wtorek, 14 listopada 2023

Trzech Johnów, jeden Kenny i totalny luzaka, czyli płyty wrześniowe

 


 

We wrześniu miałem plon płytowy bardzo solidny. Pięć albumów pochodziło z giełdy płyt używanych, trzy pozostałe – z targowiska.

 

Metallica, Load, 1996

Album ten (miałem go kiedyś na kasecie) wzbudził w momencie wydania spore kontrowersje. Nie tylko dlatego, że muzycy Metalliki drastycznie zmienili image: ścięli włosy, nałożyli lekki makijaż, wykonali poranne czynności i zeszli na śniadanie pomalowali paznokcie, Kirk Hammett zdobył się nawet na kolec w dolnej wardze, a Lars Ulrich pozował w kożuchu. Przede wszystkim zmieniło się brzmienie. Load był jeszcze dalszy od thrash metalu niż Czarny album.

Zachował się oczywiście charakterystyczny „koboldzi” wokal Jamesa Hetfielda, cała płyta ma też ciężką, mroczną atmosferę. Choć jednak otwiera ją całkiem brutalne Ain’t My Bitch, to potem robi się już stosunkowo lżej. Wydaje się, że zamiast trzymać się ścieżki stricte metalowej, Metallica wyciągnęła wnioski z najnowszych tendencji spod znaku grunge. Oczywiście nie skreśliła całkiem hardrockowej tradycji, o czym świadczy riff 2x4, wywiedziony z blacksabbathowego Sabbra Cadabra. Ciekawy rytmicznie jest też – już pod koniec płyty – złowrogo skoczny motyw przewodni Ronnie, szkoda jednak, że całościowo utwór nie tak interesujący.

Charakter nadają płycie utwory przytłaczające i mroczne, ale przy tym refleksyjne. Do moich ulubionych należy The House Jack Built – skontrastowany dynamicznie, w tle jękliwe zaśpiewy a la Alice in Chains, solówka z wykorzystaniem talk-boxu. Większą popularnością cieszył się singlowy Until It Sleeps. Ostrzej robi się we wściekłym King Nothing, którego tytuł autor jednego z obecnych na rynku zbiorów tekstów i przekładów przetłumaczył jako… Król ciul. Gdzieniegdzie w grę wchodzą elementa bluesowe, jako to w Bleeding Me, Poor Twisted Me, a także w finałowym The Outlaw Torn, gdzie już przesunęli do oporu wajchę od patosu (prawie 10 minut!). Za to kolejny z singli, Hero of the Day, wydaje się zwykłą rockową piosenką z melodyjnym riffem i solówką, tylko trochę dociążoną. A już Mama Said to najmiększy utwór, jaki dotąd nagrali: akustyczna ballada w stylu country.

Load zawiera 79 minut muzyki, dokładnie tyle, ile włazi na kompakt – Kirk Hammett mówił w wywiadzie, że gdyby dodali chociaż jedną sekundę, płyta zaczęłaby przeskakiwać. Nie można powiedzieć na sto procent, czy wyszło to na dobre zespołowi i słuchaczom. Jak wspomniałem przy okazji Reload, efekt byłby znacznie lepszy, gdyby z tej płyty wywalić parę najsłabszych utworów, a w zamian dodać najlepsze z tamtej. Osobiście skosiłbym Cure i Thorn Within, ale zostawiłbym Wasting My Hate – nie widziałem jeszcze recenzji, w której ktoś by chwalił tę piosenkę, ale mie się podoba.

Zdjęcia do książeczki zrobił znany fotografik rockowy Anton Corbijn (ponadto m.in. reżyser wielu wideoklipów oraz filmu fabularnego o Ianie Curtisie), a projekt okładki jest dziełem kontrowersyjnego Andresa Serrano. Nie on natomiast nakręcił teledysk do Until It Sleeps, ale takie przejaskrawione nawiązanie do barokowej sztuki sakralnej i Hieronima Boscha wygląda całkiem w jego stylu. 

 

John Cougar, American Fool, 1982

John Mellencamp należy do grona amerykańskich artystów z kręgu „heartland rocka” i bywa uważany za epigona Bruce’a Springsteena. Karierę zaczynał jednak pod pseudonimem John Cougar. American Fool, jego piąta płyta, była ostatnią, zanim zaczął używać własnego nazwiska (początkowo jako „John Cougar Mellencamp”), a pierwszą, która weszła na pierwsze miejsce listy przebojów.

Mamy tu do czynienia ze „zwyczajnym”, „robociarskim” rockiem osadzonym w amerykańskiej tradycji. Głośne riffy, prosty rytm (Ken Aronoff na bębnach), niekiedy podkreślony klaskaniem (Close Enough)… W sam raz dla farmerów, kierowców ciężarówek czy robotników w fabryce rur. Płytę zaczyna od razu jeden z najlepszych utworów – witalny Hurts So Good. W podobnej konwencji utrzymane są China Girl (nic wspólnego z utworem Popa/Bowiego – to kower piosenki wydanej dwa lata wcześniej przez Levona Helma), Can You Take It z harmonijką czy mój ulubiony Thundering Hearts (z kobiecym głosem w tle). Często motoryka nie wyklucza rzewnej melodii, a w Danger List nastrojowość wzmaga przelewający się akordeon.

Ballady są dwie i noszą wyraźne piętno Springsteena. Jack & Diane – z klaskaniem – należała do największych przebojów Mellencampa, a w finałowej Weakest Moments pojawia się solo na syntezatorze. 

 

Runrig, The Cutter and the Clan, 1987

Przyszła w końcu kolej na płytę, od której zaczęło się moje zainteresowanie Runrig. Wszystko przez niezwykle melodyjny, motoryczny, a zarazem nostalgiczny The Cutter. Pojawia się on na albumie już jako drugi, a poprzedza go kolejny z najlepszych tu utworów – zaśpiewany po gaelicku Alba (choć bardziej czadowo brzmiał w wersji z albumu koncertowego, o którym już tu kiedyś pisałem).

Do grupy dołączył klawiszowiec Peter Wishart, przedtem w Big Country, a obecnie w Izbie Gmin z ramienia Szkockiej Partii Narodowej. Album nie zmienia jakoś drastycznie wizerunku Runrig. W dalszym ciągu mamy tu łączenie szkockiego folku z mainstreamowym rockiem lat 80., z syntezatorami itp. Grupa jest poniekąd „szkockim U2” z domieszką „szkockiego Clannadu”. Znalazła się tradycyjnie podniosła pieśń z udziałem chóru – Hearts of Olden Glory. Drugim podobnym utworem jest An Ubhal an Áirde, który jednak mniej mi odpowiada, chociaż to podobno jedyna piosenka po szkocku, która weszła do brytyjskiej pierwszej czterdziestki. Inny rodzaj podniosłości reprezentuje Pride of the Summer w marszowym rytmie i z dudami. Są też spokojniejsze ballady (Worker for the Wind, The Only Rose) czy utrzymane w średnim tempie, ale też pełne celtyckiej tęsknicy Rocket to the Moon czy Protect and Survive.


 

John Diva and the Rockets of Love, Mama Said Rock Is Dead, 2019

Dla odmiany – współczesny niemiecki zespół grający hair metal w stylu lat 80. i kapel w stylu Poison, Mötley Crüe i podobnych. Oprócz Johna Divy tworzą go muzycy o równie barwnych pseudonimach: Snake Rocket (gitara, kompozytor większości utworów), J.J. Love (też gitara), Lee Stingray Jr. (perkusja), tylko basista się nazywa jakoś normalnie – Remmie Martin.

             Grupa jest kiczowata, ma świadomość i bawi się tym (co można zobaczyć w teledyskach). Przy okazji całkiem udatnie naśladuje stylistykę sprzed trzydziestu paru lat, ewokując to Def Leppard (Dance Dirty; Get It On), to znów Whitesnake (Wild Life). Nie zabrakło power-ballady Just A Night Away. Trudno w tej sytuacji uniknąć porównań z innymi rekonstruktorami takiej stylistyki – Steel Panther. Pod względem tekstów John Diva jest zdecydowanie bardziej przyjazny słuchaczowi. Tematy erotyczne pojawiają się (Lolita; Long Legs in Leggings), ale więcej inteligentnie, bez tak pornograficznej dosłowności jak u amerykańskich kolegów.

Niestety, druga różnica w stosunku do Stalowej Pantery wypada na niekorzyść Niemców – atrakcyjnych melodii trochę tu maławo. Piosenki z Mama Said… na płytach pop-metalowców z lat osiemdziesiątych byłyby solidnym drugim garniturem, nie zaraz wypełniaczami, ale i nie singlowymi przebojami. Na plus wyróżnia się Rock’n’Roll Heaven, ale też najbardziej odbiega muzycznie od reszty – w średnim, rozbujanym tempie, z akompaniamentem akustycznym w zwrotce, ciężkimi gitarami dołączającymi w refrenie i tekstem wymieniającym różne legendy rocka – miała to być zapewne próba wyciosania stadionowego hymnu i tym razem się udała. 


 

John Fogerty, Premonition, 1998

Ten koncertowy album Johna Fogerty’ego od dawna miałem na uwadze, ale dopiero ostatnio udało mi się go pozyskać. Jeden z najważniejszych amerykańskich songwriterów lat 60. i były lider Creedence Clearwater Revival zaprezentował na żywo w The Burbank Studio końską dawkę osadzonego w amerykańskiej tradycji „bagiennego rocka” w osiemnastu odsłonach. Nie zabrakło Bad Moon Rising, Fortunate Son czy oczywiście Proud Mary. W repertuarze znalazły się dwie ponadczasowe przeróbki z pierwszej płyty CCR – dramatyczny I Put a Spell on You i Suzie Q. Oczywiście, każdemu fanowi czegoś będzie brakować – ja bym chętnie usłyszał w tym otoczeniu jeszcze Have You Ever Seen the Rain? i Lookin’ Out My Back Door. Rekompensują to jednak solowe przeboje Fogerty’ego – dynamiczny Rockin’ All Over the World oraz Almost Saturday Night, kojarzący mi się z Fleetwood Mac, nie tylko dzięki żeńskim głosom w tle. Artysta zaprezentował także parę piosenek z płyty wydanej ledwie w poprzednim roku oraz całkiem premierową Premonition.

Wszystko zagrane kompetentnie i bez robienia bokami. Fogerty często gra solówki w swoim charakterystycznym stylu, a przy tym wyjawia publiczności, że używa tego samego wzmacniacza co w czasach Kredensiaków. Chwile uspokojenia przynoszą utwory bardziej akustyczne typu Joy of My Life.

Koncert został wydany nie tylko na kompakcie, ale i na DVD, bogatszy o cztery utwory. W towarzyszącym Fogerty’emu zespole na perkusji znowu zagrał Kenny Aronoff i obserwacja go w czasie gry stanowi niezłą rozrywkę. Wokale pomocnicze zapewniają Julia, Oren i Maxine Waters, co czyni z Premonition kolejną w tym roku płytę z rodzeństwem. 


 

Fliper, Wypas, 2002

Kupiłem tę płytę za piątaka tylko po to, żeby się przekonać, czy rzeczywiście jest taka zła, jak ją ocenili w „Tylko Rocku”. Ostatecznie trafiła do kategorii guilty pleasure.

Kielecki ten zespół tworzyło trzech panów, z czego dwaj z włosami postawionymi na jeża, a trzeciemu widocznie zimno w głowę, bo na wszystkich zdjęciach ma wełnianą czapkę niczym Jesse Pinkman i jego kumple… a może coś tu ma do rzeczy jego pseudonim – „Łysy”? Tenże osobnik, właściwie Łukasz Sobieraj, jest twórcą większości repertuaru tudzież wokalistą, chrypką natomiast przypomina, za przeproszeniem, Michała Wiśniewskiego. Książeczka zawiera zresztą podziękowania dla Macieja Durczaka, mynażera Ich Trojga.

A muzyka? Najgeneralniej mamy tu pop rocka o punkowym rodowodzie, jednak ugrzecznionego i wygładzonego. W prawie każdym utworze trio wspomaga sekcja dęta, co daje efekt podobny do Less Than Jake. Przynajmniej tak się z początku wydaje, bo potem przychodzi na myśl raczej wykorzystanie dęciaków przez zespół Piersi. Z grup z trąbami była u nas wtedy na topie Golec uOrkiestra i może właśnie dlatego otwieracz Szukałem cię wszędzie kojarzy mi się nieodparcie z Kocham ciebie dziywcyno, rozpoczynającym pierwszą płytę Golców – tyle że bez elementów ludowych, poza tym bliźniacy z Milówki jakoś z większym polotem dmuchali w te trąby. Wesołkowatość produkcji budzi z kolei skojarzenia z Big Cycem, ale humor za mało kąśliwy, bez tematów społecznych. W Młodzi, sexy, cool pojawia się melodia jakby bigbitowa, w Dziewczynie gangstera sięgają po słodziastość rodem z lat 50., Chłopak z gimnazjum wyróżnia się groteskowym, patetyzowanym śpiewem.

Na łamach „Tylko Rocka” Grzegorz K. Kluska (później Witkowski) podsumował tę twórczość: „…coś dla dziewcząt z podstawówki lub pierwszej i drugiej klasy gimnazjum (trzecia już na taki kit się nie nabierze)”. Trochę przesadził, bo niektóre teksty są ewidentnie „chłopackie”. Tak czy inaczej wybitna poezja to nie jest. Przykłady: „Jesteś totalny luzaka (!) / Widać karma twoja taka”, albo też „Angelika, Angelika, / Dlaczego wyrzuciłaś moją miłość do śmietnika?” – no po prostu rewela. Płyta zdołała za to poszerzyć moją wiedzę w dziedzinie gwar młodzieżowych – najwyraźniej w Kielczech w roku 2002 ocenę niedostateczną nazywano „glonem”.

Przaśny charakter propozycji Flipera sprawia, że skłonny jestem określić ją mianem nowej generacji punko-polo. Różnica, poza dęciakami, w lepszej produkcji (Studio Winicjusza Chrósta to nie byle co). Najgorsze, że to dziadostwo jest całkiem melodyjne i po kilku przesłuchaniach refreny albo riffy dęte mogą się same odpalać w głowie.

 

 

 

Babymetal, Metal Galaxy, 2019

Japończycy lubią kombinacje muzyczne nie gorzej od Finów. W przypadku formacji Babymetal (gra słów z wyrażeniem „heavy metal” jest bardziej oczywista w wymowie japońskiej) kombinacja polega na łączeniu metalu z tzw. J-popem, a ciężkich gitarowych riffów z popową elektroniką i cukierkowymi głosami wokalistek. Inicjatywa, wbrew narzekaniom ortodoksów, spotkała się z ciepłym przyjęciem weteranów takich jak Rob Halford.

Grupę tworzyły początkowo trzy artystki wywodzące się z tzw. sceny idoli, na etapie Metal Galaxy zostały dwie: Su-Metal i Moametal (kolejna do tria dołączyła dopiero w tym roku). Niestety, książeczka mojego wydania (dla „reszty świata” poza Japonią) nie precyzuje, kto odpowiada za aranżacje i warstwę instrumentalną, poza tym, że produkcją zajął się ktoś o pseudonimie Kobametal, najwyraźniej mentor dziewcząt.

W pierwszej chwili trochę trudno się przyzwyczaić do takiej mieszanki stylistycznej, ale z czasem okazuje się, że całkiem to melodyjne. Do moich ulubionych fragmentów należą Kagerou, PA PA YA!! z rapową wstawką w wykonaniu Tajlandczyka F.Hero oraz DA DA DANCE, w którym gościnnie gra Tak Matsumoto, gitarzysta popularnej japońskiej grupy The B’z (jej wokalista Koshi Inaba nagrał ogniś duet ze Slashem). Mamy też wycieczkę w uogólnione rejony indyjskie w Shanti Shanti Shanti oraz do Europy Północnej w Oh! MAJINAI z udziałem… Joakima Brodéna z Sabatonu. Efekt nie kojarzy się z patetycznym power metalem tej grupy, lecz prędzej z Korpiklaani – fińska polka w wersji heavymetalowej (i po japońsku).

Na drugim biegunie mieszczą się utwory bardziej ekstremalne. IN THE NAME OF został zmyłkowo poprzedzony podniosłym wstępem z niby-gregoriańskim chórem, ale potem staje się wręcz deathmetalowy, a brak adnotacji o występie gościnnym sugeruje, że te czarcie ryki wydają z siebie same filigranowe Japonki. W Distortion śpiewają już normalnie, ale groźnym deathowym wokalem wspomaga ich Alissa White-Gluz z zespołu Arch Enemy (kolejnego projektu Mikaela Amotta).

Mniej przypadło mi do gustu Night Night Burn! jak z latynoskiej potańcówy. Sam finał albumu z kolei się dłuży – trzy z kolei utwory sprawiające wrażenie zakończenia to już za duża dawka słodyczy, nawet jak na japońskie standardy. 


 

Jimi Hendrix, First Rays of the New Rising Sun, 1997

Pierwszym moim kontaktem z twórczością Hendrixa – jeszcze w wersji kasetowej – był ten album, zawierający materiał, którego nie zdążył wydać za życia. Nie są to utwory całkowicie nieznane – jeszcze w latach 70., z różnymi dogrywkami ukazały się na płytach The Cry of Love, War Heroes i Rainbow Bridge. Jednakże First Rays… to dokonana przez rodzinę Jimiego próba nadania temu materiałowi kształtu jak najbliższego pierwotnej intencji.

Jak wiadomo, Hendrix miał dwa podstawowe zespoły: The Jimi Hendrix Experience, złożony z dwóch białych Brytyjczyków (Noel Redding i Mitch Mitchell), oraz Band of Gypsys, z dwóch czarnych Amerykanów (Billy Cox i Buddy Miles). Na First Rays of the New Rising Sun słyszymy głównie skład mieszany: Cox na basie i Mitchell na perkusji. Reddinga ani śladu, Buddy Miles pojawia się okazjonalnie (Ezy Ryder). Do tego dochodzi w szeregu utworów perkusjonista Juma Sultan i grupa wokalna Ghetto Fighters, czyli Arthur i Albert Allen, a także paru wykonawców dodatkowych.

Widać, że na kolejnej płycie Hendrix zamierzał płynąć dalej w stronę soulu i funku, nie zrywając jednak całkowicie więzów z rockiem psychodelicznym, a i z hard rockiem, którego był przecie jednym z wynalazców. Przede wszystkim jednak był bluesmanem, mamy tu więc bluesa w wersji rockowej (Izabella, Room Full of Mirrors czy najcięższy In from the Storm). Wersję tradycyjną, nieco Dylanowską, a wręcz knajpianą (z odpowiednimi odgłosami w tle) reprezentuje My Friend, nagrany ad hoc z grupą starych przyjaciół (w tym harmonijkarzem) z czasów, gdy Hendrix grywał po klubach w New Yorku. Na singiel – niewydany z powodu śmierci artysty – planowano Dolly Dagger ze znacznym udziałem krowiego dzwonka. Finał albumu stanowi zaś kameralny Belly Button Window, wykonany przez Jimiego solo z gitarą.

Do utworów łączących hardrockową motorykę z funkowym groovem należą Freedom, Earth Blues, Astro Man, a zwłaszcza dynamiczny Ezy Ryder. Blisko czystszego hard rocka lokuje się riffowy instrumental Beginnings, wyprowadzony z improwizacji na Woodstocku. Znalazły się też typowe dla artysty nastrojowe ballady: Angel i mniej znana Drifting, ukończona już po jego śmierci, z dogrywkami wibrafonisty Buzzy’ego Linharta. Mocnym punktem albumu jest utwór prawie tytułowy – Hey Baby (New Rising Sun), oparty na „apokaliptycznej” progresji akordowej, tej samej co w Hey Joe. Co prawda Hendrix nie zdążył nagrać do niego porządnie wokalu i wykorzystano wersję z nagrania roboczego, łącznie z pytaniem, czy mikrofon włączony.

Wkładka wersji kasetowej zawierała szczegółowe składy i dane dla poszczególnych utworów. Płytowa jest jeszcze bogatsza – o notki podające kontekst ich powstania.



wtorek, 7 listopada 2023

Beks, Bułgarzy i basileusowie (z frontu czytelniczego, 7/2023)

  

Musiałem się ostatnio zająć tematyką bizantyjską, ale najpierw powróciłem do tematu rodu Beksińskich.

 

25. Piotr Dmochowski, Zmagania o Beksińskiego, w przekładzie autora, Warszawa 2016

Relacja Zdzisława Beksińskiego z paryskim marszandem Piotrem Dmochowskim była na tyle złożona, że można ją określić jako love-hate relationship. Jedna znajoma mówi, że ich korespondencja nadawałaby się dla studentów psychologii jako studium toksycznej relacji. Wiesław Banach z Sanoka, przyjaciel malarza, twierdził, że obaj nadawali na tak odmiennych falach, że nieustannie jeden drugiego obrażał nie do końca intencjonalnie.

Perspektywę Beksińskiego znałem już z opublikowanych fragmentów jego dzienników. Teraz przyszła pora na Dmochowskiego. Zapiski tworzył dla siebie i zamierzał je opublikować dopiero po śmierci, ale gdy w roku 1994 malarz zerwał obowiązującą od kilkunastu lat umowę (zresztą przytoczoną przez Dmochowskiego w całości), Dmochowski tak się wnerwił, że postanowił od razu wydać je drukiem. Beksińscy, a zwłaszcza pani Zofia, nie byli z tego specjalnie zadowoleni (co pokazano w filmie Ostatnia rodzina). Wspomniane fragmenty dzienników Beksińskiego pochodziły wprawdzie już z okresu, kiedy najostrzejszy konflikt należał do przeszłości, ale i tak, przeczytawszy, co artysta o nim sądził, Dmochowski postanowił w odpowiedzi opublikować Zmagania raz jeszcze.

Książka zawiera osobiste notatki Dmochowskiego, poświęcone w bliższym lub dalszym sensie Beksińskiemu. Zaczyna się od ciężkich prac nad organizacją paryskiej wystawy w roku 1986, która okazała się klapą komercyjną. Przez szereg miesięcy Dmochowski opisuje, jak usiłował wylansować we Francji mistrza z Sanoka, a przez cały czas odbijał się od ścian, latał od Iwana do pogana, całował klamki, popadał w coraz większe długi i drżał o przyszłość. Sporo tu wyrzekań na gusta malarskie Francuzów, którzy mieli obsesję na punkcie sztuki awangardowej i Beksiński był dla nich zbyt zwyczajny, a równocześnie zbyt „chorobliwy”.

Trzeba się nastawić na to, że na tych ponad 640 stronach nie znajdzie się wyłącznie opowieść o słynnym malarzu. Autor prowadził zapiski, żeby wyrzucić z siebie bieżące problemy, sporo w jego pisaniu frustracji. Miał się czym zaś frustrować, szczególnie zimnym murem obojętności, na jaki natrafiał w swoich próbach zainteresowania Beksińskim środowiska francuskich sztukarzy. Można się nadziać na autoanalizę charakteru Dmochowskiego, rozmaite wspomnienia i rozkminy osobiste czy też rozważania o karze śmierci, o stosunkach w środowisku adwokackim, o polityce itp. Dużo też wyrzeka na „system demo-liberalny”, co bywa momentami męczące, podobnie jak jego wielokrotnie wyznawana mizantropia. Dodam, że Dmochowski nie jest człowiekiem muzykalnym i tylko taki ma kontakt z muzyką, że musiał sprowadzać dla Beksińskiego płyty wedle zamówienia, natomiast niejakie wrażenie zrobiła na nim „muzyka przemysłowa” zaprezentowana przez pewnego młodego człowieka, czyli zapewne po prostu industrial.

            A co z samym Zdzisławem Beksińskim? Z zapisków Dmochowskiego wyłania się dość negatywny jego obraz – człowieka przyziemnego, materialisty, zainteresowanego głównie kasą i traktującego współpracownika z zimną obojętnością i podejrzliwością. Rozmowa telefoniczna z Beksińskim streszczona została wręcz jako pojedynek, w którym Dmochowski usiłuje odczytać intencje artysty i swoimi wypowiedziami skłaniać go pośrednio do takiej, a nie innej reakcji. Największą pacynę informacji zawiera najdłuższy rozdział – „Portret Beksa 2”, gdzie, przy okazji pobytu w Warszawie, Dmochowski na ponad 40 stronach podjął syntezę postaci malarza, stawiając „hipotezę dwóch Beksów” – jednego na zewnątrz, przyziemnego i nieczułego, a drugiego w środku, pełnego dzikich emocji, którego ten pierwszy represjonuje i pozwala mu się wyrażać wyłącznie pędzlem.

            Fanów Tomasza zainteresuje, co o nim miał Dmochowski do powiedzenia. W sumie niewiele – Nosferatu pojawia się sporadycznie w tle, mowa o tym, że wciąż popadał z ojcem w konflikty, wspomniane są jego próby s. i pozbawione szacunku podejście do rodziców („odzywa się do nich jak esesman w obozie koncentracyjnym do świeżo przybyłych więźniów”). Autor bez przesady podaje przykład Tomka jako jeden z argumentów, dlaczego sam nie chce mieć dzieci.

            Książka zawiera dwa posłowia: jedno do wydania oryginalnego, drugie napisane już w 2016, po śmierci Beksińskiego i premierze Ostatniej rodziny. Można się dowiedzieć, że uwagi Dmochowskiego miały wpływ na scenariusz. Pojawia się też wątek częstochowski: Czesława Tarczyńskiego z Miejskiej Galerii Sztuki autor podaje jako wzorowy egzemplarz dyrektora galerii, tak odmienny od typów spotykanych we Francji. Stwierdza też, że po dziesięciu latach musiał zlikwidować wystawę Beksińskiego w MGS, dowiedziawszy się od prezydenta Matyjaszczyka, że budynek zostanie zburzony i na jego miejscu powstanie nowe centrum handlowo-kulturalne. Minęło osiem lat, MGS nadal stoi… i dobrze, bo to zabytek częstochowskiego modernizmu, choć trochę już zdezelowany.

            Korekta (a może skanowanie OCR?) nie uniknęła kilkunastu potknięć w rodzaju dzikiej spacji („dla tego”) czy literówek („gruba warstwa stów o wielu znaczeniach”), nie była też wystarczająco bezwzględna dla autorskich rozwiązań Dmochowskiego w zakresie interpunkcji, jak stawianie przecinka przed całym wyrażeniem „dlatego że”, bez względu na kontekst.

            Chociaż lektura jest momentami przyciężka, uderza w niej przede wszystkim pasja, za której sprawą Dmochowski zapragnął propagować malarstwo Zdzisława Beksińskiego bez względu na przeciwności, z groźbą bankructwa włącznie, a nie najmniejszą z tych przeciwności był trudny charakter samego Beksińskiego.

           

26. Łukasz Migniewicz, Kleidion 1014, Warszawa 2013 (z serii Historyczne bitwy)

Sprawy zawodowe skłoniły mnie do przeczytania paru książek o tematyce bizantyjskiej. Na pierwszy ogień poszedł habełek poświęcony bitwie, która przysporzyła cesarzowi Bazylemu II przydomku „Bułgarobójca”.


W gruncie rzeczy książka zawiera zarys polityki zagranicznej i historii militarnej Cesarstwa Wschodniorzymskiego w wiekach IX-X, od Bazylego I do jego bułgarobójczego imiennika i zarazem praprawnuka. Po upadku ikonoklazmu Bizancjum przeżywało renesans pod panowaniem tak uczonych władców jak Leon VI Mądry czy Konstanty VII Porfirogeneta. Szło mu to jednak z oporami, gdyż musiało walczyć na wielu frontach, od wschodu zagrożone przez ciągły napór Arabów, a od zachodu – przez zagarniających Italię Normanów i rozrabiających na Bałkanach Bułgarów. Ci ostatni czuli się w X wieku już na tyle pewnie, że książę Symeon wymógł na basileusie przyznanie tytułu carskiego. W cały miks wmieszała się jeszcze Ruś, a do tego dochodziła schizma religijna i bunty wewnętrzne. Krótko mówiąc, cesarz bizantyjski to nawet w latach największego rozkwitu była bardzo niewdzięczna posada. Bazyli II objął tron (z bratem, Konstantynem VIII, którego jednak nie pociągało rządzenie) w niezwykle trudnej sytuacji, zmuszony radzić sobie nie tylko z nieprzyjaciółmi ze wschodu i zachodu, ale z wewnętrzną rebelią Bardasa Fokasa. Klęska zadana Bazylemu przez Bułgarów w Bramie Trajana nie zapowiadała jeszcze, z czego stanie się on najbardziej znany.

Gdy zagrożenie ze strony Bardasa przeminęło, cesarz mógł się w końcu starannie zająć zagrożeniem zewnętrznym. Z jednej strony do załatwienia był car Samuel Komitopulos, zapuszczający się aż na Peloponez, z drugiej egipscy Fatymidzi i ich sojusznicy, zagrażający Antiochii – wobec czego zarówno Bazyli, jak i niektórzy z jego wyższych dowódców musieli ciągle w tę i nazad latać.

Zanim dojdzie do ostatecznej rozprawy z Bułgarczykami, autor przedstawia w osobnym rozdziale armię bizantyjską, szczególnie dużo uwagi poświęcając sztuce oblężniczej. Mam z tym dwa problemy: po pierwsze, odnoszę wrażenie, że zrobił to po łebkach, stwierdzając oczywistości i powtarzając po kilka razy te same informacje (naliczyłem co najmniej trzy wyjaśnienia, co znaczy „ogień grecki”). Po drugie: dlaczego nie ma choć szczątkowego omówienia wojskowości bułgarskiej?

Z początkiem XI wieku Bazyli, zabezpieczywszy front italski i bliskowschodni, skupił się na likwidacji największego zagrożenia i przez szereg lat sukcesywnie odbijał terytorium z rąk Samuela. Kulminacją była bitwa pod Klidion, czy, jak mówią Bułgarzy, pod Bełasicą. Opis jej zajmuje 4 (słownie: cztery) strony i nie jest zbyt szczegółowy. Następnie czytamy o tym, jako basileus uporał się ostatecznie z Bułgarią, a potem uporządkował sprawy na pozostałych frontach. Umierając, pozostawił cesarstwo w dobrej formie, ale jego następcy wszystko zmarnowali.

Generalnie wygląda toto, jakby ktoś napisał pracę o bizantyjskiej polityce zagranicznej w danym okresie, a potem uznał, że wyda to jako habełka i pod tym kątem lekko wyeksponował Kl(e)idion. Narracja jest względnie przystępna, ale dla czytelnika nieobeznanego z realiami może się okazać za gęsta. Szczególnym utrudnieniem są dziesiątki bizantyjskich tytułów i godności dworskich, pojawiające się w całym tekście, zwykle bez wyjaśnień, a ty się zastanawiaj, czy patrycjusz stał wyżej od magistra, a duks od katepana. Zresztą opinie speców o tej pracy są dość chłodne, więc nie wiem, czy nawet jako przekrojowa robi właściwą robotę.

Jeżeli chodzi o źródła, to autor przyznaje, że z racji bariery językowej nie ze wszystkim się zapoznał. Innymi słowy, bazuje tylko na tym, co przetłumaczono na języki powszechnie zrozumiałe (i nawet tego nie wyzyskał wyczerpująco). Przede wszystkim chodzi o kronikarzy bizantyjskich, takich jak Skylitzes, Psellos, Leon Diakon, a także Jahja z Antiochii (w przekładzie rosyjskim), którego autor nazywa dość ordynarnie „Yahą”. Z opracowań pojawia się m.in. Osprey o armii bizantyjskiej: autor Kleidionu przekręca nazwisko Angusa McBride’a na „McBridge” (trzy razy!), a w dodatku insynuuje, że tenże McBridge na coś „wskazuje” w kwestii udziału Waręgów w bitwie pod Abydos, podczas gdy autorem tomiku był Ian Heath, a McBride jeno wykonał plansze barwne. Jak to w Bellonie, mamy też oznaki nieuwagi korekty w rodzaju „na wskutek” czy niejednolitą pisownię nazw miejscowych.

Tekst uzupełniają trzy umiarkowanej dobroci mapki oraz jedna wkładka z ilustracjami. Co rzadkie w serii, autor zadał sobie trud, żeby podać źródła, a niektóre zdjęcia (np. monet bizantyjskich) sam wykonał.

Tak wygląda czytelnik po zobaczeniu okładek Łukasza Mieszkowskiego

 

27. Aleksander Krawczuk, Poczet cesarzy bizantyjskich. Wczesne Bizancjum,
Warszawa 1992

Tę książkę dostałem w nagrodę w IV klasie podstawówki, ale jakoś nie miałem okazji jej przeczytać – może dlatego miałem dotąd bardzo mgliste pojęcie o historii Bizancjum.     


      Jest to kontynuacja dwutomowego Pocztu cesarzy rzymskich prof. Krawczuka, mieszcząca 24 życiorysy (tyle samo co tom pierwszy). Zaczyna się w roku 395, kiedy to, po śmierci Teodozjusza Wielkiego, na tronie w Konstantynopolu zasiadł, zgodnie z jego wolą, starszy syn Arkadiusz, podczas gdy stary Rzym przypadł młodszemu, Honoriuszowi – oznaczało to początek Cesarstwa Wschodniorzymskiego jako odrębnego organizmu państwowego. Koniec tomu przypada w roku 711, z wygaśnięciem dynastii herakliańskiej po drugim okresie panowania Justyniana II. Dalsza część historii Bizancjum należy już do średniowiecza. Późniejsze wydania, rozszerzone, doprowadzone były jeszcze do XI w.

            Każdy z rozdziałów napisany jest w taki sposób, aby można go było czytać osobno, co wymusza pewne powtórzenia treści. Najdłuższy (ponad 70 stron) rozdział poświęcono, czemu trudno się dziwić, Justynianowi Wielkiemu, którego panowanie trwało prawie czterdzieści lat i zostało całkiem nieźle opisane w źródłach. Życiorysy niektórych jego następców należą za to do najkrótszych: Leoncjusz – dwa akapity, synowie Herakliusza – na spółkę ciut więcej. Jeżeli chodzi o Justyniana, to nawet uważając Historię tajemną Prokopiusza z Cezarei za skrajnie tendencyjną, Krawczuk powątpiewa, czy naprawdę był on tak wielki. Przede wszystkim chodzi o jego nietolerancję religijną (autor jest przeciwnikiem wszelkiego fanatyzmu, nadmiernie przy tym idealizując buddyzm) oraz ogólną megalomanię. Ogólnie rzecz biorąc, Krawczuk wyraża się negatywnie o całej masie cesarzy próżnych i okrutnych, ceni za to Anastazjusza, Maurycjusza i Herakliusza. Jako historyka Rzymu, interesują go w Bizancjum relikty ustroju rzymskiego. Odnotowuje więc takie punkty zwrotne jak mianowanie ostatniego w historii konsula (który zresztą od dawna był stanowiskiem czysto honorowym) czy porzucenie przez Herakliusza tytułu cezara i używanie od tej pory miana basileusa, a także podział imperium na temy zamiast dotychczasowych prowincji.

Pewien konstans stanowiły we Wschodniorzymie intrygi dworskie. Szerzyły się już za panowania Arkadiusza, a potem im dalej w las, tym więcej spisków. Na takim tle błyszczały silne postacie kobiece, od samej Eudoksji, małżonki Arkadiusza, przez Pulcherię i Eudokię, czyli jego córkę i synową, aż do sławnej cyrkówki Teodory. Na scenę wchodzili też ambitni generałowie i uzurpatorzy: Stylichon, Belizariusz (ten akurat wierny Justynianowi, ale nie zawsze z wzajemnością). Oprócz intryg, stałym fragmentem gry były wojny z barbarzyńcami: na wschodzie Persowie, po nich Arabowie, na zachodzie zaś różne królestwa germańskie, Awarowie, a wreszcie Słowianie. Czasami wojowniczy sąsiedzi brali udział w sprawach cesarstwa i wspierali różnych pretendentów do tronu. Sama stolica w ogóle zaś nie była spokojnym miastem – bez przerwy wybuchały tam rozruchy na tle społecznym i religijnym. W końcu to w Konstantynopolu wynaleziono pseudokibiców.

Książka ma charakter mocno popularyzatorski i napisana jest potoczystym, literackim stylem, przez który czyta się ją prawie jak powieść – ale to sprawia, że wielu wybitnych naukowców, na czele z prof. Haliną Evert-Kappesową z UŁ, nie traktuje Krawczuka jako poważnego historyka. Uzupełnienie tekstu stanowią dwie wkładki z ikonografią z epoki.

 

28. Stanisław Rek, Manzikert 1071, Warszawa 2018 (z serii Historyczne bitwy)

Kolejny z bizantyjskich habełków dotyczy dla odmiany wielkiej klęski Wschodniorzymian. Sprokurował go historyk, który dziejami Bizancjum – i w ogóle tej części Europy w średniowieczu – zajmuje się już od 40 lat.

            Manzikert podejmuje narrację mniej więcej tam, gdzie kończy ją Kleidion, czyli po śmierci Bazylego II (którego Rek nie chce nazywać Bułgarobójcą, wskazując na późniejsze pochodzenie tego przydomka). Jego następcy, poczynając od brata, Konstantyna VIII, byli słabymi władcami i nie panowali ani tak długo, ani tak skutecznie jak on. W odróżnieniu od Migniewicza, autor nie skupia się wyłącznie na Bizancjum i poświęca nieco miejsca na ekspansję Turków Seldżuckich, przedstawiając ich jako skrajnie okrutnych i podstępnych barbarzyńców, chociaż Alp Arslan wypada jako sułtan szlachetny i wielkoduszny. Drugie pół rozdziału dotyczy stosunków Rzymian z państwami Armenii, wahającymi się od zwykłego sojuszu, przez protektorat, po sytuację, w której armeńscy królowie i książęta cedowali swoje terytorium na cesarstwo w zamian za majątki ziemskie w głębi kraju.

Wreszcie nadeszła chwila, gdy po śmierci Konstantyna X jego żona Eudokia, podobnie jak półtora wieku wcześniej Teofano, postanowiła wziąć sobie męża, który byłby współcesarzem-opiekunem jej małoletnich synów. Roman Diogenes został wybrany przez cesarzową, ponieważ gładki był bestyja, ale mógł się też pochwalić doświadczeniem wojennym i dworskim. Wziął się więc do jakiejś reformy armii temowej (prowincjonalnej). Autor omawia tu ogółem organizację wojsk bizantyjskich w omawianym okresie, rodzaje wojsk i ich uzbrojenie, a także co ważniejszych dowódców. Ogólnie rzecz biorąc, greckim żołnierzom z Anatolii brakowało ducha bojowego, lecz morale zawyżali Kapadokowie i zwłaszcza Ormianie, spośród których wywodził się sam Roman. Pierwszą wyprawę na Turka przeprowadził on już w roku 1068, ale mimo szczerych chęci nie radził sobie zbyt dobrze, napotykając na silny opór materiału (żołnierskiego). Kampania w roku następnym przyniosła jeszcze marniejsze skutki.

Kulminację stanowiła kampania trzecia, która jest też najszczegółowiej opisana: gdy sułtan seldżucki Alp Arslan zdobył pograniczną twierdzę Manzikert w Armenii, kajzer Roman wyruszył stawić mu czoło. Miał dobre intencje i wielkie ambicje, ale w ciągu całego panowania, a szczególnie tej wyprawy wojennej, popełnił wiele błędów, które srodze się zemściły – nie tylko na samym basileusie, ale i na całym cesarstwie.

Jak przystało na speca od epoki, autor może się pochwalić bogatą bibliografią: samych źródeł dwie strony, opracowań jeszcze pięć, język polski, angielski, francuski, łacina, niemiecki, rosyjski. Zwraca uwagę wiele prac poświęconych ówczesnej Armenii – głównie po rosyjsku i francusku. W ramach tekstu Rek konfrontuje ustalenia różnych historyków, niektóre z nich krytykuje, podobnie zwraca uwagę na tendencyjność kronikarzy (np. jedno z najważniejszych źródeł do przebiegu bitwy zostało napisane przez wnuka jednego z bizantyjskich dowódców i nadmiernie go idealizuje). Sięga też po źródła muzułmańskie, co pozwala mu przedstawić sytuację z perspektywy seldżuckiej. Nawiasem mówiąc, Alp Arslan osobno toczył wojnę z egipskim kalifatem Fatymidów, a w trybach pomiędzy sułtanem, kalifem a basileusem pozostawały pomniejsze państewka Bliskiego Wschodu, takie jak emirat Aleppo.

Widać, że autor ma dużą wiedzę i jest chętny ją przekazać, umie też pisać w sposób zajmujący, ale pióro miewa lekko przyciężkie. Porządna korekta wyszlifowałaby tekst na wysoki połysk, lecz niestety, p. Rek postanowił publikować w Bellonie. Zdania bywają więc nieco mętne albo pojawiają się wyrażenia typu „granicząca z Armenią granica”. O ile też w całym tekście tytułowa forteca nazywa się Manzikert, to na mapach figuruje – Mantzikert. Obie formy są spotykane w literaturze, ale może należałoby się zdobyć na konsekwencję?

Momentami wygląda to nawet tak, jakby ktoś poprawne zdania zmienił na błędne, bo mu tak komputerowe sprawdzanie gramatyki podpowiedziało. Już na drugiej stronie napotykamy zdanie-koszmarek: „Było to największe upokorzenie, jakiego doznało Cesarstwo Rzymskie, za którego kontynuatorkę uważało się Cesarstwo Bizantyjskie od czasu podstępnego schwytania cesarza Waleriana przez Szapura I, który służył perskiemu królowi królów jako podnóżek podczas wsiadania na konia”. Z niego wynika, że po pierwsze, Bizancjum uważało się za kontynuatorkę Rzymu od czasu schwytania Waleriana, a po drugie, Szapur I służył jako podnóżek królowi perskiemu – czyli sam sobie. Pomijam, że cesarstwo było kontynuatorką, bo wiadomo, gender jest względer; dalej mamy jeszcze informację, że „Konflikt (…) oddalała i łagodziła augustę, w którą godził konflikt…” Podobne beknięcia stylistyczne zdarzają się i dalej. Katakalon Kekaumenos zdobył w uznanie „w walkach na Sycylii przeciwko Pieczyngom i Seldżukom”. Albo tu zabrakło przecinka, albo ale daleko tych Seldżuków rzuciło! Na koniec pierwszego rozdziału: „…z Cezarei (…) pochodzili (…) wybitni bohaterowie bizantyjskiej rekonkwisty, w której wyniku cesarstwo zdobyło przewagę nad wschodnimi sąsiadami: Fokasami, Kurkuasami i Tzimiskesami”. I znów: albo redakcji lub korekcie coś się srodze pomyliło, albo Tzimiskesowie et consortes walczyli sami ze sobą. Trudno też się zgodzić z informacją, że w Niedzielę Ortodoksji obchodzi się przywrócenie kultu ikon 13 marca 1071 r. – miało to miejsce 11 marca 843 r., a jako święto ruchome wypadło 13 marca akurat w roku, o którym mówi książka.

W kwestii ikonograficznej – okładkę zaprojektował Marek Szyszko, co w zasadzie gwarantuje dobrą jakość. Ilustracje (jedna duża wkładka) też nie zostały dobrane po łebkach, chociaż obok źródeł z epoki (wizerunki na monetach, miniatury, płaskorzeźby itp.) pojawiają się rzeczy nowsze, jak współczesne tureckie monety z wizerunkiem Alp Arslana czy, o zgrozo, XIX-wieczne wyobrażenie normańskich władców Sycylii w zupełnie fantastycznych hełmach. Są też trzy mapy i dwa schematy bitwy, nie za ładne, ale przynajmniej czytelne (przebieg kampanii Romana i podział cesarstwa na temy są bardzo przydatne przy lekturze). Poza tym na uwagę zasługuje to, czego mi brakowało w Kleidionie, czyli aneks z wykazem hierarchii bizantyjskich tytułów wojskowych i cywilnych.

środa, 1 listopada 2023

Zaduszki Rockowe 2023

  

Jak co roku, 1 listopada wspominam artystów rockowych i okolicznych, którzy odeszli w ciągu minionych 12 miesięcy. Ze względów objętościowych uwzględniam, z nielicznymi wyjątkami, tylko tych, których nagrania mam we własnej płytotece.

Oprócz tego przez ostatni rok zmarło także wiele osób znanych z innych dziedzin twórczości. Przedwczoraj dowiedziałem się o śmierci dr. hab. Jarosława Centka, autora habełków Verdun 1916 i Somma 1916 - jedynego spośród autorów omawianych przeze mnie książek, który zauważył te pararecenzje i odniósł się do nich nawet przychylnie. Świeć Klio nad jego duszą. 

 

8 listopada 2022 zmarł Dan McCafferty, wokalista zespołu Nazareth, obdarzony charakterystycznym, niemal groteskowo zachrypniętym głosem. Szkocka grupa należała do drugiej ligi brytyjskiego hard rocka, ale przydarzyło jej się sporo całkiem niezłych utworów własnych oraz masa pomysłowych kowerów. Pod wpływem znajdował się np. taki zespół jak Guns N’Roses. McCafferty śpiewał w Nazareth do 2013, kiedy to odszedł ze względu na stan zdrowia (koledzy zatrudnili potem wokalistę młodszego pokolenia). Mimo to w ciągu ostatnich 9 lat zdołał nagrać trzy płyty solowe. Po jego śmierci ostatnim żywym członkiem klasycznego pierwszego składu Nazareth pozostaje basista Pete Agnew. 


Dwa dni później zmarł Nik Turner, saksofonista brytyjskiej grupy Hawkwind, która położyła podwaliny pod tak zwany space rock, oparty na psychodelicznych długich formach ze sporą ilością improwizacji i w konwencji science fiction. Wyleciał w 1976, podobno dlatego, że na koncertach zagłuszał kolegów. 


30 listopada zmarła Christine McVie, znana przede wszystkim jako członkini Fleetwood Mac. Jeszcze pod rodowym nazwiskiem, jako Christine Perfect, dała się poznać na brytyjskiej scenie lat 60. jako pianistka zespołu Chicken Shack. Grała też gościnnie z Fleetwood Mac, który był wówczas grupą bluesrockową pod kierownictwem Petera Greena. Przy okazji poślubiła basistę Johna McVie. Po kilku latach, kiedy zespół odszedł od bluesa, została jego stałą członkinią. W tym również po wielkim przełomie w 1975, kiedy Fleetwood Mac, zasilony przez Stevie Nicks i Lindseya Buckinghama, stał się zespołem mierzącym już bezczelnie w listy przebojów. W nowym układzie Christine McVie oczywiście grała na klawiszowych i była jedną z trzech „głów smoka” oprócz dwojga wyżej wymienionych. Zaśpiewała m.in. takie przeboje jak Little Lies, Everywhere czy Say You Love Me. W ostatniej płycie Fleetwood Mac z 2003 wzięła udział tylko na zasadzie gościnnej, ale za to czternaście lat później nagrała album w duecie z Buckinghamem. 


18 grudnia zmarł Martin Duffy, klawiszowiec grupy Primal Scream, znanej z łączenia w różnych proporcjach rocka z elektroniczną muzyką taneczną. Był z nią związany prawie od początku (ostatnią płytę wydali w 2016), a wcześniej należał do zespołu Felt.  


2 marca zmarł Wayne Shorter, saksofonista przede wszystkim sopranowy, współpracownik samego Milesa i lider fusionowej grupy Weather Report. W mojej płytotece pojawia się tylko okazjonalnie, grając solo na jednym z albumów Rolling Stonesów. 


Tego samego dnia zmarł inny jazzman – krakowski perkusista Benedykt Radecki. Był on członkiem pierwszego składu Dżambli, zanim zastąpił go Jerzy Bezucha. Przewinął się też – razem z Andrzejem Zauchą – przez zespół Anawa (przy statusie „sympatyka zespołu”, jak również przez Extra Ball Jarosława Śmietany.

  

5 marca odszedł gitarzysta Gary Rossington, ostatni z członków pierwotnego składu southern-rockowej legendy imieniem Lynyrd Skynyrd. W okresie dziesięcioletniego nieistnienia zespołu po tragicznej katastrofie lotniczej z 1977 r., współtworzył też z gitarzystą Allenem Collinsem grupę o dość oczywistej nazwie Rossington Collins Band.  


13 marca w więziennym szpitalu psychiatrycznym w Kalifornii zmarł Jim Gordon, perkusista Derek and the Dominos – pamiętnego jednorazowego projektu Erica Claptona. Największym przebojem tego składu, i jednym z największych Claptona w ogóle – stała się Layla, której współautorem był właśnie Gordon. Niestety, jego późniejsza historia nie była dobra – cierpiał na schizofrenię i zamordował matkę, za co trafił do więzienia.  


23 marca zmarł Keith Reid, autor tekstów piosenek Procol Harum (m.in. słynnego A Whiter Shade of Pale). Nie grał ani nie śpiewał, ale od zawsze był uważany za integralnego członka zespołu, np. pojawiał się na wszelkich zdjęciach grupowych. Tylko ostatni album Procol Harum, wydany w 2019, nie zawierał jego tekstów.  


30 marca zmarł Ray Shulman, najmłodszy z trzech braci współtworzących Gentle Giant – jedną z najbardziej erudycyjnych (i przez to stosunkowo mało popularną) grup rocka progresywnego lat 70., czerpiącą z muzyki dawnej, folku, Gargantui i Pantagruela i czego tam jeszcze. Podobnie jak bracia Philip i Derek, był on multiinstrumentalistą i grał na basie, gitarze, skrzypcach, trąbce, flecie prostym i jeszcze paru innych.  


7 kwietnia odszedł gitarzysta Ian Bairnson, muzyk sesyjny znany z udziału w Alan Parsons Project. Grał również m.in. na wczesnych albumach Kate Bush i Chrisa de Burgha.

  

19 maja zmarł poeta Pete Brown, autor tekstów dla grupy Cream, a po jej rozpadzie – dla Jacka Bruce’a. Na przełomie lat 70. i 80. stał również na czele dwóch własnych grup: Pete Brown’s Piblokto! oraz Pete Brown’s Battered Ornaments. To właśnie on również napisał teksty na ten jedyny album Procol Harum, w którego powstawaniu nie brał udziału Keith Reid.  


Tego samego dnia odszedł Andy Rourke, basista The Smiths. Razem z perkusistą Mikiem Joyce’em pozostawał w cieniu dwóch dominujących osobowości – Morrisseya i Johnny’ego Marra. Po rozpadzie „Kowalskich” procesował się z nimi o tantiemy, co nie przeszkadzało mu grać na solowych płytach Morrisseya. Występował także, między innymi, u…  


zmarłej 26 lipca Sinéad O’Connor – nie mam żadnej jej płyty, ale to postać zbyt wielkiego formatu, żeby ją pominąć. Ta irlandzka wokalistka budziła tyle kontrowersji i dawała taką pożywkę mediom plotkarskim, że jej muzyka wydawała się schodzić na plan dalszy, ale spróbujcie coś zarzucić takiemu przebojowi jak Mandinka. Największą kontrowersją, oprócz ogolenia się na łyso, było podarcie w telewizji zdjęcia Jana Pawła II. Wiele osób odbierało to jako szokowanie dla samego szokowania – do polskich mediów wolniej przesączała się informacja, że chodziło o sprzeciw wobec tuszowania pedofilii w Kościele. W późniejszym czasie O’Connor ciągle poszukiwała dla siebie tożsamości: a to przyjmowała święcenia kapłańskie, a to przeszła na islam. Nagrywała jednak aż do roku 2014, kiedy ukazała się jej ostatnia płyta.  


Tak samo ze względu na format nie mogłem pominąć Tiny Turner, która zmarła 24 maja. Urodzona przed wojną na prowincji w Tennessee, debiutowała już w 1956 z mężem, Ike Turnerem, który okazał się jednak toksykiem. Po rozstaniu z nim kontynuowała działalność jako solistka. Miała w karierze kilka wzlotów, największy około 1983, kiedy to na stałe przylgnął do niej tytuł „Królowej Rock and Rolla”, chociaż związki z rockiem miewała później już raczej okazjonalne – jakkolwiek np. wielki hit Private Dancer napisał dla niej Mark Knopfler. W ostatnich latach życia mieszkała w Szwajcarii.  


18 czerwca zmarł Krzysztof Olesiński, basista Maanamu i brat gitarzysty Ryszarda Olesińskiego. Na pierwszej płycie miał status współpracownika zespołu (i nie znajdował się na okładce), po czym zastąpił go Bogdan Kowalewski. Lata osiemdziesiąte spędził na scenie jazzowej, m.in. w grupie Laboratorium. Gdy Kowalewski, po obrażeniach poniesionych w wypadku drogowym, nie mógł wziąć udziału w reaktywacji Maanamu na początku lat 90., Olesiński dołączył na stałe – aż do radykalnej zmiany składu przed płytą Znaki szczególne.

 

Jaime Robbie Robertson, lider zespołu The Band, który zdobył sławę jako grupa akompaniująca Bobowi Dylanowi, a potem zaczął działać na własny rachunek, prezentując własne spojrzenie na amerykańską tradycję muzyczną.  Po rozpadzie The Band Robertson nagrywał płyty solowe, eksplorując swoje rdzennokanadyjskie korzenie. Po jego śmierci ostatnim żywym ze składu The Band pozostaje klawiszowiec Garth Hudson. 


8 września zmarł Rafał Paczkowski, znany producent muzyczny, odpowiedzialny za brzmienie takich płyt jak debiut Obywatela G.C. czy kilka albumów Lady Pank (na Tacy sami sam zagrał na klawiszach). 


2 października zmarł Janusz Grudziński, wieloletni klawiszowiec Kultu i drugi po Kaziku Staszewskim pod względem długości stażu w tym zespole. Brzmienie jego organów było dla Kulcich równie fundamentalne jak śpiew Kazika – trudno sobie bez nich wyobrazić choćby Arahję czy Baranka. Okazjonalnie zdarzało mu się samemu śpiewać, jak w Totalnej stabilizacji czy archiwalnym utworze Wyrok. Tytułowe zawołanie w Łączmy się w pary, kochajmy się to także jego wysamplowany głos. „Gruda” dołączył do Kultu w roku 1982 i początkowo grywał również na gitarze. Po raz pierwszy odszedł w 1998, po śmierci Andrzeja Szymańczaka, ale po kilku miesiącach wrócił. Następnie opuścił zespół w roku 2020 – jak się okazało, już na zawsze. 

21 października zmarł Wojciech Korda, w latach 60. i 70. wokalista grupy Niebiesko-Czarni, jednego z najbardziej profesjonalnych i ambitnych przedstawicieli bigbitu oraz kuźni talentów polskiej muzyki rozrywkowej. Prywatnie był mężem Ady Rusowicz, która w 1991 zginęła w wypadku drogowym. Ich córką jest występująca współcześnie Ania Rusowicz.