poniedziałek, 22 czerwca 2020

Spod Kłobucka na Daleki Wschód (z frontu czytelniczego, cz. 2)

 

 

3. Społeczność protestancka w Ziemi Lipskiej w XVIII-XX wieku (czasy-ludzie-wydarzenia). Praca zbiorowa pod redakcją Zbigniewa Jakubowskiego, Lipie 1996

W czasie wiosennych porządków wpadła mi w ręce publikacja Zakładu Historii i Kultury Krajów Europy Środkowej i Wschodniej Wyższej Szkoły Podstawowej w Częstochowie (dziś Uniwersytet Jana Dusiciela vel „uczelnia z tradycjami”). Jak wynika z przedmowy redaktora (kierownika wyżej wymienionego zakładu), jest to zbiór materiałów z międzynarodowej sesji naukowej pod tym samym tytułem, która odbyła się 7-8 czerwca 1996 r. Postanowiłem se przejrzeć. I co?

            Na początek należy zapytać, o jaką to Ziemię Lipską chodzi. Otóż chodzi mniej więcej o rejon gminy Lipie, położonej jakie 40 km na północny zachód od Częstochowy. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że stricte o Ziemi Lipskiej mówią w tym zbiorze tylko dwa artykuły z ogólnej liczby jedenastu. Przy czym otwierający tekst Zbigniewa Jakubowskiego Tradycje protestanckie w Ziemi Lipskiej (próba charakterystyki zjawiska) należy traktować jako rodzaj wstępu, nakreślającego ramy geograficzne regionu, o którym mowa, ogólny zarys jego historii i to, co do dzisiaj pozostało ze śladów bytowania społeczności protestanckiej (czytaj: ewangelickiej). W tej sytuacji za „mięcho” robi Ewangelicki kantorat w Natolinie w latach 1918-1948 pióra Henryka Kurzawy, proboszcza parafii ewangelickiej w Częstochowie, której w wymienionych latach podlegał ten kantorat. Jest to typowy artykuł oparty na analizie zachowanych dokumentów, który dla laika może być nużący, ale przecie nie dla laików się takie teksty wydaje.

            W pewnym sensie z Ziemią Lipską wiąże się jeszcze Jasna Góra wobec ruchów protestanckich na pograniczu śląsko-wielkopolskim w XVI-XVIII w. Andrzeja J. Zakrzewskiego (WSP Częstochowa) – a to dlatego, że wśród szesnastowiecznych przeciwników reformacji wymieniony został jasnogórski kaznodzieja Mikołaj z Wilkowiecka (skądinąd autor Historyi o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim, którą w latach 90. wystawiał częstochowski teatr) – Wilkowiecko leży zaś niedaleko Rębielic, czyli prawie na granicy gminy Lipie. U Zakrzewskiego, który skupia się na polemikach religijnych tamtej epoki, zwraca uwagę poruszenie wątku założenia Jasnej Góry w kontekście średniowiecznej i renesansowej geopolityki (był to przecie wówczas obszar pograniczny, z którego w dodatku szły do centralnej Polski ruchy „heretyckie”). Wspomina też, że słynny napad na klasztor, po którym Czarna Madonna zyskała charakterystyczne blizny na twarzy, miał prawdonajpodobniej charakter  stricte rabunkowy, a przypisanie go husytom to później dorobiona legenda.

            Chyba każdy, kto się interesuje literaturą naukową, chociaż raz w życiu natknął się na artykuł czy referat, którego tytuł wiele obiecywał, ale treść była o wszystkim, tylko nie o tym, co w tytule. Tak właśnie wygląda wkład księdza Jana Związka (WSP Częstochowa), Niemieckie dzieci w polskich szkołach elementarnych w regionie częstochowskim (1793-1834), który o okolicach Lipia mówi tylko we wstępnej części, i to dotyczącej wcześniejszego (nawet średniowiecznego) okresu. Po opisie reform szkolnictwa za czasów KEN i pod władzą pruską, dopiero po trzydziestu stronach narracja przechodzi do szkoły elementarnej w Czarnym Lesie, cokolwiek od Lipia oddalonym. Niemieckie dzieci w całym tym tekście pozostają gdzieś na marginesie.

            Dwa teksty dotyczą ściśle Częstochowy: Zbigniewa Jakubowskiego Świątynia częstochowskich ewangelików ma przynajmniej treść zgodną z tytułem. Piotr Stawiński (UJ/WSP) napisał jeden z ciekawszych, bardziej opartych na samodzielnych badaniach tekstów: Spór o cmentarz Św. Rocha (Karta z dziejów Parafii Ewangelicko-Augsburskiej w Częstochowie), dotyczący zamieszania w latach 1919-1921 wokół najstarszego częstochowskiego cmentarza, gdzie każde z trzech głównych wyznań chrześcijańskich miało własną działkę, ale w czasie wojny światowej sekcję protestancką zapełniły groby żołnierzy niemieckich i nie starczyło już na miejscowych cywilów.

            Z artykułów o charakterze bardziej ogólnym niezła jest Reformacja w Polsce za ostatnich Jagiellonów Zbigniewa Paska (religioznawcy z UJ) – sprawny, przejrzysty rys historyczny, choć raczej nie powie on nic nowego komuś, kto się choć trochę interesuje problematyką reformacji polsko-litewskiej. Bardziej niszową tematykę przedstawia Janusz Fałowski (WSP), spec od międzywojennego parlamentaryzmu i mniejszości narodowych. Jego Problematyka narodowościowa w Kościele Ewangelicko-Augsburskim w latach 1918-1939 przedstawia międzywojenną społeczność luterańską jako rozdartą między żywiołem polskim a niemieckim, w kontekście uregulowania sytuacji prawnej tego wyznania w RP. Najkrótszym i najmniej konkretnym fragmentem książki jest w zasadzie esej Rzetelność w słowach i czynach jako przejaw mentalności protestanckiej? autorstwa znanego mi osobiście, nieżyjącego już dziś Stanisława Podobińskiego, wówczas rednacza wydawnictwa WSP.

            Komponent międzynarodowy stanowią Czesi: Ivo Kořán (Czeska Akademia Nauk / WSP Częstochowa) i Věra Pospíšilová (Uniwersytet w Czeskich Budziejowicach). Ten pierwszy popełnił ten sam grzech co ksiądz Związek, to znaczy zatytułował artykuł Czeska emigracja religijna w XVIII wieku, a o emigracji mowa najwyżej w trzech akapitach pod koniec. Tekst drugiej nosi tytuł Dzieła i działalność J.A. Komeńskiego z czasów jego wygnańczego pobytu w Lesznie, treść natomiast jest w języku czeskim, którym nie władam na tyle, żeby ocenić wartość merytoryczną, za to wystarczająco, żeby stwierdzić sporo literówek.

            Redakcją i korektą zajął się Podobiński, który miał ortografię w jednym palcu i słynął z wymyślania korbiastych dyktand na międzyszkolne konkursy ortograficzne. Mimo to przepuścił takie kwiatki jak „Brandemburgia”, „Hochenzolern” czy „Barmina” (zamiast „Barnim”). Nawet we własnym tekście przytrafił mu się „Wittngstein” – może przepisywał z odręcznych notatek? Zdarzają się też przypadki zera zamiast wielkiego „O” lub przenoszenie typu „antyr-eformacyjnej”. Zbigniew Pasek pisze zaś o Fauście Socynie, że „był jednym z tych Braci, którzy manifestacyjnie przepasali się drewnianym mieczem”. Należy dodać, że podpierał się workiem.

Całość wzbogacają z rzadka ilustracje. Można było wrzucić jakieś zdjęcia, ale zamiast tego zdecydowano się na mało czytelne szkice Agnieszki Pułki i parę czarno-białych reprodukcji. Regionalny temat aż się prosi o zamieszczenie choćby najprostszej mapy Ziemi Lipskiej albo nawet ukazanie jej na tle Polski czy województwa, ale nic z tego. Kilka zupełnie innych map zawiera artykuł Kořána. Są one co prawda po czesku w polskojęzycznym artykule, ale to nic nie szkodzi, bo i tak nie da się ich rozczytać.

Niezaprzeczalną zaletą tej pracy zbiorowej jest jej pionierski charakter. A raczej byłby, gdyby tematyka większości tekstów zgadzała się z tytułem książki.

 

  

4. Robert van Gulik, Sędzia Di w labiryncietłum. Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2007


Po dłuższej przerwie powrót do chińskich kryminałów holenderskiego autora. Sędzia Di w labiryncie został napisany w roku 1950, jest więc pierwszą powieścią w cyklu, ale według chronologii świata przedstawionego dziesiąty – lokuje się w późnym okresie kariery głównego bohatera.

W tym tomie sędzia Di wraz z całą czwórką przybocznych trafia do nowego okręgu, na zachodnich kresach imperium, gdzie zapuszczają się czasem koczowniczy Ujgurzy. Już w podróży zostaje napadnięty przez rozbójników. Przybywszy zaś do miasta Lan-fang (fikcyjnego, ponoć wzorowanego na Lanzhou), zastaje w trybunale kompletny bałagan i dowiaduje się, że okolicą trzęsie miejscowy potentat Chien Mow. O ile unieszkodliwienie tego niemilca nie zajmuje sędziemu zbyt wiele czasu, okazuje się rychło, że to dopiero początek kłopotów. Po pierwsze, Chien Mow miał jakiegoś tajemniczego doradcę, który zbiegł. Po drugie, uprowadzonej przez niego jakoby córki kowala  nigdzie nie można znaleźć. Po trzecie, przybiega kandydat Ding, którego ojciec, emerytowany generał, właśnie został zamordowany w zamkniętym pomieszczeniu. Po czwarte, pojawia się także pani Ju, wdowa po wybitnym mężu stanu, który zapisał jej w testamencie pejzaż na zwoju jedwabiu, a swemu niemoralnemu synowi z pierwszego małżeństwa – wszystko inne. No i Ujgurzy w mieście też jacyś podejrzani…

Jak zawsze ciekawie czyta się perypetie przybocznych sędziego, przy czym Tao Gan i Chiao Tai są nieco w tle, a najwięcej do powiedzenia miał Ma Joong. Co ciekawe, w tym tomie przez moment narracja prowadzona jest z perspektywy dziewczyny pracującej jako tymczasowa śledcza. Problem w tym, że na początku powieści o mało nie dźgnęła ona Ma Joonga nożem, a pod koniec stała się typową damselą w dystresie, którą Ma Joong musiał ratować. Trzeba wprawdzie przyznać, że próbowała się wtedy bronić, ale akurat trafiła na groźniejszego przeciwnika.

Zastanawiała mnie kwestia, czy skoro van Gulik wydał tę powieść jako pierwszą z cyklu, to zawiera ona coś, co na TV Tropes nazywa się „early installment weirdness” – rozbieżności w stosunku do stałych elementów serii, wynikające z tego, że jej cechy jeszcze się nie ukształtowały. Dostrzegłem jeno zawirowanie chronologiczne: sędzia Di zastanawia się nad przeszłością swego przybocznego Chiao Taia, podejrzewając, że mógł on kiedyś być zawodowym oficerem. Zostało to jednak niedwuznacznie potwierdzone w tomach napisanych później, ale dziejących się wcześniej. Co prawda w tym tomie Chiao Tai robi się bardziej wymowny na temat przyczyn swojego odejścia z wojska. Sam sędzia z kolei jest przez moment trochę nadmiernie entuzjastyczny, jeśli chodzi o stosowanie tortur.

  

5. Robert van Gulik, Sędzia Di i zjawatłum. Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2008

Ciąg dalszy pracy sędziego Di w Lan-fang ukazał się jako przedostatnia powieść cyklu za życia autora, w roku 1966. Od zdarzeń opisanych w Labiryncie minęło pół roku. W tym czasie w mieście panował taki spokój, że sędzia zaczął z nudów przeglądać stare akta i natrafił na sprawę niewyjaśnionej kradzieży złota cesarskiemu kurierowi. Przypadkiem też w jego ręce wpada hebanowe puzderko, zawierające karteczkę z dramatycznym wołaniem o pomoc. Chiao Tai i Tao Gan wyjechali służbowo do stolicy, więc tym razem sędzia Di ma do dyspozycji tylko pomoc Ma Joonga i sierżanta Hoonga. Żeby nie było za łatwo, sprawa z pozoru rutynowa – zakończona skutkiem śmiertelnym kłótnia dwóch opryszków w zrujnowanej świątyni – znacznie się komplikuje, gdy sędzia stwierdza, że znaleziona na miejscu zbrodni ucięta głowa nie pasuje do reszty ciała.

Kiedy się przeczytało już ileś powieści o sędzi Di, to przy kolejnej widzi się powtarzalność pewnych elementów. Ponownie zrujnowane świątynie, ponownie sędzia daje upust swojej niechęci do buddyzmu (a trzeba tu dodać, że pojawiają się wzmianki o nowej odmianie – tantryzmie), ponownie Ma Joong gania za spódniczkami. Ponownie wzbudza podejrzenia postać tworzącego w nowoczesnym stylu malarza, co można by uznać za powtórzenie pomysłu z poprzedniej powieści (choć między ich pisaniem minęło 16 lat). Powracają też niewidziane od jakiegoś czasu elementy quasi-nadprzyrodzone. O ile tytułowa zjawa może być kimś w przebraniu, to Ma Joong napotyka również tatarską czarownicę i w jej przypadku wyjaśnienie racjonalne nie jest już tak jednoznaczne.

Najlepiej mi się czyta, tradycyjnie, te fragmenty, w których Ma Joong wykonuje robotę operacyjną, prowadząc śledztwo wśród przestępczo-żebraczego półświatka. Dla odmiany Hoong robi za paprotkę i choć widać, że pełni w trybunale ważną rolę, to w kontekście aktualnego śledztwa jego funkcja sprowadza się do „publiczności” dla przemyśleń sędziego.

Otrzymujemy też pewien wgląd w życie codzienne sędziego Di, jako że akcja powieści rozgrywa się w dniu urodzin jego pierwszej żony. Ogólnie rzecz biorąc, nasz śledczy żony ma trzy, ale nadal nie wiadomo, ile właściwie ma dzieci. Mam też silne wrażenie, że jego trzecia żona została zretconowana. W finale Złotych morderstw – chronologicznie pierwszej powieści z cyklu – ofiary porwania i gwałtu wyrzekł się zarówno mąż, jak i ojciec, a ponieważ kobiecie w takiej sytuacji pozostawało zasadniczo niewiele możliwości poza samobójstwem, sędzia Di znalazł jej posadę nauczycielki dzieci u swojej siostry czy kuzynki (detalicznie nie pamiętam). W Zjawie dowiadujemy się natomiast, że trzecią żoną sędziego była właśnie owa poszkodowana. Czy to ja coś pokręciłem, czy autor?

Pod względem językowym jest nieźle, choć w realiach VII-wiecznych Chin trochę dziwnie brzmi stwierdzenie, że ktoś jest „biedny jak mysz kościelna”.

  

6. Michał A. Piegzik, Holenderskie Indie Wschodnie 1941-1942, Warszawa 2014 (z serii „Historyczne bitwy”)

 Wracam do tematyki wojny na Pacyfiku. Dzieje holenderskiego imperium kolonialnego, które w pierwszej połowie XX wieku sprowadzało się w zasadzie do obszaru dzisiejszej Indonezji, nie są u nas zbyt dobrze znane. Nawet w tak popularnym temacie jak II wojna światowa na Pacyfiku Archipelag Malajski wydaje się pobocznym teatrem działań, choć to ze względu na jego bogactwa naturalne Japończycy rozpętali wojnę na tym kierunku. Pozostaje w cieniu tego, co światu umiała sprzedać historiografia anglosaska, tym bardziej, że kampania w Indiach Holenderskich przypadła na okres największych zwycięstw Nipponu, kiedy Anglo-Amerykanie za bardzo nie mieli się czym pochwalić. Taki np. John Toland we Wschodzącym Słońcu poświęca tylko uwagę bitwie na Morzu Jawajskim i nieco wspomina o późniejszej kolaboracji Sukarno z Japończykami – a przecież działo się tam sporo więcej, łącznie z japońskimi desantami spadochronowymi. Dobrze więc, że popularny „Piegziu” wziął się za tę sprawę.

Zaczyna się od wprowadzenia w historię Holenderskich Indyj Wschodnich (pobieżnego) i ekspansji japońskiej (znacznie dłuższego). O tym drugim wycinku historii w ostatnich latach czytam już po raz kolejny, więc trochę mnie znużył, ale trzeba przyznać, że od 1940 r. M.A. Piegzik kładzie fokus na japońskich żądaniach wobec południowego archipelagu i jego złóż ropy.

Sporo miejsca zajmuje charakterystyka walczących sił na progu kampanii – i bardzo dobrze. Przeciw japońskiemu najazdowi stanął sojusz ABDA, na jegoż czele postawiono znanego nam z habeków o Afryce Północnej gen. Archibalda Wavella. Sojuszników było czworo, ale dominującą rolę odgrywali Brytyjczycy i Amerykanie, którzy czasem nawet nie pytali Holendrów o zdanie, mimo że byli to przecie gospodarze teatru działań wojennych. Należy tu dodać, że armia Holenderskich Indii Wschodnich (KNIL) była organizacyjnie odrębna od armii holenderskiej i tak samo jej lotnictwo nie podlegało siłom powietrznym Holandii. Natomiast drugim niderlandzkim rodzajem sił zbrojnych w Indiach Wschodnich była marynarka holenderska, przy której niewielka marynarka kolonialna pełniła tylko funkcję pomocniczą. Flota, na czele z adm. C.E.L. Helfrichem, dysponowała własnym lotnictwem, o charakterze głównie patrolowym. Zwraca też uwagę, że zdecydowana większość holenderskich sił zbrojnych stacjonowała na Jawie, podczas gdy innych wysp broniły zaledwie małe garnizony. Nic więc dziwnego, że silniejsi liczebnie Japończycy zdobywali bez większego trudu Borneo czy Celebes, a nawet Bali.

Mimo że mowa o Holenderskich Indiach Wschodnich, opis kampanii rozpoczyna się od operacji zajęcia posiadłości brytyjskich na północnym Borneo – Sarawaku, Sabahu i Brunei. Jest to, trzeba przyznać, epizod mało znany w porównaniu z dramatyczną kampanią na Malajach i upadkiem Singapuru (o którym MAP też ma napisać książkę). I nic dziwnego, bo tamtejsze siły brytyjskie były dużo słabsze i Japończycy nie mieli z nimi wiele roboty. Zabezpieczywszy północne Borneo, przystąpili zaraz do likwidacji kolejnych garnizonów holenderskich na poszczególnych wyspach oraz zdobywania lotnisk i baz morskich. Z reguły szło im to jak po maśle dzięki dużej przewadze liczebnej i materiałowej, ale przy zdobywaniu Balikpapanu na wschodnim wybrzeżu Borneo zespół inwazyjny został zaatakowany znienacka przez cztery amerykańskie niszczyciele. Był to pierwszy wybój na drodze Japończyków do zwycięstwa na Archipelazie Malajskim. Do najciekawszych starć należał zaś atak na rafinerie naftowe i lotniska w Palembangu na Sumatrze, gdzie udział wzięli japońscy spadochroniarze i jak to często bywa, po zrzucie nie mogli się zebrać do kupy i działali małymi grupkami.

Podobnie bez większych problemów przebiegło zajęcie Timoru, podzielonego wówczas na stronę holenderską i portugalską, choć jeszcze przed inwazją doszło tam do spięć pomiędzy siłami alianckimi a neutralnymi Portugalczykami. W międzyczasie Japończycy zabezpieczyli się od południa, atakując główną australijską bazę lotniczą – Darwin, stolicę Terytorium Północnego.

Wobec dość jednostronnych działań lądowych, najbardziej spektakularnie wypadały bitwy morskie. Oprócz Balikpapanu należy wymienić bitwę w cieśninie Badung (nie mylić z Bandungiem, który nawet nie leży nad morzem), a przede wszystkim Morze Jawajskie, gdzie siły ABDA poniosły zupełną klęskę, a dowodzący nimi holenderski admirał Karel Doorman poszedł na dno razem z okrętem. Po tym zdarzeniu Japończykom pozostało już ino zdobycie Jawy. Dysponując dużą przewagą liczebną w lotnictwie, zmiękczali obronę aliantów na długo, zanim podeszli do wyspy. Niderlandczykom na przestarzałych samolotach mimo wszystko udawało się uzyskiwać zestrzelenia, ale sami też proporcjonalnie ponosili straty. Kiedy jednak przyszło do działań lądowych, nie zdołali się zatrzymać japońskiej inwazji i wreszcie głównodowodzący, gen. Hein ter Poorten, skapitulował. Mimo wszystko niektóre rejony archipelagu stawiały opór, więc jeszcze przez kolejne dwa miesiące Japończykom pozostawało „zamiatanie”, m.in. na Holenderskiej Nowej Gwinei (obecnie Zachodnia Papua pod indonezyjską okupacją). Nie bardzo rozumiem, dlaczego M.A. Piegzik zdecydował się wrzucić rozdział o tych działaniach w aneksy, zamiast umieścić go w tekście głównym.

Językowo autor nie rozwinął się zbytnio od czasów Anal Canalu. Nadal nie rozumie słowa „sojuszniczy” ani koncepcji podmiotu domyślnego (w trzech kolejnych zdaniach pojawia się „Doorman”, „Holender” oraz „dowódca Alianckiego Zespołu Uderzeniowego” – to trzej faceci czy jeden?) Ma tendencję do niepotrzebnego szafowania zaimkiem „swój”, a najbardziej wkurzał mie przy czytaniu pretensjonalny spójnik „iż”, tak częsty, że (ten zaś spójnik występuje bardzo rzadko) zaczynam się zastanawiać, czy to aby nie kryptoreklama Iżewskich Zakładów Samochodowych. Poza tym pojawia się potworek „ówcześnie”, a do Piegziu nie może po prostu napisać „między czymś a czymś”, tylko „między czymś oraz czymś”.

Jak zwykle w Bellonej – czteroosobowa ekipa redakcyjno-korektorska „nie zadbała o nawet to”, żeby poprawić literówki w nazwach własnych. Nie zwróciła też uwagi na kulawizny w rodzaju „stery nad polityką”, „uśpić uwagę” „z racji na niekorzystne warunki” czy „żadna ze stron nie mogła udzielić sobie wsparcia”. Nie bardzo też wiem, co to znaczy, że „decydujący akord należał” do kogoś tam. Można za to dyskutować, czy „Haga” jako metonimia państwa holenderskiego jest zasadna, gdy mowa o czasach, kiedy Nizozemsko znajdowało się pod okupacją, a rząd siedział w Londynie. MAP pisze też o japońskiej łodzi latającej „Mavis” w rodzaju męskim, a przy swoim ogólnym poziomie wiedzy powinien jarzyć, że bombowce miały w kodzie alianckim imiona żeńskie. Dla odmiany myśliwiec P-38 Airacobra nie jest już „Aircobrą”, za to spośród dwóch wystąpień w jednym otrzymał prawdziwie korbiastą nazwę „Airacorba”. Biorąc jednak pod uwagę, że miasto Manado na Celebesie funkcjonuje tu pod kolonialną nazwą Menado, można podejrzewać, że redakcji i korekcie udzielił się bachiczny nastrój. Tak więc na stronie 255 pojawia się całkowicie ni z gruchy, ni z pietruchy zdanie: „Sakiya ma wykonać zwrot na lewą burtę, aby utrzymać odpowiedni dystans”. Nie ma ono nic wspólnego z resztą akapitu i w ogóle żaden okręt o nazwie „Sakiya” się wcześniej ani później nie pojawia. Zdarza się też, że niszczyciele „eksportują” transportowiec, zamiast eskortować, a bombowce „przenikają przez partol”. I niech to ostatnie będzie najlepszym podsumowaniem poziomu korekty.

Uzupełnieniem tekstu są mapy – ogólny teatr działań wojennych, działania lądowe na Jawie oraz bitwa na Morzu Jawajskim. Przypuszczam, że z pomocą lupy da się je przeczytać bez większych problemów. Lepiej za to niż w Guadalcanalu wykorzystano przestrzeń na dwóch wkładkach ilustracyjnych, choć dwa grupowe zdjęcia żołnierzy japońskich (pod Bandjarmasinem i pod Kraganem) są tak rozmyte, jakby fotografowano je przez matową szybę.

Ogółem rzecz biorąc – opracowanie przyzwoite merytoryczne, ale bolesne językowo. Mimo wszystko przymierzę się jeszcze do „Oceanu Indyjskiego”, bo to jeszcze większa nisza.


piątek, 5 czerwca 2020

Pół wieku Czarnego Sabatu, czyli nadrabianie zaległości


W lutym, kiedy jeszcze nikomu się nie śniło, że przez konowirusa wszystko się u nas pozajączkuje, wykorzystałem środki, żeby nadrobić nieco klasyki. W pierwszej kolejności chodziło o Black Sabbath. Akurat tak się złożyło, że w tym samym okresie, a konkretnie 13 lutego, przypadło okrągłe pięćdziesięciolecie debiutu grupy z Birmingham. Nawiasem mówiąc, w 1970 roku był to piątek trzynastego.

  

Black Sabbath, 1970

 W czasach szkolnych uwielbiałem Black Sabbath, pomimo całej odrazy do osoby Ozzy’ego Osbourne’a. Właściwie do dziś zespół ten mieści się w mojej pierwszej dwudziestce. Debiut miałem dawniej na kasecie, tera przyszła pora na wersję płytową.

Często się mówi, że na tej płycie Sabatowcy wynaleźli heavy metal. Jest to prawda, choć częściowa, bo takich wynalazców było więcej – trzeba przecież wspomnieć i o Led Zeppelin, i Deep Purple, a niektórzy wskazują jeszcze Jimiego Hendrixa. Nie da się jednak ukryć, że Sabbath jako pierwszy osiągnął naprawdę ciężkie brzmienie i połączył je z treściami rodem z horroru.

Taki efekt zawdzięczała grupa, jak to często bywa, zetknięciu osobowości. Ozzy ze swym głosem robota-alkoholika był tylko jedną czwartą całości. Tony Iommi, jako gitarzysta leworęczny, palcami prawej dłoni przyciskał struny na gryfie – a tak się składa, że opuszki dwóch z nich utracił wskutek nieszczęśliwego wypadku z gilotyną do cięcia blachy, kiedy jeszcze nie utrzymywał się z muzyki. Po początkowej rozpaczy zrobił sobie własnym sumptem plastykowe protezy, a żeby łatwiej mu było chwytać struny, poluzował je, czyli przestroił gitarę w dół, zyskując dzięki temu cięższe brzmienie. Zawsze byłem miłośnikiem solówek Iommiego – pozbawionych zbędnego efekciarstwa, prostych, ale konkretnych. Do tego dochodził utalentowany basista Geezer Butler – którego okultystyczne zainteresowania przełożyły się na wizerunek zespołu – oraz brodaty (nie zawsze) i potężnie bębniący (zazwyczaj) Bill Ward.

Osobiście za pierwszy album heavymetalowy z prawdziwego zdarzenia uważam dopiero Paranoid. Na debiutanckiej płycie Black Sabbath jawi się raczej jako cięższa i mroczniejsza wersja Cream. Nawet Ozzy brzmi tu bardziej jak wokalista bluesrockowy niż znany z późniejszych płyt metalurg. Nie zmienia to faktu, że w popularną wówczas konwencję weszli zupełnie po swojemu. Przybrudzone, wpadające w ucho riffy, efektowne solówki, dudniący w tle bas, mroczna atmosfera – zespół miał już opracowane wszystkie najważniejsze cechy stylu. Do tego ta okładka – ziarniste zdjęcie kobiety w czerni na tle starego młyna…

Wrażenie robi już sam początek: z szumu deszczu i bicia dzwonów wyłania się potężny, powolny riff oparty na trzech dźwiękach, na tle którego Ozzy wyśpiewuje opowieść o przerażającym spotkaniu z mroczną istotą (było to ponoć udziałem Geezera, który od tej pory dał sobie spokój z okultyzmem). Pomimo padającego w utworze Black Sabbath rozpaczliwego okrzyku „Please, God, help me!”, do zespołu szybko przylgnęła łatka satanistów. Tym bardziej, że wewnątrz koperty znalazł się emblemat odwróconego krzyża, umieszczony przez wytwórnię bez wiedzy zespołu. Płyta zawiera jeszcze jeden „szatański” utwór: poprzedzony krótką solówką na basie N.I.B., którego podmiotem lirycznym jest sam diabeł. Według jednej z interpretacji diabeł ten się zakochał i siłą miłości pozwolił się nawrócić, ale łatwiej to postrzegać po prostu jako przykład kuszenia. W każdym razie raczej ostrzeżenie przed złym niż zachęta do zawierania z nim znajomości. W obu utworach pojawia się ulubiony patent Black Sabbath we wczesnym okresie: po kilku zwrotkach przyspieszenie przechodzące w długi, instrumentalny „ogon”, stanowiący pretekst dla popisów solowych.

Po dramatycznym rozpoczęciu w postaci Black Sabbath chwilę oddechu i kontrastu daje The Wizard, gdzie Ozzy gra na harmonijce. Można się zastanawiać, czy właśnie tu nie przejawiają się wpływy wczesnego Jethro Tull, przez który przewinął się efemerycznie Tony Iommi, kiedy jeszcze macierzysta grupa nazywała się Earth. Z kolei rzeczywiście senny Sleeping Village zaczyna się od dźwięków drumli na tle gitary akustycznej. Po jednej zwrotce wchodzi ciężki riff, a po kilku minutach utwór przechodzi płynnie w potężnego bluesa The Warning z repertuaru Aynsley Dunbar’s Retaliation. Ten ostatni ciągnie się ponad 10 minut, z czego większość zajmują popisy Iommiego – można by je trochę przyciąć.

            W latach 70. europejska edycja albumu różniła się od amerykańskiej. Na tej pierwszej znajdowała się wybrana do promocji singlowej piosenka Evil Woman, kower praktycznie dziś zapomnianej grupy Crow (spójny stylistycznie z resztą płyty). Na drugiej – Wicked World, autorskie dzieło Sabbathu. Od co najmniej ćwierćwiecza wydania kompaktowe zawierają oba utwory.


 

Master of Reality, 1971

 Po debiucie Black Sabbath nastąpiła jeszcze bardziej przełomowa płyta Paranoid, którą tu się na razie nie będę zajmował, bo już ją mam od dawna. Dość powiedzieć, że zespół osiągnął tam prawdziwie ciężkie i groźne brzmienie. Na trzecim albumie ugruntował swój styl, lekko go modyfikując.

Nie żeby wcześniej grupa zajmowała się wyłącznie podnoszeniem ciężarów czy grzaniem bez opamiętania – na pierwszej płycie był przecież bluesujący Wizard, na drugiej psychodeliczna Planet Caravan. Tutaj też zdarzają się chwile wytchnienia. Pierwszą z nich jest niespełna półminutowa gitarowa miniaturka Embryo o nieco folkowym posmaku, ta jednak służy przede wszystkim jako preludium do ciężko sunącego naprzód Children of the Grave, który wydaje się praszczurem stoner rocka, a kończy się dźwiękami jak z horroru. Po nim następuje drugi przerywnik – Orchid na gitarze akustycznej. Trzecim wreszcie przypadkiem płodozmianu jest Solitude, kojarzący mi się z balladami Wishbone Ash i wzbogacony brzmieniem fletu.

Przede wszystkim jednak Sabbath pozostał zespołem heavymetalowym z prawdziwego zdarzenia, choć w tamtych czasach używano raczej określenia „heavy rock”. Ciężkich riffów tu pod dostatkiem. Prosta, ale efektowna (o czym świadczy m.in. jej późniejsze wykorzystanie przez rapowców z Beastie Boys) jest zagrywka w otwierającym Sweet Leaf. Utwór ten, rozpoczynający się od zapętlonego ataku kaszlu Iommiego, stanowi zasadniczo pochwałę maruchainy, ale można go też (pewnie wbrew intencjom autorów) odczytywać jako przestrogę przed uzależnieniem. Oczywiście mamy tu znowu znak firmowy Sabbath – przyspieszenie będące pretekstem dla solówki gitarowej. Tym razem jednak muzycy są bardziej zdyscyplinowani i wracają do zasadniczego tematu. Zespół zadbał też o to, żeby zdementować pojawiające się regularnie oskarżenia o satanizm. Wyznanie wiary Iommiego – After Forever – jest bardziej dynamiczne i przestrzenne, a bas dudni, aż miło. W ogóle na całej płycie Geezer Butler wypada bardzo okazale, również w rzadko wymienianym wśród ważnych utworów grupy Lord of This World, w którym molowe harmonie jako podkład dla solówki tworzą mój ulubiony efekt „ciężkiej melancholii”. Zaś wieńczący dzieło, posępny Into The Void należałoby uznać za kwintesencję wczesnego Black Sabbath, kiej łączy potężne, „wężowate” riffy z przyspieszeniami. Po tej płycie nie można już mieć wątpliwości, kto pierwszy wytopił prawdziwy metal.

  

Vol. 4, 1972

Nadeszła pora zmian. W celu nagrania czwartego albumu zespół pojechał do Kalifornii, zaangażował zupełnie innego producenta, a w dodatku miał znacznie więcej czasu na pracę studyjną (półtora miesiąca, podczas gdy poprzedni powstał w 10 dni). W rezultacie na Vol. 4  muzyka Black Sabbath stała się bardziej przestrzenna i wielowymiarowa, i to pomimo faktu, że członkowie grupy w międzyczasie ostro tankowali. Na rozkładzie była przede wszystkim kokaina, co upamiętnił utwór Snowblind (początkowo tak miał brzmieć i tytuł całego albumu, ale wytwórnia się nie zgodziła).

Standardowych ciężkich riffowców oczywiście nie zabrakło: Supernaut, Cornucopia czy kończący cały zestaw Under the Sun z bardzo dobrymi, rozbudowanymi solówkami Iommiego. Także wybrana na singiel Tomorrow’s Dream jest typowym blacksabbathowym dudnikiem. Ale cała płyta rozpoczyna się nie od przytłaczającego riffu (ten wchodzi chwilę później), tylko od melodyjnej, rzewnej zagrywki gitarowej w typie Wishbone Ash. Otwieracz Wheels of Confusion w ogóle brzmi jak synteza starego, standardowego Black Sabbath z nowymi elementami. Riff ma przy tym w sobie pewną zwiewność, a dalej następują różne zmiany tempa i motywów, jakby zespół zamierzał uprogresywnić brzmienie. W całym utworze można upatrywać swego rodzaju szkicu późniejszego Sabbath Bloody Sabbath, ale ma on też w sobie melancholię, jakiej trudno szukać na wcześniejszych albumach kwartetu z Birmingham.

Skoro mowa o melancholii – Czarny Sabat nigdy wcześniej nie nagrał czegoś tak nastrojowego jak Changes, łagodna ballada o aranżacji ograniczonej do fortepianu i melotronu, z Ozzym wyśpiewującym nieco grafomański tekst o rozstaniu (31 lat później nagrał nową wersję ze swą córką Kelly). Łagodniejsze oblicze zespołu reprezentuje też dłuższy utwór instrumentalny Laguna Sunrise. Z drugiego końca FX to półtorej minuty dziwnych dźwięków, które wygenerował Tony Iommi, gdy miotał się z gitarą po pomieszczeniu, nie mając na sobie nic oprócz krzyża na szyi, który uderzał w struny.

Wzbogacenie aranżacji zauważa się nawet w ostrzejszych utworach: oprócz wspomnianych wcześniej klawiszy zespół chętniej sięga po gitary akustyczne. W Snowblind riffy podbite są brzmieniem smyczków (chyba z syntezatora), a w skądinąd prostolinijnym Supernaut wyskakuje perkusyjna wstawka o charakterze nieco latynoskim. Jest jeszcze St. Vitus Dance, którego ciężar nieco zmiękcza, jak mi się wydaje, tamburyn. Generalnie rzecz biorąc, na Vol. 4 Sabbath dokonał wyraźnego poszerzenia stylu, a jednocześnie zachował charakterystyczną tożsamość. Kierunek ten miał osiągnąć apogeum na albumie Sabbath Bloody Sabbath.

Jak to zwykle w przypadku reedycji z wytwórni Castle Communications/Sanctuary, płyta zaopatrzona jest w bogato ilustrowaną książeczkę zawierającą artykuł przedstawiający dany album z perspektywy historycznej. Materiał ikonograficzny to okładki zarówno samego longplaya, jak i singla Tomorrows Dream/Laguna Sunrise w wersjach z różnych krajów, m.in. pierwsze radzieckie wydanie z 1990, sygnowane „Блэк Сэбэtт”. Szkoda, że teksty utworów się nie zmieściły.

 Pozór: Ozzy nie najlepiej zaczął

 

Born Again, 1983

Robimy duży skok do przodu. Po ośmiu płytach Ozzy ostatecznie trzasnął drzwiami, a Tony Iommi i koledzy zatrudnili Ronniego Jamesa Dio, z którym nagrali dwa świetne albumy. Wkrótce jednak Dio okazał się dla nich równie trudnym współpracownikiem, jak wcześniej dla Ritchiego Blackmore’a: odszedł na tle nieporozumień nad miksem koncertówki Live Evil, zabierając też doskonałego perkusistę Vinniego Appice. W efekcie wokalistą Black Sabbath został Ian Gillan, – chwilowo bezrobotny, bo niedawno rozwiązał własny zespół w nadziei na reaktywację Deep Purple, do której (jeszcze) nie doszło. Na stołek perkusisty wrócił Bill Ward, ale ponieważ w poprzedniej dekadzie dawał w żyłę nie mniej od Ozzy’ego, to stan zdrowia nie pozwolił mu jechać w trasę – zastąpił go Bev Bevan z ELO. Taka konfiguracja personalna stała się przyczyną kpinnych określeń typu „Deep Sabbath”, „Black Purple” albo „Electric Sabbath Orchestra”.

Okładka z diabelskim noworodkiem robi wrażenie, choć nie na wszystkich takie samo. Jak stwierdza artykuł Hugh Gilmoura w książeczce, Ian Gillan na jej widok się „zerzygał” (a potem, kiedy posłuchał gotowej płyty – drugi raz). Autor okładki, Steve „Krusher” Joule, pracował równocześnie dla Ozzy’ego, którego menażką była oczywiście Sharon Arden, i dla Sabbathów, których reprezentowali jej ojciec i brat. Uznawszy, że stoi w obliczu konfliktu interesów, zaproponował tym drugim projekt z noworodkiem, licząc, że na pewno odrzucą. Jednak Iommiemu, jak na złość, grafika się spodobała.

Już w czasach Dio zespół zbliżył się do heavymetalowego standardu, gubiąc gdzieś ten charakterystyczny „rustykalny” pierwiastek z pierwszych płyt, choć zachował mroczne, „czarne” brzmienie, które odróżniało go od konkurencji. Born Again stanowi kontynuację tego kierunku. Najbardziej charakterystyczny element tej płyty może zostać łatwo uznany za jej największą wadę. Nie ma siły: nieważne, jak ciężkie i nisko strojone są gitary, głos Iana Gillana koniecznie musi się kojarzyć z Deep Purple. Jego wyluzowana maniera i „górki” niemal na pograniczu falsetu wyraźnie kontrastują z „prorokiem” Dio, nie mówiąc już o Ozzym. Rozpędzony Trashed, otwierający całą płytę, brzmi jak coś z solowego repertuaru Gillana, w dodatku brakuje mu wyraźnej konkluzji. Podobne skojarzenia budzi jeden z utworów najbardziej tu przebojowych – Digital Bitch. Tak więc i pod względem kompozytorskim album robi wrażenie pewnej hybrydy (czy poprzedni wokaliści Sabbath śpiewaliby coś o „richest bitch in town”?).

Najciekawiej wypada Disturbing the Priest – wykrzykiwane i skandowane zwrotki, która dziennikarzowi „Tylko Rocka” skojarzyły się z nieznanym jeszcze w 1983 roku Faith No More, kontrastują z melodyjnym refrenem jakby ze szkoły Deep Purple (słychać jego echa w późniejszym Not Responsible tej grupy). Zero the Hero odznacza się duszną atmosferą jakby z samych trzewi piekieł, tworzoną przez mechanicznie dudniący riff (Hugh Gilmour zarzuca Guns N’Roses, że skopiowali go w Paradise City) i dziwne jazgoty gitar.

Nie idzie zapomnieć o tytułowym Born Again, bo jest spokojniejszy, w nastroju posępnej zadumy, której nie burzą nawet narastające stopniowo mocniejsze riffy i wywrzaski Gillana. Dziwnym trafem atmosfera tego utworu kojarzy mi się z… 3 potockami De Press. Nieźle też wypada finałowy Keep It Warm, w kierym Tony Iommi dobitnie przypomina, że jest mistrzem solówek prostych i temat.

Na całej płycie zwraca uwagę dość wyraźna obecność syntezatorów, na których gra oczywiście śp. Geoff Nicholls. Lista utworów zawiera 9 pozycji, lecz dwie z nich to jedynie krótkie interludia. Ciekawsze z tych dwóch jest Stonehenge, syntezatorowy minipejzaż z rytmem nadawanym przez bicie serca, podczas gdy The Dark to znowu coś w rodzaju ścieżki dźwiękowej z horroru.

Born Again nie jest to płyta tak godna zapamiętania jak wcześniejsze, brakuje tu utworów, które mogłyby się równać z klasyką Black Sabbath; ciekawie jednak posłuchać, jak sobie radzili z wokalistą budzącym zupełnie inne skojarzenia (Bartek Koziczyński z „Tylko Rocka” opisał wręcz tę współpracę jako „kwiatek do kożucha”). Z drugiej strony, zespół jest tu bardziej odległy od sztampy niż na późniejszej Seventh Star.