Przyciągnąłem
sobie z Faradaguła wydanie pięciu płyt Ala Stewarta, brytyjskiego barda
folkowego popularnego w latach 70. Wydany w ramach edycji „Original Album
Series”, pakiet zawiera płyty w tekturowych kopertkach przypominających
zminiaturyzowane okładki winylowych longplayów, podobnie jak opisywany tu już
kiedyś zestaw Manfreda Manna.
Płyty,
powstałe na przestrzeni 11 lat, różnią się aranżacyjnie, ale ten sam pozostaje
Al Stewart i jego interpretacja wokalna – łagodna, kojarząca się z takimi
pieśniarzami jak Donovan czy Cat Stevens, przy czym z lekkim seplenieniem.
Wobec tego nie zaleca się słuchać całego zestawu hurtem, bo sam śpiew może
sprawiać wrażenie monotonii.
Bedsitter Images, 1967
Na
debiutanckiej płycie Stewart jawi się jako typowy bard z gitarą, z tym drobnym
szczegółem, że akompaniuje mu cała orkiestra (nie tylko kwartet smyczkowy) pod
batutą Alexandra Farisa. Piosenki bywają czasem ciut bardziej żwawe (Bedsitter
Images, The Carmichaels), przeważnie jednak są to nastrojowe ballady
(Swiss Cottage Manoeuvres z bukolicznymi smyczkami i majestatycznymi
trąbami albo Samuel, Oh How You’ve Changed!). Aranżacje nie są monotonne: Scandinavian
Girl bliższa folku, Pretty Golden Hair znowu brzmi sielankowo, ale
ktoś tam wycina solo na saksofonie. A Long Way Down from Stephanie,
dzięki wykorzystaniu klawikordu, przynosi wycieczkę w stronę baroku. Tego zaś,
że gitara nie służy Stewartowi tylko do akompaniamentu, dowodzi on w dwóch
utworach instrumentalnych: Denise at 16 oraz Ivich. Największą
styczność z rockiem ma finałowe Beleeka Doodle Day:epickie 7
minut z organami i perkusją w tle.
Love Chronicles, 1969
Drugi
album Stewarta powstał w konwencji folkrockowej. W nagraniu wzięli udział
członkowie Fairport Convention: basista Ashley Hutchings pod własnym
nazwiskiem, a gitarzyści Richard Thompson i Simon Nicol oraz perkusista Martin
Lamble (nie dożył wydania płyty) – pod pseudonimami. Trzecim z gitarzystów był Jimmy
Page.
Otwierający
In Brooklyn ma w sobie coś z atmosfery ballad Simona i Garfunkla, w czym
nic dziwnego, skoro, po pierwsze, tekst mówi o Nowym Jorku, a po drugie,
Stewart znał obu amerykańskich balladzistów i nawet mieszkał z nimi jakiś czas
(o czym wiadomo z tekstu na rewersie okładki debiutu). Po nim następuje
podniosła pieśń Old Compton Street Blues, wbrew tytułowi mało bluesowa,
za to pięknie narastająca. Folkrockowe brzmienie (z udziałem organów i zagrywek
gitary elektrycznej) mamy również w Life and Life Only i w pogodniej
brzmiącym You Should Have Listened to Al.Gdyby zaś ktoś był
bardziej przyzwyczajony do Ala Stewarta jako barda z gitarą, to powinna go
usatysfakcjonować The Ballad of Mary Foster: niby tylko gitara
akustyczna i głos, a przez osiem minut sporo się dzieje.
Kulminacją
albumu jest utwór tytułowy. Trwa on osiemnaście minut i w dodatku dzierży
wątpliwy zaszczyt pierwszego wykorzystania słowa „fucking” w nagraniu
nieundergroundowym. Nie jest to jednak nic agresywnego muzycznie, lecz kolejna
folkowa ballada z rockowymi ornamentami, bardzo epicka.
Zero She Flies, 1970
Trzecia
pozycja ma nie najciekawszą okładkę – niewielka twarz Stewarta wkomponowana z
rogu w jakieś chabazie. W dodatku nazwisko artysty i tytuł płyty zlewają się z
tłem. Muzycznie Zero She Flies również trochę się wtapia w resztę
zestawu. Więcej tu gitary akustycznej bez dodatkowego akompaniamentu. Z
piosenek najbardziej zapamiętuje się dylanowatą balladę Gethsemane, Again
oraz otwierający My Enemies Have Sweet Voices – o charakterze bluesa, z harmonijką i dyskretnymi
organami. Mamy też wizję początku I wojny światowej w Manuscript (z
organami i smyczkami). Do tego dochodzą utwory instrumentalne na gitarę: Burbling
i Room of Roots, a także dwie miniatury Small Fruit Song i Black
Hill, liczące w sumie trzy i pół minuty, z czego minuta przypada na śpiew.
Skład
rockowy (na perkusji Gerry Conway, kolejna znana postać brytyjskiej sceny
folkrockowej; przewinął się nawet przez Jethro Tull) pojawia się tylko w dwóch
utworach: słusznie nazwanym Electric Los Angeles Sunset oraz finałowym
utworze tytułowym, który, mimo tytułu zaczerpniętego z żargonu lotniczego (w
którym oznacza lot według przyrządów bez widoczności ziemi), opowiada o
kobiecie.
Year of the Cat, 1976
Dalej
w zestawie następuje przeskok o trzy albumy, do siódmej i najpopularniejszej płyty
Ala Stewarta. Year of the Cat wyprodukowany został przez Alana Parsonsa
i wpisuje się w konwencję „soft rocka” późnych lat 70. – brzmienie i atmosfera
podobne jak na powstałych tego samego czasu płytach Chrisa de Burgha, Kate Bush
czy oczywiście Alan Parsons Project. Nawet w składzie powtarzają się nazwiska z
tamtych nagrań – Stuart Elliott na perkusji i AndrewPowell na
klawiszach. Gdzie trzeba, aranżację wspiera orkiestra prawdziwa albo z
syntezatora, a i saksofon gdzieniegdzie się odezwie. Okładkę – tym razem
najciekawszą z całej piątki – zaprojektowała agencja Hipgnosis. Widzimy na niej
toaletkę kobiety-kota, wypełnioną przedmiotami z kocim motywem.
Tu
się znalazł największy hit Stewarta – melancholijna, „jesienna” ballada Year
of the Cat. Trwa ona prawie 7 minut i przypada na finał. Moim drugim
ulubionym utworem jest pogodny i bardziej żwawy Sand in Your Shoes. Poza
tym druga dynamiczna piosenka to If It Doesn’t Come Naturally, Leave It,
a tak repertuar składa się z ballad. On the Border nastrojem zadumanego
niepokoju przywołuje echa trochę de Burgha, a trochę Billy’ego Joela (w
międzyczasie Stewart wyprowadził się do USA). One Stage Before ma
względnie rockową aranżację, nawet z solówkami gitarowymi. Otwieracz Lord
Grenville – kolejna marynistyczna ekspedycja Stewarta po Old Admirals zpoprzedniego, nieuwzględnionego w tym zestawie albumu – kojarzy mi się z co
bardziej nastrojowymi utworami Davida Bowiego. Nieco jazzującego klimatu
zawiera Midas Shadow, oparta na stylowym brzmieniu fortepianu
elektrycznego. Broadway Hotel z kolei bardziej dramatyczny, a wyróżnia
się w nim udział skrzypka. Zabrakło natomiast akustycznych utworów, w którym
Stewart śpiewałby z samą gitarą albo i tylko na niej grał.
Time Passages, 1978
Kolejna
płyta, też w produkcji Parsonsa, nie zmienia w porównaniu jakoś szczególnie
wizerunku Stewarta. Okładka wyszła niespecjalnie udana, z efektem pikselozy,
muzycznie natomiast brakuje takich mocnych momentów jak na Year of the Cat.
Określenie
„soft rock” jak ulał pasuje do kilku utworów, które byłyby łagodnymi,
fortepianowymi balladami jak z repertuaru Billy’ego Joela, gdyby nie dodawała
im dynamiki rockowa sekcja rytmiczna. Jest tak już w utworze nie tylko
pierwszym, ale w dodatku tytułowym, z fortepianem elektrycznym i orkiestrą
smyczkową, a w dodatku solo wycina saksofon sopranowy. Mój ulubiony fragment z
tego bochenka to Valentina Way, pod względem rytmicznym wręcz
rozpędzony. Na perkusji gra w nim wyjątkowo nie Stuart Elliott, lecz słynny
Jeff Porcaro, wzięty muzyk sesyjny i przedwcześnie zgasły perkusista grupy
Toto. Nieźle też wypada A Man for All Seasons.
Dominują
aranżacje oparta na fortepianie. W ramach odmiany pojawiają się syntezatory – w
niepokojąco podniosłej Life in Dark Water i bardziej sentymentalnej The
Palace of Versailles. W finałowym End of the Day ton nadają smyczki,
ale jest on jak na mój gust już zbyt wygładzony. Gitara akustyczna główną rolę odgrywa
w Almost Lucy o latynoskiej rytmice oraz w Timeless Skies, lecz nawet
ona nie przypomina już folkowych początków kariery wokalisty.
Za
najlepsze fragmenty pięciopaku uważam Year of the Cat i Love
Chronicles, natomiast Time Passages bez większego żalu zamieniłbym
na Past, Present and Future z 1973, zawierający „marynarską” balladę Old
Admirals. Zawarto go zresztą wcześniej w trójpaku The Originals z
1998, razem z dwiema ostatnimi płytami z niniejszego zestawu.
Z okazji nadchodzących
świąt postanowiłem przejrzeć sobie polską prasę z lat 70., szczególnie z
drugiej połowy. Sięgnąłem mianowicie po nagromadzone w ostatnich miesiącach
wycinki z czasopism: „Przekrój”, „Przyjaciółka”, „Zwierciadło” oraz „Kobieta i
Życie”. Zdecydowanie najwięcej pochodziło ze „Zwierciadła”. Oczywiście reklamy
swoją drogą, a dostępność towarów w sklepach swoją, chociaż to jeszcze nie był
początek lat 80., kiedy wszędzie brakowało wszystkiego, a zwłaszcza rajstop.
"Zwierciadło" 1978
Na łamach PRL-owskiej prasy
nie podkreślano specjalnie religijnego charakteru Bożego Narodzenia, nazywając
je Gwiazdką albo całkiem zwyczajnie Świętami. Np. „Pollena-Lechia” składała
„miłym Paniom i Panom” na łamach „Kobiety i Życia” w roku 1970 życzeniaokazji „Świąt i Nowego Roku”
Mimo to poświęcano
miejsce na świąteczne tradycje ludowe, zresztą proweniencji nie do końca
chrześcijańskiej – kolędników, herodów i podobną czeredę.
"Przyjaciółka" 1976 (góra), "Zwierciadło" 1974 (u dołu po lewej) i 1978 (po prawej)
„Przyjaciółka” w roku
1976 przedstawiła nawet materiał o Konkursie Szopek Krakowskich, choć tę formę
twórczości ludowej trudno oderwać od religijności.
Jeśli chodzi o
najbardziej charakterystyczny emblemat świąt, to już w roku 1974 były w obrocie
sztuczne choinki, polecane ze względu na ochronę przyrody.
"Zwierciadło"
Okres świąteczny
tradycyjnie przynosi pytanie, co podarować bliskim w prezencie. Z odpowiedzią
przychodzi reklama. Co prawda nie każde przedsiębiorstwo handlowe mówiło, jakie
konkretnie upominki oferuje, ale zapraszało, aby odwiedzić, bo na pewno się coś
znajdzie – jak Domy Towarowe Centrum w 1979 na łamach „Zwierciadła”.
W innych przypadkach
reklamy były bardziej konkretne. „Kobieta i Życie” w roku 1970, obok
wspomnianych kosmetyków Polleny, zamieściła reklamę artykułów gospodarstwa
domowego firmy Eldom. Chodzi o sokowirówkę („wirówkę do soków”), robot
kuchenny, elektryczny młynek do kawy oraz artykuł charakterystyczny dla tamtej
epoki, którego popularność później spadła z powodu niebezpiecznych awarii – koc
elektryczny. Za pomocą urządzeń tych można było „zrobić miłą niespodziankę
całej rodzinie”. Firma kusiła możliwością zakupu na raty. Reklama emulsji do
sztucznej skóry nie zawierała żadnych akcentów świątecznych (co jest o tyle
dziwne, że producentem była firma Inco, znana bardziej z „Ludwika” i powiązana
ze Stowarzyszeniem „Pax”), ale zamieszczona została w tym samym bloku.
W tymże roku w
„Przekroju” życzenia czytelnikom złożył paniom i panom czołowy reklamodawca
tego popularnego krakowskiego czasopisma – Pollena Miraculum, wspominając o
szerokiej palecie swoich kosmetyków.
Podobnie sześć lat
później w „Ekranie” Pewex proponował luksusowe kosmetyki jako miły upominek dla
każdego, domyślam się, że niezależnie od płci.
W roku 1971, znów na
łamach „Kobiety i Życia”, Eldom proponował kolejne urządzenia, a mianowicie
prodiż elektryczny (zwany prodziżem) i młynko-mikser, też elektryczny (dziś zwany blenderem). Na
reklamowym rysunku pudełka z produktami zostały przewiązane gustowną
wstążeczką.
Cały szereg produktów
jako prezent pod choinkę miał do zaoferowania w 1977 r. Otex, czyli Zarząd Obrotu Ubiorami w ramach Centrali Państwowego Handlu Wewnętrznego,
od beretów po rajstopy. W jednej z reklam widzimy panią schylającą się pod choinkę, w drugiej - dziecko rozpakowujące present. Miejmy nadzieję, że za odpowiednie dla niego upominki reklamodawca uważał raczej wyroby dziewiarskie i czapeczki niż portfele i portmonetki.
Kolejna reklama w
„Zwierciadle”, w roku 1979, przekonuje, że wymarzonym prezentem świątecznym
jest zmywarka do naczyń „Predom-Metrix”, produkowana na licencji renomowanej
firmy włoskiej Zanussi, o czterech programach mycia. Na uwagę z genderowego punktu widzenia zasługuje wzmianka, że urządzenie to uwalnia od zmywania "panią domu i wszystkich domowników",
Oczywiście, jeśli się nie
ma lepszego pomysłu, można kupić coś z ubrań – Centrala Państwowego Handlu
Wewnętrznego proponowała więc produkty Mody Polskiej.
"Zwierciadło" 1979
A żeby nawiązać do
ludowych tradycji, można też było wybrać jakiś upominek z „Cepelii”
"Zwierciadło" 1978-1979
Po świętach następuje
sylwester i ogólnie karnawał, więc trzeba się odpowiednio wystrzelić. Na początku 1976 r. "Przyjaciółka" zamieściła więc reklamę usług fryzjersko-kosmetycznych świadczonych przez Centralny Związek Spółdzielczości Pracy.
W warunkach PRL trudno
było o ubrania gotowe, ale przemysł włókienniczy w latach 70. publikował w
pismach kobiecych wiele reklam tkanin jako takich, z których można sobie było uszyć
coś we własnym zakresie.
"Zwierciadło" 1974
Na koniec pamiętajmy, że
w grudniowych świętach chodzi przede wszystkim o harmonię domowego ogniska.
Ważne jest więc zapobieganie konfliktom.
W dzisiejszym
odcinku omówione zostaną płyty muzyczne zdobyte w ciągu jesieni w różnych miejscach
Polski. Dość często będzie się pojawiać słowo „perkusjonalia”.
Kobranocka, Kwiaty na
żywopłocie, 1990
Kwiaty
na żywopłocie jest
to druga płyta Kobranocki, a pierwsza wydana w wolnej Polsce, już bez
interwencji cenzury. Od czasu debiutu zaszły zmiany składu: pojawił się
perkusista Piotr Wysocki, który miał zostać na dłużej, i gitarzysta Jacek
„Perkoz” Perkowski, który potem wylądował w T.Love. Saksofonista odpadł, ale
gościnnie pojawia się doborowa sekcja dęta: Kinior i Alek Korecki na
saksofonach, Bronisław Duży (zwany niekiedy Dużym Bronisławem) na puzonie.
Gościem był też Janusz „Młynek Kawowy” Grzywacz na klawiszach. W tekstach już
nie ma akcentów antywojskowych, jeszcze nie ma antyklerykalnych, ale jest
groteskowa i turpistyczna maniera piszącego dla zespołu teksty lekarza
psychiatry, Marka „Ordynata” Michorzewskiego.
Na
Kwiatach się znalazł największy hit zespołu: nastrojowa ballada Kocham
cię jak Irlandię, swoją drogą nie zawierająca żadnych irlandzkich elementów
muzycznych i nietypowa dla grupy. Bardziej reprezentatywne mi się wydają te
bardziej dynamiczne, garażowe utwory rockowe, jak moje ulubione Zataczówka
i Westchnienia wielu żon funkcjonariuszy. W bardziej punkową stronę idą Tak
że wiesz, nie, To wszy jej oczy wypiły czy Ostrożnie trutka. Do
tego dochodzą utwory w średnim tempie, ale jednak nastrojowe – Stepowanie
kota w mroku i Bitter Taste in Our Bread, który brzmi do złudzenia
jak dzieło jakiejś brytyjskiej kapeli (wersję polską, Gorycz w chlebie,zgościnnym udziałem Kayah, wydaławytwórnia Koch w 1999 na składance
w swojej serii Gold).
Na
płycie znalazło się jednak i autentyczne dzieło brytyjskiej kapeli, i to na
samym początku. Chodzi o Sympatię dla diabła – łatwo się domyślić, że
przeróbkę znanego utworu Stonesów. W porównaniu z oryginałem aranżacja jest
bardziej gitarowa, bez latynoskich perkusjonaliów i bez tak efektownej solówki.
Tekst nie jest tłumaczeniem oryginału, lecz pozostaje spójny z ogólnym emploi
zespołu. Występuje jednak pewien związek: w oryginale wspomniane było zabójstwo
Kennedy’ego, wersja Kobranocki mówi o Narutowiczu.
Dwa Plus Jeden, Bez
limitu, 1983
Jeśli
ktoś kojarzy 2+1 z nastrojowymi piosenkami typu Chodź, pomaluj mój świat
albo Wstawaj, szkoda dnia, czy też z jedną z dwóch najczęściej opacznieinterpretowanych piosenek polskich (oprócz Nie wierz nigdy kobiecie),
to znaczy Windą do nieba – album Bez limitu będzie dla niego
szokiem. Powstał przecie w zupełnie innej epoce muzycznej. Zamiast
akustycznych, ocierających się o folk aranżacji mamy tu brzmienia
elektroniczne, a teksty odznaczają się typowym dla lat 80. cynicznym sarkazmem,
znakiem rozpoznawczym Andrzeja Mogielnickiego.
2+1
ewidentnie próbowało się tu włączyć w ówczesną modę na rocka. Elżbieta Dmoch
momentami robi „rozdziawę” a la Małgorzata Ostrowska (Krach), a finałowy
XXI wiek (dla wszystkich nas) nawet muzycznie przypomina Lombard. Motoryczne
Gdy grali dla nas Rolling Stones – jedyny utwór z pierwszoplanową partią
wokalną Janusza Kruka – nawiązuje do pamiętnego koncertu w Kongresowej w 1967,
a muzycznie przypomina Budkę Suflera za pontyfikatu Romualda Czystawa (czyli współczesną
tej płycie), z solidnie pompującym basem. Leniwy, jakby karaibski rytm w Hallo,
panie Freud kojarzy mi się z Blondie. Modnym w epoce elementem jest też
rosyjski głos przez telefon, który słychać w Gorących telefonach. Od
czasu do czasu aranżację wzbogaca saksofon Cezarego Szlązaka.
Parę
utworów ma bardziej niepoważny, „cyrkowy” charakter: estradowe (i chyba celowo
tandetne) Boogie o 7 zbójach czy groteskowy Nic nie boli z na
wpół skandowanym śpiewem (a w refrenie w końcu słychać gitarę). Przerysowany
śpiew słychać także w Superszczurze, a itrudno traktować serio
piosenkę China Boy, wyraz tęsknoty za orientalnym kochankiem.Na
drugim biegunie znajduje się patetyczna syntezatorowa ballada Requiem dla
samej siebie.
Szkoda,
że na kolejnych płytach grupa nie poszła dalej tym torem, kierując się w stronę
standardowej estrady.
Batushka, Hospodi,
2019
Kolejna
w tym roku płyta z kręgów metalu ekstremalnego. Batushka był to zespół łączący
black metal z nawiązaniami do pieśni cerkiewnych, a pochodził – jakże
odpowiednio – z Białegostoku. Muzycy występowali początkowo zakapturzeni i
anonimowi, na Jujubie komentatorzy analizowali po kształcie rąk, kim mogą być
jego członkowie. Później okazało się, że grupa była przedsięwzięciem gitarzysty
Krzysztofa Drabikowskiego. Doszło jednak w tej cerkwi do schizmy i powstał
drugi zespół o tej samej nazwie (dla odróżnienia pisanej cyrylicą), kierowany
przez wokalistę Bartłomieja Krysiuka (przez fanów zwany „Bartushka”). Z
perspektywy czasu owi schizmatycy okazali się bardziej płodni artystycznie niż
sam założyciel, a i pewnie sądownictwo im sprzyjało, skoro mimo toczącego się
procesu o prawa do nazwy wydali już cztery materiały. Album długogrający Hospodi
był pierwszym z nich.
Program
płyty naśladuje porządek całonocnego czuwania przy zmarłym – od dziewiątej
wieczorem (Dziewiatyj czas) do szóstej rano (Szestoj czas). Jak
przystało na black metal – jest ciężko, monumentalnie i podniośle. Jest też
jednak stosunkowo melodyjnie, chociaż wokalista wydaje z gardła dźwięki niczym
z piekielnej otchłani, czasem skontrastowane z grupowymi partiami wokalnymi
cerkiewnej proweniencji (Wieczernia). Od czasu do czasu, dla
urozmaicenia, pojawiają się śpiewy rytualne a cappella (otwierający Wozgłas,
późniejsza pieśń żałobna rozpoczynająca Połunosznicę). Słucha się tego w
zasadzie jak jednej długiej suity, tym bardziej, że nie ma odstępów pomiędzy
utworami. Moje ulubione fragmenty to Dziewiatyj czas (z zapadającym w
pamięć „Alleluja”) i Powieczerje. Finałowa zaś Litourgiya, przez
cały czas z niby-cerkiewnym śpiewem, to już raczej kawałek rasowego doom metalu
niż blacku.
Alice
In Chains, Jar of Flies, 1994
Alice
in Chains jest moim ulubionym zespołem z nurtu grunge, choć nie tworzył muzyki
tak przyswajalnej komercyjnie jak Nirvana, Pearl Jam czy nawet Soundgarden. Na
jego płytach sporo było chorego, dołującego nastroju, ale był to dół o
działaniu katartycznym, inspirowany walką Layne’a Staleya z nałogiem heroinowym.
Jar
of Flies –
formalnie minialbum, siedem utworów w pół godziny – pokazał Alice in Chains od
nieco innej strony niż dotąd, bardziej nastrojowej i bardziej akustycznej.
Bardziej, ale nie wyłącznie, bo gitary elektryczne (i to sfuzzowane) też tu
występują – przeważnie jednak tworzą ornamenty i grają solówki, podczas gdy
fundament aranżacji opiera się na brzmieniach akustycznych, nie zaś na ciężkich
riffach. Pod względem wokalnym bez zmian – „znużony” wokal Staleya wspomaga
niekiedy drugim głosem gitarzysta Jerry Cantrell.
Najlepsza
jest pierwsza połowa płyty, zawierająca utwory mroczne i nastrojowe, takie jak
siedmiominutowy Rotten Apple, oparty na bluesowym riffie basowym. Potem
następujeNutshell, czysty klasyk
– depresyjne podejście do amerykańskiej ballady folkowej. Odrobinę światła
wpuszcza I Stay Away z kwartetem smyczkowym, epicko się rozwijający w
dalszej części. Kompletu dopełnia stosunkowo spokojny, w średnim tempie No
Excuses, zaśpiewany przez Cantrella – i gdyby na tym się kończyła
czteroutworowa epka, nie byłoby jej czego zarzucić.
Pozostałe
trzy utwory robią już mniejsze wrażenie. Whale & Wasp to
instrumental z gitarowym lamentem, Don’t Follow – rzewna ballada z
harmonijką, znowu z Cantrellem w głównej roli, a Swing on This, jak sama
nazwa wskazuje, opiera się na swingujących rytmach i w porównaniu z resztą
wydawnictwa brzmi nieco niepoważnie.
Tempest, The Gravel Walk,
1997
Nie
jest to brytyjski zespół jazzrockowy Jona Hisemana z lat 70. ani tym bardziej
solowy projekt wokalisty Europe, lecz amerykańska grupa folkrockowa, na której
czele stoi Norweg Lief Sørbye, wokalista, mandolinista i flecista. Oprócz niego
przez wszystkie składy do dziś przewinął się perkusista Adolfo Lazo. The
Gravel Walk,piątapłyta zespołu, powstała w składzie
pięcioosobowym, w którym oprócz lidera wpływ na repertuar miał gitarzysta Rob
Wullenjohn.
Płytazawiera zarówno tematy tradycyjne, jak i autorskie, ale wszystkie brzmią
spójnie: celtyckie melodie na rockowej sekcji rytmicznej, ze skrzypcami
(Michael Mullen) w pierwszoplanowej roli. Od czasu do czasu wyskakuje też
jednak solo na gitarze elektrycznej. Buffalo Jump to pieśń szkockiego
folkowca Dougiego McLeana o polowaniach Cree na bizony, wzbogacona o dwa tańce
celtyckie, m.in. tytułowy The Gravel Walk z Irlandii. Przy Green Grow
the Rashes przypomniały mi się czasy podstawówki, gdy słuchałem hurtowo np.
Carrantuohill, ze względu na rasową skrzypcowo-mandolinową aranżację – dopóki na
pierwszy plan nie wyszedł gitarzysta (Rob Wullenjohn). Pod względem tekstowym
wykorzystano tu wiersz Roberta Burnsa. Dla odmiany Sinclair to pieśń już
nie celtycka, ale… norweska, opiewająca zgubę szkockich najemników w służbie
Karola Gustawa na nordyckiej ziemi. Finał płyty stanowi The Karfluki Set,
wiązanka melodii sprawdzających się na koncertach.
Jeśli
zaś chodzi o pierwiastek rockowy, wygląda na to, że Sørbye, jako
wokalista-flecista w zespole grającym celtyckiego rocka, jest fanem Jethro Tull
(brał ongiś udział w nagraniu albumu w hołdzie). Momentami słychać to dość
wyraźnie w momentach, gdy gitara i bas współbrzmią, tworząc charakterystyczny,
wręcz riffowy ciężar, jak w Bonnie Lass of Anglesey, Plains of
Kildare czy reelu Broken Ring, gdzie gitara w końcu odzywa się
wyraźniej. Nawet Trip Across the Mountain, fletowo-skrzypcowy duet o
narastającej aranżacji, ma w sobie
andersonowski klimat, chociaż wywiedziony został z tradycyjnych melodii
norweskich. Warto wspomnieć, że basista o tak dobroczynnym wpływie na aranżacje
nazywa się Jay Nania.
The Killers, Sam’s Town,
2006
O
zespole tym pisałem tu już dwa razy – przy okazji pierwszej i trzeciej płyty.
Teraz przyszła pora na drugą. Sam’s Town wyszła kiedyś w specjalnej
„edycji polskiej”, z okładką oszpeconą i zubożoną dla obniżenia ceny, ale na
jarmarku staroci w Białej natrafiłem na wydanie międzynarodowe, przygotowane
jak należy.
Przechodząc
do konkretów: po dobrze przyjętym debiucie panowie Flowers, Stoermer, Keuning i
Vannucci poszli za ciosem. Nadal mamy tu dużo melodii, motoryczne linie basowe
wywiedzione z tradycji New Order i wysoki, niekiedy dramatycznie się łamiący
głos Brandona Flowersa. Tym razem jednak wszystko zostało wykonane z dużo
większym, stadionowym wręcz rozmachem. Bardziej zauważalne stają się syntezatory
(vide choćby motyw wiodący w My List), ale nie zdominowały jeszcze
aranżacji, jak na płycie kolejnej. Grupa wie też, jak skutecznie kontrasty
dynamiczne.
Pochodzenie
z Las Vegas zobowiązuje, więc muzycy przyjmują pozę estradowych zabawiaczy w
tworzących klamrę albumu enterlude i exitlude, czyli przywitaniu
i pożegnaniu z publicznością. Co prawda rozpoczynający płytę utwór tytułowy
pozostaje jeszcze przed klamrą. Należy też do najlepszych, obok For Reasons
Unknown i Uncle Jonny. Właściwie aż do siódmego utworu napięcie nie
siada (z chwilą wytchnienia w szóstym). Bardzo efektowny refren ma też wielki
finał Why Do I Keep Counting?, chociaż jego patos może się zmęczyć.
Wydanie,
które mam, zawiera jeden utwór bonusowy, Where the White Boys Dance,mniej
przebojowy niż reszta. Była to zresztą B-strona singla When You Were Young.
Simply Red, Stars,
1991
Do
tego albumu przymierzałem się od 23 lat, czyli od kiedy usłyszałem jego spory
fragment w audycji „Pół Perfekcyjnej Płyty”. Reprezentuje on stylistykę nieco
odległą od głównego nurtu moich zainteresowań: atrakcyjny radiowo soul i funk nie
tylko biały, ale nawet rudy, z racji czupryny lidera, Micka Hucknalla. Czarny
był wprawdzie człowiek nr 2 w zespole – klawiszowiec Fritz McIntyre (zmarły dwa
lata temu), a w składzie znaleźli się też Brazylijczyk Heitor TP (gitara) i
Japończyk Gota (perkusja).
Już
na poprzedniej płycie, dwa lata wcześniej, przytrafił się zespołowi wielki hit,
ballada If You Don’t Know Me By Now. Album Stars to pójście za
ciosem – wyszły z niego co najmniej trzy duże przeboje, z czego dwa już na
samym początku: chwytliwy, niesiony akordami fortepianu funk Something Got
Me Started z natarczywie powtarzanym zaśpiewem w refrenie, przy którym
blednie Michael Jackson, a po nim utwór tytułowy – zmysłowy w średnim tempie. Z
balladowej części repertuaru wyróżnia się też For Your Babies, zresztą
wydana na singlu.Nieco mniejsze wrażenie robi, wbrew tytułowi, konfekcyjno-funkowe
Thrill Me, ale pozwala się zrelaksować i zawiera długie solo saksofonu.
Niezły kawałek R&B pojawia się nadto w Your Mirror. Jestem
przekonany, że każdy z tej piątki słyszałem chociaż raz w radiu.
Dalej
jest nie tak przebojowo, ale też całkiem równo – to w klimatach bardziej
funkowych, opartych na bujanym basowym groovie (She’s Got It Bad, Freedom),
to soulu wijącego się zmysłowo wraz z saksofonem (How Could I Fall), jest
też odrobina reggae (Model). Ogólnie rzecz biorąc, całkiem przyjemna
płyta bezczadowa.
Gomez, Bring It On,
1998
Powrót
do brytyjskiego rocka lat 90. Miałem już kiedyś sobie kupić tę płytę na Allegro
w ramach większego zamówienia, ale zrezygnowałem. Kiedy znalazłem ją za 5 złych
w antykwariacie w Suwałkach, pomyślałem „a co mi tam”.
Nie
mamy tu do czynienia z typowym britpopem – debiutujący Gomez brzmi bardziej
awangardowo… a zarazem bardziej tradycyjnie. Choć minęło kilkadziesiąt lat, od
kiedy rock wyewoluował z bluesa, pod koniec XX wieku wciąż pojawiali się młodzi
artyści zainspirowani tym sędziwym gatunkiem – por. Jon Spencer Blues Explosion.
Także i Gomez czerpał z niego.
Płytę
– w Get Miles – rozpoczyna gitara brzmiąca zgrzytliwie, jak to w
industrialnych latach 90., ale potem do słuchacza dociera, że gra ona właściwie
prosty riff bluesowy. Również zachrypnięty śpiew ma podobną proweniencję, a
faktura perkusyjna jest dość gęsta, pełna dodatkowych perkusjonaliów oprócz
zwykłych bębnów. Sporą część albumu tworzą utwory będące zasadniczo spokojnymi piosenkami
na bazie gitary akustycznej, przez które przewijają się jednak różne dziwne,
podelektronizowane dźwięki, jak osobliwe przejście perkusyjne w Whippin’
Piccadilly, wokale z pogłosem czy inne gadki. Najbardziej z tej kategorii
podoba mi się Tijuana Lady. Drugi mocny punkt to Here Comes the
Breeze z udziałem gitary slide i od czasu do czasu odgłosami młota
pneumatycznego. Ten kojarzy mi się wręcz z rockiem alternatywnym z drugiej
strony Atlantyku, w rodzaju łagodniejszych momentów Pearl Jam.
Do
typowego britpopu bardziej zbliżony jest Get Myself Arrested z
najbardziej tu melodyjnym refrenem.Tytuł Love Is Better Than a Warm
Trombone brzmi jak parodia Beatlesów, ale sam utwór nie jest szczególnie
beatlesowski – ot, nieźle pompujący blues, tym razem w bardziej elektrycznej
aranżacji. Bubble Gum Years wyróżnia się nastrojowym fortepianem
elektrycznym, a finał płyty stanowi dziewięciominutowy Rie’s Wagon,gdzie
na bluesowym szkielecie robi się momentami naprawdę dość amorficznie: trochę
jakby początki Pink Floyd, a trochę młodsi bracia Radiohead, do tego
harmonijka, długi skowyt sfuzzowanej gitary i co tam jeszcze.
Balthazar, Sand, 2021
Dla
odmiany zespół belgijski, którego czwartą płytę upolowałem na Faradaguła. Na
okładce widnieje dziwny stwór, przypominający humanoidalnego słonia morskiego.
Jest to rzeźba Margriet van Breevort Homunculus Loxodontus, stojąca
przed szpitalem uniwersyteckim w Lejdzie, a w rosyjskojęzycznych internetach
znana jako „Żdun”.
Balthazar
prezentuje spokojny rock alternatywny z bardziej niż wyraźnymi elementami soulu
(i odcieniami easy listening typu „muzyka z francuskiego filmu”). Niekoniecznie
znaczy to, że propozycja Balthazara jest stuprocentowo puchata; czasami, jak w I
Want You, pan wokalista trochę rzuca mięsem. Gdzieniegdzie pojawia się
sekcja dęta (jak w dość skocznym otwieraczu Moment), a perkusja sprawia nieco
syntetyczne wrażenie, ale mi to nie przeszkadza. Zresztą w szeregu utworów
pojawia się bogata faktura perkusjonaliów. Głównych wokalistów jest dwóch. Ten częściej
śpiewający – rudy Maarten Devoldere – ma głos wprawdzie niski, ale niezbyt
imponujący i śpiewa niekiedy blisko melorecytacji, ale może liczyć na chóralne wsparcie
bliskie falsetu. Tak to wygląda np. w You Won’t Come Around, gdzie artysta
mruczy w zwrotce, a chór dośpiewuje efektowny refren. Swoją drogą, bas w tej
piosence też nieźle pracuje. Leaving Antwerp tak słodzi grupowymi
wokalami, że trudno uwierzyć, że chodzi o Antwerpię, a nie Filadelfię, a w Halfway
melodiachóralna pełni wręcz funkcję riffu.
Moje
ulubione fragmenty to Losers z melodyjnym motywem gitarowym, On a
Roll i Linger On, gdzie z kolei drugi wokalista, Jinte Deprez,
śpiewa wysoko i zmysłowo. Oprócz sekcji dętej grupę wspiera tercet smyczkowy – Passing
Through dobre wrażenie robi zestawienie dramatycznych jego partii z
syntezatorowym bulgotem. Dla odmiany w Hourglass te smyczki brzmią jakby
już bardziej z syntezatora, a może nawet z melotronu.
Krótko
mówiąc – jedna z tych płyt w sam raz do słuchania wieczorem.
Ostatnia
większa latoś wyprawa przytrafiła mi się do Bielska-Białej, znanej też
regionalnie jako Byłc-Bejł.
Miasto,
leżące ongiś na terytorium dualistycznej monarchii habsburskiej, samo jest
cokolwiek dualistyczne, co odzwierciedla fakt, że jako jedyne w Polszcze ma dwa
używane równocześnie herby: jeden Bielska, drugi Białej.
Dawniej
Bielsko zaliczano do Śląska i miało ono ludność w większości niemiecką. Biała,
położona po drugiej stronie rzeki Białej, nazywała się Biała Krakowska,
należała do Małopolski i zamieszkana była głównie przez Polaków. Do
zjednoczenia doszło dopiero w roku 1951. Herby zostały dwa, chyba
dlatego, że żaden z nich nie bardzo się kwalifikuje do zgrabnego podziału tarczy
na dwie części.
Dworzec
kolejowy znajduje się w Bielsku i można tam dość dogodnie dojechać z Katowic, a
prawdę mówiąc, bywają i pociągi, które dojeżdżają z Warszawy. Po drodze,
przejeżdżając przez Będzin, zauważyłem napis: „Każdy ziom zbiera złom”. Opodal dworca PKP,
po drugiej stronie ulicy Warszawskiej, mieści się dworzec autobusowy, cokolwiek
ostatnio podupadły.
Zatrzymaliśmy
się w hotelu położonym w pewnym oddaleniu od centrum. W holu stał Polski Fiat
126p wczesnej serii. Okazało się, że hotel, dawniej znany jako „Magura”,
budowano pierwotnie z myślą o akademiku robotniczym dla Fabryki Samochodów Małolitrażowych i miał
się nazywać „Hotel Maluch”. Małe fiaty widnieją też na tabliczkach z numerami
pokojów oraz na plakatach w pokojach.
Aby
od dworców dotrzeć do centrum miasta, można iść Warszawską, przy której do
wyhaczenia jest wiele ciekawych, lecz podniszczonych kamienic. Uwagę zwraca też
Biuro Wystaw Artystycznych i sgraffito na elewacji Teatru Lalek "Banialuka".
W
końcu dochodzimy do Placu Chrobrego. Stoi tam fontanna z kamiennymi bobasami, a
wyżej wznosi się zamek Sułkowskich, mieszczący Muzeum Historyczne. Można też
pójść na ciastko do kawiarni, np. „Mucha” (od Alfonsa, nie od owada).
Widok z Zamku na Warszawską w stronę dworca
W
muzeum trafiliśmy na wystawę czasową przedstawiającą styk literatury i sztuk
plastycznych – ilustracje książkowe, obrazy inspirowane poezją, portrety
literatów, ekslibrisy. W tym wielka płaskorzeźba-portret Żeromskiego, którego można
było wziąć za papieża (w końcu papież literatury polskiej!)
Jerzy Kossak, Ballada o rycerzu i śmierci, wg Mickiewicza
W
korytarzu wisiały rozmaite portrety z czasów austriackich, a jeden to żywcem
Trevor Philips.
A to nie Trevor, lecz Edward Schnack, mistrz kominiarski i członek paramasońskiego stowarzyszenia nonsensu "Bilitia Schlaraffia"
Poza
tym mieści się tam wystawa wnętrz i przedmiotów codziennych z różnych epok oraz
chronologicznie sztuki, od średniowiecznych szopek, przez XVII-wieczne portrety
flamandzkie, po współczesne. Trafił się jeden Witkac, parę Fałatów i Malczewski
czy Bertold Piotr Oczko.
Jacek Malczewski, Portret mężczyzny z wiolonczelą
Była
też wystawa nowszych artystów powiązanych z miastem, takich jak choćby Teresa i Lidia Sztwiertnia (pokrewieństwa nie ustaliłem).
Teresa Sztwiertnia, Demonstracja
Osobno
wystawa o dziejach miasta i regionu – od prehistorycznych garnków i grotów,
jakie się znajdą w każdym muzeum, po czasy PRL, stroje ludowe, przedmioty
liturgiczne itp. W osobnej sali na parterze urządzono niewielką zbrojownię,
która jednak nie wydawała mi się najciekawszą z ekspozycji. Przy kasie kupiłem
dwie broszurki o zbiorach malarstwa.
Bronisław Krzysztof, Tors człowieka
Idąc
od zamku w górę, natrafiam na bielski Rynek. Pośrodku stoi rozbudowana fontanna
z frasobliwym Posejdonem, a zza południowejpierzei wystaje wieża monumentalnej katedry św. Mikołaja.
Widelcem się czesał, rybą się podpierał
Jeżeli
chodzi o katedrę, to jej fronton podobał mi się owszem, dzięki dużej ilości
szczegółów.
W
Starej Fabryce urządzono oddział muzeum poświęcony włókiennictwu. Można tam
obejrzeć szereg starszych i nowszych maszyn włókienniczych, dokumenty i
materiały reklamowe bielskich zakładów, materiały do nauki dla adeptów
rzemiosła włókienniczego. W sali z maszynami kapelusiarskimi znajduje się półka
z wyrobami do przymierzania, do tego trochę miejsca poświęcono innym gałęziom przemysłu
w mieście – w tym kolejny mały fiat. Na koniec wyświetlili nam film o etapach
powstawania tkaniny.
Flashbacki z Ziemi obiecanej?
W
tym rejonie Polski napotyka się duże skupiska ewangelików, czego przejawem jest
dzielnica znana jako Bielski Syjon. Znajduje się tam Plac Lutra z jedynym w
Polsce jego pomnikiem. Obok wznosi się wyniosły kościół Zbawiciela oraz ewangelicka
drukarnia Augustana. Wyskoczyłem też na moment na stary cmentarz protestancki,
ale deszcz uniemożliwił mi dłuższą eksplorację.
Czy to kwiat, czy może kamień?
Część
ulic przeznaczona jest dla ruchu pieszego. Należy do nich ul. Cechowa, gdzie zauważyłem
m.in. dwie kawiarnie o tematyce potterowskiej i sklep z modą alternatywną.
Sex Magik - a gdzie Blood Sugar?
Cechową
dochodzę do również deptakowej 11 Listopada. Przez most na Białej wiedzie ona Bielska
do Białej i dalej w kierunku Placu Wojska Polskiego. Spośród tamtejszych budynków
największe wrażenie robi secesyjna kamienica „Pod Żabami”. Ona to zapewne
zainspirowała powstanie w ostatnich latach fontanny z rzeźbami żab.
W
czasie poprzedniej swojej wizyty, w roku 2018, widziałem jeszcze na placu
kultową budkę lodziarską „Eskimo”. Obecnie lodziarnia przeniosła się do lokalu
w jednej z kamienic, ale budkę upamiętnia jej szyld.
Dziś vs. 2018
Na
samym placu odbywa się od niedawna targ staroci w trzecią sobotę miesiąca.
Spotkałem tam panią, u której regularnie ostatnio robiłem zakupy lalek
porcelanowych na Faradaguła. Mówiła, że ma dla mnie coś odłożone, ale nie
wzięła, bo nie spodziewała się mnie w Bielsku (ani ja jej). Sam kupiłem sobie
parę używanych płyt. Jak zawsze, ktoś miał do sprzedania cytrę, ktoś inny
szklaną rybę na telewizor. Był też sprzedawca naszywek policyjnych, m.in. z
Nepalu, Pakistanu, Nigru, Ukrainy i Teksasu. Wśród książek znalazły się
osławiona katolicka antyutopia Stanisława Krajskiego Narodziny Metanoi (zwane
Narodzinami Metanolu) oraz szkoła na mandolinę pióra słynnego mandolinisty i kierownika orkiestr z lat 50., Edwarda Ciukszy.
Z
Placu Wojska Polskiego prowadzi kilka dróg. Można iść dalej 11 Listopada,
mijając Plac Wolności z kolejnymi ciekawymi kamienicami, a można przejść się równoległą
z grubsza ulicą księdza Stojałowskiego (twórcy ruchu
chrześcijańsko-społecznego, przez socjalistów przezywanego „księdzem
Lampiarzem” lub „księdzem Rublarzem”, na co pokazywał im język) można znaleźć mural z Ireną Sendlerową i Markiem
Edelmanem, a także resztki dawnego muralu Bielskiej Fabryki Szczotek i Pędzli
(Befaszczotu).
Jest i kamienica całkiem wdała, choć trochę zaniedbana
Spośród
placów w Białej warto zwrócić też uwagę na plac Ratuszowy – z przyczyn
oczywistych, bo z bialskiego ratusza też całkiem niezły torcik. Po drugiej
stronie placu mieści się zabytkowa remiza strażacka, obecnie zaadaptowana na
ośrodek pomocy społecznej.
Przeszedłszy
mostkiem na bielską stronę (nieopodal długiego a wąskiego parku), podziwiam
budownictwo modernistyczne, w tym charakterystyczny półokrągły blok, od mojej
ostatniej wizyty gruntownie odnowiony. Przy ul. Bohaterów Warszawy mamy do
czynienia z wyjątkowym nagromadzeniem tego typu architektury. Na jednym z
parterowych parapetów jakaś pani karmiła czarno-białego, dość obfitego kiziaka.
Przy jednej z klatek znalazłem tablicę upamiętniającą gen. Kustronia z 21 Dywizji Górskiej (na budynku, gdzie mieścił się do 1939 jej sztab – druga tablica, na jego
rodzinnym domu, znajduje się na Warszawskiej), nieco dalej zaś sklep z ragtimowym
szyldem „Bogdan Gil – producent węży tłocznych”.
Zielsko-Biała,
oprócz Malucha, słynie między innymi z wytwórni filmów animowanych, na których
wychowały się całe pokolenia Polaków i nie tylko (polskie dobranocki popularne
bywały np. w Iranie!) Tradycję tę upamiętniają rzeźby. Na Placu Wojska
Polskiego spotkać możemy tajemniczego Don Pedro z mypingiem oraz Smoka
Wawelskiego i Bartoliniego Bartłomieja z samochodem (wykonała Lidia
Sztwiertnia). Przy galerii handlowej znajdują się Bolec i Lolec. W parku po
bielskiej stronie, koło ratusza, stoi łowca Pampalini z hipopotamem. Przy mościena 11 Listopada fontannypilnujeReksio, a obok siedzi na
ławce jego twórca, Lechosław Marszałek.
Carrramba!
Spośród
innych pomników warto zwrócić uwagę na pomnik Żwirki i Wigury, którzy zginęli
niedaleko stąd, pod Cierlickiem po czeskiej stronie granicy. U szczytu ulicy zwanej słusznie PrzechodemSchodowym syrenka upamiętnia wkład Bielska w odbudowę Warszawy. W parkunad Białą szukałem
natomiast pomnika salamandry plamistej. Trochę mi to zajęło, bo salamandra z jakichś
powodów trzymała cokół na głowie. Aluzja do tego, że one się chowają pod
kamieniem?
Jeżeli
chodzi o usługi, hasło „Społem to potęga” ucieleśnia potężny DH Klimczok, przez
który przeszedłem w drodze na Plac Wojska. Zakupów nie robiłem, ale
odnotowałem, że tabliczki nad poszczególnymi działami wykonane są fontem
Ragtime. Z kolei przy Przechodzie Schodowymznajduje się sklep, na
którego elewacji widnieje mapa placówek Społem w regionie.
Wyprawa
była pouczająca jak zawsze, ale gdyby nie ulewne deszcze (zwłaszcza drugiego
dnia), znalazłbym jeszcze coś do obejrzenia.