środa, 31 maja 2023

Ekspedycja ełcka

Tyle razy byłem na Mazurach Garbatych, a jeszcze dotąd nie zwiedziłem miasta, które tytułuje się ich stolicą. Przy okazji Ełk jest chyba miastem o najkrótszej nazwie w Polsce (istnieje też Liw, ale w przypadkach innych niż mianownik Ełk wygrywa z nim na punkty). Postanowiłem więc nadrobić tę zaległość.


  Z mojego miasta do Ełku trudno dojechać transportem publicznym bez przesiadki - czekał mnie zatem pociąg do Białegostoku. Po przyjeździe zastałem rejon dworca rozkopany jeszcze gorzej niż poprzednio (trwa to co najmniej dwa lata) - tym razem nie tylko od strony torów, ale i od placu dworcowego. Kładką można dojść tylko na autobusowy, a z peronów na kolejowy trzeba drałować przez tory. Jeżeli na dziesięć minut przed odjazdem jedyne przejście zatarasuje inny skład - może się zrobić nerwowo.

L’ordre règne à Bellestoque

Wypuściłem się na spacer po Jurowieckiej - ta kultowa ulica nie jest już tym, czym dawniej. Z tętniącego życiem targowiska pozostało parę smętnych budek, a w okolicy dominuje galeria handlowa i nowoczesne budownictwo, zapełnione już na parterach lokalami użytkowymi. Na obiad zjedzono więc w tamtejszej pierogarni drożdżowe pierogi z pieca.

Jajga?!

Obowiązkowym elementem postoju w Białymstoku musiały być okolice Pałacu Branickiego. Bulwar Kościałkowskiego, Planty oraz lody u Siemionowa - ale tym razem, o zgrozo, nie mieli cytrynowych, musiałem zamówić kawowe.

Praczki ciągle piorą

Dalsza podróż do Ełku minęła bez przeszkód. Przez dworzec przemknąłem dość szybko, nie zrobił na mnie większego wrażenia. Kwatera przypadła nam nad Jeziorem Ełckim - nowoczesny budynek z imitacją szachulca. Na parterze mieściła się restauracja. Rano chadzaliśmy tamój na śniadanie w postaci szewskiego stołu; całkiem porządne, jadałem lepsze, ale jadałem też gorsze.


Budynek stoi na skarpie, więc nasz pokój, licząc od tyłu, mieścił się na pierwszym piętrze, a od strony jeziora - wręcz na trzecim. Widok z balkonu był wprost pierwszorzędny, szczególnie w środku nocy, kiedy wielki pan Magur rzucał swe światło na wody jeziora.

Wzdłuż Jeziora Ełckiego urządzono ścieżkę spacerową pieszo-rowerową. Mocno wieje, ale widoki jak trzeba. Po jednej stronie znajduje się nowoczesna zabudowa, pensjonaty, restauracje and whatnot, po prawej - tafla jeziora. Gdzieniegdzie można wypożyczyć rower wodny (np. w kształcie samochodu policyjnego) albo załapać się na rejs tramwajem, też wodnym. Po drodze niebieski most prowadzi na półwysep, gdzie wznoszą się ruiny pokrzyżackiego zamku, z którymi nikt nie wie, co zrobić.

Spacer Jeziorem Ełckim można polecić fanom rzeźby drewnianej, wzdłuż ścieżki bowiem rozstawiono prace z co najmniej dwóch edycji pleneru „Natura i Kultura”. Mniej więcej do wysokości Ełckiego Centrum Kultury stoją rzeźby nawiązujące do lokalnych legend. Dalej zaczynają się wybrani władcy Polski, od Mieszka do Stanisława.

Coleslaw Chrobry, Jadźwiga, Jogajła "Władysław",
Alepsander Jagiellończyk, Złygmunt August, Złygmunt III Waza,
Władysław IV Taca, Jan III Sumiasty, Stanisław August P.

Nad jeziorem także korzystaliśmy z gastronomii. Taki na przykład „Smętek” ma nie tylko stoliki w budynku i przed nim, ale także na jeziornym pomoście, ale tak tam wiało, że postanowiliśmy jednak zjeść pod dachem. Lokal był mocno oblężony, szczególnie ku wieczorowi. O dziwo, w toalecie męskiej nie było kibla, tylko pisuary i umywalka. Innym razem odwiedziliśmy znacznie mniejszą, ale też mocno obłożoną Pierożkarnię, zreformowaną przez Magdę Gessler.

W pewnym momencie ścieżka przecina rzekę Ełk w pobliżu jej ujścia do jeziora. Za rzeką znajduje się park pełen rozmaitych urządzeń rekreacyjnych.

Na północnym z kolei brzegu rzeki urządzono Park Kopernika. Stoją tam kamienne kule jako model Układu Słonecznego oraz ławeczka z rzeźbą wielkiego astronoma. Nieopodal widziałem jedynego kiziaka w ciągu tego pobytu.

"Ale mi się te orbium coelestium ładnie revolutionibus..."

W czasie pobytu tradycyjnie fotografowałem rozmaite szyldy i szczegóły architektury. W Ełku, podobnie jak w innych miastach poniemieckich, występuje specyficzna mieszanka kamienic jeszcze XIX-wiecznych (nawet bardzo udały przykład secesji!), neogotyku, PRL-owskiej architektury bez charakteru oraz „kosmicznego” budownictwa lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych.

Neogotycki charakter ma np. Zespół Szkół Mechaniczno-Elektrycznych, zwany Mechaniakiem (sic!). Urząd gminy, filia Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego i zabudowania wojskowe  także reprezentują pruskie budownictwo z czerwonej cegły.

Centralnym kościołem Ełku jest katedra św. Wojciecha. Do neogotyckiej bryły dobudowano butelkowatą kaplicę. Po przeciwnej stronie ulicy mieści się popruski gmach seminarium duchownego (za cara Williama było to seminarium nauczycielskie), jednak tutejszy biskup, o jakże odpowiednim dla tej diecezji nazwisku – Mazur, zapowiadał, że z braku powołań będzie musiał ściągać księży z Afryki.

Od katedry można przejść między blokami, a dalej przez most na Ełku, na Plac Jana Pawła II - dużą, wybrukowaną przestrzeń z pomnikiem papieża i amfiteatrem w stylu „Polska 2000”. Niedaleko widać zresztą na bloku potężny mural z Janem Pawłem II.

Nie! Lękajcie Się

Z innych kościołów ełckich często mijałem, również neogotycki, kościół Najświętszego Serca Jezusowego (silezjanów) na rogu Wojska Polskiego. Poza świątyniami rzymskokatolickimi można w okolicach centrum spotkać ewangelicko-metodystyczną parafię Miłości Bożej, mały kościółek baptystów przy Placu Solidarności oraz niewykończoną cerkiew Apostołów Piotra i Pawła.

Zwiedziłem także miejscowy cmentarz komunalny. Nie znalazłem zbyt wielu portretów z interesującego mnie przedziału czasowego – jak to na Ziemiach Wyzyskanych, najstarsze nagrobki pochodziły z lat 50. Cmentarz ma jednak międzynarodową kwaterę wojskową. Większość nagrobków to głównie żołnierze niemieccy, często o polsko brzmiących nazwiskach jak Kaminski, Lojewski czy Kownatzki – z I wojny światowej i okresu późniejszego (może Freikorpsy, a może zmarli żołnierze miejscowego garnizonu). Jest też trochę Polaków (1945, późniejszy garnizon, paru z 1939), zbiorowa mogiła Rosjan carskich i jeden grób nieznanego Francuza.

W Ełku, jak ostatnio wszędzie, spotykujemy rozmaite murale. Oprócz wspomnianego papieża – przy Parku Kopernika uczyniono na dwóch budynkach malowidła upamiętniające Piłsudskiego i jego legiony, a w jednej z bram na ul. Armii Krajowej można znaleźć wizerunek Zofii Nasierowskiej.

W galerii handlowej „Wrota Mazur” nie znalazłem nic ciekawego, jeśli chodzi o sklepy. Za to na korytarzu znajdował się bujaniec dla dzieci w formie statku pirackiego. Na dziobie stał kapitan Pugwash, prawdopodobnie najbardziej nieudolny pirat wszechczasów, bohater serialu animowanego (wycinankowego?) z lat 60., o którym legenda miejska głosiła, że zawiera wiele sprośnych podtekstów. Twórca Pugwasha wygrał nawet proces w tej sprawie z jakimś pismem studenckim.

I pamietajcie, „pugwash” to w slangu australijskim nic nie znaczy

W centrum miasta wyróżnia się główny skwer, zwany Parkiem Solidarności. Od strony Armii Krajowej stoi pomnik tutejszego polskiego kulturtregiera Michała Kajki, na przeciwnym końcu (Mickiewicza) - obelisk poległych za ojczyznę. Po drodze mija się dwie kamienne kule, które pozostały z pomnika 147. Pułku Piechoty (2. Mazurskiego) „Von Hindenburg”.

A gdzie Kokosz?

Oferta muzealna jest dosyć skromna. W zabytkowej wieży ciśnień, dobrze widocznej znad jeziora, urządzono tzw. Muzeum Kropli Wody. Nazwa dość myląca, bo to w zasadzie niewielkie (za to piętrowe) muzeum lokalnej mniejszości niemieckiej – w pomieszczeniach dawniej zamieszkiwanych przez personel wieży można zobaczyć przedmioty życia codziennego, niemieckojęzyczny księgozbiór, dawne mapy regionu, pamiątki po pisarzu Siegfriedzie Lenzu. Na zewnątrz wieży ustawiony został kamień z głową Janusa, herbem Ełku w czasach niemieckich. Był to ongiś kartusz herbowy na ełckim zamku. W 1945 żołnierze radzieccy wywalili go do jeziora, ale po latach ktoś wyciągnął.                 

Większą objętość ma muzeum kolejowe, czyli, innymi słowy, Ełcka Kolej Wąskotorowa. Mieści się ona oczywiście na terenie dworca wąskotorowego. Ten znajduje się po przeciwnej stronie dworca normalnotorowego i trzeba było przejść przez cały peron, a potem jeszcze przez remontowane torowisko. Ekspozycja obejmuje rozmaite lokomotywy i wagony, nie tylko wąskotorowe. Jeden skład z lokomotywą typu Lyd1, tzw. Lidką (identyczna stoi jako pomnik w Trzebnicy), wozi chętne grupy zachowaną trasą kolejki.

Można np. wejść do przedziału maszynisty na parowozie albo zwiedzić dawny wagon pocztowy. W innym wagonie normalnotorowym urządzona została wystawa techniki kolejowej. Wokół znajdują się eksponaty do rozmaitych zabaw z fizyką i drewniana rzeźba św. Katarzyny. Do zwiedzania była też lokomotywownia, ale z przewodnikiem, a my się akurat nie załapaliśmy.

"Old Charlie stole the handle"

W budynku dworca urządzają wystawy stałe. Tym razem eksponowano stare niemieckie zdjęcia Mazur, w tym Gołdapi, Królewca i Węgorzewa. Przy kasie dostępne były różne książki o historii regionu, ale po taniości kupiłem tylko kompakt grupy punkowej Enklawa Ełk (grali w Jarocinie 1986) - raczej jako dokument lokalnej sceny niż dla wartości muzycznej.

Zabytek nowszej epoki

Z Ełku wypuściliśmy się do Olecka. Na placu dworcowym miałem wreszcie okazję obejrzeć z bliska herby na fasadzie byłego dworca - pochodzą jeszcze z czasów pruskich: Ełk z Janusem i Pisz z monogramem Fryca.

Po drodze

Ul. Kolejową można dojść do centrum, czyli do Placu Wolności, który wygląda jak centrum Gołdapi na sterydach. Około połowy areału placu zajmuje rozległy park. W drugiej połowie wznosi się na wzgórzu „postgotycki” kościoł NMP Królowej Polski.

Główną atrakcję stanowi ławeczka Janusza Panasewicza, położona nieopodal Centrum Kultury, gdzie swego czasu pracował. Na placu znajdują się też pomniki Piłsudskiego, Jana Pawła II i Mikołaja Kopernika, choć ten ostatni nie przedstawia jego oblicza.

Warfare & Religion & Rock'n'Roll

Wokół rynku skupiło się wiele sklepów i innych lokali użytkowych, m.in. kombo: księgarnia „Hermiona”, butik „Ewa” i lecznica „Filemon”.  Obiad w postaci kartaczy zjedliśmy w barze "Koala", który zapamiętałem z poprzedniej wizyty w 2014. Jak się okazuje, jest to również bardzo popularny lokal w mieście.

Idąc ku jezioru, dostrzegłem kultowy pomnik „Bohaterom Kosmosu”, żelazny punkt wizyt w Olecku dla społeczności duchologicznej.

Nieopodal, na brzegu rzeki Legi, w postaci betonowej księgi mieści się pomnik 450-lecia miasta, a stamtąd niedaleko do Zespołu Szkół Technicznych w popruskim budynku neogotyckim.

Wzdłuż jeziora wiedzie Wiewiórcza Ścieżka - szlak spacerowy wyposażony w tablice edukacyjne. Częściowo przebiega on po kładce nad trzcinami. Hałasowało tam rozmaite ptactwo, a jedną łyskę nawet widziałem siedzącą w szuwarach na gnieździe.  Wzdłuż brzegu dotarliśmy aż do plaży miejskiej z poniemieckimi zabudowaniami.

Podróż powrotną do Centralnej Polski realizowaliśmy przez Olsztyn. W mazurskim szynobusie półka za wysoko, żeby postawić torbę, więc musiałem ją trzymać między nogami przez całe półtorej godziny, co nie było zbyt wygodne. Było zresztą bardzo tłoczno, wiele osób stało w przejściu. Trasa wiodła m.in. przez Ruciane-Nidę czy – przedostatnia stacja – legendarne Klewki.

W Olsztynie zastałem dworzec kompletnie rozorany. Zamiast starego budynku urządzono tymczasowy dworzec z kontenerów, na który szło się zygzakiem przez kilka peronów. W oczekiwaniu na przesiadkę zamówiliśmy frytki u Banglijczyka w budynku obok, ale zaczęliśmy się obawiać, czy zdąży usmażyć. Ostatecznie wsiedliśmy do pociągu na parę minut przed odjazdem i dopiero tam się pokrzepiliśmy.

Silent sorrow in empty boats


 

poniedziałek, 15 maja 2023

Moc celtycka i beret Książęcia, czyli płytowe powitanie wiosny

 W marcu połów na targowisku był dość bogaty i w połowie celtycki, ale wcześniej zdobyłem świeżą płytę zupełnie w bok od pozostałych.

 

 

Miles Davis, Kind of Blue, 1959 

Na jazzie znam się umiarkowanie, o ile w ogóle, nie odróżniam coolu od bopu i muzykę tego gatunku raczej przyswajam intuicyjnie niż poddaję analizie. Dlatego nie będę tu tłumaczył, dlaczego Kind of Blue uchodzi za płytę absolutnie klasyczną dla tego rodzaju muzyki, a może i najbardziej przełomową, jaka w nim powstała.

Milesowi towarzyszył doborowy skład (wszyscy już dzisiaj nie żyją): saksofoniści Cannonball Adderley i John Coltrane (gigant sam w sobie), pianista Bill Evans (poza jednym utworem) oraz sekcja rytmiczna – Paul Chambers i Jimmy Cobb. Jak wyjawia Evans w notce na tylnej stronie oryginalnej okładki, cały materiał był efektem improwizacji, a Davis przekazał zespołowi jedynie ogólne szkice utworów.

So What oparty jest, przykładowo, na szkielecie kontrabasu i fortepianu, ale te szkielety nie są całkowicie kostne, mają w sobie jakieś chrząstki i przeguby, czyli same w sobie ulegają wariacjom. Flamenco Sketches i Freddie Freloader wywodzą się z kolei z bluesa. W tym drugim na fortepianie zagrał wyjątkowo Wynton Kelly i miał pole do popisów solowych. Lider trębacz ma wiele do powiedzenia, ale obaj saksofoniści także dostają czas na improwizacje. Mają go wiele, bo spośród pięciu utworów tylko jeden – Blue in Green, zresztą najbardziej nastrojowy – trwa poniżej dziewięciu minut, a Flamenco Sketches to nawet dwa razy, bo w reedycji doszła wersja alternatywna. Najdłuższe jest All Blues – jedenaście i pół, ciągnięte riffem dęciaków i miotełkowaną perkusją, gdzie każdy z solistów gra, aż dopóki mu się nie znudzi.

 

 

Capercaillie, The Blood Is Strong, 1988

Z nazwą Capercaillie zapoznałem się po raz pierwszy w latach 90., przeglądając katalog firmy fonograficznej Folk Time. Opis kasety jednego z wydawanych przez nią zespołów, Little Maidens, porównywał jeden z jego utworów właśnie do Capercaillie. Minęło wiele lat, zanim się dowiedziałem, że nazwa grupy oznacza głuszca, a jeszcze kolejne, nim znalazłem na targu jej płytę. The Blood Is Strong zawiera muzykę nagraną do serialu pod tym samym tytułem, a wydanie z 1995  ponadto utwory z dwóch kolejnych produkcji telewizji szkockiej: Prince among Islands i Highlanders.

Jak to często bywa z muzyką ilustracyjną, mamy tu dużo krótkich motywów – zarówno utwory tradycyjne, jak i kompozycje zespołu. Niektóre fragmenty wypadają blisko Clannad (An Gille Ban czy Gun Teann Mi Ris Na Ruinn Ta Seo (Remembrance)) – tin whistle, gitary akustyczne i mandoliny zawieszone w zalewie syntezatorowej, czasem (An t-Eilean Mu Thuath, Aignish) wisi w niej tylko głos Karen Matheson, a czasem ten głos jest po prostu sauté. W Domhnall (Black Donald) śpiew a cappella dobywa się z gardła nie tylko Matheson, ale i innych członków zespołu. Wspierają oni też wokalistkę w jednym z najlepszych w tym zestawie Alasdair Mhic Colla.

W utworach instrumentalnych różny jest stosunek brzmień tradycyjnych do nowoczesnych. Największe wrażenie zrobiły na mnie podniosły The Hebrides, fajny air Calum’s Road z akordeonem, The Lorn Theme – instrumental na tin whistle, w którym moc celtycką podbija nowoczesna aranżacja (syntezatory, perkusja) – oraz Grandfather Mountain, bardzo udany taniec szkocki z istotną rolą skrzypiec. Podobny charakter ma, jak sama nazwa wskazuje, Downtown Toronto. 


 

Runrig, Recovery, 1981

I znowu Runrig, tym razem z trzecią płytą. Recovery, ozdobione reprodukcją obrazu Toma Mackenziego przedstawiającą Loch Coruisk, poświęcony jest odrodzeniu kultury celtyckiej w Szkocji, a wobec tego zawiera więcej utworów w języku gaelickim niż omawiana tu już Mara.

W okresie Recovery grupa miała dopiero przed sobą przełom komercyjny. Plus dodatni jest taki, że produkcja nie została jeszcze skrojona według rynkowych norm: prawie w ogóle nie ma syntezatorowego sosu, jest za to więcej gitar. Wstęp w postaci An toll dubh to tylko śpiew do akompaniamentu tupania o drewnianą podłogę, ale po nim pojawia się zgrabny, dynamiczny celtycki rocker Rubh nan Cudaigean.

Mój ulubiony fragment to ‘ic Iain ‘ic Sheumais. Tradycyjna szkocka pieśń, poświęcona Donaldowi MacIainowi, rannemu w bitwie pod Corinish w 1601 r., została zaadaptowana na organową balladę, którą można by porównać do Uriah Heep czy zgoła Omegi. Podobne połączenie highlandzkiej podniosłej zadumy z jednoznacznie rockowym brzmieniem przynosi ‘s tu mo Leannan/Nightfall on Marsco.

Bardziej nastrojowo (akordeon) robi się w tytułowym Recovery, a już całkiem folkowe są dwa utwory instrumentalne, sporządzone przez gitarzystę Malcolma  Jonesa (grającego również na dudach): jeden pod nieskomplikowanym tytułem Instrumental, drugi – Breaking the Chains, gdzie jednak Jonesa wspiera perkusista Ian Bayne.

Dwa utwory poświęcone są wyzyskowi militarnemu Szkotów: dynamiczny Fuaim a Bhlair z nastrojową kodą – o udziale Highlanderów w wojnach Imperium Brytyjskiego, a podniosły Tir an Airm – o współczesnej rozbudowie wojsk  brytyjskich na terenie Szkocji.

Finał płyty stanowią solenne ballady: The Old Boys (jak Simon i Garfunkel z fisharmonią) i szczególnie przesycona hebrydzką tęsknicą Dust. 


 

The Levellers, Levelling the Land, 1991

Omówioną poprzednio płytę Wyrównywaczy poprzedzał album, dzięki któremu grupa pokazała się szerszej publiczności.

Podobnie jak później, fundament stanowi punk-folkowa jazda, która w paru momentach zbliża się mocno do New Model Army. Szybkie tempa, dużo skrzypiec, celtyckie motywy, „bojowa” atmosfera – Fifteen Years, mój ulubiony z tej płyty The Game, dziarski The Riverflow, nieźle też atakuje finałowy Battle of the Beanfield. Za otwieracz służy jednak nieco bardziej nastrojowy One Way of Life z wpadającym w ucho refrenem. Z utworów w średnim tempie wyróżnia się Sell Out, oparty na basowym riffie dużo bardziej złowróżbnym niż reszta jego struktury.

Uspokojenie przynosi parę ballad, jak The Road czy Another Man’s Cause (z udziałem harmonijki), chociaż teksty już nie takie uspokajające, np. w tej drugiej mowa o wojnie na Falklandach. Bliżej standardowego, akustycznego folku leży Far From Home, a także The Boatman, choć finał odlatuje w stronę Madchesteru: Jon Sevink wycina celtyckie solo skrzypcowe na tle podkładu tworzonego przez dzidziridu i bujany beat perkusji.

Pod względem stylistycznym jest całkiem podobnie niż na płycie następnej, ale utwory ciekawsze. 


 

Hootie & The Blowfish, Cracked Rear View, 1994

W zeszłym roku zdobyłem na targu płytę Fairweather Johnson i uznałem ją zaledwie za umiarkowaną. Dlaczego więc postanowiłem przesłuchać i wcześniejszą Cracked Rear View? Bo to właśnie ona była największym sukcesem komercyjnym ekipy Dariusa Ruckera, a Johnsona powszechnie postrzegano jako zniżkę formy. Po paru przesłuchaniach trudno się nie zgodzić: podobnie jak w przypadku Levellersów, chociaż styl się specjalnie nie zmienił, piosenki mają więcej ikry niż na płycie późniejszej.

Dla przypomnienia: jest to po prostu rock alternatywny, zakorzeniony w tamtejszej tradycji muzycznej, z wokalistą śpiewającym z „południową” manierą a la Eddie Vedder. Otwieracz Hannah Jane jest witalny, motoryczny i, w odróżnieniu od grundżu, wciąż jeszcze dominującego w amerykańskim rocku, dość pogodny. Ogólnie rzecz biorąc, te bardziej dynamiczne piosenki robią tu większe wrażenie. Wyróżniają się Drowning, I’m Goin’ Home oraz Only Wanna Be With You, choć ten ostatni wydaje mi się trochę zajeżdżony, bo wyszedł chyba na singlu. Spośród ballad nieźle wypada Let Her Cry z organami w tle. Z kolei skrzypce w Running from an Angel i Look Away (w tym drugim przypadku także mandolina) dodają do tego kociołka odrobinę bluegrassu. Całą płytę kończy niespełna minutowy soulowo-bluesowy lament a cappella. 


 

Jeff Buckley, Grace, 1994

Ta płyta znajdowała się na mojej liście od 23 lat. Jeff, syn Tima Buckleya, folk-rockowego barda lat 70., podobnie jak on zmarły przedwcześnie (tyle że przyczyną nie były narkotyki, lecz rzeka Missisipi), wydał za życia tylko jeden album, ale za jego pomocą zdążył wstrząsnąć muzyką lat 90.

Rzecz jest to mocno emocjonalna, zdominowana przez wysoki głos artysty, w otwierającym Mojo Pin zbolały na bluesową modłę, niejednokrotnie przechodzący w falset. Chociaż Buckley wpisuje się w konwencję amerykańskiego rocka alternatywnego, to słychać, że lubił Led Zeppelin (zresztą panowie Page i Plant też się ciepło o Buckleyu wypowiadali). Nie ma wprawdzie głosu równie uderzeniowego jak Robert Roślina, ale momentami przypomina jego łagodniejsze (solowe) momenty. Tak się dzieje zarówno w Mojo Pin, jak i w bardziej dynamicznym utworze tytułowym, który ma w sobie nerwowość przywodzącą na myśl akustyczno-orientalne poszukiwania Zeppelinów – ta pobrzękująca mandolina podana na rozdudnionym basie. Podobnie orientalizujące brzmienie spotykamy w Dream Brother, wzbogaconym brzmieniem tabli.

Ogólnie sporo tu kombinacji aranżacyjnych (np. slide i smyczki w tle w Last Goodbye), które jednak wychwytuje się dopiero po którymś przesłuchaniu. So Real, z początku nieco płaczliwe, pokazuje, kim się inspirował Coldplay, ale potem narasta w porządnym crescendzie. Podobne narastanie widzimy w Lover, You Should’ve Come Over. Najostrzejszy i najbardziej hałaśliwy na płycie jest Eternal Life (toż to jakieś Smashing Pumpkins prawie), w którego finale spod brudnych, kanciastych riffów wychodzi nagle orkiestra. Na przeciwległym końcu znajduje się parę nastrojowych ballad, przede wszystkim Lilac Wine ze smyczkami. Jeszcze delikatniejsze jest Corpus Christi Carol Benjamina Brittena, zaśpiewanym przez Buckleya całkowicie falsetem, z akompaniamentem gitary akustycznej. O ile zaś Hallelujah Leonarda Cohena może być dla wielu pieśnią, której się Nie Rusza, to wersja Buckleya, wbrew skrajnej odmienności jego głosu od kanadyjskiego barda, całkiem przypadła mi do gustu: tylko gitara, śpiew i emocja. Co prawda sam artysta niespecjalnie był zadowolony z tego wykonania; wolał wcześniejsze, nagrane na koncercie.

Kolejne, już pośmiertne wydania zawierają dodatkowy utwór Forget Her. 


 

Prince & The Revolution, Around the World in a Day, 1985

Album ten był następcą sławnego Purple Rain, największego sukcesu komercyjnego Książęcia. Autor nie poszedł jednak za ciosem i zamiast kolejnego zestawu wymierzonego w listy przebojów przygotował coś skromniejszego – a i tak płyta, prawem zaostrzonego apetytu, zajęła pierwsze miejsce na listach. Bardzo kolorowa okładka sugeruje zwrot artysty w kierunku psychodelii. Na historii soulu wyznaję się słabiej niż na rocku, więc trudno mi powiedzieć, na ile ten zwrot mu wyszedł, ale całość nie brzmi źle.

Zaczyna się dość orientalnie: darabuka, oud, „bliskowschodni” motyw grany na czymś dziwnym (harmonika szklana?), jednak pojawiają się i charakterystyczne dla epoki syntezatory. Utwór tytułowy to dość stateczna pieśń, a ja przyzwyczajony jestem do bardziej energicznych otwarć płyty. Rekompensuje mi to przebojowy Paisley Park, oparty na niemal glamrockowym beacie perkusji. Nawiasem mówiąc, Paisley Park to również studio Prince’a pod Minneapolis i wytwórnia, która od tej płyty zaczęła publikować jego płyty.

W książeczce wymienieni są tylko niektórzy muzycy występujący w poszczególnych utworach, z czego należałoby wnioskować, że na wszystkich innych instrumentach Książę zagrał osobiście. W przypadku Tamborine i Condition of the Heart, bez udziału muzyków dodatkowych, jest tak nawet jednoznacznie napisane. Wśród uczestników sesji znalazło się rodzeństwo Melvoinów: Susannah, Wendy i Jonathan. Ten trzeci został później współpracownikiem Smashing Pumpkins, co źle się dla niego skończyło.

Nawiasem mówiąc, akurat dwie piosenki nagrane stuprocentowo przez Prince’a wydają mi się tu najmniej ciekawe. Condition of the Heart to patetyczna ballada, zaśpiewana łamiącym się głosem, poprzedzona introdukcją fortepianową zajmującą 1/3 utworu. W Tambourine mamy natomiast goły basowy funk, niezbyt melodyjny. W dziedzinie funkowej bardziej mi się podoba Pop Life. Z kolei America to oczywiście przykład funku zaangażowanego społecznie.

Po pierwszych przesłuchaniach moim ulubionym fragmentem stał się Raspberry Beret – przebojowe R&B z typowym dla Książęcia lekko erotycznym wyluzowaniem. W kategoriach nastrojowych jestem natomiast zwolennikiem hymnicznej The Ladder z udziałem chóru, która tworzy dla mnie punkt kulminacyjny albumu.

Na finał Prince wywalił ośmiominutowe Temptation, gdzie rozkołysany rytm i riffy dęciaków współgrają z surową partią gitary. Początkowo kroczy bardzo energicznie, ale od połowy struktura się rozmywa, następuje uspokojenie z parlandem… Mógł to skrócić, ale w sumie daje satysfakcjonujące rozwiązanie akcji. 


wtorek, 9 maja 2023

Kto pochodzi od żyrafy, czyli literatura błękitno-żółta (z frontu czytelniczego, 3/2023)


Po dłuższej przerwie przyszedł czas skontynuować zaczęte w zeszłym roku nadrabianie współczesnej literatury ukraińskiej.

 

9. Oksana Zabużko, Badania terenowe nad ukraińskim seksem,
przeł. Katarzyna Kotyńska i Ewa Rojewska-Olejarczuk (wiersze), Warszawa 2003

Ponieważ z najnowszych pisarzy naddnieprzańskich znałem do tej pory właściwie wyłącznie Jurija Andruchowycza, postanowiłem sprawdzić także kobiecą perspektywę. Badania terenowe nad ukraińskim seksem były swego czasu powieścią bardzo głośną, uznaną za jedno z czołowych dzieł tamtejszej prozy feministycznej.

Literatura wschodniosłowiańska od wieków lubi skaz (inaczej gawędę), potoczystą narrację imitującą mowę potoczną, jakby narrator na żywo opowiadał coś zgromadzonym słuchaczom. Współcześni autorzy, niestety, doprowadzają tę technikę do postaci monstrualnej: łącząc skaz ze strumieniem świadomości, piszą powieści jednym ciągiem, strony to ściany tekstu bez wyodrębnionych akapitów i zaznaczonych dialogów. Po tamtej stronie granicy winni takiego pisarstwa są m.in. Wiktor Jerofiejew czy Michaił Kononow, a wśród Ukraińców – także i Oksana Zabużko. W Badaniach terenowych nie tylko mamy do czynienia ze ścianą tekstu, ale pojedyncze zdania, rozgałęziając się szkatułkowo w coraz to nowe dygresje, potrafią zajmować ze 3-4 strony. Gdzieś tam przemyka nawet ojciec Kolbe, chociaż pomylone zostały pewne szczegóły – synowie człowieka, za którego Kolbe poszedł do celi, zginęli w bombardowaniu nie podczas jego pobytu w obozie, lecz dopiero w 1945. Można jednak powiedzieć przynajmniej tyle dobrego, że autorka raz na jakiś czas rozpoczyna nowy akapit.

Narracja prowadzona jest raz w pierwszej osobie, raz w drugiej, kiedy indziej w trzeciej. Bywa też, że – zgodnie z tytułem powieści – narratorka zwraca się do ladies and gentlemen, wyimaginowanego audytorium. Gdyby mi się chciało przeczytać to jeszcze raz, pewnie mógłbym wyciągnąć wnioski co do tego, do jakich zdarzeń z życia bohaterki dopasowane są poszczególne typy narracji.

Lecz o czem to właściwie jest? Badania terenowe to monolog 34-letniej poetki Oksany, która, zmęczona egzystencją, w mieszkaniu na obczyźnie (w Pensylwanii) wspomina dziewięć miesięcy toksycznego związku z Mykołą, artystą plastykiem. Już od pierwszego kontaktu wiedziała, że to bolesny człowiek, ale mimo wszystko nie mogła się oprzeć. Wbrew tytułowi, seksu nie ma tu aż tak dużo, a jeśli już, to w wizji dalekiej od pobudzającej.

Przede wszystkim obserwujemy tu historię związku i jego rozpadu. Zarówno blurp, jak i rozmaite recenzje mówią o „narodowej psychoanalizie” i kwestii tego, jak najnowsza historia Ukrainy wpływa na poszczególne historie ludzkie. Ludzie wzrastający pod wpływem Imperium po prostu musieli być pokopani, stąd samczość Mykoły i wszelkie wyboje w jego relacji z Oksaną. Bohaterka zdecydowała się na związek z nim właśnie dlatego, że nie był „człowiekiem radzieckim”, tylko Ukraińcem-inteligentem, z którym prędzej mogła znaleźć wspólny język, nie istniała nawet ukraińsko-rosyjska bariera lingwistyczna, ale on też już był zatruty postsowiecką mentalnością, amplifikującą jego samczość. Jednak przez większość powieści refleksje o ukraińskim charakterze narodowym pojawiają się podskórnie, mimochodem, i dopiero na kilkunastu ostatnich stronach, w których bohaterka wspomina swoje dzieciństwo i młodość jako córki dysydenta, w pełni wychodzą na powierzchnię.

Cytat: „Czy można w ogóle zrozumieć ludzi, którzy myślą o swoim organie płciowym w trzeciej osobie?”

 

10. Paweł Smoleński, Szcze ne wmerła i nie umrze.
Rozmowa z Jurijem Andruchowyczem, Wołowiec 2014

Andruchowycz to pierwsze nazwisko, które przychodzi mi do głowy na hasło „pisarz ukraiński”. Oprócz prozy literat z Iwano-Frankowska zajmuje się poezją – z Ołeksandrem Irwańcem i Wiktorem Neborakiem współtworzył sławetną grupę poetycką Bu-Ba-Bu. Miał też epizod jazzowy, a raczej jassowy, występując z saksofonistą Mikołajem Trzaską i innymi polskimi muzykami formację Andruchoid.

Zeszłego roku zaopatrzyłem się w parę pozycji tworzonych lub współtworzonych przez Andruchowycza. Ze względu na rozwój bieżącej sytuacji, jako pierwszą chyciłem książkę dotyczącą spraw najnowszych. Zmarły przed kilku dniami Paweł Smoleński, publicysta związany z „Gazetą Wyborczą”, reportażysta i dobry znajomy Andruchowycza, przeprowadził z nim długą rozmowę o Euromajdanie, Ukrainie i całej reszcie. Książka ukazała się na jesieni 2014, w pierwszą rocznicę protestów, które doprowadziły do obalenia skorumpowanego reżimu Wiktora Janukowycza.

Niektórzy – czasem inspirowani przez wiadomo kogo, a czasem powtarzając bezrefleksyjnie po tych pierwszych z braku wiarygodnych danych – mówią, że Euromajdan był przewrotem inspirowanym przez CIA. Jak było naprawdę? Kilkoro z nas jest jeszcze dość starych, żeby pamiętać. 21 listopada Janukowycz ogłosił, że wbrew temu, co było dogadane, nie podpisze umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską. Wywołało to protesty młodzieży na Placu Niepodległości w Kijowie. Wobec braku reakcji wiece stawały się z dnia na dzień coraz słabsze i byłyby w końcu umarły śmiercią naturalną, gdyby „jenakijewskij wor” nie postanowił nagle wysłać milicji na demonstrantów. Po brutalnym spałowaniu młodzieży naród coś trafiło i rozpoczął się ludowy zryw, kolejna realizacja hasła Mychajło Chwylowego: „Jak najdalej od Moskwy!” Im bardziej brutalne środki stosowali ludzie prezydenta, tym bardziej zdeterminowani i wściekli stawali się Ukraińcy.

Andruchowycz był w tym czasie na Polsce, gdzie odbywał trasę koncertową z zespołem Karbido. Na wieść o zamieszkach wrócił do kraju i przez jakiś czas znajdował się w centrum wydarzeń, osobiście biorąc udział w protestach albo otrzymując wiadomości od znajomych, którzy tam byli. Obowiązki zawodowe zmusiły go do wyjazdu bezpośrednio przed tym, jak milicja zaczęła zabijać ludzi, ale wkrótce wrócił.

Pierwsza część rozmowy dotyczy Euromajdanu jako takiego i udziału Andruchowycza w wydarzeniach. W drugiej Smoleński namawia pisarza na refleksje dotyczące Ukrainy ogólnie: o różnicy między wschodem a zachodem, o stosunku do Donbasu, o tym, jak to właściwie było z tym separatyzmem, o Banderze… Wspomina Leonida Kuczmę i jego próby lawirowania między Zachodem a Rosją, zakończone po morderstwie Gieorgija Gongadze, kiedy przed prezydentem zamknął się kierunek zachodni. Andruchowycz nie owija w bawełnę, wali na odlew, mówiąc o betonowym Janukowyczu i jego zausznikach (minister kultury Tabacznyk „przysięgałby, że Ukraińcy pochodzą od żyrafy, gdyby w ten sposób mógł się podlizać Janukowyczowi i Rosji”). Nie oszczędza też Zachodu, który nie rozumie Ukrainy i łapie się na rosyjską propagandę o neonazistach. Widać co prawda jego uprzedzenia do mieszkańców Donbasu jako postsowieckiej ciemnej masy,pozbawionej wyższych aspiracji i celowo utrzymywanej w nędzy przez rządzących tam gangsterów. Jego krytyka nie omija Wiktora Juszczenki, który w czasie rewolucji 2004 symbolizował nową nadzieję i nową jakość, a jako prezydent okazał się megalomanem o wąskich horyzontach i sam wreszcie doprowadził do powrotu Janukowycza do władzy. Kiedy zaś „jenakijewski wor” stanął na czele nawy państwowej, droga dla donieckich kleptokratów i bandytyzmów stanęła otworem. Z perspektywy niemal dekady. można tu się dopatrywać pewnych analogii z naszym krajem, choć u nas nie przybrało to skali tak ekstremalnej.

Trzecia część książki poświęcona jest Rosji. Andruchowycz przebywał tam w 1989 na stypendium moskiewskiego Instytutu Literatury im. Maksyma Gorkiego. Paradoksalnie, w tym monstrualnym mieście-molochu on i inni pisarze ukraińscy mogli liczyć na bardziej liberalną atmosferę niż w rządzonym żelazną ręką przez miejscowych aparatczyków Kijowie. Jednak ile rosyjsko-radzieckiego syfu się tam naoglądał i ile słyszał wielkoruskiego szowinizmu nawet od inteligentnych ludzi – to jego. Pisarz nie ma wątpliwości, że Rosjanom nie przeszkadza zamordystyczna władza, wręcz przeciwnie: „możemy żyć w biedzie, byleby się nas bali”. Wspomina Andrieja Makarewicza, lidera zespołu Maszyna Wriemieni, który już w 2014 występował na wiecu przeciw atakowi na Ukrainę i z dnia na dzień stał się wrogiem publicznym – żodyn nie kiwnął palcem w jego obronie. Dziś Makarewicz jest w Rosji uznany za „agenta obcego wpływu”, a równocześnie zajmuje pierwsze miejsce na „białej liście” zagranicznych artystów sprzyjających wolnej Ukrainie.

Rozmowa odbywała się w czerwcu 2014, kiedy jeszcze było bardzo niepewne, co teraz z Ukrainą. Trwała już wojna pograniczna. W toku rozmowy Andruchowycz zastanawia się, jak będzie wyglądać dialog polsko-ukraiński o zbrodni wołyńskiej na kolejną okrągłą rocznicę, w roku 2023, skoro z dekady na dekadę jest coraz ostrzej. Stawia też diagnozę, która się na szczęście nie sprawdziła: „Gdyby, co nie daj Boże, doszło do otwartej wojny, nie wytrzymamy ich agresji”. I zaraz potem dodaje słusznie: „Ale zjeść czterdziestomilionowy naród to nie takie proste. Nawet Putin może się udławić”. I oby co prędzej.