prawda w ręce wpadła mi zrobiona na odwal reedycja, w której całą książeczkę wypełnia katalog firmy Andromeda. Skład zespołu nie został podany i można o nim tylko wnioskować z nazwisk autorów przy liście piosenek, aleć każdy wie, że wokalem Iry jest Artur Gadowski. Istotne role odgrywali też gitarzyści Piotr Łukaszewski i Kuba Płucisz, którzy nie wzięli udziału w reaktywacji zespołu w latach dwutysięcznych.

Trzy utwory weszły do klasyki polskiego rocka. Przede wszystkim krzepiąca power-ballada Nadzieja, która do dziś tu i ówdzie krąży w radiach. Charakterystyczny jest też utwór tytułowy z ciężkimi riffami i skandowaną zwrotką. Całkiem udatnie (pod względem muzycznym) wypada sprośny hicior Bierz mnie – żenadę tekstową równoważy fajne solo gitarowe. Piosenka doczekała się wkrótce parodii w postaci utworu Staszewskiego Kazimierza Biały Gibson, a o jej nośności świadczy fakt, że parę lat temu słyszałem ją nawet wykonywaną przez lokalny zespół na Dniach Przedborza.

Poza tym mamy na płycie sporo energicznego wygrzewu – Płonę, California, Spadam, Miłość i nienawiść. Ballady są aż cztery. Poza Nadzieją wyróżnia się Nie zatrzymam się – oparty na gitarowym pasażu akompaniament przywodzi na myśl Lady Pank, który parę lat wcześniej, odchodząc od konwencji nowofalowej, stał się pionierem „amerykańskiego” grania na Polsce. Nowe życie ma niezły refren, ale w zwrotce cokolwiek przynudza. Sympatycznie wygląda akustyczna ballada Twój cały świat (ponownie przychodzą do głowy dokonania Lady Pank z tego okresu), przy czym trwa minutę z okładem.

Teksty są banalne, ale jakie mają być w tym gatunku? Trochę erotyki, trochę generycznego podnoszenia na duchu, trochę fascynacji Ameryką. Pomiot liryczny w Californii bardzo się wyrywa, żeby jechać do tytułowego stanu, ale w Moim domu wręcz przeciwnie, stwierdza, że nigdzie się nie wybiera, bo w tutejszym bardaku jest jego dom. 


   

Rory Gallagher, Top Priority, 1979

Na tę płytę polowałem od kilkunastu lat, od kiedy w nocnej audycji w Radiu Kraków zaprezentował ją śp. red. Andrzej Kukuczka. Niestety, nie odnotowałem wtedy ani tytułu samego albumu, ani piosenek, tylko pamiętałem, że jedna zawierała sitar. Zorientowałem się dopiero po latach, gdy już można było se sprawdzić w streamingu.

            Rory Gallagher, irlandzki gitarzysta bluesrockowy, należał do elitarnego grona tych, których nazywano „białym Hendrixem” (obok chociażby Robina Trowera). Sławę zdobył jeszcze pod koniec lat 60. jako lider Taste, jednego z licznych wówczas tercetów inspirowanych stylem Cream. W kolejnej dekadzie rozpoczął karierę solową, a jego pozycję na Polsce wzmocnił koncert w Sali Kongresowej w 1976 r.

            Wspomniany utwór z sitarem nazywa się Philby (tekst porównuje życie muzyka w trasie z profesją szpiega). Sitar był zresztą nieprawdziwy, jeno elektryczny (tzw. coral sitar), a Gallagher pożyczył go od Pete’a Townshenda. Dónal Gallagher w książeczce stwierdza, że brzmienie tego instrumentu miało budzić skojarzenia z blokiem wschodnim – bo jak wiadomo, w Sawieckim Sajuzie wszyscy tylko ragi na okrągło grali.

            Na Top Priority Gallagher kontynuuje rozpoczęty wcześniej flirt z hard rockiem. Momentami nasuwają się skojarzenia z jego krajanami, Thin Lizzy, choć nie ma tu gitarowych unison, zresztą gitarzysta jest tylko jeden. Cienkiego Jaszczura przypomina już otwieracz Follow Me, jak i późniejszy Wayward Child, gdzie jednak Gallagher gra zarówno solówki palcyma, jak i techniką slide. Jeżdżenie metalową rurką po strunach odbywa się też w szybkim rockandrollu At the Depot.

            Jeśli ktoś oczekuje od Gallaghera przede wszystkim bluesa, to już jako czwarty pojawia się ciężko sunący Keychain. Więcej bluesowego grania na wysokim poziomie zawiera druga połowa płyty: powolny Off the Handle i bardziej dynamiczny Public Enemy No. 1. Poświęcony lękowi przed lataniem Just Hit Town to blues w wersji rozpędzonej. Z kolei utrzymany w średnim tempie, ale zadziorny Bad Penny brzmi jak nieco cięższa wersja stylu Dire Straits.

            Wydanie zawiera dwa bonusy: bluesowy Hellcat on My Trail i hardrockowy The Watcher. 


 

The Waterboys, This Is The Sea, 1985

Ten z kolei album był na mojej liście do zdobycia od samego roku 2000, kiedy zaprezentowano go w „Pół Perfekcyjnej Płyty” w Trójce.

            Zespół, kierowany przez wokalistę Mike’a Scotta, reprezentował „uduchowiony” nurt brytyjskiego rocka postpunkowego – z tego samego pnia co U2 czy Simple Minds, przy czym bardziej korzenny. Na This Is The Sea nie ma jeszcze otwartych odniesień do muzyki celtyckiej, które pojawiły się na płytach późniejszych. Jest za to żarliwy śpiew Scotta, kombinacja motorycznego tempa z rzewną melodyką i temata spirytualno-pogańskie.

            Całą płytę rozpoczyna podniosła fortepianowo-trąbkowa introdukcja, po której nowofalowo rusza z kopyta Don’t Bang the Drum. Nawet nie wsłuchując się w tekst, można zrozumieć, że nie o rzyci ten artysta śpiewa, a zawodzenie saksofonu dodaje dramatyzmu. Spokojniej i jakoś tak krzepiąco brzmi utrzymany w średnim tempie największy hit zespołu, The Whole of the Moon. Po krótkim przerywniku w postaci hymnicznego Spirit pojawia się mój ulubiony The Pan Within, w którym wiodący motyw gitarowy można by wziąć za coś z The Cure, tylko że utwór nie jest po Smithowsku dołujący, lecz nastrojowy.

            Drugą połowę dogoniłem dopiero po latach, więc robi na mnie wrażenie mniejsze niż pierwsza. Dość motoryczne (trochę pod New Model Army) Medicine Bow jest chociażby mniej melodyjne niż tamte cztery; fakturę brzmieniową wzbogacają skrzypce, jednak schowane w głębi. Wolniejszy Old England ma podniosły nastrój podobny do Spirit, tylko trwa sporo dłużej, z zagrywkami saksofona i zaśpiewami w tle. Najmniej ciekawie, pomimo szybkiego tempa, wypada Be My Enemy. Na koniec znów się poprawia: Trumpets oparte jest na dramatycznym akompaniamencie fortepianu kojarzącym mi się z jakimś Foreignerem, a This Is The Sea to kolejna pełna przestrzeni pieśń, która przywodzi mi na myśl U2, lecz z akustycznym instrumentarium.


 

Manfred Mann’s Earth Band, Watch, 1978

To również odkrycie dzięki audycji „Pół Perfekcyjnej Płyty” i jeden z moich ulubionych albumów w tym cyklu, a konkurencja była spora.

            Do 1978 r. Manfred Mann przeszedł długą drogę od okresu, którego dotyczy moja pierwsza o nim notka. Earth Band, czyli trzeci albo czwarty dowodzony przez niego zespół, od początku skłaniał się w stronę rocka progresywnego. Pod koniec lat 70. stylistyka ta była już coraz mniej modna, więc w okresie Watch styl zespołu uległ uproszczeniu i nabrał cech AOR. Duża melodyjność, często sentymentalny nastrój, wokalista o ciepłym, wysokim głosie (Chris Hamlet Thompson), nieco amerykański klimat (zaprocentowało kowerowanie Bruce’a Springsteena)… Tylko że o ile Foreigner, Boston czy Journey były zespołami przede wszystkim gitarowymi, w brzmieniu Manfred Mann’s Earth Band dominuje… Manfred Mann, czyli klawiszowiec, chętnie sięgający po syntezatory (w tym kontekście bardziej dorzeczne wydaje się porównanie z Toto).

            W składzie zespołu po raz pierwszy wystąpił basista Pat King, który również wykonał zdjęcia wykorzystane w projekcie okładki (zmarł na początku tego roku). Na perkusji po raz ostatni zagrał Chris Slade, późniejszy łysy perkusista AC/DC. Skomponował także utwór Drowning on Dry Land, do którego Mann i gitarzysta Dave Flett dopisali długą instrumentalną kodę Fish Soup. Koniec lat siedemdziesiątych był to okres popularności disco i nawet Mann dał się uwieść funkowym rytmom, o czym świadczy Chicago Institute. Dla odmiany zwiewna ballada California pochodzi z kręgu „rodzinnego” – autorką była Sue Vickers, żona byłego manfredowca Mike’a Vickersa.

            Mann od zawsze miał talent do przerabiania cudzych utworów w taki sposób, że brzmiały jak jego autorskie. Nie inaczej jest na Watch, a już szczególnie na drugiej połowie. Rozpoczyna ją wersja live Davy’s on the Road Again Johna Simona i Robbiego Robertsona z rozbudowanym interludium instrumentalnym. Drugi jest Martha’s Madman Lane’a Tietgena z dobrą pracą basu i melancholijną solówką na moogu. Finał płyty stanowi koncertowe wykonanie The Mighty Quinn Boba Dylana, który Manfred Mann już raz obrócił w swój wielki przebój – w latach 60., za czasów Mike’a D’Abo. Wersja Earth Bandu nie odniosła tak wielkiego sukcesu komercyjnego, ale zdecydowanie jest bardziej epicka i rozbudowana, z dalszymi popisami klawiszowymi i cytatem z wcześniejszego utworu MMEB, spacerockowego As Above So Below, a rozpoczynająca ją zagrywka organów kojarzy się nieodparcie z… No Woman, No Cry


poniedziałek, 21 listopada 2022

Miasto dzikich lwów i lwich dzików

 

Jesienią przytrafiła mi się kolejna wycieczka, której celem był znowu Zdolny Śląsk, a mianowicie miasto Świdnica.

Książęta świdniccy - Bolko I Surowy i Bolko II Gotowany

O 7:05 wyruszyliśmy pociągiem pospiesznym do Jaworzyny Śląskiej, gdzie czekała nas godzina przerwy przed przesiadką. Skorzystałem z okazji i wyszedłem na zewnątrz, gdzie znalazłem zabytkową małą lokomotywę oraz pomnik 11 listopada.

Sztejt af der stacje a lokomotiw

Zwróciłem też na siebie uwagę miejscowych lumpenproletariuszy, których udało mi się wszelako ominąć. Później, przed naszym odjazdem, wspomniani lumpenproletariusze przyszli na peron popisywać się rykami i zaczepkami wobec pasażerów. Wszystko wskazywało, że byli to kibice Górnika Wałbrzych, niedarzący specjalnym szacunkiem Śląska Wrocław.

Zatłoczonym szynobusem (choć nie tak bardzo jak w drodze z Wrocławia do Kudowej) dojechaliśmy po ok. 10 minutach do celu zasadniczego, czyli Schweidnitz. Przytrafił nam się pokój na poddaszu, nieduży i skromnie umeblowany, ale z widokiem na monumentalną katedrę.

Na parterze mieściła się restauracja/piwiarnia „Kryształowa”, stylizowanej na czeską gospodę, z kelnerkami w tradycyjnych zielonych sukienkach. Rano można było zejść tamoj na śniadanie.

Herbatkę? Tak, poproszę z cytryną

Centrum Świdnicy ma specyficzny, dolnośląski klimat, kojarzący mi się nieco z Zieloną Górą. Punkt środkowy stanowi rynek z tzw. blokiem ratuszowym, czyli „wyspą” złożoną z ratusza i przyległych kamienic – przypomina toto trochę wrocławskie Sukiennice w skali mikro.

Pomnik rolnika z widłami, zupełnie jak w Gduńsku

Architektura kamienic waha się od renesansu do secesji i art deco, a obok nich stoją pomalowane na różne kolory bloki-plomby (znowu podobieństwo do Wrocławia). Gdzieniegdzie fasady na parterze wyłożone są otoczakami. W zabytkowszym budownictwie szczególnie spodobały mi się rozmaite emblematy na elewacyach.

W Świdnicy natknąłem się na szczególnie wiele kamiennych lwów w różnych stadiach realizmu, ale nie jest to jedyny przykład tutejszej fauny.

W okolicy dawnej bramy miejskiej moją uwagę zwróciła Apteka pod Bykami – żółta kamienica z bycusiami na rogach, uczynionymi w taki sposób, że rogate łby wystają w powietrze, a do każdego z łbów wypłaskorzeźbione są po obu stronach ciała. W jednym z polskich systemów RPG z lat 90. występowały stwory o „dwóch łapach zakończonych jednym pazurem” – w Świdnicy mamy byki (a także lwy) o dwóch ciałach zakończonych jednym łbem.

Moje ulubione gry? Strategie turowe.

Pod względem szyldowym moje plony były umiarkowane. Wyhaczyłem m.in. tablicę świadczącą, że Krajowa Partia Emerytów i Rencistów wciąż istnieje! Poza tym są w mieście ledwie zachowane ghostsigny z czasów niemieckich i bezpośrednio powojennych.

Ewidentnie ptaki i ryby to nie zwierzęta

Na rynku stoją kramy kwiaciarskie oraz rzeźby świętych, bogów i herosów. Za mojej bytności stała też ekspozycja prac nagrodzonych w maratonie fotograficznym.

Zbyszek, Zbyszek, postać radosna

W bocznych ulicach spotykamy więcej sklepów, ale ponieważ trafiliśmy na weekend, niektóre były już pozamykane.

Najmonumentalszym budynkiem w mieście jest Katedra św. Stanisława i Wacława. Przed nią, na placu, kuca pomnik Jana Pawła II, od tyłu flankowany przez dwie rzeźbione szklane tafle. Za dnia trudno go sfotografować, bo ciągle stoją przed nim kobiety i poprawiają kompozycję kwiatową, nad którą klęczy papież. Za to po zmroku podświetlenie robi dobrą robotę.

Od wewnątrz sama katedra to oczywiście wielki wypas. Ściany różowe, bardzo bogaty wystrój wnętrza, do tego szopka z owcami, które od światła wpadającego przez witraże też są różowe.

Co to jest szopke i dlaczego już w październiku?

Najbardziej znany zabytek Świdnicy to protestancki Kościół Pokoju, uczyniony w połowie XVII wieku, po zakończeniu wojny trzydziestoletniej, jako jeden z trzech podobnych kościołów na habsburżańskim Śląsku, oprócz Głogowa (gdzie spłonął) i Jaworu. W efekcie największy drewniany kościół ewangelicki w Europie, choć niezbyt wysoki, zwłaszcza w porównaniu z katedrą, bo i o to chodziło, że nie mógł dominować w krajobrazie.

Zewnętrze zbudowane jest w technologii szachulcowej (to również zostało wymuszone warunkami prawnymi), wnętrze robi wrażenie ilością rozmaitych ozdób, i to w większości wykonanych całkowicie z drewna.

Naokoło Kościoła Pokoju znajduje się cmentarz z nagrobkami od XVII do XX wieku.

Coś dla fanów Avenged Sevenfold

Jeśli chodzi o bardziej nowoczesne elementa sztuki współczesnej, to na skwerku przy bibliotece publicznej znalazłem metalową rzeźbę dzika i warchlaków, buchtujących przy jakichś archiwaliach.

Dziki dziki zwierz

Podobnie jak w wielu innych miastach, w Świdnicy od niedawna ozdabia się ściany muralami. Wiele z nich jest dziełem lokalnego artysty Roberta Kukli: Irena Sendlerowa, Lem Stanisław, Andrzej Wajda, miejscowa pisarka Urszula Kozłowska, do tego klaun reklamujący festiwal teatralny i aniołki od festiwalu bachowskiego. Czyjego innego autorstwa jest zaś mural naprzeciwko muru więziennego, poświęcony przedwcześnie zmarłej artystce Joannie Elżbiecie Girej, znanej również jako Pani Nożownik.

W Świdnicy spędził dzieciństwo Czerwony Baron. Nie, nie chodzi o Piotra Jaroszewicza, jeno o Manfreda von Richthofena, znanego pilota myśliwskiego z czasów I wojny światowej. Jeden z jego braci nosił zresztą typowo świdnickie imię Bolko. Pamięć asa uczczono w Parku Sikorskiego w postaci ustawionej na skwerku repliki myśliwca Fokker Dr.I. Replika pod wieloma względami odbiega od oryginału (np. ma zasłonięty kokpit), ale gdyby była całkowicie realistyczna, to warunki atmosferyczne i wandale rozprawiliby się z nią szybciej niż Roy Brown.

Horrido!

W bloku ratuszowym mieści się Muzeum Dawnego Kupiectwa, dawniej Miar i Wag. Ekspozycja stała obejmuje rekonstrukcje apteki, sklepu kolonialnego, karczmy itp., a przede wszystkim rozmaite wagi i przyrządy miernicze.

Odważniki drobiowe z Azji Południowo-Wschodniej

Na piętrze znalazły się mniejsze ekspozycje. Jedna z nich przedstawia twórczość lokalnych malarzy.

W drugiej ponownie pojawił się Robert Kukla ze swoim postmodernistycznym malarstwem, m.in. serią obrazów przedstawiających postpeerelowskie murale w różnych miastach Dolnego Śląska, a także drugą, która zestawia estetykę socjalistyczną z kapitalistyczną.

W sali rajców miesci się makieta XVI-wiecznej Świdnicy, portrety rajców, ekspozycja rozmaitego rzemiosła oraz stare freski z Panem Jezusem.

Dysponując biletem muzealnym za 11 zł (zwykły kosztuje 8), mogłem wjechać na wieżę ratuszową – najpierw windą na drugie piętro, potem drugą windą na ósme. Można sobie wyjrzeć przez okno zza tarczy zegarowej, a następnie po schodach wyjść na taras widokowy na samej górze.

Z wieży rozpościera się festelny widok na Świdnicę (i otaczające góry). Daje to pojęcie o monumentalności katedry, natomiast Kościół Pokoju pozostaje niewidoczny spośród drzew.

Babilon dolnośląski

Zszedłem po schodach, zaglądając po drodze do ekspozycji na różnych piętrach, m.in. kolejna wystawa Kukli z portretami polskich reżyserów. W kasie muzeum kupiłem na pamiątkę dwa katalogi-albumy: Sztuka Świdnicy na tle dziejów z 2012 i Mundus mercatorius. Świat kupiecki czasów nowożytnych w miarach i dokumentach z 2005.

Zielona Baronessa

O 15:54 wróciliśmy szynobusem do Wrocławia. Tam czekało nas prawie półtory godziny przerwy, więc wyszliśmy na plac przed dworcem i zrobiliśmy spontaniczną sesję zdjęciową przy jednej ze sławetnych  ławeczek partiotycznych z konturem Polsky.


              



poniedziałek, 14 listopada 2022

Jaka częstotliwość, Heniu?, czyli płyty, w które trzeba się wsłuchać

 Odwiedziny na bazarze staroci na Faradaguła rozpoczynam już tradycyjnie od stoiska płytowego. Z tej wizyty przywiozłem coś z britpopu i coś z USA, ale dodatkowo solidną reprezentację brytyjskiego folk-rocka.

  

Supergrass, In It for the Money, 1997

Po dobrze przyjętym debiucie (który już tu się pojawił) druga płyta zespołu Gaza Coombesa była w UK mocno wyczekiwana. Jaki okazał się efekt? Dojrzalszy niż I Should Coco, a z pewnością lepiej wyprodukowany.

W największym skrócie jest to po prostu porządna britpopowa robota, z bardziej urozmaiconymi aranżacjami niż na debiucie. Większą rolę odgrywają klawisze, na których gra Rob Coombes, brat lidera; nie był on jeszcze regularnym członkiem zespołu, ale brał udział w komponowaniu materiału. I tak np. spokojniejsze Late in the Day oraz It’s Not Me opierają się na gitarach akustycznych wspieranych przez organy, a Little Reign jedzie fortepianem. Z kolei Richard III (nic wspólnego z królem – zespół roboczo tytułował piosenki imionami, a to był trzeci Richard z kolei) byłby prostolinijnie punkowy, gdyby znienacka nie pojawiało się w nim zawodzenie analogowego syntezatora. Podobny patent z jeszcze lepszym skutkiem wykorzystano w Sun Hits the Sky, tylko tam już jest regularne solo. Z ciekawostek aranżacyjnych warto jeszcze wspomnieć trąby niczym od George’a Martina, które pojawiają się już w otwierającym płytę utworze tytułowym, a potem jeszcze parę razy. Jeśli zaś chodzi o warstwę rytmiczną, to w finałowym Sometimes I Make You Sad partię perkusji wykonano paszczą.

Chociaż z płyty wykrojono cztery single, brakuje mi tu trochę równie wpadającej w ucho lokomotywy jak Alright. Najbardziej zbliżone wydaje mi się dynamiczne Tonight. Z utworów w średnim tempie najbardziej podobało mi się G-Song z ładnie sfuzzowaną gitarą, choć to akurat nie singiel. 


 

Pulp, Different Class, 1995

Do wielkiej trójki britpopu, oprócz Oasis i Blur, zalicza się Pulp. U nas jednak chyba zdobył mniejszą popularność niż tamte dwa, może dlatego, że był za bardzo inteligentny (a może inteligencki?) Autoironia, teksty zaangażowane społecznie, gra kiczem, sentymentalny głos Jarvisa Cockera, którego od lat wyobrażam sobie nie inaczej jak w garniturze a la Bryan Ferry… Równocześnie tenże sam Cocker nie miał problemów pokazać gołego tyłka Michaelowi Jacksonowi, gdy ten w efektowny sposób lądował na scenie.

Different Class uchodzi za najlepszą płytę Pulp. Do tej pory znałem tylko późniejszą We Love Life, ale są one spójne stylistycznie. Mają też zasadniczą cechę wspólną: nie jest to muzyka, która wpada w ucho od pierwszego razu. Trzeba czasu, a może nawet, za przeproszeniem, pewnego wysiłku intelektualnego, żeby znaleźć klucz do Pulp. Zespół nie czaduje, odwołuje się za to gęsto do muzyki lat 60., tej rockowej i tej bardziej estradowej, aż oczami wyobraźni można zobaczyć jajowate fotele z czerwonego plastiku i sukienki w wielkie grochy, sięgające przed kolana, ale za to z bardzo długimi rękawami – a jednak jest to twórczość mocno osadzona w brytyjskiej realności lat 90. Brzmienie wzbogacają instrumenty klawiszowe, na których gra Candida Doyle, a czasem i jakieś smyczki (Something Changed). Czasem jest bardziej dynamicznie (otwierający Mis-Shapes), czasem delikatnie na granicy szeptu (Pencil Skirt, I Spy). W Sorted for E’s and Wizz dograli nawet odgłosy publiczności.

Najpopularniejszy był utwór Common People, choć jego przebojowość też nie jest od pierwszego momentu oczywista. W podobnej konwencji utrzymany jest Disco 2000, który jeśli już przypomina disco, to w klasycznej wersji z lat 70. Mocnym też punktem, choć zupełnym przeciwieństwem dwóch powyższych, jest mroczny F.E.E.L.I.N.G.C.A.L.L.E.D.L.O.V.E., wychodzący od recytacji Cockera na tle monotonnego basowego pulsu i mellotronowego tła, a dramatycznie wybuchający w refrenie.

Trafiło mi się pierwsze wydanie płyty. Okładka ma postać koperty z okienkiem, w której znajdują się luźne „pocztówki”, zawierające po obu stronach zdjęcia dopasowane rozmiarem do tego okienka: z jednej strony fotografia kartonowego członka zespołu, w drugiej scena rodzajowa. Kanoniczna okładka przedstawia zbiorowe zdjęcie ślubne, ale ja od razu zmieniłem na Candidę Doyle siedzącą na ławce w towarzystwie psa w kołnierzu hiszpańskim.


 

R.E.M., Monster, 1994

Po takich dwóch płytach jak Out of Time i Automatic for the People poprzeczka dla R.E.M. została zawieszona na niesamowitej wysokości. Zespół – choć próbował – nie pobił jednak własnego rekordu i nagrał po prostu płytę w swoim stylu.

Nie ma tu hitu porównywalnego z Losing My Religion albo Everybody Hurts. Drugi z nich znalazł wprawdzie następcę w postaci wzbogaconego smyczkami Strange Currencies. Odpowiednikiem nastrojowego Nightswimming jawi się z kolei Tongue, gdzie Michael Stipe śpiewa falsetem do wtóru fortepianu i organów. Najprzystępniej wpada w ucho radosny otwieracz What’s The Frequency, Kenneth? (zainspirowany głośną ongiś frazą – wykrzykiwał ją łebas, który napadł na ulicy na prezentera telewizyjnego Dana Rathera; dodajmy, że żaden z uczestników zajścia nie miał na imię Kenneth). O pewnym flircie z popem świadczy King of Comedy, ale ten jest intencjonalnie obrzydzony, m.in. przez elektroniczne zniekształcenie głosu Michaela Stipe’a. W tle towarzyszy mu Sally Dworsky – późniejszy głos śpiewaczy Fiony ze Shreka, oczywiście w oryginalnej wersji językowej.

A poza tym bywa różnie. W połowie lat dziewięćdziesiątych „college rock” R.E.M. zyskiwał momentami punkty styczne z grundżem, który właśnie osiągał apogeum. Gitara Petera Bucka czasem tradycyjnie podzwania, czasem atakuje ciężkim, falującym pogłosem, czasem trzeszczy jak zepsuty motocykiel (Circus Envy). W brudnym, ziemistym Crush with Eyeliner gościnnie pojawia się Thurston Moore, lider Sonic Youth, czyli specjalista od takiego brzmienia. Do najbardziej dynamicznych i motorycznych należy singlowy Star 69 (nie pamiętam takiej ciężarówki). Nie brakuje ponurego utworu prawie bez sekcji rytmicznej – w tym przypadku Let Me In, lament na tle przesterowanej gitary (do której dołączają organy), stanowi wręcz centrum emocjonalne albumu, a poświęcony jest Kurtowi Cobainowi.

Najbardziej podobają mi się, poza Kennethem, dwa utwory z drugiej połowy. Bang and Blame utrzymany jest w mrocznym nastroju zbliżonym do… Onyxu Kulcich, ze skokiem dynamiki w refrenie. Po nim następuje I Took Your Name, oparty na w kółko powtarzanym, brudnym riffie, który w zasadzie można by nazwać stoner rockiem; słuchacz jest nawet smyrany po mózgu kontrastowymi, psychodelicznymi zagrywkami gitarowymi.

Jak to zwykle bywa z R.E.M. – trzeba się wsłuchać. 


 

Pentangle, A Maid That’s Deep in Love, 1989

Zespół Pentangle zalicza się do klasyki brytyjskiej sceny folkrockowej, chociaż sami muzycy odżegnywali się od rocka i bliżej im było do jazzu. Klasyczny skład był, jak sama nazwa wskazuje, kwintetem: wokalistka Jacqui McShee (której polski tłumacz Encyklopedii muzyki popularnej – Folk z 1996 zmienił piec), gitarzyści Bert Jansch i John Renbourn (obaj również śpiewający), kontrabasista Danny Thompson i perkusista Terry Cox.

Ta składanka stanowi wybór z dwóch albumów – Cruel Sister i Reflection, z lat 1970-1971. Nie ma tu więc niczego z najlepszej płyty Pentangle, Basket of Light, za to prawie cały materiał stanowią wersje utworów tradycyjnych. Nie tylko angielskich, bo skoro wydała toto amerykańska wytwórnia, to wybrano co najmniej parę rzeczy z folkloru amerykańskiego.

Brzmienie zdominowane jest przez instrumenty akustyczne. Najbardziej rockowy element stanowią pojawiające się tu i ówdzie (Rain and Snow) dynamiczne partie perkusji, a na rzecz rytmu działa przede wszystkim kontrabas Thompsona. W większości utworów śpiewa obdarzona wysokim głosem McShee. Recenzenci często wspominają o kunszcie obu gitarzystów, ale popisują się oni dość dyskretnie. Przykładem jest tytułowy A Maid That’s Deep in Love, gdzie na tle akustycznego akompaniamentu John Renbourn tka partie gitary elektrycznej. Pieśń ta płynie w nieśpiesznym tempie, budzącym u mnie skojarzenia z beatlesowskim Norwegian Wood, z tym że bez sitaru. Ten indoirański instrument odgrywa za to, wraz z banjo, znaczną rolę w aranżacji Rain and Snow, pieśni dla odmiany z Appalachów. Mniej wyeksponowany pojawia się w siedmiominutowej balladzie morderczej Cruel Sister. Najbardziej minimalistyczna jest When I Was in My Prime, zaśpiewana przez McShee całkiem a capella. Utwory nieco żwawsze to amerykański spirytuał Will The Circle Be Unbroken, wzbogacony solówką na harmonijce, oraz Wedding Dress, w której kontrabasista w końcu ma okazję pograć smyczkiem.

W trzech utworach gitarzyści produkują się wokalnie. Lord Franklin to smutna ballada z połowy XIX wieku, którą poznałem już w podstawówce z kasety 20 Famous Irish Ballads – poświęcona zaginionemu w Arktyce Johnowi Franklinowi, poszukiwaczowi „przejścia północno-zachodniego”. Tu śpiewa Renbourn, McShee daje wokalizy w tle, a Jansch akompaniuje na żeglarskiej harmonii guzikowej, zwanej concertiną. Janscha słyszymy w Omie Wise, kolejnej amerykańskiej balladzie morderczej. Płytę kończy (choć na oryginalnym albumie znajdował się w środku) When I Get Home, jedyny tu utwór autorski zespołu – najbardziej tu elektryczny, z jazzującym podkładem kontrabasu i elektrycznymi solówkami (luźno kojarzy mi się z Marsyasem).

Folk angielski przez dłuższy czas wydawał mi się bardziej nudziarski od szkockiego czy irlandzkiego – faktycznie, te melodie trudniej wchodzą do głowy niż celtyckie reele, ale ponownie wchodzi tu w grę kwestia złapania konwencji. 


 

Fairport Convention, Liege & Lief, 1969

Fairport Convention to zespół-instytucja na brytyjskiej scenie folkrockowej, a Liege & Lief uchodzi za jego przełomowe osiągnięcie. Płyta powstała po tragedii, jaka dotknęła grupę. W wypadku furgonetki zginął kierowca, perkusista Martin Lamble, i oraz Jeannie Franklyn, dziewczyna gitarzysty Richarda Thompsona, znana w środowisku rockowym projektantka kostiumów (to jej Jack Bruce wkrótce potem zadedykował płytę Songs for a Tailor). Zespół pozbierał się jednak i na miejsce Lamble’a dokooptował Davida Mattacksa. Współpracownik zespołu, skrzypek Dave Swarbrick, awansował zaś na stałego członka. Grupa udała się do wiejskiego domu Farley Chamberlayne w Hampshire, aby wziąć się w garść po wypadku, zintegrować się w nowym składzie i zacząć tworzyć coś nowego.

W odróżnieniu od Pentangle, Fairport Convention nie unikał rockowej ekspresji, chociaż Sandy Denny też była obdarzona wysokim głosem i śpiewała w podobnej manierze jak McShee. Elektryczne gitary słychać na całej płycie, ale materiał nie traci ludowego charakteru. Swarbrick nieźle daje radę, choć nie popisuje się solówkami, tylko wytrwale piłuje w tle. Żwawo zaczyna się cała płyta od Come All Ye. Sporo się też dzieje w ośmiominutowej Matty Groves (znowu ballada mordercza!) z paroma solówkami gitarowymi i skrzypcowymi. Centralnym punktem płyty jest wiązanka czterech irlandzkich melodii tanecznych, z których część brzmi dla mnie znajomo, m.in. The Lark in the Morning; skrzypce siłą rzeczy odgrywają tu istotną rolę. Siedem minut trwa z kolei Tam Lin, we kierym bardziej rockowa aranżacja sprawnie akcentuje śpiew Denny, natomiast do solówek zakradło się nieco jazzu.

Płodozmian od jazdy instrumentalnej zapewniają ballady. Reynardine odznacza się specyficznie brytyjską, statyczną melodią. Ciekawiej wypadają kompozycja Thompsona Farewell, Farewell oraz finałowa Crazy Man Michael. Choć to utwór autorski, w aranżacji rozpoznałem melodię, która od trzydziestu niemal lat była mi znana z wykonania Carrantuohill.

Edycja zawiera dwa bonusy: Quiet Joys of Brotherhood (kolejny „stojący” szkocki lament z monotonnym, burdonowym akompaniamentem, przy czym aż siedmiominutowy) oraz Sir Patrick Spens w wersji śpiewanej przez Denny. Ta druga ukazała się na późniejszym albumie, ale już z czyim innym wokalem. Po Liege & Lief z grupy odeszli bowiem Denny i basista Ashley Hutchings. Ona założyła zespół Fotheringay, który nagrał jedną płytę, on – Steeleye Span, który przetrwał dłużej. Następcą Hutchingsa w Fairport Convention został David Pegg, który potem przez piętnaście lat był członkiem Jethro Tull.

W książeczce znalazły się wspomnieniowe teksty Hutchingsa i producenta Joego Boyda, a także kilka rycin i zdjęć o tematyce folklorystycznej (zapewne wziętych z oryginalnego wydania winylowego) i fotografie z pobytu grupy w Farley Chamberlayne. Widać m.in. Hutchingsa bawiącego się z owczarkiem collie Swarbricka.

 

niedziela, 6 listopada 2022

Uzdrowiska, Czesi, skanseny, czyli itynerarium kudowskie

 W drugiej połowie wakacji wybrałem się do Kudowej-Zdroju.

Pierwszy etap podróży był dość prosty – wystarczyło dotrzeć na dworzec we Wrocławiu. Dalej już nastąpiły dantońskie sceny, gorzej jak w Stawce większej niż życie. Zmiana turnusów, na peronie mnóstwo ludzi – a kolej podstawia skład złożony z dwóch niedużych szynobusów. Naszej drużynie udało się znaleźć miejsca siedzące, ale potem zapanował ścisk, jakiego nie widziałem od czasu studenckich podróży przyspieszonym „Orlikiem” na trasie Kraków-Małopolska Północna. 

Święty Jołzefie, miej nas w opiece...

Przez całą podróż konduktor ani razu nie sprawdzał biletów, bo nie przecisnąłby się przez tłum, kiedy zaś po drodze wysiadać miała kobieta z niemowlęciem w wózku, to najpierw szła ona z dzieckiem na rękach, a za nią inni pasażerowie podawali sobie wózek nad głowami. Dopiero za Wałbrzychem trochę się poluzowało.

Wagon osobowy typu Bębnopuz

A dworzec Kudowa-Zdrój był bezładem i pustkowiem.

Z  braku lepszego pomysłu zadzwoniliśmy po taxi. Gdy przyjechała, okazało się, że jacyś ludzie zamówili ten sam wóz co my, więc taksiarz wziął wszystkich razem i najpierw wysadził nas, bo mieliśmy bliżej.

- Trudno temu odmówić pewnej logiki.

Taksówkarzy jest najwyraźniej w Kudowej tylko kilku i chętnie wożą turystów na wycieczki do sąsiednich miejscowości, służąc dodatkowo jako przewodnicy. Po mieście kursują też autobusy z czeskiego Nachodu.


Kwatera mieściła się niedaleko centrum. Pokój na parterze był sporo mniejszy od tego w Inowrocławiu. Ważna informacja jest taka, że willa przyjmuje gości ze zwierzętami. W pobliżu znajduje się fabryka, na której dachu w 2019 widziałem stado kiziaków, ale tym razem nie było tam nikogo.

Rano zeszliśmy na śniadanie – serwowali szewski stół, ale jadalnia okazała się dość niewielka, a ludzie dosyć się stłoczyli. Jedzenie też spotykiwałem już lepsze.

Orion, won't you give me your star sign

Zaledwie kilkaset metrów dzieliło nas od parku zdrojowego. W centrum znajduje się wybrukowany plac, na którym rozstawiono palmy w donicach. Wokół niego skupiają się różne ważne punkty: sanatorium „Zameczek”, pijalnia wód, biuro podróży itp. W holu pijalni moją uwagę zwróciła ogólna dekoracja – byliśmy zresztą dwukrotnie w urządzonej tam kawiarni.

W pobliżu znajduje się muszla klozetowa. Za naszej bytności występował tam ksiądz Bogdan Skowroński, proboszcz parafii św. MB Różańcowej w Dusznikach (polskokatolickiej), śpiewając w duecie z samym sobą z plebejku. Jest to najwidoczniej miejscowy celebryta, bo z 2019 pamiętam rozwieszone plakaty reklamujące jego koncert.

Przyszło nam odwiedzić Muzeum Zabawek, gdzie zresztą byliśmy już poprzednio. Najlepsze są oczywiście lalki o specyficznych minach, ale zwróciłem także uwagę na koty, lwy, krokodyle oraz małą figurkę Fryca Wielkiego (co współgrało akurat z moją lekturą).

Misio: - Zabierzcie ode mnie tę abonamentację!

Nieopodal znajduje się Muzeum Minerałów, raczej symboliczne: parę sal z gablotami pełnymi rozmaitych kamieni, parę skamieniałości i eto wsio.

W kierunku południowym od centrum idzie się ul. Zdrojową. Po drodze mijam Ogród Muzyczny z metalowym fortepianem, harfą, kontrabasem (z progami?!) i pulpitem dyrygenckim. Nosi on imię druha harcmistrza Władysława Skoraczewskiego, tutejszego działacza harcersko-muzycznego, który zainicjował Festiwal Moniuszkowski. Zresztą samego Moniuszkę w postaci popiersia również da się w Kudowej znaleźć.

Mijając różnego rodzaju wille i sklepy (w tym urząd miasta), dochodzi się do głównej trasy, która prowadzi w lewo do Nachodu, a w prawo do Kłodzka.

Można tam znaleźć parę supermarketów i stacji benzynowych. Ciekawsza była dla mnie wąska, niepozorna droga za Lidlem, którą dochodzi się do kościoła św. Aleksandry. Obok znajdują się dwa cmentarze: komunalny i parafialny. Nie znajdzie się tam raczej nic dla miłośników zabytkowych nagrobków, bo większość płyt pochodzi z okresu po 1945.

Nagrobek niemieckiego proboszcza

            Z kolei wychodząc na północ z placu zdrojowego, wchodzimy we fragment gęstego lasoparku. Dalej znajduje się staw, który w 2019 był wyschnięty, a teraz już miał jakiś poziom wody, co jednak nie oznacza, że nie należy się przejmować grobalnym ociepleniem. Nad stawem uczyniono ku rozrywce koło wodne napędzane śrubą Archimedesa. Idąc dalej, można dotrzeć do Czermnej, a dalej do Pstrążnej, o czym później.

Da się również iść ulicą Słoneczną na południowy wschód. W ten sposób dotrze się do dyrekcji Parku Narodowego Gór Stołowych. Obok znajduje się Ekocentrum, w którym kiedyś było Muzeum Żaby, obecnie zamienione na ogólną wystawę multimedialną poświęconą lokalnej przyrodzie. Zwiedzanie odbywa się o wyznaczonych godzinach, ale w przypadku spóźnienia można liczyć na wyrozumiałość pracownika.

Paśnik dla motyli na tyłach

Na drodze spotkałem kilka kiziaków, przeważnie na Zdrojowej. Koło kościoła wypatrzyłem czarnego spaślaka śpiącego u kogoś w rabatkach. Nieopodal był kot typu pingwin (w miarę głaskawy). Widziałem też cętkowano-białego kota śpiącego na trawniku, który na mój widok podbiegł i zaczął się intensywnie miziać, a potem ugryzł mnie w dłoń i uciekł. Z kolei pod Muzeum Zabawek kręcił się biało-bury kiziak z kusym ogonem, przyjazny, ale dość zaniedbany, chociaż w obroży.

Czermna, północna dzielnica Kudowej, słynie przede wszystkim z Kaplicy Czaszek, położonej przy kościele parafialnym św. Bartłomieja Apostoła. Od zewnątrz wygląda ona jak zwykły murowany budynek, ale całe wnętrze zbudowane jest z czaszek i kości ofiar wojen śląskich oraz XVII-wiecznych epidemii. Zwiedza się o określonych porach, wpuszczają po ok. 45 osób (pomieszczenie jest małe), nie można robić zdjęć, przewodnik trochę opowiada.

Czachę wicher niesie, róg huka po lesie

Obok kościoła znajduje się cmentarz z garścią zabytkowych poniemieckich nagrobków. Biorąc pod uwagę, ile się mówi o wypędzeniach Niemców, trochę się zdziwiłem, spostrzegłszy, że niemieckojęzyczne nazwiska na nagrobkach (a nawet i całe epitafia) występują jeszcze w latach 60.

Drugą atrakcją Czermnej jest Szlak Ginących Zawodów. Cieszy się bardzo pozytywnymi opiniami, ale mnie się wydaje zbyt niedookreślony: trochę skansen, trochę minizoo, a trochę wystawa staroci (w jednym z budynków były wystawione rozmaite stare artefakty od narzędzi gospodarskich po gramofon z płytą Tercetu Egzotycznego).

O jakim ginącym zawodzie mowa w tym przypadku?

W kilku budynkach gospodarczych na terenie Szlaku odbywają się pokazy rzemiosła – my załapaliśmy się w kuźni na demonstrację wykuwania podkowy.

Walenie w żelazo to nie byle robota

Wśród wierząt pasących się na zewnątrz występują kozy, ptactwo różne, owce, wielbłąd, krowy angusy, lamy i alpagi, a także plastikowa fantomowa krowa do ćwiczenia dojenia.

Więcej niż jedno zwierzę

Stoi też wiatrak bez śmigła i różne stare maszyny rolnicze, wozy, sanie, a nawet traktór wyglądający na samoróbkę.


Wracając do centrum, można skręcić do Małej Czermnej, która leży już po stronie czeskiej.

Pstrążna niby też jest dzielnicą Kudowej, a jednak znajduje się tak daleko – literalnie za górami i za lasami – że musieliśmy dojechać taksówką. W tamtejszym skansenie podobało mi się dużo bardziej niż na Szlaku Ginących Zawodów.

Skansen jest ładnie położony na wzgórzach. Ma to zasadniczą wadę: brak zasięgu komórkowego, a jeśli już, to czeski. Na terenie znajduje się kilka chałup o dużej wartości regionoznawczej, różne budynki gospodarcze…

Ul w kształcie najsłynniejszego pisarza z Kusiąt

...nieco sztuki ludowej.

Kulfon, Kulfon, no i co z ciebie wyrosło?

W kuźni kowal pokazuje swój fach, gdzie indziej dla chętnych pokazy prania czy wykonywania czegoś z włóczki. Jest też zagroda z trzema owcami, które udało mi się pogłaskać.

Na szczycie znajduje się wiatrak (bez śmigła); wlazłem najpierw na wzgórze, potem do wiatraka. Pogoda była na tyle ładna, że widziałem stamtąd pasmo Karkonoszy łącznie ze Śnieżką.

 O 14 miał być pokaz czeskiej grupy rekonstrukcyjnej, inscenizującej brankę do cesarskiego wojska, ale ulotniliśmy się już po 12:30.

Św. Franciszek z koalą


Polanica-Zdrój

Przy okazji pobytu w Kudowej wybraliśmy się do Polanicy-Zdroju, aby obejrzeć miejsca znane nam sprzed 3 lat. Droga wiodła przez Levin Quodzki, znany jako miejsce zamieszkania Czesławy Violetty Gospodarek-Villas.

W Polanicy prawie wszystko zastaliśmy po staremu. Deptak nadal biegnie w sporej części wzdłuż Bystrzycy, a potem wiedzie do parku zdrojowego. 

W dalszym ciągu jest w mieście rozbudowany park, a po dłuższym spacerze można dotrzeć do pomnika niedźwiedzia polarnego, symbolizującego maksymalny zasięg lodowca na ziemiach polskich.

Zajrzeliśmy także do pijalni wód. W muszli klozetowej trwały przygotowania do występu artysty imieniem Mrozu.

- Przyzna pani, panno Marysiu, że nasza pogawędka nad błotnistą kałużą
toczyła się całkiem sprawnie, dopóki to coś nie wylądowało nam za plecami

Na deptaku nie spotkaliśmy już cudnego spaślaka, za to koło teatru kręciła się czarno-biała kotka, która okazała się całkiem miziasta.

W dalszym też ciągu przystanek autobusowy w mieście wprawia podróżnych w pewną dezorientację, ze względu na brak aktualnego rozkładu jazdy.


Nachod

Za pomocą lokalnego taksówkarza wybraliśmy się na wycieczkę do Nachodu. Czeskie to miasto podobało mi się po prostu szalenie: takie małe, a mieszanka różnych architektur.

Poszta

Centralnym punktem jest rynek, czyli plac Masakryka. Na środku stoi kościoł św. Wawrzyńca, który można zwiedzać w wyznaczonych godzinach, a czasem nawet podobno odbywają się nabożeństwa. Obok można zobaczyć ratusz z rzeźbą rycerza Hrona, założyciela miasta, i modernistyczną pocztę

Reklama dla poszukujących

Wokół kościoła mieści się kilka barakowych rzeźb oraz ławeczka urodzonego w Nachodzie wielkiego kanadyjskiego pisarza Josefa Škvoreckyego.

Czołgany batalion

W bocznej uliczce natrafiłem na sklep z instrumentami muzycznymi i płytami, ale nic tam nie kupiłem, bo wybór był mały, a z czeskich albumów jedyne, co by mnie interesowało, to debiut folkrockowego Marsyasa, który już sobie kupiłem przed trzema laty w Pradze. Za to w samym rynku znalazłem antykwariat. Kupiłem tam czeską wersję Cyberiady Lema Stanisława (ja mówiłem łamanym czeskim, antykwariusz łamanym polskim).

Główny deptak to Kamenice, gdzie naliczyłem ze 4 księgarnie i jeszcze bibliotekę. W jednej z nich, typu Tania Książka, zanabyłem dwa czeskie ospreye. W innej księgarni nic nie kupiłem, ale za to mieli rezydentnego psa.

Na herbatę poszliśmy do Kawiarni Literackiej, ale nie widzieliśmy żadnego literata. Może to i dobrze.

Płaskorzeźby na fasadzie bibloteki publicznej

Do głównych zabytków Nachodu należy zamek, położony rzecz jasna na wzgórzu. Pokonaliśmy spory odcinek stromo pod górę, gdy się zorientowałem, że droga nie do przejścia, bo remont. Trzeba było zejść na rynek, gdzie pani z informacji turystycznej dała mi mapkę z zaznaczoną trasą. Ruszyliśmy więc inną drogą, omijając zrujnowaną ciepłownię i bloki mieszkalne.

Podejście na górę nie było łatwe, zważywszy, że trafiliśmy na upalny dzień, a droga należała do stromych. Kiedy w końcu weszliśmy, okazało się, że i na zamku trwa remont.

Mały dzielny enerdowiec

Mimo wszystko udało się obejrzeć parę dziedzińców i kaplicę NMP. W zamkowej fosie mieszka niedźwiedź, ale dzień był upalny, wokół hałasowali robotnicy, więc nie chciał wychodzić.


Wróciliśmy do Kudowej dzięki uprzejmości taksówkarza, który przyjechał po nas na rynek o wyznaczonej godzinie, mimo że w Nachodzie miała się odbywać jakaś impreza masowa i część rynku zagrodzono. 

Dom towarowyj


Safari Zoo

W miejscowych biurach podróży można zamówić rozmaite wycieczki, zarówno na terenie Polskiej, jak i Czech. Planowaliśmy wyjazd do Kutnej Hory, ale nie zebrała się grupa i musieliśmy wybrać wycieczkę do Safari Zoo w Dworze Królowej. 

Sława zoo dotarła i do Muzeum Zabawek
            Autokar odjeżdżał z głównego w mieście przystanku autobusowego. Po drodze zatrzymaliśmy się, w celu skorzystania z toalety i kantoru, przy granicy, gdzie stoi pomnik przyjaźni harcerstwa polskiego z pionierstwem czeskim.

- Powtarzaj za mną: "Kukułeczka kuka, chłopiec panny szuka"

            Dalsza droga wiodła przez Nachod i Jaromierz, natomiast co do samego Dworu Królowej, przejechaliśmy tylko po peryferiach, aby wylądować na rozległym parkingu.

Gdzieś tam po drodze

Zoo powstało w 1909 jako zwykły zwierzyniec miejscowego potentaty, a od lat 60., pod kierownictwem doktora Wagnera, zaczęło przechodzić ewolucję w kierunku nowoczesnego ogrodu zoologicznego, zorientowanego wyłącznie na gatunki afrykańskie (może tylko orangut się zaplątał z innych stron świata).


 Infrastruktura i kosze na śmieci są również stylizowane na Afrykę, dba się o eko (segregacja odpadów, nie używa się oleju palmowego). Co prawda gastronomia, inaczej niż we wrocławskim Afrykarium, nie jest czysto wegetariańska. Za to w kiblu gra afrykańska muzyka.

Ufuna ukuphuzani mfana?

Obszar Safari Zoo jest na tyle rozległy, że nie sposób obejść całego na piechotę – i zresztą nie jest to nawet możliwe. Dodatkową opcję w ofercie stanowi przejażdżka safaribusem, czyli autobusem bez bocznych szyb, jeżdżącym przez obszary, gdzie pasą się rozmaite ssaki kopytne – antylopy, bydło watussi, żebry, żyręfy i jeszcze inne. Jest wśród nich antylopa zwana kobem moczarowym lub lechwe, a po czesku – voduška červená, hodowana tu w celu reintrodukcji w naturalnym środowisku; w tym ogrodzie występuje ona w liczniejszych stadach niż gdziekolwiek na wolności.

Pasą się, pasą...

Po zakończeniu przejażdżki przyszła pora na zwiedzanie piesze, przerywane zjedzeniem jakiegoś fastfuda i wypiciem południowoafrykańskiego piwa. Spośród menadżerii moją uwagę zwrócił lew, a szczególnie lwica z małymi, siedzące w pawilonie. 

Z powodu jednak upału większość drapieżników (szelm, jak mawiają Czesi) poszła się klapnąć, podczas gdy na chodzie zostały roślinożerne: słonie, hipotany, norosożce, dżyrafy itp. W jednym z pawilonów widziałem fenka i cywetę, na zewnątrz – lamparty i higienę cętkowaną.

A kto tak pomalował tego antylopa? Dzwońcie po Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami!

W samej głębi ogrodu stoi pałacyk, od którego się wszystko zaczęło. Mieści się tam ekspozycja dotycząca ogólnie działalności doktora Wagnera, a także wystawa obrazów fauny prehistorycznej pędzla Zdeńka Buriana.

Momenty były

Ogólnie rzecz biorąc, wyjazd był udany, tylko szkoda, że tak gorąco.

Nachodzka moderna