czwartek, 28 grudnia 2023

Trzeba było posłuchać Ala, czyli pięciopak Roku Kota

  

Przyciągnąłem sobie z Faradaguła wydanie pięciu płyt Ala Stewarta, brytyjskiego barda folkowego popularnego w latach 70. Wydany w ramach edycji „Original Album Series”, pakiet zawiera płyty w tekturowych kopertkach przypominających zminiaturyzowane okładki winylowych longplayów, podobnie jak opisywany tu już kiedyś zestaw Manfreda Manna.

Płyty, powstałe na przestrzeni 11 lat, różnią się aranżacyjnie, ale ten sam pozostaje Al Stewart i jego interpretacja wokalna – łagodna, kojarząca się z takimi pieśniarzami jak Donovan czy Cat Stevens, przy czym z lekkim seplenieniem. Wobec tego nie zaleca się słuchać całego zestawu hurtem, bo sam śpiew może sprawiać wrażenie monotonii.


 

Bedsitter Images, 1967

Na debiutanckiej płycie Stewart jawi się jako typowy bard z gitarą, z tym drobnym szczegółem, że akompaniuje mu cała orkiestra (nie tylko kwartet smyczkowy) pod batutą Alexandra Farisa. Piosenki bywają czasem ciut bardziej żwawe (Bedsitter Images, The Carmichaels), przeważnie jednak są to nastrojowe ballady (Swiss Cottage Manoeuvres z bukolicznymi smyczkami i majestatycznymi trąbami albo Samuel, Oh How You’ve Changed!).  Aranżacje nie są monotonne: Scandinavian Girl bliższa folku, Pretty Golden Hair znowu brzmi sielankowo, ale ktoś tam wycina solo na saksofonie. A Long Way Down from Stephanie, dzięki wykorzystaniu klawikordu, przynosi wycieczkę w stronę baroku. Tego zaś, że gitara nie służy Stewartowi tylko do akompaniamentu, dowodzi on w dwóch utworach instrumentalnych: Denise at 16 oraz Ivich. Największą styczność z rockiem ma finałowe Beleeka Doodle Day: epickie 7 minut z organami i perkusją w tle.

  

Love Chronicles, 1969

Drugi album Stewarta powstał w konwencji folkrockowej. W nagraniu wzięli udział członkowie Fairport Convention: basista Ashley Hutchings pod własnym nazwiskiem, a gitarzyści Richard Thompson i Simon Nicol oraz perkusista Martin Lamble (nie dożył wydania płyty) – pod pseudonimami. Trzecim z gitarzystów był Jimmy Page.

Otwierający In Brooklyn ma w sobie coś z atmosfery ballad Simona i Garfunkla, w czym nic dziwnego, skoro, po pierwsze, tekst mówi o Nowym Jorku, a po drugie, Stewart znał obu amerykańskich balladzistów i nawet mieszkał z nimi jakiś czas (o czym wiadomo z tekstu na rewersie okładki debiutu). Po nim następuje podniosła pieśń Old Compton Street Blues, wbrew tytułowi mało bluesowa, za to pięknie narastająca. Folkrockowe brzmienie (z udziałem organów i zagrywek gitary elektrycznej) mamy również w Life and Life Only i w pogodniej brzmiącym You Should Have Listened to Al. Gdyby zaś ktoś był bardziej przyzwyczajony do Ala Stewarta jako barda z gitarą, to powinna go usatysfakcjonować The Ballad of Mary Foster: niby tylko gitara akustyczna i głos, a przez osiem minut sporo się dzieje.

Kulminacją albumu jest utwór tytułowy. Trwa on osiemnaście minut i w dodatku dzierży wątpliwy zaszczyt pierwszego wykorzystania słowa „fucking” w nagraniu nieundergroundowym. Nie jest to jednak nic agresywnego muzycznie, lecz kolejna folkowa ballada z rockowymi ornamentami, bardzo epicka.

  

Zero She Flies, 1970

Trzecia pozycja ma nie najciekawszą okładkę – niewielka twarz Stewarta wkomponowana z rogu w jakieś chabazie. W dodatku nazwisko artysty i tytuł płyty zlewają się z tłem. Muzycznie Zero She Flies również trochę się wtapia w resztę zestawu. Więcej tu gitary akustycznej bez dodatkowego akompaniamentu. Z piosenek najbardziej zapamiętuje się dylanowatą balladę Gethsemane, Again oraz otwierający My Enemies Have Sweet Voices  – o charakterze bluesa, z harmonijką i dyskretnymi organami. Mamy też wizję początku I wojny światowej w Manuscript (z organami i smyczkami). Do tego dochodzą utwory instrumentalne na gitarę: Burbling i Room of Roots, a także dwie miniatury Small Fruit Song i Black Hill, liczące w sumie trzy i pół minuty, z czego minuta przypada na śpiew.

Skład rockowy (na perkusji Gerry Conway, kolejna znana postać brytyjskiej sceny folkrockowej; przewinął się nawet przez Jethro Tull) pojawia się tylko w dwóch utworach: słusznie nazwanym Electric Los Angeles Sunset oraz finałowym utworze tytułowym, który, mimo tytułu zaczerpniętego z żargonu lotniczego (w którym oznacza lot według przyrządów bez widoczności ziemi), opowiada o kobiecie.

  

Year of the Cat, 1976

Dalej w zestawie następuje przeskok o trzy albumy, do siódmej i najpopularniejszej płyty Ala Stewarta. Year of the Cat wyprodukowany został przez Alana Parsonsa i wpisuje się w konwencję „soft rocka” późnych lat 70. – brzmienie i atmosfera podobne jak na powstałych tego samego czasu płytach Chrisa de Burgha, Kate Bush czy oczywiście Alan Parsons Project. Nawet w składzie powtarzają się nazwiska z tamtych nagrań – Stuart Elliott na perkusji i Andrew Powell na klawiszach. Gdzie trzeba, aranżację wspiera orkiestra prawdziwa albo z syntezatora, a i saksofon gdzieniegdzie się odezwie. Okładkę – tym razem najciekawszą z całej piątki – zaprojektowała agencja Hipgnosis. Widzimy na niej toaletkę kobiety-kota, wypełnioną przedmiotami z kocim motywem.

Tu się znalazł największy hit Stewarta – melancholijna, „jesienna” ballada Year of the Cat. Trwa ona prawie 7 minut i przypada na finał. Moim drugim ulubionym utworem jest pogodny i bardziej żwawy Sand in Your Shoes. Poza tym druga dynamiczna piosenka to If It Doesn’t Come Naturally, Leave It, a tak repertuar składa się z ballad. On the Border nastrojem zadumanego niepokoju przywołuje echa trochę de Burgha, a trochę Billy’ego Joela (w międzyczasie Stewart wyprowadził się do USA). One Stage Before ma względnie rockową aranżację, nawet z solówkami gitarowymi. Otwieracz Lord Grenville – kolejna marynistyczna ekspedycja Stewarta po Old Admirals z poprzedniego, nieuwzględnionego w tym zestawie albumu – kojarzy mi się z co bardziej nastrojowymi utworami Davida Bowiego. Nieco jazzującego klimatu zawiera Midas Shadow, oparta na stylowym brzmieniu fortepianu elektrycznego. Broadway Hotel z kolei bardziej dramatyczny, a wyróżnia się w nim udział skrzypka. Zabrakło natomiast akustycznych utworów, w którym Stewart śpiewałby z samą gitarą albo i tylko na niej grał.  


Time Passages, 1978

Kolejna płyta, też w produkcji Parsonsa, nie zmienia w porównaniu jakoś szczególnie wizerunku Stewarta. Okładka wyszła niespecjalnie udana, z efektem pikselozy, muzycznie natomiast brakuje takich mocnych momentów jak na Year of the Cat.

Określenie „soft rock” jak ulał pasuje do kilku utworów, które byłyby łagodnymi, fortepianowymi balladami jak z repertuaru Billy’ego Joela, gdyby nie dodawała im dynamiki rockowa sekcja rytmiczna. Jest tak już w utworze nie tylko pierwszym, ale w dodatku tytułowym, z fortepianem elektrycznym i orkiestrą smyczkową, a w dodatku solo wycina saksofon sopranowy. Mój ulubiony fragment z tego bochenka to Valentina Way, pod względem rytmicznym wręcz rozpędzony. Na perkusji gra w nim wyjątkowo nie Stuart Elliott, lecz słynny Jeff Porcaro, wzięty muzyk sesyjny i przedwcześnie zgasły perkusista grupy Toto. Nieźle też wypada A Man for All Seasons.

Dominują aranżacje oparta na fortepianie. W ramach odmiany pojawiają się syntezatory – w niepokojąco podniosłej Life in Dark Water i bardziej sentymentalnej The Palace of Versailles. W finałowym End of the Day ton nadają smyczki, ale jest on jak na mój gust już zbyt wygładzony. Gitara akustyczna główną rolę odgrywa w Almost Lucy o latynoskiej rytmice oraz w Timeless Skies, lecz nawet ona nie przypomina już folkowych początków kariery wokalisty. 


Za najlepsze fragmenty pięciopaku uważam Year of the Cat i Love Chronicles, natomiast Time Passages bez większego żalu zamieniłbym na Past, Present and Future z 1973, zawierający „marynarską” balladę Old Admirals. Zawarto go zresztą wcześniej w trójpaku The Originals z 1998, razem z dwiema ostatnimi płytami z niniejszego zestawu.

czwartek, 21 grudnia 2023

Diabły, herody i zmywarki, czyli Święta w prasie

 

Z okazji nadchodzących świąt postanowiłem przejrzeć sobie polską prasę z lat 70., szczególnie z drugiej połowy. Sięgnąłem mianowicie po nagromadzone w ostatnich miesiącach wycinki z czasopism: „Przekrój”, „Przyjaciółka”, „Zwierciadło” oraz „Kobieta i Życie”. Zdecydowanie najwięcej pochodziło ze „Zwierciadła”. Oczywiście reklamy swoją drogą, a dostępność towarów w sklepach swoją, chociaż to jeszcze nie był początek lat 80., kiedy wszędzie brakowało wszystkiego, a zwłaszcza rajstop.

"Zwierciadło" 1978

Na łamach PRL-owskiej prasy nie podkreślano specjalnie religijnego charakteru Bożego Narodzenia, nazywając je Gwiazdką albo całkiem zwyczajnie Świętami. Np. „Pollena-Lechia” składała „miłym Paniom i Panom” na łamach „Kobiety i Życia” w roku 1970 życzenia  okazji „Świąt i Nowego Roku”

Mimo to poświęcano miejsce na świąteczne tradycje ludowe, zresztą proweniencji nie do końca chrześcijańskiej – kolędników, herodów i podobną czeredę.

"Przyjaciółka" 1976 (góra),
"Zwierciadło" 1974 (u dołu po lewej) i 1978 (po prawej)

„Przyjaciółka” w roku 1976 przedstawiła nawet materiał o Konkursie Szopek Krakowskich, choć tę formę twórczości ludowej trudno oderwać od religijności.

Jeśli chodzi o najbardziej charakterystyczny emblemat świąt, to już w roku 1974 były w obrocie sztuczne choinki, polecane ze względu na ochronę przyrody.

"Zwierciadło"

Okres świąteczny tradycyjnie przynosi pytanie, co podarować bliskim w prezencie. Z odpowiedzią przychodzi reklama. Co prawda nie każde przedsiębiorstwo handlowe mówiło, jakie konkretnie upominki oferuje, ale zapraszało, aby odwiedzić, bo na pewno się coś znajdzie – jak Domy Towarowe Centrum w 1979 na łamach „Zwierciadła”.

W innych przypadkach reklamy były bardziej konkretne. „Kobieta i Życie” w roku 1970, obok wspomnianych kosmetyków Polleny, zamieściła reklamę artykułów gospodarstwa domowego firmy Eldom. Chodzi o sokowirówkę („wirówkę do soków”), robot kuchenny, elektryczny młynek do kawy oraz artykuł charakterystyczny dla tamtej epoki, którego popularność później spadła z powodu niebezpiecznych awarii – koc elektryczny. Za pomocą urządzeń tych można było „zrobić miłą niespodziankę całej rodzinie”. Firma kusiła możliwością zakupu na raty. Reklama emulsji do sztucznej skóry nie zawierała żadnych akcentów świątecznych (co jest o tyle dziwne, że producentem była firma Inco, znana bardziej z „Ludwika” i powiązana ze Stowarzyszeniem „Pax”), ale zamieszczona została w tym samym bloku.

W tymże roku w „Przekroju” życzenia czytelnikom złożył paniom i panom czołowy reklamodawca tego popularnego krakowskiego czasopisma – Pollena Miraculum, wspominając o szerokiej palecie swoich kosmetyków.

Podobnie sześć lat później w „Ekranie” Pewex proponował luksusowe kosmetyki jako miły upominek dla każdego, domyślam się, że niezależnie od płci.

W roku 1971, znów na łamach „Kobiety i Życia”, Eldom proponował kolejne urządzenia, a mianowicie prodiż elektryczny (zwany prodziżem) i młynko-mikser, też elektryczny (dziś zwany blenderem). Na reklamowym rysunku pudełka z produktami zostały przewiązane gustowną wstążeczką.

Cały szereg produktów jako prezent pod choinkę miał do zaoferowania w 1977 r. Otex, czyli Zarząd Obrotu Ubiorami w ramach Centrali Państwowego Handlu Wewnętrznego, od beretów po rajstopy. W jednej z reklam widzimy panią schylającą się pod choinkę, w drugiej - dziecko rozpakowujące present. Miejmy nadzieję, że za odpowiednie dla niego upominki reklamodawca uważał raczej wyroby dziewiarskie i czapeczki niż portfele i portmonetki.



Kolejna reklama w „Zwierciadle”, w roku 1979, przekonuje, że wymarzonym prezentem świątecznym jest zmywarka do naczyń „Predom-Metrix”, produkowana na licencji renomowanej firmy włoskiej Zanussi, o czterech programach mycia. Na uwagę z genderowego punktu widzenia zasługuje wzmianka, że urządzenie to uwalnia od zmywania "panią domu i wszystkich domowników",

Oczywiście, jeśli się nie ma lepszego pomysłu, można kupić coś z ubrań – Centrala Państwowego Handlu Wewnętrznego proponowała więc produkty Mody Polskiej.

"Zwierciadło" 1979

A żeby nawiązać do ludowych tradycji, można też było wybrać jakiś upominek z „Cepelii”

"Zwierciadło" 1978-1979

Po świętach następuje sylwester i ogólnie karnawał, więc trzeba się odpowiednio wystrzelić. Na początku 1976 r. "Przyjaciółka" zamieściła więc reklamę usług fryzjersko-kosmetycznych świadczonych przez Centralny Związek Spółdzielczości Pracy.

W warunkach PRL trudno było o ubrania gotowe, ale przemysł włókienniczy w latach 70. publikował w pismach kobiecych wiele reklam tkanin jako takich, z których można sobie było uszyć coś we własnym zakresie.

"Zwierciadło" 1974

Na koniec pamiętajmy, że w grudniowych świętach chodzi przede wszystkim o harmonię domowego ogniska. Ważne jest więc zapobieganie konfliktom.

"Zwierciadło" 1976

Wesołego Przesilenia!

"Przekrój" 1970 i trzy razy 1979


 

środa, 13 grudnia 2023

Oddźwięki Rolling Stonesów, dwóch rudych i irlandzki Norweg z Kalifornii, czyli płyty od Bielska do Suwałk

 

W dzisiejszym odcinku omówione zostaną płyty muzyczne zdobyte w ciągu jesieni w różnych miejscach Polski. Dość często będzie się pojawiać słowo „perkusjonalia”.

 

Kobranocka, Kwiaty na żywopłocie, 1990

Kwiaty na żywopłocie jest to druga płyta Kobranocki, a pierwsza wydana w wolnej Polsce, już bez interwencji cenzury. Od czasu debiutu zaszły zmiany składu: pojawił się perkusista Piotr Wysocki, który miał zostać na dłużej, i gitarzysta Jacek „Perkoz” Perkowski, który potem wylądował w T.Love. Saksofonista odpadł, ale gościnnie pojawia się doborowa sekcja dęta: Kinior i Alek Korecki na saksofonach, Bronisław Duży (zwany niekiedy Dużym Bronisławem) na puzonie. Gościem był też Janusz „Młynek Kawowy” Grzywacz na klawiszach. W tekstach już nie ma akcentów antywojskowych, jeszcze nie ma antyklerykalnych, ale jest groteskowa i turpistyczna maniera piszącego dla zespołu teksty lekarza psychiatry, Marka „Ordynata” Michorzewskiego.

Na Kwiatach się znalazł największy hit zespołu: nastrojowa ballada Kocham cię jak Irlandię, swoją drogą nie zawierająca żadnych irlandzkich elementów muzycznych i nietypowa dla grupy. Bardziej reprezentatywne mi się wydają te bardziej dynamiczne, garażowe utwory rockowe, jak moje ulubione Zataczówka i Westchnienia wielu żon funkcjonariuszy. W bardziej punkową stronę idą Tak że wiesz, nie, To wszy jej oczy wypiły czy Ostrożnie trutka. Do tego dochodzą utwory w średnim tempie, ale jednak nastrojowe – Stepowanie kota w mroku i Bitter Taste in Our Bread, który brzmi do złudzenia jak dzieło jakiejś brytyjskiej kapeli (wersję polską, Gorycz w chlebie, z gościnnym udziałem Kayah, wydała wytwórnia Koch w 1999 na składance w swojej serii Gold).

Na płycie znalazło się jednak i autentyczne dzieło brytyjskiej kapeli, i to na samym początku. Chodzi o Sympatię dla diabła – łatwo się domyślić, że przeróbkę znanego utworu Stonesów. W porównaniu z oryginałem aranżacja jest bardziej gitarowa, bez latynoskich perkusjonaliów i bez tak efektownej solówki. Tekst nie jest tłumaczeniem oryginału, lecz pozostaje spójny z ogólnym emploi zespołu. Występuje jednak pewien związek: w oryginale wspomniane było zabójstwo Kennedy’ego, wersja Kobranocki mówi o Narutowiczu.

  

Dwa Plus Jeden, Bez limitu, 1983

Jeśli ktoś kojarzy 2+1 z nastrojowymi piosenkami typu Chodź, pomaluj mój świat albo Wstawaj, szkoda dnia, czy też z jedną z dwóch najczęściej opacznie interpretowanych piosenek polskich (oprócz Nie wierz nigdy kobiecie), to znaczy Windą do nieba – album Bez limitu będzie dla niego szokiem. Powstał przecie w zupełnie innej epoce muzycznej. Zamiast akustycznych, ocierających się o folk aranżacji mamy tu brzmienia elektroniczne, a teksty odznaczają się typowym dla lat 80. cynicznym sarkazmem, znakiem rozpoznawczym Andrzeja Mogielnickiego.

2+1 ewidentnie próbowało się tu włączyć w ówczesną modę na rocka. Elżbieta Dmoch momentami robi „rozdziawę” a la Małgorzata Ostrowska (Krach), a finałowy XXI wiek (dla wszystkich nas) nawet muzycznie przypomina Lombard. Motoryczne Gdy grali dla nas Rolling Stones – jedyny utwór z pierwszoplanową partią wokalną Janusza Kruka – nawiązuje do pamiętnego koncertu w Kongresowej w 1967, a muzycznie przypomina Budkę Suflera za pontyfikatu Romualda Czystawa (czyli współczesną tej płycie), z solidnie pompującym basem. Leniwy, jakby karaibski rytm w Hallo, panie Freud kojarzy mi się z Blondie. Modnym w epoce elementem jest też rosyjski głos przez telefon, który słychać w Gorących telefonach. Od czasu do czasu aranżację wzbogaca saksofon Cezarego Szlązaka.

Parę utworów ma bardziej niepoważny, „cyrkowy” charakter: estradowe (i chyba celowo tandetne) Boogie o 7 zbójach czy groteskowy Nic nie boli z na wpół skandowanym śpiewem (a w refrenie w końcu słychać gitarę). Przerysowany śpiew słychać także w Superszczurze, a i trudno traktować serio piosenkę China Boy, wyraz tęsknoty za orientalnym kochankiem. Na drugim biegunie znajduje się patetyczna syntezatorowa ballada Requiem dla samej siebie.

Szkoda, że na kolejnych płytach grupa nie poszła dalej tym torem, kierując się w stronę standardowej estrady. 


 

Batushka, Hospodi, 2019

Kolejna w tym roku płyta z kręgów metalu ekstremalnego. Batushka był to zespół łączący black metal z nawiązaniami do pieśni cerkiewnych, a pochodził – jakże odpowiednio – z Białegostoku. Muzycy występowali początkowo zakapturzeni i anonimowi, na Jujubie komentatorzy analizowali po kształcie rąk, kim mogą być jego członkowie. Później okazało się, że grupa była przedsięwzięciem gitarzysty Krzysztofa Drabikowskiego. Doszło jednak w tej cerkwi do schizmy i powstał drugi zespół o tej samej nazwie (dla odróżnienia pisanej cyrylicą), kierowany przez wokalistę Bartłomieja Krysiuka (przez fanów zwany „Bartushka”). Z perspektywy czasu owi schizmatycy okazali się bardziej płodni artystycznie niż sam założyciel, a i pewnie sądownictwo im sprzyjało, skoro mimo toczącego się procesu o prawa do nazwy wydali już cztery materiały. Album długogrający Hospodi był pierwszym z nich.

Program płyty naśladuje porządek całonocnego czuwania przy zmarłym – od dziewiątej wieczorem (Dziewiatyj czas) do szóstej rano (Szestoj czas). Jak przystało na black metal – jest ciężko, monumentalnie i podniośle. Jest też jednak stosunkowo melodyjnie, chociaż wokalista wydaje z gardła dźwięki niczym z piekielnej otchłani, czasem skontrastowane z grupowymi partiami wokalnymi cerkiewnej proweniencji (Wieczernia). Od czasu do czasu, dla urozmaicenia, pojawiają się śpiewy rytualne a cappella (otwierający Wozgłas, późniejsza pieśń żałobna rozpoczynająca Połunosznicę). Słucha się tego w zasadzie jak jednej długiej suity, tym bardziej, że nie ma odstępów pomiędzy utworami. Moje ulubione fragmenty to Dziewiatyj czas (z zapadającym w pamięć „Alleluja”) i Powieczerje. Finałowa zaś Litourgiya, przez cały czas z niby-cerkiewnym śpiewem, to już raczej kawałek rasowego doom metalu niż blacku.

 

Alice In Chains, Jar of Flies, 1994

Alice in Chains jest moim ulubionym zespołem z nurtu grunge, choć nie tworzył muzyki tak przyswajalnej komercyjnie jak Nirvana, Pearl Jam czy nawet Soundgarden. Na jego płytach sporo było chorego, dołującego nastroju, ale był to dół o działaniu katartycznym, inspirowany walką Layne’a Staleya z nałogiem heroinowym.  

Jar of Flies – formalnie minialbum, siedem utworów w pół godziny – pokazał Alice in Chains od nieco innej strony niż dotąd, bardziej nastrojowej i bardziej akustycznej. Bardziej, ale nie wyłącznie, bo gitary elektryczne (i to sfuzzowane) też tu występują – przeważnie jednak tworzą ornamenty i grają solówki, podczas gdy fundament aranżacji opiera się na brzmieniach akustycznych, nie zaś na ciężkich riffach. Pod względem wokalnym bez zmian – „znużony” wokal Staleya wspomaga niekiedy drugim głosem gitarzysta Jerry Cantrell.

Najlepsza jest pierwsza połowa płyty, zawierająca utwory mroczne i nastrojowe, takie jak siedmiominutowy Rotten Apple, oparty na bluesowym riffie basowym. Potem następuje  Nutshell, czysty klasyk – depresyjne podejście do amerykańskiej ballady folkowej. Odrobinę światła wpuszcza I Stay Away z kwartetem smyczkowym, epicko się rozwijający w dalszej części. Kompletu dopełnia stosunkowo spokojny, w średnim tempie No Excuses, zaśpiewany przez Cantrella i gdyby na tym się kończyła czteroutworowa epka, nie byłoby jej czego zarzucić.

Pozostałe trzy utwory robią już mniejsze wrażenie. Whale & Wasp to instrumental z gitarowym lamentem, Don’t Follow – rzewna ballada z harmonijką, znowu z Cantrellem w głównej roli, a Swing on This, jak sama nazwa wskazuje, opiera się na swingujących rytmach i w porównaniu z resztą wydawnictwa brzmi nieco niepoważnie. 


 

Tempest, The Gravel Walk, 1997

Nie jest to brytyjski zespół jazzrockowy Jona Hisemana z lat 70. ani tym bardziej solowy projekt wokalisty Europe, lecz amerykańska grupa folkrockowa, na której czele stoi Norweg Lief Sørbye, wokalista, mandolinista i flecista. Oprócz niego przez wszystkie składy do dziś przewinął się perkusista Adolfo Lazo. The Gravel Walk, piąta płyta zespołu, powstała w składzie pięcioosobowym, w którym oprócz lidera wpływ na repertuar miał gitarzysta Rob Wullenjohn.

Płyta zawiera zarówno tematy tradycyjne, jak i autorskie, ale wszystkie brzmią spójnie: celtyckie melodie na rockowej sekcji rytmicznej, ze skrzypcami (Michael Mullen) w pierwszoplanowej roli. Od czasu do czasu wyskakuje też jednak solo na gitarze elektrycznej. Buffalo Jump to pieśń szkockiego folkowca Dougiego McLeana o polowaniach Cree na bizony, wzbogacona o dwa tańce celtyckie, m.in. tytułowy The Gravel Walk z Irlandii. Przy Green Grow the Rashes przypomniały mi się czasy podstawówki, gdy słuchałem hurtowo np. Carrantuohill, ze względu na rasową skrzypcowo-mandolinową aranżację – dopóki na pierwszy plan nie wyszedł gitarzysta (Rob Wullenjohn). Pod względem tekstowym wykorzystano tu wiersz Roberta Burnsa. Dla odmiany Sinclair to pieśń już nie celtycka, ale… norweska, opiewająca zgubę szkockich najemników w służbie Karola Gustawa na nordyckiej ziemi. Finał płyty stanowi The Karfluki Set, wiązanka melodii sprawdzających się na koncertach.

Jeśli zaś chodzi o pierwiastek rockowy, wygląda na to, że Sørbye, jako wokalista-flecista w zespole grającym celtyckiego rocka, jest fanem Jethro Tull (brał ongiś udział w nagraniu albumu w hołdzie). Momentami słychać to dość wyraźnie w momentach, gdy gitara i bas współbrzmią, tworząc charakterystyczny, wręcz riffowy ciężar, jak w Bonnie Lass of Anglesey, Plains of Kildare czy reelu Broken Ring, gdzie gitara w końcu odzywa się wyraźniej. Nawet Trip Across the Mountain, fletowo-skrzypcowy duet o narastającej  aranżacji, ma w sobie andersonowski klimat, chociaż wywiedziony został z tradycyjnych melodii norweskich. Warto wspomnieć, że basista o tak dobroczynnym wpływie na aranżacje nazywa się Jay Nania. 


 

The Killers, Sam’s Town, 2006

O zespole tym pisałem tu już dwa razy – przy okazji pierwszej i trzeciej płyty. Teraz przyszła pora na drugą. Sam’s Town wyszła kiedyś w specjalnej „edycji polskiej”, z okładką oszpeconą i zubożoną dla obniżenia ceny, ale na jarmarku staroci w Białej natrafiłem na wydanie międzynarodowe, przygotowane jak należy.

Przechodząc do konkretów: po dobrze przyjętym debiucie panowie Flowers, Stoermer, Keuning i Vannucci poszli za ciosem. Nadal mamy tu dużo melodii, motoryczne linie basowe wywiedzione z tradycji New Order i wysoki, niekiedy dramatycznie się łamiący głos Brandona Flowersa. Tym razem jednak wszystko zostało wykonane z dużo większym, stadionowym wręcz rozmachem. Bardziej zauważalne stają się syntezatory (vide choćby motyw wiodący w My List), ale nie zdominowały jeszcze aranżacji, jak na płycie kolejnej. Grupa wie też, jak skutecznie kontrasty dynamiczne.

Pochodzenie z Las Vegas zobowiązuje, więc muzycy przyjmują pozę estradowych zabawiaczy w tworzących klamrę albumu enterlude i exitlude, czyli przywitaniu i pożegnaniu z publicznością. Co prawda rozpoczynający płytę utwór tytułowy pozostaje jeszcze przed klamrą. Należy też do najlepszych, obok For Reasons Unknown i Uncle Jonny. Właściwie aż do siódmego utworu napięcie nie siada (z chwilą wytchnienia w szóstym). Bardzo efektowny refren ma też wielki finał Why Do I Keep Counting?, chociaż jego patos może się zmęczyć.

Wydanie, które mam, zawiera jeden utwór bonusowy, Where the White Boys Dance, mniej przebojowy niż reszta. Była to zresztą B-strona singla When You Were Young. 


 

Simply Red, Stars, 1991

Do tego albumu przymierzałem się od 23 lat, czyli od kiedy usłyszałem jego spory fragment w audycji „Pół Perfekcyjnej Płyty”. Reprezentuje on stylistykę nieco odległą od głównego nurtu moich zainteresowań: atrakcyjny radiowo soul i funk nie tylko biały, ale nawet rudy, z racji czupryny lidera, Micka Hucknalla. Czarny był wprawdzie człowiek nr 2 w zespole – klawiszowiec Fritz McIntyre (zmarły dwa lata temu), a w składzie znaleźli się też Brazylijczyk Heitor TP (gitara) i Japończyk Gota (perkusja).

Już na poprzedniej płycie, dwa lata wcześniej, przytrafił się zespołowi wielki hit, ballada If You Don’t Know Me By Now. Album Stars to pójście za ciosem – wyszły z niego co najmniej trzy duże przeboje, z czego dwa już na samym początku: chwytliwy, niesiony akordami fortepianu funk Something Got Me Started z natarczywie powtarzanym zaśpiewem w refrenie, przy którym blednie Michael Jackson, a po nim utwór tytułowy – zmysłowy w średnim tempie. Z balladowej części repertuaru wyróżnia się też For Your Babies, zresztą wydana na singlu. Nieco mniejsze wrażenie robi, wbrew tytułowi, konfekcyjno-funkowe Thrill Me, ale pozwala się zrelaksować i zawiera długie solo saksofonu. Niezły kawałek R&B pojawia się nadto w Your Mirror. Jestem przekonany, że każdy z tej piątki słyszałem chociaż raz w radiu.

Dalej jest nie tak przebojowo, ale też całkiem równo – to w klimatach bardziej funkowych, opartych na bujanym basowym groovie (She’s Got It Bad, Freedom), to soulu wijącego się zmysłowo wraz z saksofonem (How Could I Fall), jest też odrobina reggae (Model). Ogólnie rzecz biorąc, całkiem przyjemna płyta bezczadowa. 


 

Gomez, Bring It On, 1998

Powrót do brytyjskiego rocka lat 90. Miałem już kiedyś sobie kupić tę płytę na Allegro w ramach większego zamówienia, ale zrezygnowałem. Kiedy znalazłem ją za 5 złych w antykwariacie w Suwałkach, pomyślałem „a co mi tam”.

Nie mamy tu do czynienia z typowym britpopem – debiutujący Gomez brzmi bardziej awangardowo… a zarazem bardziej tradycyjnie. Choć minęło kilkadziesiąt lat, od kiedy rock wyewoluował z bluesa, pod koniec XX wieku wciąż pojawiali się młodzi artyści zainspirowani tym sędziwym gatunkiem – por. Jon Spencer Blues Explosion. Także i Gomez czerpał z niego.

Płytę – w Get Miles – rozpoczyna gitara brzmiąca zgrzytliwie, jak to w industrialnych latach 90., ale potem do słuchacza dociera, że gra ona właściwie prosty riff bluesowy. Również zachrypnięty śpiew ma podobną proweniencję, a faktura perkusyjna jest dość gęsta, pełna dodatkowych perkusjonaliów oprócz zwykłych bębnów. Sporą część albumu tworzą utwory będące zasadniczo spokojnymi piosenkami na bazie gitary akustycznej, przez które przewijają się jednak różne dziwne, podelektronizowane dźwięki, jak osobliwe przejście perkusyjne w Whippin’ Piccadilly, wokale z pogłosem czy inne gadki. Najbardziej z tej kategorii podoba mi się Tijuana Lady. Drugi mocny punkt to Here Comes the Breeze z udziałem gitary slide i od czasu do czasu odgłosami młota pneumatycznego. Ten kojarzy mi się wręcz z rockiem alternatywnym z drugiej strony Atlantyku, w rodzaju łagodniejszych momentów Pearl Jam.

Do typowego britpopu bardziej zbliżony jest Get Myself Arrested z najbardziej tu melodyjnym refrenem. Tytuł Love Is Better Than a Warm Trombone brzmi jak parodia Beatlesów, ale sam utwór nie jest szczególnie beatlesowski – ot, nieźle pompujący blues, tym razem w bardziej elektrycznej aranżacji. Bubble Gum Years wyróżnia się nastrojowym fortepianem elektrycznym, a finał płyty stanowi dziewięciominutowy Rie’s Wagon, gdzie na bluesowym szkielecie robi się momentami naprawdę dość amorficznie: trochę jakby początki Pink Floyd, a trochę młodsi bracia Radiohead, do tego harmonijka, długi skowyt sfuzzowanej gitary i co tam jeszcze. 


 

Balthazar, Sand, 2021

Dla odmiany zespół belgijski, którego czwartą płytę upolowałem na Faradaguła. Na okładce widnieje dziwny stwór, przypominający humanoidalnego słonia morskiego. Jest to rzeźba Margriet van Breevort Homunculus Loxodontus, stojąca przed szpitalem uniwersyteckim w Lejdzie, a w rosyjskojęzycznych internetach znana jako „Żdun”.

Balthazar prezentuje spokojny rock alternatywny z bardziej niż wyraźnymi elementami soulu (i odcieniami easy listening typu „muzyka z francuskiego filmu”). Niekoniecznie znaczy to, że propozycja Balthazara jest stuprocentowo puchata; czasami, jak w I Want You, pan wokalista trochę rzuca mięsem. Gdzieniegdzie pojawia się sekcja dęta (jak w dość skocznym otwieraczu Moment), a perkusja sprawia nieco syntetyczne wrażenie, ale mi to nie przeszkadza. Zresztą w szeregu utworów pojawia się bogata faktura perkusjonaliów. Głównych wokalistów jest dwóch. Ten częściej śpiewający – rudy Maarten Devoldere – ma głos wprawdzie niski, ale niezbyt imponujący i śpiewa niekiedy blisko melorecytacji, ale może liczyć na chóralne wsparcie bliskie falsetu. Tak to wygląda np. w You Won’t Come Around, gdzie artysta mruczy w zwrotce, a chór dośpiewuje efektowny refren. Swoją drogą, bas w tej piosence też nieźle pracuje. Leaving Antwerp tak słodzi grupowymi wokalami, że trudno uwierzyć, że chodzi o Antwerpię, a nie Filadelfię, a w Halfway melodia chóralna pełni wręcz funkcję riffu.

Moje ulubione fragmenty to Losers z melodyjnym motywem gitarowym, On a Roll i Linger On, gdzie z kolei drugi wokalista, Jinte Deprez, śpiewa wysoko i zmysłowo. Oprócz sekcji dętej grupę wspiera tercet smyczkowy – Passing Through dobre wrażenie robi zestawienie dramatycznych jego partii z syntezatorowym bulgotem. Dla odmiany w Hourglass te smyczki brzmią jakby już bardziej z syntezatora, a może nawet z melotronu.

Krótko mówiąc – jedna z tych płyt w sam raz do słuchania wieczorem.



piątek, 8 grudnia 2023

W śląskim Dwójmieście, czyli od Lutra do Reksia

 

Ostatnia większa latoś wyprawa przytrafiła mi się do Bielska-Białej, znanej też regionalnie jako Byłc-Bejł.



Miasto, leżące ongiś na terytorium dualistycznej monarchii habsburskiej, samo jest cokolwiek dualistyczne, co odzwierciedla fakt, że jako jedyne w Polszcze ma dwa używane równocześnie herby: jeden Bielska, drugi Białej.

Dawniej Bielsko zaliczano do Śląska i miało ono ludność w większości niemiecką. Biała, położona po drugiej stronie rzeki Białej, nazywała się Biała Krakowska, należała do Małopolski i zamieszkana była głównie przez Polaków. Do zjednoczenia doszło dopiero w roku 1951. Herby zostały dwa, chyba dlatego, że żaden z nich nie bardzo się kwalifikuje do zgrabnego podziału tarczy na dwie części.

Dworzec kolejowy znajduje się w Bielsku i można tam dość dogodnie dojechać z Katowic, a prawdę mówiąc, bywają i pociągi, które dojeżdżają z Warszawy. Po drodze, przejeżdżając przez Będzin, zauważyłem napis: „Każdy ziom zbiera złom”. Opodal dworca PKP, po drugiej stronie ulicy Warszawskiej, mieści się dworzec autobusowy, cokolwiek ostatnio podupadły.

Zatrzymaliśmy się w hotelu położonym w pewnym oddaleniu od centrum. W holu stał Polski Fiat 126p wczesnej serii. Okazało się, że hotel, dawniej znany jako „Magura”, budowano pierwotnie z myślą o akademiku robotniczym dla Fabryki Samochodów Małolitrażowych i miał się nazywać „Hotel Maluch”. Małe fiaty widnieją też na tabliczkach z numerami pokojów oraz na plakatach w pokojach.

Aby od dworców dotrzeć do centrum miasta, można iść Warszawską, przy której do wyhaczenia jest wiele ciekawych, lecz podniszczonych kamienic. Uwagę zwraca też Biuro Wystaw Artystycznych i sgraffito na elewacji Teatru Lalek "Banialuka".

W końcu dochodzimy do Placu Chrobrego. Stoi tam fontanna z kamiennymi bobasami, a wyżej wznosi się zamek Sułkowskich, mieszczący Muzeum Historyczne. Można też pójść na ciastko do kawiarni, np. „Mucha” (od Alfonsa, nie od owada).

Widok z Zamku na Warszawską w stronę dworca

W muzeum trafiliśmy na wystawę czasową przedstawiającą styk literatury i sztuk plastycznych – ilustracje książkowe, obrazy inspirowane poezją, portrety literatów, ekslibrisy. W tym wielka płaskorzeźba-portret Żeromskiego, którego można było wziąć za papieża (w końcu papież literatury polskiej!)

Jerzy Kossak, Ballada o rycerzu i śmierci, wg Mickiewicza

W korytarzu wisiały rozmaite portrety z czasów austriackich, a jeden to żywcem Trevor Philips.

A to nie Trevor, lecz Edward Schnack, mistrz kominiarski
i członek paramasońskiego stowarzyszenia nonsensu "Bilitia Schlaraffia"

Poza tym mieści się tam wystawa wnętrz i przedmiotów codziennych z różnych epok oraz chronologicznie sztuki, od średniowiecznych szopek, przez XVII-wieczne portrety flamandzkie, po współczesne. Trafił się jeden Witkac, parę Fałatów i Malczewski czy Bertold Piotr Oczko.

Jacek Malczewski, Portret mężczyzny z wiolonczelą

Była też wystawa nowszych artystów powiązanych z miastem, takich jak choćby Teresa i Lidia Sztwiertnia (pokrewieństwa nie ustaliłem).

Teresa Sztwiertnia, Demonstracja

Osobno wystawa o dziejach miasta i regionu – od prehistorycznych garnków i grotów, jakie się znajdą w każdym muzeum, po czasy PRL, stroje ludowe, przedmioty liturgiczne itp. W osobnej sali na parterze urządzono niewielką zbrojownię, która jednak nie wydawała mi się najciekawszą z ekspozycji. Przy kasie kupiłem dwie broszurki o zbiorach malarstwa.

Bronisław Krzysztof, Tors człowieka

Idąc od zamku w górę, natrafiam na bielski Rynek. Pośrodku stoi rozbudowana fontanna  z frasobliwym Posejdonem, a zza południowej pierzei wystaje wieża monumentalnej katedry św. Mikołaja.

Widelcem się czesał, rybą się podpierał

Jeżeli chodzi o katedrę, to jej fronton podobał mi się owszem, dzięki dużej ilości szczegółów.

W Starej Fabryce urządzono oddział muzeum poświęcony włókiennictwu. Można tam obejrzeć szereg starszych i nowszych maszyn włókienniczych, dokumenty i materiały reklamowe bielskich zakładów, materiały do nauki dla adeptów rzemiosła włókienniczego. W sali z maszynami kapelusiarskimi znajduje się półka z wyrobami do przymierzania, do tego trochę miejsca poświęcono innym gałęziom przemysłu w mieście – w tym kolejny mały fiat. Na koniec wyświetlili nam film o etapach powstawania tkaniny.

Flashbacki z Ziemi obiecanej?

W tym rejonie Polski napotyka się duże skupiska ewangelików, czego przejawem jest dzielnica znana jako Bielski Syjon. Znajduje się tam Plac Lutra z jedynym w Polsce jego pomnikiem. Obok wznosi się wyniosły kościół Zbawiciela oraz ewangelicka drukarnia Augustana. Wyskoczyłem też na moment na stary cmentarz protestancki, ale deszcz uniemożliwił mi dłuższą eksplorację.

Czy to kwiat, czy może kamień?

Część ulic przeznaczona jest dla ruchu pieszego. Należy do nich ul. Cechowa, gdzie zauważyłem m.in. dwie kawiarnie o tematyce potterowskiej i sklep z modą alternatywną.

Sex Magik - a gdzie Blood Sugar?

Cechową dochodzę do również deptakowej 11 Listopada. Przez most na Białej wiedzie ona Bielska do Białej i dalej w kierunku Placu Wojska Polskiego. Spośród tamtejszych budynków największe wrażenie robi secesyjna kamienica „Pod Żabami”. Ona to zapewne zainspirowała powstanie w ostatnich latach fontanny z rzeźbami żab.


W czasie poprzedniej swojej wizyty, w roku 2018, widziałem jeszcze na placu kultową budkę lodziarską „Eskimo”. Obecnie lodziarnia przeniosła się do lokalu w jednej z kamienic, ale budkę upamiętnia jej szyld.

Dziś vs. 2018

Na samym placu odbywa się od niedawna targ staroci w trzecią sobotę miesiąca. Spotkałem tam panią, u której regularnie ostatnio robiłem zakupy lalek porcelanowych na Faradaguła. Mówiła, że ma dla mnie coś odłożone, ale nie wzięła, bo nie spodziewała się mnie w Bielsku (ani ja jej). Sam kupiłem sobie parę używanych płyt. Jak zawsze, ktoś miał do sprzedania cytrę, ktoś inny szklaną rybę na telewizor. Był też sprzedawca naszywek policyjnych, m.in. z Nepalu, Pakistanu, Nigru, Ukrainy i Teksasu. Wśród książek znalazły się osławiona katolicka antyutopia Stanisława Krajskiego Narodziny Metanoi (zwane Narodzinami Metanolu) oraz szkoła na mandolinę pióra słynnego mandolinisty i kierownika orkiestr z lat 50., Edwarda Ciukszy.

Z Placu Wojska Polskiego prowadzi kilka dróg. Można iść dalej 11 Listopada, mijając Plac Wolności z kolejnymi ciekawymi kamienicami, a można przejść się równoległą z grubsza ulicą księdza Stojałowskiego (twórcy ruchu chrześcijańsko-społecznego, przez socjalistów przezywanego „księdzem Lampiarzem” lub „księdzem Rublarzem”, na co pokazywał im język)  można znaleźć mural z Ireną Sendlerową i Markiem Edelmanem, a także resztki dawnego muralu Bielskiej Fabryki Szczotek i Pędzli (Befaszczotu).

Jest i kamienica całkiem wdała, choć trochę zaniedbana

Spośród placów w Białej warto zwrócić też uwagę na plac Ratuszowy – z przyczyn oczywistych, bo z bialskiego ratusza też całkiem niezły torcik. Po drugiej stronie placu mieści się zabytkowa remiza strażacka, obecnie zaadaptowana na ośrodek pomocy społecznej.


Przeszedłszy mostkiem na bielską stronę (nieopodal długiego a wąskiego parku), podziwiam budownictwo modernistyczne, w tym charakterystyczny półokrągły blok, od mojej ostatniej wizyty gruntownie odnowiony. Przy ul. Bohaterów Warszawy mamy do czynienia z wyjątkowym nagromadzeniem tego typu architektury. Na jednym z parterowych parapetów jakaś pani karmiła czarno-białego, dość obfitego kiziaka. Przy jednej z klatek znalazłem tablicę upamiętniającą gen. Kustronia z 21 Dywizji Górskiej (na budynku, gdzie mieścił się do 1939 jej sztab – druga tablica, na jego rodzinnym domu, znajduje się na Warszawskiej), nieco dalej zaś sklep z ragtimowym szyldem „Bogdan Gil – producent węży tłocznych”.

Zielsko-Biała, oprócz Malucha, słynie między innymi z wytwórni filmów animowanych, na których wychowały się całe pokolenia Polaków i nie tylko (polskie dobranocki popularne bywały np. w Iranie!) Tradycję tę upamiętniają rzeźby. Na Placu Wojska Polskiego spotkać możemy tajemniczego Don Pedro z mypingiem oraz Smoka Wawelskiego i Bartoliniego Bartłomieja z samochodem (wykonała Lidia Sztwiertnia). Przy galerii handlowej znajdują się Bolec i Lolec. W parku po bielskiej stronie, koło ratusza, stoi łowca Pampalini z hipopotamem. Przy moście na 11 Listopada fontanny pilnuje Reksio, a obok siedzi na ławce jego twórca, Lechosław Marszałek.

Carrramba!

Spośród innych pomników warto zwrócić uwagę na pomnik Żwirki i Wigury, którzy zginęli niedaleko stąd, pod Cierlickiem po czeskiej stronie granicy. U szczytu ulicy zwanej słusznie Przechodem Schodowym syrenka upamiętnia wkład Bielska w odbudowę Warszawy. W parku nad Białą szukałem natomiast pomnika salamandry plamistej. Trochę mi to zajęło, bo salamandra z jakichś powodów trzymała cokół na głowie. Aluzja do tego, że one się chowają pod kamieniem?

Jeżeli chodzi o usługi, hasło „Społem to potęga” ucieleśnia potężny DH Klimczok, przez który przeszedłem w drodze na Plac Wojska. Zakupów nie robiłem, ale odnotowałem, że tabliczki nad poszczególnymi działami wykonane są fontem Ragtime. Z kolei przy Przechodzie Schodowym znajduje się sklep, na którego elewacji widnieje mapa placówek Społem w regionie.

Wyprawa była pouczająca jak zawsze, ale gdyby nie ulewne deszcze (zwłaszcza drugiego dnia), znalazłbym jeszcze coś do obejrzenia.