W minionym roku nie brakowało irytacji sonicznych. Od kiedy w roku 1984 Roger Taylor sformułował diagnozę komercyjnego radia, nic się praktycznie nie zmieniło. Tak więc wszelkimi drzwiami i oknami wpychała się pewna wokalistka znana z wysoce denerwicznych reklam jednej z sieci AGD, a także z twórczości własnej (?) Jestem przekonany, że artystka ta nie istnieje w rzeczywistości, lecz jest bohaterką zapomnianej kreskówki z wczesnych lat 90., której bardziej realistyczną postać wygenerowali komputerowo specjaliści inżyniera Kostki. Na drugim miejscu znajduje się łagodnie uśmiechnięta o dłoniach jak konwalie, której piosenki dowodzą, że ukończenie akademii muzycznej nikogo od razu nie czyni wielką artystką. Poza tym mieliśmy w radiu nową abominację wyciosaną przez braci Golec, którzy już chyba zapomnieli, dzięki czemu stali się sławni, idiocką przeróbkę I Was Made For Loving You, polegającą na powtarzaniu refrenu w kółko do skonu, oraz jakieś blubry o szklanym suficie. Na szczęście radio walące z sąsiedniego pomieszczenia mogłem skutecznie zagłuszyć własną kolekcją.
W
ciągu ZOZI zdobyłem 79 albumów muzycznych, czyli średnio półtora tygodniowo.
Jest to 26 więcej niż w roku ZOZO. Tak wysoki wynik należy przypisywać odkryciu
przeze mnie internetowych źródeł płyt używanych, było ich bowiem aż 32 (40%). Z
pozostałych 11 pochodziło z Czerwonego Chrząszcza, 12 to płyty nieużywane
nabyte online, a 10 zostało odziedziczonych. Kilka nówek dorwałem też na bazarze
na Faradaguła. Na kasetach miałem wcześniej 10 (12%). Ukompletowałem
dyskografie Dire Straits i Grzegorza Ciechowskiego, a także prawie Queen.
Tradycyjnie
przytłaczającą większość stanowiły albumy studyjne – 67 (85%). Oprócz tego do
mojej kolekcji trafiło 6 koncertowych, 3 kompilacje (w tym jedna nagrana na
nowo) i 3 single. Garage Inc., album Metallicy z kowerami,
miał jedną płytę premierową, a drugą kompilacyjną. Salon recreativo Kultu
zaopatrzony był w bonusowy drugi dysk. King of the Dead Cirith Ungol miał
bonusowe DVD koncertowe (zresztą niezbyt imponujące). Dodatkowa płyta z filmem
towarzyszyła też ojDADAna Grzegorza z Ciechowa. Oprócz tego
dwupłytowy był Live Obywatela G.C., przy czym obie powyższe pozycje
wchodziły w skład 10-płytowego boksu Komplet. Na 4 okładkach widnieją
czaszki, na 4 – ikonografia średniowiecza.
Na
szeroko pojętego heavy rocka przypadło 11 płyt, żadna nie reprezentowała ekstremalnych
odmian metalu, za to jedna była z rapowaniem, a druga z południa USA. Na britpop
lat 90. przypadło 9 , na inne odmiany rocka alternatywnego (amerykański,
„nowa rockowa rewolucja”, postgrunge, polska alternatywa) – 16. Z punku i nowej
fali zdobyłem jeszcze 8. Do tego Grechuta jako zjawisko odrębne (5) oraz trzy
płyty Ciechowskiego z dziedziny muzyki filmowej, a czwarta – z world
music. Rock progresywny wystąpił w ilościach śladowych na płycie Mike’a
Oldfielda Crises, która właściwie wpadała już w elektronikę.
Na
wszystkich tych płytach znalazło się 1040 utworów, w tym 122 bonusowe. Tytuły 61
piosenek zawierały imiona. Najpotężniejszy był Salon recreativo – 29
utworów, przy czym druga płyta ma charakter niekanoniczny. Jeśli ją pominąć, to
wtedy Szalona lokomotywa Marka Grechuty – 28, ale z tego znów 11
bonusów. Jako „goły” album największe było Garage Inc. – 27 piosenek. Najkrótsze,
pomijając single, były Frost and Fire Cirith Ungol oraz Live at the
BBC Dire Straits – każdy o rozsądnej liczbie 8 utworów. Najhojniej bonusy
dosypywał wydawca serii Świecie nasz Grechuty.
Najstarsze
były płyty Electric Flag i Czerwonych Gitar, pochodzące z 1968. Najnowsza – Ostatnia
płyta Kulcich, wydana w roku minionym. Najwięcej było zdecydowanie albumów
z lat 90. (37 – 47%). Dalej lata osiemdziesiąte – 14, XXI wiek – 13,
siedemdziesiąte – 12, koniec sześćdziesiątych – 3.
Pod
względem geograficzno-językowym zdecydowanie największą grupę stanowiły, jak
zawsze, płyty anglojęzyczne – 53 (67%). Wśród nich ponad połowę stanowiły dzieła
wykonawców brytyjskich, których uzbierało się 28 (35% całości). Stany
Zjednoczone USA odpowiadały za płyt 15 (19%). „Moose hours” zapewniło mi 5 płyt
z Kanady (6%), a peleton anglojęzyczny zamykają Irlandia (3 albumy – 4%) oraz
wykonawcy niemieccy (2 – 2%), przy czym jeden śpiewający z silnym niemieckim
akcentem, a drugi podrabiający Irlandczyków. Drugą grupę językową stanowiły oczywiście
płyty polskie – 24 (30%), zaśpiewane prawie wyłącznie po polsku, z wyjątkiem
paru utworów Obywatela G.C. Śladowo reprezentowane były języki: węgierski
(Omega) oraz hiszpański (Ska-P i dodatkowo jedna piosenka Grechuty).
W
tym roku trafiło się całkiem sporo wokalistek: 11 albumów miało kobiety w
głównych rolach, na 2 kolejnych (Maggie Reilly u Oldfielda, Maryla Rodowicz u
Grechuty) wykonywały partie
pierwszoplanowe w niektórych utworach. Razem jest to 14% całości, czyli jeszcze
dość daleko od parytetu. Równo 10 płyt (13%) zostało nagranych z udziałem braci,
przy czym w 3 przypadkach byli to bracia Paweł i Krzysztof Ścierańscy.
Artysta
roku: W kategoriach
czysto liczebniczych powinni być Grzegorz Ciechowski (cała dyskografia) oraz
Dire Straits i Marek Grechuta (po 5 płyt każdy), ale najczęściej towarzyszyli
mi Kult (3 zdobyte płyty), Queen (także 3) i Cirith Ungol (tylko 2, ale spory
impakt).
Płyta
roku: Jak
zawsze, trudno wybrać jedną, ale niech to będą Ostatnia płyta Kultu, Frost
and Fire Cirith Ungol, Bodyrock Lee Aaron i Heart of Stone Cher.
Guguły
udało mi
się uniknąć, ale było trochę płyt mocno nierównych – przede wszystkim ReLoad
Metallicy i Hot Space Queen, które zdobyłem głównie do kompletu. Do
składanki Lest We Forget Marilyna Mansona nie wracałem ze względów
pozamuzycznych, bo krótko po jej zakupie gruchnęły wieści o jego złoczynach,
ale i tak nie wszystko na niej mi się podobało. Rzadko
również odświeżałem sobie Blurring the Edges Meredith Brooks i Up All
Night Razorlight.
Najbardziej niedoceniona była Beyond Planet Earth grupy Shelter.
Piosenka
roku: Plan zagospodarowania przestrzennego dla
Białołęki Kulcich, Cirith Ungol z epickimi Black Machine i Finger
of Scorn, Lee Aaron z Tough Girls Don’t Cry. Zważywszy na tegoroczne
okoliczności, niemałą wagę miały Julia Chrisa Rei oraz Łza dla
cieniów minionych Kata. W związku z wyjazdami do Wałbrzycha i Puław towarzyszyła
mi też często Gorzała Defektu Muzgó (chociaż to już ze streamingu, a nie
z płyty) oraz Ludzie wschodu Siekiery (choć to już mam na płycie od
lat).
Największe
przeboje w streamingu: comeback The Offspring przyniósł latoś bardzo wdały
przebój Let The Bad Times Roll z aktualnym społecznie teledyskiem. Fińczycy
z Korpiklaani zaprezentowali kolejny hicior pod dźwięcznym tytułem Henkselipoika.
Zauważyłem też rekonstruktorski heavymetalowy zespół Eternal Idol z utworem
Flying Over You, z klawiszami jakby żywcem wyjętymi z Różowej
kuli Bajmu. Ze starszych rzeczy należy wymienić Shout It Out U.D.O.
(z gitarowym cytatem z Podmoskownych wieczerow) i Ostatni tabor Kata
(w mniejszym stopniu Diabelski dom cz. I). W dalszym też ciągu raduje
mnie reprezentacja polskiego punku: Dzisiaj jeszcze nie i Nie zrozum
mnie źle Sexbomby, Nie chcę dorosnąć Bulbulators oraz coś nowszego –
Żaden kataklizm tędy nie przejdzie formacji Koniec Listopada. W końcu
też zapoznałem się z hitem Mott The Hoople All The Way from Memphis,
także w wykonaniu Briana Maya. Skokiem w bok były techniawa Bouffant Idiots wykonawcy
znanego jako Supercharger (to powinna być theme song złotrzyka z mojej powieści)
oraz nieco przykurzony klasyk polskiego hip-hopu – Rymologia mikołowskiej
grupy 3-X-Klan. Na zasadzie kuriozum: Ex Dance (odprysk Papa Dance) z
przebojem Powrót Donalda (a.k.a. Nie łam się Donald), który nagle
stał się komentarzem do szturmu na Kapitoł. Słuchanie zaś zespołu Zdrowa Woda
kazało mi zadać pytanie, czy istnieje taka kategoria jak „blueso-polo”.
Odkrycia
jutubowe: z rzeczy nowszych
spodobały mi się szwedzki Dead Lord (lizzywave) oraz litewski folk-rockowy Żalvarinis.
Środowisko duchologiczne skłoniło mnie do zwrócenia uwagi na białoruski ansambl
synthpopowy Mołczat Doma. W ramach samoedukacji muzycznej wynorałem z lat 90. amerykańską
pop-alternatywę pod nazwą Everclear oraz alternatywę żeńską i bardziej
undergroundową w postaci Sleater Kinney. Po wielu latach przekonałem się też w
końcu do The B-52’s.
A oto płyty od Mikołaja i
Gwiazdora.
Billy Joel, The River of
Dreams, 1993
Piewca Long Island? Dylan
wielkiego miasta? Amerykański Elton John? Jakoś nigdy na poważnie nie
zainteresowałem się Billym Joelem. Skoro pojawiła się okazja zakupu River of
Dreams, postanowiłem skorzystać, ale się pomyliłem i zamiast całej
płyty kupiłem singla (nie zwróciłem uwagę, że longplay nie ma The w
tytule).
Z piosenkami Joela jest tak, że dobrze je znam z mediów, ale dopiero po latach się dowiaduję, że to Billy Joel. Tak było z Uptown Girl czy We Didn’t Start the Fire, jest tak również z The River of Dreams, choć wydaje mi się, że wersja dotychczas mi znana różni się w szczegółach aranżacji (według Wykipedii Joel w ogóle wypuścił cztery wersje). W każdym razie jest to elegancka piosenka w konwencji soulowej, w której wysoki głos artysty kontrastuje z gospelsowym chórem. Zgodnie z konwencją epoki, na singlu znalazł się też nieco utaneczniony remiks, za to stronę B stanowi utwór The Great Wall of China, mimo popowego brzmienia bliższy AOR, z wyraźnymi gitarami, a nawet z solówką. Nic, tylko zasadzić się na pełny album.
Hot Hot Heat, Make Up the
Breakdown, 2003
Znowu coś z kręgu „nowej
rewolucji rockowej”. Wielka
Brytania miała Franz Ferdinand, Razorlight czy Kaiser Chiefs, z Ameryki byli
The White Stripes, The Strokes albo The Killers. Tymczasem wprawdzie
Brytyjska, ale jednak Kolumbia, dała nam Hot Hot Heat.
Płytą zainteresowałem się
dzięki materiałowi w „Teraz Rocku”, który wskazywał ją jako jeden z
najważniejszych albumów nowego rocka, na 21. miejscu na 50., przy czym przez
dłuższy czas wystarczała mi jedna piosenka – Bandages, faktycznie bardzo
melodyjna, z okrobrycznym teledyskiem, w którym członkowie zespołu jako
chirurdzy drastycznie odmładzają starsze panie.
Ta odmiana rocka nie polega
raczej na eksperymentach, tylko na graniu piosenek, w miarę możliwości w
zadziornych aranżacjach. Wokalista Steve Bays brzmi momentami jak brat Muńka
Staszczyka (śpiewa oczywiście po angielsku, ale też szepleni). Gitary są dość
szorstkie, mechaniczno-oleiste, aranżację wzbogacają niekiedy klawisze. Zarówno
w Bandages, jak i w kilku innych utworach pojawia się charakterystyczny
dla epoki bujany, taneczny groove. Przykładem jest Talk to Me, Dance With Me,
gdzie wielokrotnie powtarza się fraza you are my only girl but you’re not my
owner, girl, przez recenzentkę ze wspomnianego pisma uznana za świadectwo
bycia „popaprańcem” (współczuję jej ewentualnemu partnerstwu). W tej kategorii
szczególnie okazały jest Oh, Goddamnit. Najbardziej podobają mi się
jednak piosenki, które od tej „dyskorockowej” konwencji odchodzą, szczególnie Get
In or Get Out, która po latach zdetronizowała Bandages w roli
najlepszego fragmentu płyty; Bays gra tu krótkie solo na organach. Spokojniejszy
jest ino finałowy, podźwiękujący fortepianem In Cairo, w końcu po tym
całym wyszumieniu się na parkiecie trzeba odpocząć.
ZZ Top, Tres Hombres, 1973
ZZ Top słynie przede
wszystkim z trzech rzeczy. Po pierwsze, jest to najbardziej brodaty zespół
świata. Billy Gibbons i Dusty Hill zadawali szyku brodami do pasa. Wyłamywał
się ich kolega perkusista, na ogół wąsaty i tylko czasami z leninówką… ale za
to nazywa się Frank Beard. Po drugie, zespół prawie zawsze leży na samym końcu
alfabetu. Po trzecie, aż do śmierci Hilla w minionym roku, ZZ Top przez 50 lat grał
w niezmienionym składzie, ci sami „tres hombres”. Będzie jeszcze grał z jego
następcą, ale 50 lat to całkiem niezły czas jak na picie piwa i grzanie przez
piekło.
Trzeci jest również album Tres
Hombres, a jako pierwszy zdobył szerszą popularność. Co prawda Gibbons
dopiero zaczynał zapuszczać brodę, a Hill miał już okazałą, ale jeszcze
stosunkowo krótką. Największym hitem, przełomowym w karierze ZZ Top, okazało
się La Grange, wiele zawdzięczające standardom Johna Lee Hookera, ale
mnie się wydaje jednym z mniej interesujących fragmentów albumu.
Czy nazywać to blues
rockiem, czy southern rockiem, w każdym razie jest to muzyka z Teksasu. Co
prawda mówimy o southern rocku w postaci dość uproszczonej, szczególnie jeśli
chodzi o partie perkusji – jeden z dziennikarzy „Tylko Rocka” stwierdził, że
prościej niż Frank Beard grają tylko Phil Rudd i Doktor Avalanche, a jeśli ktoś
nie wie, ten ostatni jest automatem perkusyjnym. Za to śp. Dusty Hill dudnił
konkretnie! Czy to w dynamicznym boogie Waiting for the Bus (wzbogaconym
harmonijką), czy w ociężałym bluesiwie Jesus Just Left Chicago (zespół zresztą
prezentował je zwykle jako parę). Billy Gibbons wydaje się z całej trójki
najsprawniejszy technicznie: solówek się nie boi, a czasem sięga po technikę
slide, która wzmacnia groove jednego z moich ulubionych tu utworów, Move Me
On Down the Line. Chwilą wytchnienia jest bliższa country ballada Hot,
Blue and Righteous.
Grupa miewa też gitary
wystarczająco ciężkie, żeby pojawiać się w encyklopediach heavy metalu. Tak
jest w niemal hardrockowym Beer Drinkers and Hell Raisers, wokalnym
duecie Hilla z Gibbonsem, z dwiema solówkami gitarowymi. Później skowerował
toto Motörhead. Dość intensywnie brzmi też Master of Sparks z prawie
wishbonowymi unisonami (gitary i basu, bo drugiej gitary tam nie było).
Jako bonusy dodane są trzy
utwory w wersjach koncertowych. Należy dodać, że w latach 80. na rynek trafił
nowy miks albumu, mocno uplastikowiony, i przez pewien czas był jedynym
dostępnym na CD. Dopiero reedycja z 2006 przywróciła dawne brzmienie.
Kult, Ostatnia płyta, 2021
Kulci potrafią mnie zaskoczyć. Kiedy po przebojowym Ostatecznym krachu systemu korporacji wydali dwie płyty bardzo nierówne, już nic dobrego się po nich nie spodziewałem, zwłaszcza że potem odszedł z zespołu Krzysztof Banasik, zabierając waltornię. Czy to jego wygórowane ambicje artystyczne stały za słabością „żółtych płyt”, zali nie – album Hurra! okazał się najlepszym dziełem Kultu od dekady. Ale już do kolejnych wydawnictw nie bardzo mi się paliło, fragmenty Prosto i Wstydu, które poznałem czy to z kanałów promocyjnych, czy z koncertówki Made in Poland, nie zachęcały do zapoznania się z całością. Na domiar złego, odszedł z kolei Janusz Grudziński, drugi po Kaziku muzyk o najdłuższym stażu, którego klawisze stanowiły równie charakterystyczny element brzmienia co głos Staszewskiego, ciut zaś wcześniej – saksofonista Tomasz Glazik. Zastąpili ich muzycy mniej znani: Konrad Wantrych i Mariusz Godzina. Takim obrazem…
Ze składu, który nagrał Tatę i Wydafcę,
W takiej sytuacji istniały
wszelkie podstawy, żeby obawiać się o jakość nowego materiału. Ale dali radę.
Na wyświetlaczu pokazuje się
liczba 31, jednak utworów muzycznych znalazło się 16. Reszta to ścieżki gadane,
w których Kazik odczytuje wpisy z pamiętnika z początku lat 80., kiedy zaczynał
grać z zespołem Poland, z którego potem wypączkował Kult. Daje to efekt
słuchowiska i po kilku przesłuchaniach wypada lepiej niż żarty jednorazowego
użytku z płyt Kazika Na Żywo. Do przeszłości sięga też Kazik w pierwszym
utworze, Jutro także będzie dzień, którego tekst powstał jeszcze w
czasach Polandu, pierwotnie dla potrzeb polskojęzycznego kowera Rockaway
Beach. O ile metrum tekstu się zgadza, to współczesna piosenka nie ma nic
wspólnego z Ramones; jeśli już, to partie klawiszy i ogólny nastrój kojarzą się
z The Doors, tyle że Jim Morrison nie miał w zespole tak złowrogo brzmiącej sekcji
dętej.
Album jest, jak to u
Kulcich, eklektyczny. Najbardziej spodobał mi się singiel Plan
Zagospodarowania Przestrzennego dla Białołęki, pomimo zdecydowanie
niepoważnego charakteru. Bardzo melodyjny, z trąbami, z łatwym do zapamiętania
refrenem, ma wszelkie cechy przeboju, choć jego geneza jest prozaiczna – wieloletnie
przejścia Kazika z pozwoleniem na budowę domu. Podobną krotofilną piosenkę w
karaibskim rytmie stanowi Prawo wali się, porównujący pracę w korpo do
niewolnictwa.
Poza tym w całej mieszance
mamy nawiązanie do disco lat 70. w Szok szok disco pop (kojarzące się z
tytułowym utworem-widmem z Salon recreativo), kubańsko-varsavianistyczne
Zabiorę ciebie w podróż naszą albo westernową Opowieść z pandemii,
która wydaje się opowieścią foliarza, chociaż Kazik mówił w wywiadzie dla
„Teraz Rocka”, że sam jest zaszczepiony i uważa, że powinno się wprowadzić obowiązkowe
szczepienia, zamiast obostrzeń dla nieszczepionych np. na koncertach. Z kolei w
Na każde stopy do Europy wyzłośliwia się nad europarlamentarzystami i
wbija szpilę Sławomirowi Świerzyńskiemu w swingującej aranżacji przywodzącej na
myśl Berlin 1932. Dla odmiany monotonna, niby-rapowa melorecytacja w Donosie
do boga (na pedofilię księży) kojarzy się z wczesnymi dokonaniami Kazika
solo. Słabsze elementy to libertariańskie niby-ragga Polityk zawsze będzie
moim wrogiem i zabiegane Umarłem, aby żyć – oba przywołują ducha
„żółtego dyptyku”, chociaż w tym drugim przynajmniej zespół zacytował Odę do
radości, a nowy klawiszowiec postawił się szopenem.
Chyba nigdy Kulci nie
sięgali w tak wielkim stopniu do bluesa. Przede wszystkim należy tu pierwszy
singiel Wiara, w którym Kazik chrypi prawie pod Wysockiego. Bardziej
refleksyjnie brzmi on w Chcę miłości. Punktem kulminacyjnym płyty jest,
też jadąca bluesem, ballada Rafi, poświęcona przedwcześnie zmarłemu
przyjacielowi zespołu. Po niej następuje neurotyczne Wyłącz komputer ze
smyczkami w tle. Płytę kończy Ziemia obiecana – siedmiominutowy, posępny
lament (o ile takie wydzieranie, jakie tu momentami praktykuje Kazik, można
nazwać lamentem) nad zmarnowaną szansą Polski po 1989, pod względem ogólnej tonacji
przypominający Prawdę KNŻ.
Jeszcze nie wiadomo, czy
tytuł płyty oznacza, że więcej nie będzie, czy może „ostatnia” znaczy tu tyle
co „najnowsza”. W każdym razie Kulci znaleźli się znów w formie, a Konrad
Wantrych wpisał się w styl zespołu, zachowując jednocześnie wyraźną odrębność od
brzmienia poprzednika.
The Cranberries, No Need to
Argue, 1994
Na początku roku zdobyłem
płytę grupy Bell Book & Candle, która bardzo się inspirowała twórczością The
Cranberries. Teraz przyszła pora na oryginał. I to w wersji najbardziej
przebojowej – drugi album Żurawin odniósł największy sukces komercyjny.
Była to przede wszystkim
kwestia posępnego hitu Zombie. Z utworów The Cranberries najcięższy i
najbardziej dołujący (prawie na poziomie The Cure), o niemal pogrzebowej
atmosferze i z tym przejmującym refrenowym zaśpiewem śp. Dolores O’Riordan,
stanowił komentarz do konfliktu w Irlandii Północnej. Tak więc podkładanie go
pod np. pokaz obrazów Beksińskiego trochę się mija z wymową tekstu.
Przy tym Zombie jest
czarną owcą w kontekście całego albumu. Motoryczne są jeszcze tylko dwa utwory:
Ridiculous Thoughts i ciekawszy I Can’t Be With You (trzeci mój
ulubiony w tym zestawie). Średnie tempo reprezentuje Yeat’s Grave
(sic!), poświęcony wielkiemu irlandzkiemu pisarzowi. Dominuje wszakże materiał
balladowy, nastrojowy, często wzbogacony smyczkami zaaranżowanymi przez samą
Dolores. Szczególnie urokliwa jest Ode to My Family, z
charakterystycznym nuceniem, która też nierzadko pojawia się w mediach.
Potencjalnie denerwujący może być zaśpiew w refrenie Empty, za to orientalizujące smyczki ponownie przywodzą tu ducha The Cure, choć w tym mniej depresyjnym wydaniu. Oprócz Smitha imieniem Robert skojarzenia biegną do innych Smithów, tych z Morrisseyem (ale na kogo w tamtych czasach oni w końcu nie mieli wpływu?) Kończący płytę utwór tytułowy nawet melodią lokuje się w rejonach Everyday Is Like Sunday, choć ma zupełnie inną aranżację – to spokojna pieśń z akompaniamentem organów.
Joan Osborne, Relish, 1995
Joan Osborne zalicza się do kategorii
„singer-songwriter”, czyli, mówiąc po naszemu, bardów. Współtwórcą jej debiutu
jest w dużej mierze Eric Bazilian, w latach 80. lider grupy The Hooters,
która ma u nas status „gwiazdy jednego przeboju”, a mianowicie Johnny B.
Wśród innych muzyków biorących udział w powstaniu płyty znaleźli się klawiszowiec
Hootersów Rob Hyman, basista Mark Egan (związany z Patem Methenym i Gilem
Evansem) czy perkusjonista Andy Kravitz (grał w opisanym wyżej River of
Dreams Joela).
Samą Osborne też by można pozornie
uznać za „one hit wonder”, a to dla podniosłej, a przy tym bardzo
melodyjnej pieśni One of Us. To dzięki niej w ogóle sięgłem po tę płytę
– przy czym w wersji albumowej poprzedza ją krótkie archiwalne nagranie
spirituala z 1937 r. Ale ogólnie repertuar jest całkiem znośny, z pogranicza
alternatywy i folku w amerykańskim rozumieniu, w aurze „dziewczyńskiego rocka”
rozpiętego gdzieś między Alanis Morrisette a PJ Harvey. Artystka głos ma nieco
zachrypnięty i choć zdarza jej się „rozdziawna” maniera charakterystyczna dla tradycjonalistycznych
amerykańskich wokalistów, w jej stylistyce jest ona całkiem na miejscu.
Aranżacje w miarę urozmaicone: otwieracz St. Teresa rozpoczynają uderzenia w struny czegoś, co z początku brzmi jak berimbau, ale okazuje się po prostu mandoliną. Czasem zdarzy się solo na gitarze. Dominują ballady – oprócz wiadomego hita moją ulubioną jest Pensacola. Czasem bywa spokojnie, w średnim tempie, jak Dracula Moon czy Ladder. Bardziej elektryczne brzmienia słychać w Right Hand Man, inspirowanym utworem Clear Spot Captaina Beefhearta (jest on dopisany jako współautor), czy też frywolnie zatytułowanym Let’s Get Naked. Bazilian sięga czasem po harmonijkę ustną albo saksofon. Spider Web jest najmniej ciekawe, ale przynajmniej ma gęstą rytmikę, za którą odpowiada znany perkusista sesyjny Omar Hakim. Repertuar autorski uzupełniają dwa kowery: Man in the Long Black Coat Dylana oraz Help Me Sonny Boya Williamsona – pięć minut bluesa z gitarą slide i partiami harmonijki (tym razem dął niejaki Wade Schuman).
Kula Shaker, K, 1996
Jeszcze jedno podejście do
britpopu. Crispian Mills z kolegami narobili w sezonie 1996 niemałego warchołu,
prezentując muzykę, w której bezpośrednie nawiązania do muzyki lat 70. łączyły
się z silnymi inspiracjami Hare Kryszna. Na okładce K widnieje nawet
Kryszna w objęciach pasterki, a wokół osoby i przedmioty na literę K: kajzer,
Kitchener, Kali, Kipling, King Kong, M.L. King… Także generyczny rycerz w hełmie
garnczkowym ze szczeliną w kształcie krzyża (kto w ogóle wymyślił coś takiego?
Toż to jeszcze głupsze niż wikingowie z rogami).
Na tej płycie znalazł się
jedyny w dziejach brytyjskich list przebój z pierwszej dziesiątki zaśpiewany
całkowicie w sanskrycie. Mowa o mantrowo-modlitewnym utworze Govinda, z
rytmem dodatkowo wybijanym na tabli i pawimi krzykami w tle. Ten miks rocka z
ragą ewokuje nie daje zresztą pojęcia o całej zawartości płyty; drugi kawałek
Indii – nawet czystszy, bo zupełnie pozbawiony rockowego brzmienia – nazywa się
Sleeping Jiva.
Kula Shaker (nazwa zespołu
jest przetworzeniem imienia jednego z indyjskich królów) gra jednak przede
wszystkim muzykę rockową, i to wcale nie tak nudziarską, jak się często kojarzy
z britpopem. Już otwierający Hey Dude jedzie konkretnie do przodu, a riff
z kolejnego Knight on the Town kojarzy mi się nawet z Kick Out the
Jams MC5. Równie dynamiczny jest Smart Dogs. Zespół ma w składzie
klawiszowca (Jay Darlington), a sam Mills przy różnych okazjach wygrywa
solówki. Na myśl przychodzi to Hendrix, to orientalne poszukiwania Beatlesów, a
już w Into the Deep słyszę nawet barrettowski Pink Floyd. Jeśli zaś
chodzi o Grateful When You’re Dead/Jerry Was There, to już
sam tytuł zdradza inspirację, chociaż sama piosenka kosi raczej pod Jimiego
(łamanego przez jakieś Chicago?). Rockowe instrumentarium wspierają niekiedy instrumenty
indyjskie, jako to tambura i tabla, zaś w Start All Over słychać nawet
sekcję dętą.
Głos to Mills ma niespecjalny,
ale britpopu nie słucha się dla podziwiania wybitnej wokalistyki. Do
spokojniejszych fragmentów należy oniryczny Magic Theatre, oparty na
fortepianie, za którym tło robi najprawdziwszy melotron. Ten szlachetnie
brzmiący przodek syntezatora kreuje też nastrój w motorycznym, singlowym Tattva,
a przede wszystkim we floydowatej (te gitarowe glissanda) balladzie Hollow
Man.
Zgodnie z modą epoki, płyta zawiera ukrytą treść, oddzieloną od zasadniczego repertuaru 13-minutową pauzą. Nie jest to jednak kolejny utwór, lecz krótka wypowiedź Swamiego Prabhupady, założyciela Międzynarodowego Towarzystwa Świadomości Kṛṣṇy.
Simple Plan, Still Not
Getting Any…, 2004
A teraz coś z zupełnie innej
beczki. Drugi album kalifornijskich punkowców z Montrealu przyniósł sporo
atrakcyjnych melodii. Nie przyniósł za to specjalnej oryginalności (Shut Up,
Thank You, Crazy, Jump, One – jacy artyści już nagrali piosenki pod takimi
tytułami?), ale takiej muzyki nie słucha się dla oryginalności, jeno dla zgodności
z paradygmatem stylu. Spora dawka chwytliwości, melodyjne zagrywki gitar,
wokalista o wysokim głosie, okazjonalne harmonie wokalne, ogólna
„młodzieżowość” – czego chcieć więcej? W takiej stylistyce niewiele nowego się
da wymyślić (choć bywają wyjątki, jak naleciałości heavymetalowe w Sum 41 czy
skrzypce w Yellowcard). Można jedynie grać bardziej lub mniej interesująco.
Muzycy Simple Plan są z
Kwibeku i mają większością francuskie nazwiska, ale śpiewają po angielsku. Nalepka
na okładce wyróżnia przeboje singlowe: Shut Up (otwierający całą płytę),
Welcome to My Life oraz Crazy. Wszystkie trzy rzeczywiście
chwytliwe, choć ten ostatni trochę przynudza. Reszta repertuaru niewiele
ustępuje. Do tego przejrzyste, urozmaicone brzmienie, za które odpowiadał nie
byle kto, bo sam Bob Rock (współpracownik m.in. Metallicy). Everytime jest
bardziej podobne do ballady, za to One ornamentują smyczki, a w Promise
zespół zdobywa się nawet na solówkę gitarową. Najbardziej od reszty odbiega
finałowe Untitled, gdzie Pierre Bouvier śpiewa wyłącznie na tle
orkiestry symfonicznej. Biorąc uwagę, że wtedy, w połowie lat zerowych, obniżył
loty Blink 182, Simple Plan całkiem zgrabnie wypełnił lukę.
Jako bonus dodano sześciominutowy film o kulisach powstawania płyty.
Queen, Hot Space, 1982
Jest to najsłabszy album
Queen (The Cosmos Rocks nie istnieje), ale wszystkie lepsze już
mam.
Sukces funkowego Another
One Bites the Dust skierował myśli Freddiego i kolegów w nie całkiem
właściwym kierunku: doszli do wniosku, że powinni podbić dyskoteki, więc nagrali
całą płytę w takiej konwencji. Dla starych fanów to musiał być szok. Zespół,
który do niedawna zastrzegał się, że nie używa żadnych syntezatorów, tym razem
rzucił się na nie, jakby nigdy nic innego nie robił. Na całej płycie dominują
syntetyczne, żeby nie powiedzieć – plastikowe brzmienia, szczególnie rażące z
dzisiejszej perspektywy. Do tego sekwencery, elektroniczna perkusja (albo i w
ogóle programowana)… Nawet zamiast basu słychać najwyraźniej syntezator. W
otwierającym Staying Power pojawiają się dość oszczędne interwencje
sekcji dętej, ale one też brzmią sztucznie. Singiel Body Language zasłynął
raczej za sprawą erotycznie sugestywnego teledysku (zakazanego w BBC) niż dzięki
walorom muzycznym. Action This Day to wyjątkowa rąbanka, ale w niej przynajmniej
wyróżnia się solo na saksofonie. Gitara pojawia się w ilościach śladowych: w Dancer
ostrzejsze akordy w refrenie i solówka, w Cool Cat funkowe podcinanie. Ciekawostką
jest ostinatowa zagrywka w Calling All Girls, do złudzenia kojarząca się
z… Układem sił Republiki! (swoją drogą też kompozycją perkusisty).
Rockowego honoru grupy broni
Brian May: Put Out the Fire, przez niego samego początkowo śpiewany,
może i jest plastikowy, ale za to najostrzejszy gitarowo i obdarzony jednym z
najbardziej chwytliwych refrenów. Wyróżnia się też ballada Las Palabras de
Amor, dość przesłodzona, ale w takim towarzystwie to niekoniecznie wada (na
koncercie pamięci Mercury’ego w 1992 śpiewał ją Zucchero). Freddie przyniósł
kolejną nastrojową balladę Life Is Real (Song for Lennon), faktycznie nieco
w stylu zamordowanego eks-Beatlesa. Natomiast w kategoriach stricte
dyskotekowych… Johnowi Deaconowi, sprawcy tego całego zamieszania, znów udało
się wyciosać najlepszy groove na płycie – Back Chat, funkomat oparty
bardziej na brzmieniu prawdziwego basu i gitary niż syntezatorów (choć bębny
nadal sztuczne, a Taylor wygrywa na nich solówkę jak, nie przymierzając,
Piotrowski w Kombi). Nieoczekiwanie dobrym punktem okazuje się wspomniany już Cool
Cat, gdzie Mercury słodzi melizmatami jak rasowy soulman.
Największy hit z tego albumu
przyniosła współpraca z twórcą z zewnątrz, a mianowicie z Człowiekiem z Gwiazd.
Under Pressure, duet Freddiego z Davidem Bowie, opiera się na żywym
brzmieniu zespołu, a szczególnie na genialnym w swojej prostocie riffie basowym,
który później spapugował niesławny biały raper Vanilla Ice. Efekt przerósł o
kilka długości wszystko, co poza tym grupa Queen nagrała na tej płycie – nic
dziwnego, że jako jedyny pojawia się na rozmaitych kompilacjach hitów.
Kogo odrzuca brzmienie Hot Space, temu rekomenduje się album koncertowy Queen on Fire – Live at the Bowl, gdzie można usłyszeć parę fragmentów, m.in. Staying Power i Back Chat, w wersjach bardziej rockowych.
Queen, The Works, 1984
Hot Space była
niepowodzeniem zarówno artystycznym, jak i komercyjnym, więc zespół dał sobie
spokój z próbami podbijania dyskotek. I dopiero wtedy rozbił (po raz kolejny)
bank.
Wyciągnięcie wniosków z
wcześniejszej klapy nie oznaczało całkowitego odejścia od elektronicznych wynalazków
i choć Queen korzystał już z nich z większym umiarem, to pewna sztuczność brzmienia
pozostaje zasadniczą wadą płyty. Słychać to przede wszystkim w dwóch hardrockerach
Briana Maya: efekt ostrych gitar zmiękcza brzmienie syntetycznych bębnów.
Płyta przyniosła cztery duże
przeboje, w dodatku każdy napisany przez jednego z członków zespołu. Przede
wszystkim Radio Ga Ga Taylora z bulgoczącym syntezatorowym pulsem,
klaskaniem, chwytliwym refrenem i nostalgicznym tekstem o dawnym radiu, które
było dla młodego człowieka oknem na świat, ale zostało zepchnięte w cień przez MTV
i inną komercję – wszystko to zilustrowane teledyskiem opartym na Metropolis
Fritza Langa. John Deacon przyniósł bezczelnie popowy I Want to Break
Free, znany nie tylko z chwytliwości, ale i z wideoklipu, w którym
członkowie zespołu przebrali się za kobiety. Dziś odczytuje się to jako
queerową deklarację Freddiego, wtedy budziło ogromne kontrowersje (w Argentynie
obrzucili Mercury’ego kamieniami, kiedy wyszedł na scenę w peruce i ze
sztucznym biustem), a chyba nikt poza Brytanią nie chycił, że teledysk
parodiował tamtejszą telenowelę Coronation Street. Kiedyś bardzo lubiłem
tę piosenkę, ale teraz zajeździło mi ją komercyjne radio, które nie zna już
chyba innych utworów Queen (przesłanie Radio Ga Ga wciąż aktualne!) Wolę
bardziej rockową wersję z koncertu na Wembley. Wkładem Freddiego była kolejna
urokliwa w swym patosie ballada It’s a Hard Life; do niej nakręcono
wideo z iście barokowym przepychem i Brianem Mayem w roli Śmierci. Sam
Brian wypadł najbardziej prostolinijnie w jednym ze wspomnianych hardrockerów –
Hammer to Fall, którego klip przedstawiał zwyczajnie zespół grający
przed publicznością, prezentującą stylowe szaliki z logiem zespołu.
Reszta repertuaru niestety słabsza. Weźmy np. słodki elvisopodobny rockandroll Man on the Prowl, najwyraźniej próbę wejścia do tej samej rzeki o nazwie Crazy Little Thing Called Love. Automatyczne zgodnie z tytułem Machines jest ogólnie dosyć nudnawe, chociaż każe się zastanowić, czy Queen nie zainspirowało się trochę U2; do tego mieć taki zestaw wokalistów i wykonywać jakieś dziwne zaśpiewy przez wokoder, to już marnowanie miejsca na płycie. No i Tear It Up, drugi ostry utwór Maya, w którym, jako się rzekło, efekt psuje syntetyczna perkusja. Podobnie jak w przypadku utworów z Hot Space, poleca się tu wersję koncertową, mianowicie z Wembley. Bilans poprawia dynamiczne Keep Passing the Open Windows, z pulsacją zwiastującą późniejsze A Kind of Magic, oraz zamieszczona na końcu akustyczna ballada Is This The World We Created?, której niewesoły tekst o kondycji człowieczeństwa mógł być zainspirowany przez inicjatywę Live Aid.
David Bowie, Stage, 1978
Podobnie jak w przypadku Bursting
Out Jethro Tull, ta dwupłytowa koncertówka ukazała się pomiędzy drugim a
trzecim z albumów studyjnych traktowanych zwykle jako trylogia, to znaczy
między Heroes a Lodger. Nawet rok ten sam.
Materiał nagrano na koncertach Bowiego w USA. Akompaniowali instrumentaliści, którzy
nagrywali z nim „trylogię berlińską” – gitarzysta Carlos Alomar, perkusista
Dennis Davis i basista George Murray. Zabrakło głównego współtwórcy tych dzieł,
Briana Eno, za to gitarę solową obsługiwał Adrian Belew, który już za parę lat
miał trafić do King Crimson. Kolejnym znanym członkiem składu był skrzypek
Simon House, jegoż miałem niedawno okazję słuchać w Hawkwind.
W
pierwotnym wydaniu utwory ułożone były chronologicznie, od Ziggy’ego
Stardusta do Heroes. Ja zdobyłem reedycję z 2005, w której inżynier
dźwięku Tony Visconti postanowił drastycznie zmienić kolejność, odtwarzając faktyczny
przebieg koncertu. Ponadto uwzględniono dwa utwory, które nie trafiły na
pierwotne wydanie – Be My Wife i Stay. Od tego czasu ukazała się
jeszcze reedycja w 2017, wydłużona o kolejne dwie piosenki: The Jean Genie oraz
Suffragette City.
Jak
się łatwo domyślić po momencie wydania, setlista zdominowana jest przez
elektroniczno-dekadencki repertuar z albumów Low i Heroes, który
zajmuje prawie całą pierwszą płytę. Zestaw rozpoczyna utwór najbliższy polskim
fanom Bowiego, czyli posępny instrumental Warszawa, inspirowany podobno płytą
Zepsołu Pieśni i Tańca „Śląsk”. Po nim artysta dołożył największy hit z tego
okresu, czyli „Heroes”. Dopiero na koniec pierwszego dysku Bowie
zapodaje coś z wcześniejszego okresu kariery: soulowo-funkowe Fame,
wzbogacone zgrzytliwymi skrzypcami.
Trzecia ćwiartka
występu to solidna reprezentacja Ziggy’ego Stardusta –
łącznie z tytułowym hitem, który należy do moich ulubionych utworów
Bowiego, ale nie mogę się przyzwyczaić do wersji, w której słynny riff zagrany
został na skrzypcach elektrycznych. Ten sam instrument, już z lepszym skutkiem,
inkrustuje przyjęte z radością przez publiczność Five Years. Soul
Love jest bardziej skoczne niż oryginał – wręcz rąbane, nie ma tej
T-Rexowej finezji – ale sprawę rekompensuje solo gitary o ekscentrycznym brzmieniu.
Z większą energią zostały również Star i niemal punkowy Hang On To
Yourself.
Po secie stardustowym
następuje jeszcze powrót do Berlina w postaci instrumentalnego Art Decade,
za czym Alabama Song Weilla i Brechta (pominięta w pierwotnym wydaniu,
dorzucona w 1991), a na koniec potrójna reprezentacja albumu Station to
Station, łącznie z utworem tytułowym. Visconti przyznaje w książeczce, że
to jest jedyny moment koncertu, w którym pozwolił sobie na dogrywki, a
mianowicie wkleił fragment występu z Bostonu.