czwartek, 29 lipca 2021

Moment w eterze, czyli efekty przetrząsania oferty używanej

 Po raz kolejny wybrałem się na internetowe łowy w poszukiwaniu używanych płyt i znowu wygarnąłem kilka z lat głównie dziewięćdziesiątych.

 

U2, All That You Can’t Leave Behind, 2000

Nie śledzę zbyt dokładnie kariery U2, zwłaszcza przez ostatnie 21 lat. All That You Can’t Leave Behind był ostatnią płytą irlandzkiego kwartetu, której premierę obserwowałem na bieżąco i single z niej pochodzące jak najbardziej pamiętam z radia.

Album okazał się po kontrowersyjnej płycie Pop, na której Bono i jego koledzy podjęli swoisty dialog z tandetną kulturą masową i po której wystąpili w Warszawie na Służewcu. Pod pewnymi względami stanowił powrót do korzeni. Produkcją zajęli się starzy współpracownicy U2, spece od przestronnego brzmienia – Brian Eno i Daniel Lanois (niektórzy nawet twierdzą, że brzmienie tu jest lepsze niż same utwory), obaj też sięgali po dodatkowe instrumenty, głównie klawiszowe. W aranżacjach sporo elektroniki, ale do tego Irlandczycy przyzwyczaili publikę już od dekady.

Jak to w U2, mamy do czynienia z melodyjnymi, podnoszącymi na duchu piosenkami śpiewanymi charakterystycznie uduchowionym głosem Bono. Najbardziej przebojowe utwory skupiły się na samym początku: podniosły, spogłosowany Beautiful Day, gospelsowaty Stuck in a Moment You Can’t Get Out Of z odpowiednio brzmiącymi chórami, napędzany dynamicznym groovem Elevation nawiązujący do acidowo-tanecznego oblicza zespołu i w końcu Walk On. Każdy z nich miał swój moment w eterze.

Z pozostałej, niehitowej części albumu do moich ulubionych należy Wild Honey z podzwaniającą gitarą (trochę wibracja Johna Frusciantego) tworzącą nastrój niby-orientalnej psychodelii. Stylistycznie płyta jest spójna. Podniosłe, prawie hymniczne utwory w rodzaju Kite sąsiadują ze spokojniejszymi w rodzaju In a Little While (w obu tych piosenkach słychać coś jakby melotron). Peace on Earth wypada nieco bardziej banalnie, natomiast New York jest nieco bardziej transowy, mroczniejszy; przy prawie 5 minutach może się wydawać przydługi, jeśli kto ma słabszy dzień. Płytę kończy Grace, kolejna ballada na wyspokojenie, z soczystym basem w aranżacji.


 

Homo Twist, Moniti Revan, 1998

Z trzech regularnych płyt nagranych przez Homo Twist do 2000 roku (późniejsza reaktywacja to insza inszość) brakowało mi jeszcze tej. Był to szczytowy moment undergroundowej popularności Maleńczuka, której emanację stanowił długotrwały beef z Marcinem Świetlickim, podobno na tle tego, że perkusista jednego z zespołów nie oddał kasy drugiemu.

Jest to pierwsza (i jedyna, jak na razie) płyta Homo Twista, na której okładce widać zdjęcie całego zespołu – i wypadł on jak typy spod ciemnej gwiazdy gdzieś z najmroczniejszych zaułków Podgórza, co do tego kolektywu zresztą bardzo pasuje. W składzie nadal perkusista Artur Hajdasz, ale Franza Dreadhuntera zastąpił Olaf Deriglasoff. Charakterystyczny dla niego basowy groove słychać w takich utworach jak Arkadiusz (piosenka o pedofilu, jedna z najbardziej zapadających w pamięć z tej płyty albo Irma tine var.

Moniti Revan zasadniczo rozwija wątki znane z dwóch wcześniejszych płyt. Homo Twist wciąż opiera się na undergroundowej punkopsychodelii o garażowym brzmieniu, czasem ciężkiej, czasem z bardziej skocznymi riffami. Na poprzedniej płycie był Portfel ojca, tu – Płaszcz syna, choć od pierwszego wersu aż zęby bolą: „Nie ubieraj, synu, tego płaszcza”. Maleńczuk powrócił do – nieobecnego na drugiej płycie – śpiewania w wymyślonym języku, przede wszystkim w utworze tytułowym, Irma tine var, a także otwieraczu Open Yo Cha Cha, gdzie „język dziewiczy” przeplata się z pretekstową angielszczyzną.

Po raz kolejny powraca lubiana przez artystę rytmika w stylu Bo Diddleya, a mianowicie w Twist Again, tyle że tym razem Pan Maleńczuk na jej tle… rapuje. Tekst to wypowiedź programowa łamana przez typowe dla raperów braggadocio, czyli niezawoalowane samochwalstwo. Można się dowiedzieć m.in., że artysta nie gra rocka, bo rock się skończył,  Niemców nienawidzi od dziecka, a „od tekno można z nudów zdeknąć”. Pojawia się także remanent – Człowiek z wiekiem do trumny to piosenka z czasów, gdy Syn Edwarda występował z gitarą na ulicy, tu w wersji gorączkowej i nieco chaotycznej.

Prócz własnych tekstów, jak zwykle turpistycznych, Maleńczuk podpiera się innymi autorami. Jedna to tradycyjnie Emily Dickinson, której Pająka przedstawił we własnym tłumaczeniu jako tryptyk Spider (gdzie akt II jest faktycznie ze śpiewem, a flankują go z obu stron gitarowe popisy lidera). Drugim autorem zewnętrznym był niejaki Norwid, tekściarz współpracujący dawniej m.in. z Niemenem. Artysta porwał się na nie byle monument, postanowił bowiem skowerować sam Bema pamięci żałobny-rapsod, w wersji dziewięciominutowej (zresztą poprzedzony minutą ciszy). Jest też utwór zatytułowany po prostu Norwid, czyli adaptacja Mojej piosnki (I) (inc. „Źle zawsze i wszędzie”, nie mylić z bardziej znaną Moją piosnką (II), inc. „Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba”). Nie słychać w nim jednak nic dziewiętnastowiecznego, to jeden z typowych dla Twista kawałków z rwanym riffem i dyletancko zawodzącą solówką.

Po całym tym dramatyźmie płytę kończy spokojny Admire dau z wyluzowanym, jazzującym rytmem, gdzie Maleńczuk popisuje się surfowo-bigbitową solówką.

  

Meat Loaf, Bat out of Hell, 1991?

Czas wspomnieć zmarłego niedawno Jima Steinmana i najsłynniejszego z jego protegowanych.

Druga część Nietopyrza z piekła podobała mi się ogromnie, więc kiedy nadarzyła się okazja, postanowiłem złowić część pierwszą. Po otrzymaniu przesyłki okazało się, że to ino singiel, ale tak czy owak kosztował tylko 7 zł, więc strata niewielka. Zwłaszcza że utwór tytułowy z najsłynniejszego albumu Meat Loafa jest naprawdę porywający (chyba że ktoś ma uczulenie na patos). Już wtedy kompozycje Jima Steinmana brzmiały jak Springsteen na sterydach i kwasie (zwłaszcza że na fortepianie grał Roy Bittan, a na perkusji Max Weinberg, członkowie E-Street Band). Brzmienie gitar, a zwłaszcza basu może budzić też skojarzenia z Queen. Poza tym – chóry, pogłosy, orkiestralne smyczki, odgłos motocykla i nietopyrz jeden wi, co jeszcze. Dobre siedem minut, a wersja singlowa i tak skrócona w porównaniu z albumową (zredukowano wstęp).

W błąd mogła mnie wprowadzić przede wszystkim okładka, identyczna jak ta od dużej płyty. Trudno powiedzieć, na jakiej zasadzie został wydany ten singiel, bo wprawdzie na okładce widnieje copyright z 1977, ale pozostałe trzy utwory pochodzą z 1981, i to z dwóch różnych albumów. Biorąc pod uwagę reklamę reedycji Bat out of Hell – Re-Vamped, można by datować to wydawnictwo na 1991.

Drugi utwór to równie patetyczny, ale już zdecydowanie bardziej balladowy Read ‘Em And Weep, w tradycji Wielkiej Amerykańskiej Pościelówy. Przypomina to trochę songi z tamtejszych musicali (zresztą Nietopyrz miał być pierwotnie musicalem), a ukazało się na kolejnej płycie Loafa – Dead Ringer.

„Stronę B” stanowią dwa utwory zaśpiewane przez Jima Steinmana: niemiłosiernie sentymentalny Lost Boys and Golden Girls oraz bardziej motoryczny Rock And Roll Dreams Come Through. Oba zostały napisane dla Meat Loafa, ale ze względów zdrowotnych nie mógł ich wtedy zaśpiewać, więc Steinman sam je wykonał na własnej płycie. Oba zrecyklowano na Bat out of Hell II, przy czym w innych aranżacjach (Rock And Roll Dreams odznacza się tu solówką saksefonu).


 

Razorlight, Up All Night, 2004

W 2005 roku ta płyta pojawiła się w opublikowanym na łamach „Teraz Rocka” zestawieniu 50 najciekawszych albumów rockowych nowego wieku. Wówczas zapoznałem się jeno z – faktycznie udanym – utworem Don’t Go Back to Dalston, który nawet nie był jednym z singli. Zdecydowanie wpadał on w ucho, a aranżacja wokalna w rozpędzonej końcówce przywodziła na myśl nawet Golden Brown.

Na odcinku „nowej rockowej rewolucji” pracowały dwie niesłychanie egzaltowane redaktorki o imionach na A, których recenzje odznaczały się niewielką ilością konkretów. Można było przeczytać wiele odniesień do brytyjskiej prasy plotkarskiej, dowiedzieć się, z kim się kumplują członkowie danego zespołu, a z kim robią zakupy, innym razem przeczytać, że płyta była tak słaba, iż recenzentka żałuje, że podarła sobie parę sukienek, żeby wyglądać jak wokalistka – tylko trudno było się dowiedzieć, co dany zespół właściwie gra. Z recenzyj Razorlight wynikało przede wszystkim, że kapelka składa się z protegowanych Pete’a Doherty’ego z The Libertines (który, swoją drogą, budzi we mnie odrazę – Doherty jako człowiek, bo muzyka zepsołu nawet niezła). Wynikać by z tego mogło, że brzmi też podobnie. Konkrety w recenzjach Up All Night polegały na tym, że płyta zawiera po prostu dobre piosenki – ale to trochę mało wyczerpujące, bo kiedy styl zespołu nie opiera się np. na wysokiej klasy popisach instrumentalnych, to dobre piosenki są absolutnym minimum.

Tak czy inaczej, Dalston zrobił na mnie wystarczające wrażenie, żebym sięgnął po całą płytę, kiedy udało mi się znaleźć ją w bardzo niskiej cenie. Wszystko w duchu epoki: głos Johnny’ego Borrella może nie za wysoki, ale w każdym razie dość cienki, łobuzerska atmosfera, projekt okładki złożony z kolażu różnych papierów i odręcznych zapisków. Aranżacje są głównie gitarowe, choć dosmaczone klawiszami. Album rozpoczyna się fortepianem, ale to zmyłka, potem Leave Me Alone rusza z kopyta na szkielecie gitarowym. Sympatyczne to jest, ale bez przesady. Oprócz Dalston wybija się VICE, schowany za intensywną ścianą dźwięku utwór tytułowy oraz całkiem nastrojowy Golden Touch. Czy faktycznie był to album w swoim czasie tak przełomowy, nie jestem pewien, ale z pewnością jest solidnym przykładem „nowej rockowej rewolucji”.


 

Nickelback, Silver Side Up, 2001

Ten kanadyjski zespół jest dla wielu – podobnie jak Creed – uosobieniem degeneracji grunge’u po śmierci Kurta Cobaina.

Wszystko przez How You Remind Me, utwór, którego w tamtych czasach wszędzie było pełno. Naprawdę przebojowy, wpadający w ucho – radia grały go na okrągło. Po dwudziestu latach do mnie dotarło, w czym problem z tą piosenką. Coś mi przypominała, pomijając brak zadziornego, skocznego riffu, wolniejsze tempo, kontrast dynamiczny znacznie zmitygowany, angstujący tekst zamiast absurdalnego ciągu skojarzeń… Tak, różnicę pomiędzy postgrundżem a klasycznym grundżem najlepiej ilustruje porównanie How You Remind Me ze Smells Like Teen Spirit.

Skoro Chad Kroeger ma vedderopodobną chrypkę, a za produkcję płyty wziął się Rick Parashar, odpowiedzialny za brzmienie debiutu Perłowego Dżemu (praca z Nickelback przyniosła mu zresztą Grammy dla najlepszego producenta), to trudno, żeby podobieństw nie było. Płycie nadają ton kawałki o charakterze grunge’owym, czyli dynamiczne, z brudnym brzmieniem gitar, ale bez szokującej intensywności klasyków nurtu. Mocno jedzie do przodu otwierający Never Again, podobnie Too Bad. Posuwiste riffy zwracają uwagę w Money Bought. Natomiast na koniec zespół postanowił rozładować atmosferę półballadą Good Times Gone.

Jeśli jednak uznać How You Remind Me za reprezentatywny przykład stylu zespołu, przypomnieć sobie parę nudziarskich ballad, które wylansowali potem, i ekstrapolować to na całą jego twórczość, to  po pierwszym przesłuchaniu zaskakuje, jak często Nickelback próbuje podrabiać Tool. Charakterystyczne zawodzenie na tle urywanych riffów słychać np. w Woke Up This Morning, a zwłaszcza Hollywood, przy czym jest to granie znacznie mniej „matematyczne” ­– stylistyka Młotków jest tu uproszczona na podobnej zasadzie jak stylistyka Nirvany czy Pearl Jam.

Płyta nie jest specjalnie oryginalna, a pozostałym utworom brakuje przebojowości tego wiadomego, ale posłuchać można. 


 

Texas, White on Blonde, 1997

Jak sama nazwa wskazuje, grupa Texas pochodzi ze Szkocji. W czasach moich licealnych zaliczyła spory przebój Summer Son, ja jednak zainteresowałem się jej wcześniejszą płytą. White on Blonde była już czwartym albumem Sharleen Spiteri i jej towarzyszy, który przyniósł im przełom komercyjny.

Ogólnie mamy tu do czynienia z pop rockiem, z przechyłem bardziej w stronę popu, ale w tym dobrym wydaniu, z mieszaniem różnych stylistyk. Słowo „Blonde” w tytule wydaje się nieprzypadkowe. Spiteri jest wprawdzie brunetką, ale ciepłym kontraltem jako żywo przypomina Debbie Harry, zwłaszcza w stonowanym podejściu, jakie już za dwa lata miał zaproponować reaktywowany zespół Blondie na płycie No Exit. Jeśliby puścić przemieszany materiał obu płyt, to trudno będzie zgadnąć, z której pochodzi Halo. Podobne skojarzenia budzi słodki, ale nie przesłodzony (może na granicy) singiel Put Your Arms Around Me.

Prócz Blondie wyróżniają się wpływy soulu, choćby w otwierającym Say What You Want, który doczekał się nawet urapowionego remiksu z udziałem Grudy z The Wire i Raekwona. „Błękitnooki” soul występuje też w Black Eyed Boy ze smyczkową aranżacją czy w równie wypasionym produkcyjnie finale płyty – Breathless, który wzbogaca solo na harmonijce. Z kolei elementy trip hopu – oniryczny śpiew na tle elektronicznych loopów perkusji – słychać w Insane albo w całkiem krótkim Polo Mint City, a przede wszystkim w Good Advice z wsamplowanym motywem fletu. Natomiast utwór tytułowy, oparty na współbrzmieniu gitary akustycznej i loopów, ma w sobie najwięcej pierwiastków rocka alternatywnego w stylu (a jednak!) amerykańskim. 


 

Crash Test Dummies, God Shuffled His Feet, 1994

Znowu skok w lata dziewięćdziesiąte. Kanadyjski ten zespół tworzyli bracia Brad (gitara, śpiew) i Dan (bas) Robertsowie oraz jeszcze dwaj panowie (mandolinista i perkusista) i jedna pani – klawiszówka Ellen Reid. Zajmowali się rockiem alternatywnym w typowo amerykańskim wydaniu, z naleciałościami tamtejszego folku. Pewne skojarzenia z Counting Crows mogą się nasuwać, ale to na poziomie bardzo ogólnym. Wokaliści rocka alternatywnego zazwyczaj mają cienkie, łamiące się głosiki – ale nie Brad Roberts, który nawala głębokim, ciepłym basbrytanem, do tego z charakterystycznie północnoamerykańskim zaciąganiem.

Manekiny do Testów Zderzeniowych wykonują melodyjne piosenki o dość krzepiącym – za sprawą głosu wokalisty – nastroju. Tradycyjne, gitarowe aranżacje wzbogacone są brzmieniami klawiszy czy perkusyjnymi loopami. Fakt, że utwory są do się dość podobne, fajnie się ich słucha, gorzej z zapamiętaniem. Ale są wyjątki: utwór tytułowy, w którym zsyntetyzowane partie gitarowe dostarczył gościnnie Adrian Belew (znany z King Crimson czy współpracy z Bowiem), a przede wszystkim największy hit zespołu, ballada o niewiele mówiącym, ale za to wiernie oddającym tekst refrenu, tytule Mmm Mmm Mmm Mmm. Przebój mówi o dzieciach narażonych na szykany z powodu inności od rówieśników i często bywa wymieniany wśród najgorszych piosenek lat 90. Zanim poznałem oryginał, zetknąłem się z parodią Weird Ala Yankovica pod tytułem Headline News, gdzie etatowy trefniś muzyki amerykańskiej zmienił tekst pod kątem zdarzeń, o których było wtedy głośno w mediach, w tym łyżwiarki figurowej pobitej na zlecenie konkurentki oraz mężczyzny pozbawionego przez żonę honoru. Nie tak znany, ale równie atrakcyjny jest Afternoons & Coffeespoons.

Dalsza część płyty już się dosyć zlewa. Czasem pojawi się nieco mocniejsza gitarowa ściana dźwięku, jak w How Does a Duck Know? Choć w składzie jest mandolina, to tak znowu bardzo jej nie słychać. Odpowiedzialny za nią Benjamin Darvill daje o sobie znać przede wszystkim w Here I Stand Before Me, gdzie jednak gra na harmonijce.

 

Oasis, Definitely Maybe, 1994

Przyszła w końcu pora na pierwszy album braci Gallagherów. W 1994 roku Oasis wzięło szturmem brytyjskie listy przebojów i uplasowało się w ścisłej czołówce nurtu zwanego britpopem. Perkusistą był jeszcze wówczas Tony McCarroll, który odszedł z zespołu po pierwszej płycie.

Jak miałem okazję wspomnieć przy okazji płyt późniejszych – Oasis nie kombinuje bez potrzeby. Esencją są proste, melodyjne piosenki z hałaśliwymi gitarami i chwytliwymi refrenami, nawiązujące to do lat sześćdziesiątych (ten „rąbany” rytm w Digsy’s Dinner), to do punku, to znów do nowszej brytyjskiej alternatywy spod znaku butogapiostwa. Najbardziej charakterystyczne przypadki to Rock ‘n’ Roll Star i czołowy przebój Supersonic, w którym pod koniec wchodzi motyw gitarowy wzmocniony klaskaniem. Do pamiętnych fragmentów należą jeszcze Live Forever i Cigarettes and Alcohol. Od czasu do czasu ktoś nawet zagra jakąś krótką solówkę, czasem pojawią się partie gitarowe techniką slide (Shakermaker). Trochę więcej hałasu przynosi Bring It On Down, na koniec zaś grupa prezentuje akustyczną balladę Married with Children, moim zdaniem jeden z najlepszych punktów albumu.

Trzeba mieć niezły tupet, żeby już w pierwszej piosence na debiutanckiej płycie powtarzać, że się jest gwiazdą rock and rolla. A jednak w przypadku Oasis to się sprawdziło. 

 

Cher, Heart of Stone, 1989

Kiedy byłem w liceum, Cher wydała dwudziesty drugi (!) album Believe, podbijając parkiety taneczne i popularyzując elektronicznie przetworzony wokal; tego typu effekt za chwilę chciał mieć każdy piosenkarz i jego pies (Robert Gawliński nawet nadał tytuł Cherman piosence, w której go użył, a ówcześni discopolowcy w ogóle zaczęli stosować przetwornik bez opamiętania). W takiej konwencji nie przypadła mi do gustu, więc niespecjalnie się interesowałem twórczością onej doświadczonej piosenkarki i aktorki pochodzenia ormiańskiego. Do momentu, gdy na studiach w jakimś filmie amerykańskim usłyszałem Just Like Jesse James. Wkrótce potem jakieś fragmenty płyty Heart of Stone wpadły mi w ucho w Radiu Kraków, w audycji nieodżałowanego red. Andrzeja Kukuczki. Doszedłem więc do wniosku, że jeśli już mieć jakąś płytę Cher – to właśnie tę.

Artystka nigdy w zasadzie nie była stricte rockowa, ale związki z rockiem miewała większe niż, dajmy na to, Krzysztof Krawczyk. Nie chodzi wyłącznie o to, że wśród jej partnerów życiowych znaleźli się Meat Loaf czy Gregg Allman (z tym drugim nagrała w duecie płytę, która nie spodobała się ani jego, ani jej fanom). Heart of Stone należy do najbardziej rockowych momentów jej kariery. Na okładce Cher siedzi oparta o kamień w kształcie serca, w taki sposób, że całą kompozycję można odczytać jako czaszkę. Należy dodać, że ta wersja okładki, o ile mi wiadomo, jest rzadkością, bo stosunkowo wcześnie została zastąpiona niezbyt fantazyjnym zdjęciem wokalistki.

Muzycznie jest to dzieło czołowych amerykańskich songwriterów lat 80. – Diane Warren i Desmonda Childa. Wśród instrumentalistów akompaniujących Cher znaleźli się Steve Lukather (Toto), Hugh McDonald (późniejszy basista Bon Jovi) i Leland Sklar (basista współpracujący z Philem Collinsem). Pojawiają się też na gitarach Waddy Wachtel (grał na Bridges to Babylon Stonesów) i Michael Landau (znany ze współpracy z Guns N’Roses). Produkcja jest elegancka, dużo chórków, w których udzielają się także Child i Warren.

Heart of Stone to mnóstwo ładnych, melodyjnych, nienagannie zaaranżowanych piosenek, przy czym takie utwory jak You Wouldn’t Know Love ocierają się prawie o soft metal. Zwłaszcza trafnie nazwany, wyjątkowo przebojowy Emotional Fire plasuje się muzycznie nie tak daleko Poison Alice’a Coopera, w końcu autor ten sam (Child), a nawet perkusista (Bobby Chouinard). Równie mocnym punktem o rozlewnym refrenie jest Does Anybody Really Fall in Love Anymore?, który kojarzy się z Bon Jovi – i bardzo słusznie, bo dołożyli się do niego Jon Bon Jovi i Richie Sambora. Z kolei Still In Love With You nie jest kowerem Thin Lizzy, tylko napisanym z udziałem Michaela Boltona utworem w klimatach heartowo-vanhalenowych. Na solidnym rockowym rytmie opiera się też All Because of You. 

Oczywiście znalazło się też parę momentów uspokojenia, jak bardziej konfekcyjne Starting Over i Kiss to Kiss. „Pełne” ballady mają natomiast iście musicalowy rozmach – zarówno Jesse James, jak i Love on a Rooftop. Na końcu znalazł się After All z filmu Chances Are z Downeyem Juniorem, gdzie Cher śpiewa w duecie z Peterem Ceterą, byłym basistą Chicago. Doklejony do reszty albumu, najbardziej odeń odbiega, bo to typowy okaz Wielkiej Amerykańskiej Pościelówy, o wyższej zawartości cukru.


czwartek, 22 lipca 2021

Diabeł żre pumpernikiel, czyli gdzie czają się toksyny

 

Siedząc niedzielami u teściów, zaczynam se czasem przeglądać tzw. prasę kobiecą vel kolorowe tygodniki. Plotki o ludziach znanych z tego, że są znani, mało mnie obchodzą, zaglądam do nich jak za zasłonę zupełnie innego uniwersum. Ostatnio moją uwagę zwróciło co innego: całostronicowe lekramy rozmaitych cudownych terapii, tabletek, urządzeń itp., zazwyczaj podparte autorytetem ukazanego na zdjęciu naukowca, a nawet całego zespołu naukowego. Prawie każdy profesor, zwykłych drów jak na lekarstwo, bo jednak profesor to brzmi dumnie. Zdecydowana większość to mężczyźni i – pomimo zagranicznego pochodzenia – prawie wyłącznie biali, z wyjątkiem jednego Azjaty. Wspólny dla tych wszystkich ogłoszeń jest motyw cudownej metody, która pozwala pozbyć się problemu zdrowotnego szybko i bez jakiegokolwiek wysiłku, konieczności poddawania się zabiegom czy zmiany nawyków żywieniowych, wystarczy zadzwonić i wyłożyć kasę. Zupełnie jak reklamowane przed laty w telewizji urządzenie AbGymnic: możesz leżeć do góry brzuchem, a wynalazek sam ci wyrzeźbi masę mięśniową! O, przepraszam: MOŻE wyrzeźbić. Słowo „może” pojawia się w tych anonsach wyjątkowo często, na wypadek, gdyby jednak cudowna kuracja nie wyjszła.

            Postanowiłem niezobowiązująco sprawdzić, czy tacy goście i instytucje badawcze w ogóle istnieją,  a w każdym razie – czy są na tyle „znanymi naukowcami”, żeby pojawiać się w internetach. Moje „badanie” objęło tytuły: „Na żywo”, „Życie na gorąco”, „Rewia”, „Twoje Imperium”, „Dobry Tydzień” (nieco bardziej katolicki), w mniejszym stopniu „Naj” „Sukcesy i Porażki”, „Cienie i Blaski”, Bliżej ciebie”, a także „Przyjaciółka” oraz „Kobieta i Życie” (kiedyś czasopisma z tradycjami, dziś już tak zglajchszaltowane, że od tamtych różnią się właściwie jeno lepszą okładką i większą ilością stron), z okresu od grudnia ZOZO do lutego ZOZI, ale także pojedyncze numery z grudnia 2019 i stycznia 2020 oraz wiosny 2021. Pisma są stargetowane na czytelników w wieku ponadśrednim, głównie kobiety (choć nie tylko, o czym poniżej), a w związku z tym i reklamy dotyczą schorzeń charakterystycznych dla danej grupy wiekowej.



O dziwo, ogłoszenia związane z gastrologią obywają się bez podparcia autorytetem. W jednym bezimienny „ekspert w dziedzinie gastrologii” informuje, że „Kłopoty z regularnym wypróżnianiem (…) odbierają przyjemne uczucie lekkości”. Twarzą roślinnej metody przywracania naturalnej pracy jelit i zmniejszenia zaparć jest jedynie 49-letnia Joanna z Piły, a mimo to skorzystało z niej już 355 tys. Polaków. Może dlatego, że pierwsze efekty widać już po kilkunastu sekundach (ale w przypadku pani Joanny – minutach). Preparat powoduje popularne wśród altmedowców „oczyszczenie organizmu ze złogów i toksyn”, bo dla nich przyczyną problemów ze zdrowiem nigdy nie są bakterie czy wichrusy, tylko nieodmiennie toksyny, ewentualnie grzyby. Warto dodać, że również poprawia cerę. Przynajmniej powiedziane jest, że chodzi o imbir i "drogocenną opuncję figową", z domieszką ekstraktu z korzeni lukrecji w wysokim stężeniu; wiele innych ogłoszeń pozostaje tajemniczych, jeśli chodzi o skład. Pani Joanna zeznaje, że byłoby z nią naprawdę źle, gdyby specjalistka od naturalnych kuracji nie poleciła jej mieszanki „ziół, używanych od wieków na tego typu problemy”, bo przedtem jadła jabłka i śliwki na kilogramy, a kiedy poszła do specjalisty, ten kazał jej „zapalić papieroska i wypić kawkę”.  To musiał być bardzo stary lekarz, który leczył jeszcze Jerzego VI i przepisywał mu papierosy jako środek na jąkanie.

Dlaczego piszę, że wśród czytelników tych tygodników muszą się znajdować nie tylko kobiety? Ano dlatego, że raz na jakiś czas pojawia się ogłoszenie dotyczące przypadłości męskich (chyba że ktoś jest trans, ale czy wówczas byłby grupą docelową takich dość konserwatywnych obyczajowo periodyków?) Wspominany już tu kiedyś prof. Axel Thomson z Instytutu Seksuologii w Sydney wydłużał Polaków o 6 cm za pomocą mieszaniny gliceryny, sorbitolu, mleczanu mentylu i wyciągu z żeńsznia. Oprócz wydłużenia samego atrybutu (i to już po pierwszym użyciu!) zwiększa się dzięki temu także długość trwania erekcji, nawet o 90 minut, co musi być nieco irytujące, kiedy ktoś musi akurat skorzystać z toalety. Jak już pisałem, Axel Thomson, którego można znaleźć w sieci, jest Kanadyjczykiem, urologiem specjalizującym się w prostacie i wygląda zupełnie inaczej niż na zdjęciu w reklamie.

Thomsonowi w dziele powiększania pezwisa sekunduje Mariusz Dąbrowski, ekspert ds. seksuologii, promując „żelowy booster członka”, oczywiście nieinwazyjny. Google pokazuje diabetologa i naturopatę o takim nazwisku, nie przypuszczam, żeby to był pierwszy z nich; inna sprawa, że to nazwisko z pierwszej piątki najpopularniejszych w Polsce, a imię też nie jakieś rzadkie. Osobną kwestią jest założenie, że w pakiecie z „KOLOSEM wystającym z rozporka” (cytat z testymonium pacjenta l. 56 ze Zgierza, dla którego „mały członek był wielkim kompleksem”) od razu wzrasta również jakość pożycia intymnego, tak samo jak, prawda, po kupieniu gitary od razu umie się grać. Jasne, że po przejściu z Defila na Białego Gibsona wiosłuje się lepiej, o ile gitarzysta już wcześniej miał jakieś skillsy.

Oprócz powiększania tego i owego ważną kwestię stanowią problemy z prostatą. Wśród cudotwórców aktywnych na tym polu zauważalny jest prof. John Reclman vel Redman z Instytutu Urologii Uniwersytetu Kalifornijskiego (ale którego? Bo jest kilka). Jego preparat to „broń numer 1 w walce z przerostem prostaty”. Anonimowy „przedstawiciel wiodącego koncernu farmaceutycznego” zdradza: „Nie wprowadzamy ich do aptek i nie promujemy ich wśród lekarzy”, bo „nie są tak zyskowne ani dla nas, ani dla aptek”. Widzimy tu nawiązanie do typowego dla altmedowców mema „niedobre lekarze nie chcą, żeby ludzie wyzdrowieli, bo inaczej na nich nie zarobią”. Reclman oczywiście nic nie zarobił, sprzedając ponad 3 miliony opakowań, która to liczba nic nam nie mówi, zważywszy, że nie wiemy, ile opakowań wchodzi na jednego pacjenta i ile kapsułek na jedno opakowanie (a każą brać po 3 dziennie). Preparat wspomaga przywracanie równowagi hormonalnej i może podnosić testosteron, „równocześnie mogąc obniżać DHT”. Może podnosić i obniżać, a może nie. „Pogromca prostaty” pierwsze efekty daje po tygodniu, a pełne – po miesiącu.  O formule wiemy, że jest 11-składnikowa. Co do samego cudotwórcy – wyszukiwanie „john redman lekarz” pokazuje w pierwszym rzędzie doktora zmarłego na długo przed powstaniem Kalifornii. Jeśli zawęzić wyszukiwanie do urologa, pokazuje się facet z Arkansaw, który nawet dostał tamtejszą nagrodę, ale nic nie wskazuje, żeby miał coś wspólnego z Kalafiornią. Rapera znanego jako Redman myślę, że można także wykluczyć.

Inny preparat reklamuje się wielkim nagłówkiem: „JAKBYM DOSTAŁ NOWĄ PROSTATĘ”. Otrzymujemy testymoniał Jacka, strażaka z Konina, bo któż jest większym autorytetem w sprawie problemów z sikaniem niż strażak? Tegoż życie towarzyskie i seksualne uratował kumpel, podpowiadając nową australijską formułę, przy czym tylko 8-składnikową, która w podobny sposób pomogła 83 tysiącom mężczyzn. Powstała dzięki temu, że prof. Andrew Cameron z Medical University of Melbourne z zespołem australijskich naukowców na 10 miesięcy zamieszkał „w dżungli Lamington, aby w spokoju wśród natury stworzyć autorski, przełomowy preparat na przerost prostaty”. Wikipedia podaje, że „lamington” to „tradycyjny australijski deser w postaci biszkoptów w kształcie prostopadłościanów, polanych czekoladowym lukrem i posypanych wiórkami kokosowymi”, co może dawać pewne pojęcie na temat zawartości preparatu. Oczywiście nie można wykluczyć, że prof. Cameron zaszył się ze swoim zespołem w parku narodowym w Queensland przy granicy z NSFW. O ile istnieje. Wyszukiwarce znany jest biolog Andrew Cameron z Saskatchewan oraz astrofizyk Andrew Collier Cameron z Uniwersytetu St. Andrews w Makdufowym hrabstwie Fajf. Istnieje wprawdzie Australijczyk o tym samym nazwisku, ale jest teologiem z Charles Sturt University i do tego adiunktem. Nie trafiłem też na ślad uczelni „Medical University of Melbourne”, jedynie zwykły UniMel z wydziałem medycznym. Wygląda na to, że dżunglowe prace nad preparatem na przerost prostaty prowadził w rzeczywistości profesor Bruce z Uniwersytetu Woolloomoolloo.

 

Autora jednej z popularnych powieści w gatunku polskiego fantasy z pewnością zasmuci fakt, że na rynku znajduje się mnóstwo przełomowych sposobów przeciwko nietrzymaniu moczu.

Prof. Ralph Zielinski z Uniwersytetu w Chicago jest autorem rewolucyjnej metody bezinwazyjnego uszczelniania pęcherza. Opiera się ona na „innowacyjnym połączeniu bioaktywnych substancji z witaminami i składnikami pochodzenia roślinnego, które w sposób naturalny wzmacniają układ moczowy i uszczelniają pęcherz”. Działa „ekstremalnie szybko”, czyli w 14 dni. Kuracja do niedawna dostępna była tylko w USA, ale prof. Zielinski, „ze względu na swoje polskie pochodzenie i sentyment do naszego kraju, postanowił wprowadzić ją także na polski rynek”, przy czym tylko przez telefon, dla obniżenia kosztów. Szkoda, że u nas tak mało sentymentalnych farmaceutów... W każdym razie wyszukiwanie w Chicago pokazuje Erica Zielinskiego – co prawda orbitującego w kręgach altmedowych (przy wpisywaniu „dr eric zielinski” wyszukiwarka sama uzupełnia: „quack”), ale doktora, a nie profesora, i to od aromaterapii, a nie sikania. Jest też tegoroczny nekrolog Ralpha Zielinskiego z Milwałków, przy czym nie napisano, czy to lekarz. Można poza tym znaleźć naszego rodzimego prof. Romana Zielińskiego, wygadywacza o covidzie.

Innym dobroczyńcą pęcherza jest prof. Matthew Dery. Gwarantuje on, że preparat zwalczający nietrzymanie moczu niezależnie od przyczyny odbudowuje mięśnie układu moczowego i likwiduje wszelkie infekcje intymne w ciągu 14 dni, a do tego jeszcze poprawia pracę nerek. W chwili publikacji ogłoszenia zaufało mu podobno 156 834 Polaków. Według gugla dr Matthew Dery jest dentystą z Michigan, Wikipedia prowadzi też do amerykańskiego komentatora sportowego. Z kolei Max Randall z Cambridge okazuje się od razu łatwy do zweryfikowania. Jego nazwisko pojawia się bowiem na słowackiej stronie hoax.sk, gdzie piszą o nim: „Profesor Max Randall je samozrejme vymyslená osoba”. Dowiadujemy się przy okazji, że tego typu ogłoszenia mają też postać internetową, i to na Slovensku.

Konkurencją jest dla nich kuracja prof. Paula Wallensa (Pawła Wałęsy?) z Urology Center of Ohio. Co prawda wyzwoliła ona z popuszczania tylko niecałe 48 tys. Europejczyków, ale za to aż ośmioro z nich (sami z Polski) chwali preparat na marginesach ogłoszenia. Metoda, która ma „blisko 99% skuteczności, przy jednoczesnej zerowej możliwości wystąpienia jakichkolwiek środków ubocznych”, opiera się na wykorzystaniu oligopeptydów, które poprawiają kondycję mięśni dna miednicy, a do tego, wzmagając procesy naprawcze, 12-krotnie wzmacniają tkanki łączne. Owe oligopeptydy są 100% naturalne, tylko nie napisane, które to. Urology Center of Ohio faktycznie istnieje, chociaż nie ma oficjalnej strony websajtowej; fragmentaryczne wypisy z rejestrów sugerują zresztą, że działalność jest zawieszona. Z dużym zaś prawdopodobieństwem nie ma z nim nic wspólnego żaden Wallens, który, nawiasem mówiąc, spamuje też skrzynki mailowe.

 

Części niesforne i nietrzymanie moczu swoją drogą, ale największą grupą w przejrzanej przeze mnie próbie okazały się środki na stawy. Istnieje nawet coś takiego jak Ogólnopolska Akcja Odnowy Stawów. Choć nazwa kojarzy mi się z czyszczeniem, pogłębianiem i zarybianiem, to w tym przypadku chodzi o regenerację układu stawowego w 30 dni. Pomysłodawcą akcji, skierowanej do „kobiet i mężczyzn w różnym wieku”, jest prof. Krzysztof Dudziak, a jej sedno stanowi rewolucyjny regenerator stawów, „historyczny wynalazek opracowany przez naukowców z Austrii” (w końcu raz nie amerykańskich!) Skoro rewolucyjny, to pewnie z czerwonego Wiednia, a pomaga na „rwanie w kolanach, łupanie w krzyżu i przeszywający ból w biodrze”. Skupia się "na odnowie chrząstki stawowej poprzez regenerację włókien kolagenowych oraz macierzy proteoglikanowej", ale nadal nie wiemy, co to za naturalne składniki. Do akcji prof. Dudziak włączył 147 tys. Polaków, ponieważ "Polski producent" (Mieszko I?) poprosił go o przetestowanie preparatu. Ustrojstwo można zdobyć jakoby ZA DARMO, a dodatkowa OKAZJA to dla najszybszych niespodzianka GRATIS! I tylko nic nie wskazuje na to, żeby profesor Dudziak w ogóle istniał.

Prof. Louis Hopkinson, twórca innowacyjnej metody zwalczania zwyrodnień stawów, zachęca: „Nie truj się chemią – zaufaj naturalnym składnikom”. Każdy medykus, który nazywa lekarstwa pejoratywnie „chemią”, budzi moją nieufę. Innowacyjna metoda leczenia artrozy (poprzez regenerację chrząstki i zwiększenie produkcji mazi stawowej) zdobyła uznanie na kongresie Nova Medica w Sztokholmie. Kuracja trwa 14 dni, ale jak jej się zechce, to może zadziałać i w 24 godziny. Zadowolonych było około 159 tys. osobo-Polaków. Po wpisaniu w wyszukiwarkę „Louis Hopkinson” sprawa jest prosta, odnajdujemy bowiem (poprzez webcache) fragment artykułu Bartłomieja Byczkiewicza z nieistniejącej już strony „Manuał Zielarski”: „Nie istnieje profesor Luis Hopkinson ani kongres Nova Medica”. Jest za to Louise Hopkinson, doktorantka z Manchesteru, współautorka trzech prac zbiorowych, z których żadna nie ma nic wspólnego ze stawami. 

Tymczasem prof. Daniel Schneider, ekspert z Międzynarodowego Ośrodka Badawczego w Monachium, rekomenduje urządzycho, które nazywa się pasem magnetyczno-trakcyjnym i rozszerza przestrzenie międzykręgowe. Tym samym odciąża kręgosłup i stawy na zasadzie „połączenia autogennej trakcji z magnetoterapią”, przywracając sprawność ruchową „w rekordowo krótkim czasie”. Wywodzi się ono z „przełomowego odkrycia branży motoryzacyjnej” (pewnie dlatego „autogenna”), na które wpadł niemiecki koncern samochodowy z Bawarii (BMW?), opracowując nowy fotel. Odkrycia dokonał Bruno Wanke, inżynier z 20-letnim stażem, i od razu poleciał z tym do Schneidera. Daniela Schneidera z Monachium (konkretnie z TUM) można znaleźć na Researchgate, jako pracownika Instytutu Obrabiarek i Zarządzania Przemysłowego, a tytuły jego prac nie mają nic wspólnego z magnetoterapią. I znów: Schneider to dość popularne nazwisko. Drugi Daniel Schneider z Monachium jest literaturoznawcą z Uniwersytetu Ludwika Maksymiliana, a trzeci – wiceprezesem firmy od szkoleń komputerowych. Bruno Wanke był natomiast w latach 30. posłem BBWR. Z Monachium powiązany jest za to Bruno Wank, ale to nie żyżynier, tylko rzeźbiarz.

Inny rodzaj pasa wyciosał prof. Lee Hyun-joong, ortopeda-reumatolog z Centrum Reumatologii w Seulu. Ferromagnetyczny pas dekompresyjny oparty jest na synergicznym działaniu dwóch sił – magnetoterapii (magnesy ferrytowe generujące pole o mocy 3500 gausów) i dekompresji. „Jestem w szoku, że w Europie, tak rozwiniętym cywilizacyjnie kontynencie, nadal nie stosuje się tego sprawdzonego sposobu zwalczania zwyrodnień kręgosłupa”, a w Azji rocznie odzyskuje sprawność ruchową ponad 356 700 osób. Mimo tego zdziwienia, w Polszcze prof. Lee wprowadził swój wynalazek tylko do sprzedaży telefonicznej. Centrów reumatologii jest w Seulu kilka, ludzi nazwiskiem Lee Hyun-joong - jeszcze więcej, w tym koszykarz.

Prof. Lars D. Lindberg z uniwersytetu w Goteborgu zaprezentował „bezoperacyjny sposób na walkę z bólem pleców i odbudowę zniszczonych stawów!” który ot tak sobie można uzyskać w „jednej ze szwedzkich instytucji opieki zdrowotnej”, co niewątpliwie stanowi dowód na sławetny upadek Szewcji. Jest to Belteo – jeszcze inna wersja pasa trakcyjnego, „stosowana na Zachodzie od lat”. Pacjent odczuwa ulgę po 4 dniach, a po 20 jest już w pełni sprawny seksualnie. Oprócz trakcji w grę wchodzi technologia magnetronowa o mocy 6-15 tys. gaussów, blokująca impulsy bólu. A prof. Lindberg? Występuje tylko w tego typu reklamach, w tym jednej po włosku. Jest wprawdzie lekarz Lars Olav Lindberg, ale to chirurg pediatryczny z Uniwersytetu Lund.

Niejaki prof. Walsh wynalazł opaskę, która zregneruje (sic!) chrząstkę stawową w 21 dni. Zaufało już jej ponad 475 000 Europejczyków! Opaska jest z czarnego plastiku i przypomina coś z arsenału BDSM. Kolagen zwiększa czterokrotnie, wpuszcza też do komórek tlen, a choć zakłada się ją tylko na kolano, to stabilizuje cały układ stawowy za pomocą pola magnetycznego. Ponoć „króluje w domach Brytyjczyków, Francuzów i Niemców", dzięki czemu emeryci z Zachodu mogą lać polskich bez większego zmęczenia. Oczywiście bezimiennego Walsha nie idzie zweryfikować; bo chyba nie jest to „Orzeł” Joe Walsh?

Kurację odbudowującą stawy reklamuje również Maria Smith (l. 74), emerytowana dentystka z Glasgowa, dalej zwana „panią Marią”. Co ma dentystka do stawów? W stawie żyje szczupak, a on ma zęby. A mówiąc poważniej, „pani Maria” cierpiała 9 lat na artrozę „trując się kortykosteroidami” i nie tylko. Cytat: „brałam posłusznie: glukozaminę, chondroitynę, kolagen, czarciczy koci pazur, MSM, witaminy i minerały”. Nic nie pomagało – nawet koci pazur, czyli znana z cudownego działania wilcza kora – póki przyjaciółka ze Stanów nie poleciła jej kuracji prof. Levine’a. Co to za jeden ten Levine i jak ma na imię, nie dowiadujemy się, podejrzewam, że nie jest to Adam Levine, lider zespołu Maroon 5. Wiadomo tylko, że od lat „zajmuje się bioinformacyjnymi właściwościami rzadkich roślin”. Pojęcie „bioinformacji”, czyli „wymiany informacji pomiędzy komórkami, tkankami, organami (…) w formie impulsów elektrycznych”, brzmi dla mnie jak coś z arsenału altmedowego. Levine opracował preparat na bazie zioła Lepidium meyenii, o którym peruwiańscy Indianie mawiają ponoć, że przynosi ludziom długowieczność – i faktycznie, korzeniowi maca (nie mylić z macą robioną z niemowląt, którą można kupić w każdym sklepie spożywczym) przypisuje się właściwości bliskie rzęszeniowi. W tym konkretnym przypadku nie tylko regeneruje chrząstkę (poprzez „harmonizowanie pracy chondrocytów”), ale również ... oczyszcza maź stawową z toksyn, a jakże. Levine przetestował swój zajzajer z pomocą Andrew Thalsona, bliżej nieznanego specjalisty od leczenia bólu. Mimo to „preparat jest mało znany, ponieważ może stanowić poważne zagrożenie dla wielkich koncernów”, a także „ze względów prawnych” nie trafił do aptek i zwykłych sklepów.

Na łamach „Kobiety i Życia” reklamuje się dla odmiany olejek laurowo-kurkumowy do użytku wewnętrznego, dający poprawę już po 3 dniach, „bomba antyseptyczna”, która pomaga no normalnie na wszystko. Preparat chwali m.in. Edward l. 76; na łamach „Naj”, w innym ogłoszeniu, zdejmuje okulary i niczym Clark Kent w Supermana, zmienia się w Tadeusza z Lęborka. Tu przynajmniej pod reklamą podpisała się Asepta, rok założenia 1998, a olejek dostępny jest w aptekach lub sklepach zielarskich, ale to nic nie znaczy, bo lewoskrętna witamina C też jest tam dostępna. Zastanawiające są natomiast dalsze informacje. Sam nagłówek stwierdza, że jest to kuracja „znana już od 2 tys. lat!”, a już w następnej linijce – „innowacyjna”. Przytacza się nawet wypowiedź twórcy tego „niezwykłego, innowacyjnego preparatu”, który musi być w takim razie pierońsko stary – trudno o lepszy dowód na skuteczność metody. Nie wiadomo tylko, czy jest nim dr Binu Chandran, czy dr Jerzy Gryglewicz, „ekspert Ochrony Zdrowia” z Uczelni Łazarskiego. Doktorów Binu Chandranów jest co najmniej dwoje: jeden - chirurg pediatryczny w Kerali, druga - lekarka w Australii. W internetach można też znaleźć dokumenty z indyjskiego sądu, dotyczące jakiegoś sporu o mur graniczny. Za to Gryglewicz przynajmniej naprawdę istnieje, naprawdę wykłada na Łazarskim, przy czym jest anastazjologiem, a jego macierzysta jednostka to Instytut Zarządzania w Ochronie Zdrowia. Przy tym mówi ciekawe rzeczy: „Toksyny krążą wzdłuż kręgosłupa aż po palce rąk i nóg. Spróbujcie pokręcić głową a usłyszycie chrupanie - to kryształki toksycznych kwasów, które usadowiły się w kręgosłupie”. Moim zdaniem to jednak diabeł żre pumpernikiel. Kimkolwiek by był twórca, ludzie dzwonią do niego codziennie, aby podziękować za poprawę swojej sprawności. A wy kiedy ostatnio dzwoniliście z podziękowaniami do producentów swoich tabletek i syropów?

„Bez trucia się chemicznymi tabletkami” można zregenerować stawy metodą prof. Rufusa Palmera, cenionego eksperta w dziedzinie ortopedii i reumatologii, która „zyskała szeroki poklask wśród ortopedów i reumatologów na całym świecie” i „już dawno” jest dostępna w Wielkiej Brytanii. Dziwne tylko, że pomimo tak szerokiego poklasku żaden lekarz o niej nie słyszał, by pomóc panu Henrykowi z Żyrardowa, dopóki namiaru nie dała mu siostra w Londynie. Sam prof. Palmer też nie bardzo wiadomo, przez kogo jest tak ceniony. Wyszukiwanie pokazuje kanadyjskiego lekarza zmarłego w 1873 r. Preparat jakoby wspomaga proces zwiększania produkcji mazi stawowej, „uderza w źródło schorzenia, odżywia chondrocyty i inicjuje proces samoodbudowy uszkodzonych tkanek”. W tym przypadku pierwsze efekty pojawiają się już na drugi dzień, a po 30 dniach następuje całkowita regeneracja. Choć prof. Rufus pracował nad swoją formułą wiele tygodni (czyli poradził sobie szybciej nie tylko od twórców szczepionek na covid, ale i od prof. Camerona z buszu Lamington), to nie spotkał się z zachwytem Big Sarny, która utrudnia wprowadzenie jego kapsułek na polski rynek w formie innej niż za 329 zł przez telefon – choć w UK podobno nie ma z nimi problemu – i ubolewa: „Próbują nam zaszkodzić, bo jako pierwsi zaoferowaliśmy w 100% naturalną kurację”. Gdyby poczytał reklamy w kolorowej prasie kobiecej, mógłby zwątpić, czy rzeczywiście był pierwszy.

 

Kolejną grupą schorzeń są problemy ze słuchem. Proponuje się więc terapie pozwalające odzyskać słuch w szybkim tempie, żeby nie było trzeba nosić aparatu, a w ostateczności – aparaty lepsze od zwyczajnych. Jednym z autorytetów jest „szef grupy badawczej” Hans Kirchollm (sic!) z "renomowanego ośrodka badawczego w Berlinie", odpowiedzialny  za nową makro-molekularną formułę regeneracji słuchu, dającej 15-krotną poprawę słyszenia. Formuła ma postać "oleistej substancji o silnych właściwościach bioregulujących" i za pomocą połączenia „kilku substancji aktywnych, które dosyć rzadko występują w naturze” pobudza „procesy naprawcze tkanek na poziomie nanokomórkowym” i już po 30 dniach jest po ptokach. O samym profesorze nic nie wiadomo, natomiast ma konkurencję w postaci prof. Heinricha Volkendorfa z ośrodka klinicznego w Stuttgarcie: „NIEMIECKI NAUKOWIEC rzucił wyzwanie producentom urządzeń poprawiających słuch”. Jego dziełem jest „płyn regenaryjno-oczyszczający”, który także 15-krotnie poprawia ostrość, aktywuje regenerację komórek rzęsatych i ucisza „szumienie w uszach spowodowane zanieczyszczeniem przewodu słuchowego”, a wszystko to za sprawą makro-molekularnej formuły. Przywraca toto jakoby pełny zakres słyszenia w ciągu 3 tygodni, a pierwsze efekty widać już kilkanaście godzin po aplikacji. „Mój zespół naukowych z kliniki w Stuttgarcie postawił sobie inny cel niż doraźne rozwiązania”, dzięki czemu na metodę Volkendorfa złapało się już ponad 250 427 Europejczyków, on sam natomiast pozostaje anonimowy. Donnerwetter!

Efekty zmierzone, ale gdzie jakaś skala?

Więcej, bo ponad 300 tys. Europejczyków, przyciągnęło „przełomowe odkrycie” grupy brytyjskich naukowców, która „poszła na wojnę za producentami aparatów słuchowych”, mimo że ich wynalazek działa dopiero w ciągu „4-tygodni”. Są to plastry biomedyczne – czy też biomagnetyczne – pod nazwą „Neodymium2000”, które nakleja się za uchem. Metoda jest ponoć wykorzystywana „głównie przez prywatne ośrodki laryngologiczne dla zawodowych muzyków” i opiera się na technologii używanej do produkcji statków kosmicznych. Jej zasadą działania są „inteligentne nanopolaryzatory”, które są na tyle inteligentne, że wzmacniają znaczące dźwięki, a wyciszają zbędne! Pozwalają więc usłyszeć „śpiew ptaków za oknem, kwotę do zapłaty w sklepie i każde wypowiedziane przez księdza słowo”, a nie dopuszczają do uszu szczęku widelców albo stukotu obcasów. Przy tym wszystkim plaster regeneruje uszkodzone komórki rzęsate dzięki „spolaryzowaniu siły elektromagnetycznej”, i to nawet gdy już zostanie zdjęty. Biorąc pod uwagę, że plastry są 88 razy tańsze niż zwykłe aparaty słuchowe, można nabrać bardzo nieładnych podejrzeń na temat tego, dla kogo wcześniej pracowali niektórzy uczestnicy projektu. W ogłoszeniu wypowiada się jednak tylko dyrektor ośrodka badawczego Christopher Washington.

Nie wiedząc o odkryciu nieistniejącego prof. Washingtona, prof. Michael Allen w najnowocześniejszym amerykańskim laboratorium opracował biomedyczny regenerator słuchu „łączący nowoczesną technologię z niezwykłą mocą natury”. Chodzi o plastry wzmacniające słuch, które odwracają efekt głuchnięcia o 100% za pomocą ziarna Vaccaria (aka "biomedycznego ziarna") – widocznie „krowiziół zbożowy” nie brzmi już tak sexy. Nie tylko przestaje się głuchnąć, ale dostaje się słuch jak żyleta i można usłyszeć, jak woda kapie u sąsiada, i podsłuchiwać ze 150 metrów. „Nowoczesna formuła opracowana przez Michaela Allena zaledwie w 15 sekund przywróciła doskonały słuch i dobre relacje z ludźmi 456 800 Polakom”. Pytanie tylko, co się zdarzyło w 15 sekund – przywrócenie słuchu czy opracowanie formuły. Jeśli to pierwsze, to chyba mamy rekordzistę wśród tych wszystkich terapii. Wśród różnych związanych z medycyną Michaelów Allenów pojawia się lekarz rodzinny oraz ginekolog. Otolaryngolog z Teksasu też jest, ale na pierwsze ma Shawn. Wątpliwe, aby to był którykolwiek z nich.

Tymczasem wzmacniacz słuchu prof. Cartera Davisa, eksperta ds. laryngologii, zwany także „TURBOwzmacniaczem audialnym”, podbił już serca „234 567 osób” (no naprawdę, mogli się bardziej wysilić z wymyśleniem liczby). Uratował m.in. pana Bogdana z Jasła, którego żona podejrzewała o wypalenie uczuć, a on po prostu się mniej odzywał, bo nic nie słyszał. Zamówiła dlań ULTRAwzmacniacz prof. Cartera i teraz ma za swoje, bo mąż słyszy nawet jej mruczenie pod nosem z pokoju obok. Poza tym jednak, że to AUDIOurządzenie stanowi „innowacyjny reduktor szumów usznych”, nie bardzo wiadomo, na czym polega jego rewolucyjność. Co innego AUDIOtechniczne MINIurządzenie zwane FONOkorektorem, które opracowano ponoć na podstawie obserwacji ćwierkania sikorki - że niby mała, a ma dobry słuch. „Wiele z nich potrafi usłyszeć potencjalne zagrożenie lub zdobycz z odległości setek metrów! Na podobnej zasadzie działa przełomowy AUDIOkorektor”. Dzięki temu Joachim z Białegostoku i 127 452 innych Polaków mogą bez trudu łapać i pożerać rozmaite owady. Lekarz Carter Davis istnieje, ale jest onkologiem w Nowym Orleanie.

Inne ogłoszenie proponuje „nową mikrocyfrową technologię” groźnym hasłem „Koniec eldorado”, gdzie jako litery „o” widnieją dziury po kulach. Brzmi groźnie? No to posłuchajcie: „Biznesmeni opływają w luksusach (!), zarabiając horrendalną kasę na ludzkim cierpieniu. (...) Nakładają absurdalne marże, obrzydliwie się bogacąc. (...) produkują dziadostwo i wciskają je nam na siłę. Wywierają naciski na lekarzy, aby Ci polecali ich produkty” (cóż za inwersja!). O ile pewna nieufność wobec biznesmętów jest społecznie korzystna, to reklamowanie w ten sposób audiostymulatora FonixRepair z mikroprocesorem AVD-873 wydaje się dość podejrzane, zważywszy, że spośród zdystrybuowanych dotąd 47 tysięcy egzemplarzy „Dotychczas do Polski trafiło zaledwie 490 szt. urządzenia. Najprawdopodobniej, więcej już nie będzie. Mecenasi mocno o to zabiegają”. Na rycinie cudowne urządzenie wygląda jak całkiem typowy aparat słuchowy, ale według opisu pozwala rozumieć mowę  ludzką o 262% dokładniej (Messerschmitt!), choć tańsze jest od zwykłego aparata o 44% (to Dziady dopiero!).

Ale po co aparat, skoro prof. Simon Bieler z Uniwersytetu Monachium (o którym wiemy jedynie, że jest imiennikiem prezesa izraelskiej firmy produkującej balustrady) wynalazł olejek, przywracający słuch w tradycyjne 21 dni. My Polacy nigdybyśmy się o tym nie dowiedzieli, gdyby nie pani Maria, która przeprowadziła się z mężem i dziećmi do Stuttgartu, gdzie szwagier załatwił im pracę (dzieciom też?) Niedosłuch miała od urodzenia, a aparat nosiła od ponad 40 lat, mimo to jej słuch pogorszył się przez ciągły huk na hali. Ładne BHP mają w tym RFN, skoro nie dali nawet nauszników! Wywaliliby ją niechybnie, bo nie słyszała poleceń, ale zaangażowała się do badań i dr Bieler wlał jej olejek przez lejek. Niestety, nie wyjawił, z czego go robi – może z łez producentów aparatów słuchowych.

 

Nadwaga

Główną metodą walki z nadwagą są plastry transdermalne. Jednym z wielu proponujących je eugeniuszy jest prof. Vincent Boulard z zespołem naukowców z Obesity Therapy Center w Montrealu – „ciesząca się dużym uznaniem w 100% naturalna” metoda spalania tkanki tuszczowej pomaga nawet osobom skrajnie otyłym, i to bez efektu jajo. Po 21 dniach większość z grupy ochotników zgubiła średnio po 17 kg, niektórzy nawet do 24, a bywali i tacy, co zbyli się 58 killergramów. Wiadomo, że „ponad 347 500 osób z całego świata dostało szansę”, czyli nie wiadomo, czy im się udało. Metoda opiera się na „specjalnie wyselekcjonowanych substancjach bioaktywnych pochodzenia roślinnego”, które „zamieniają złogi tłuszczu w czystą energię”, odblokowując metabolizm. Czyżby tu się kryło nowe odnawialne źródło energii? Wszystko to w transdermalnych plastrach: substancje „mogą zacząć przenikać" przez skórę i walić prosto w komórki tuszczowe. Plastry zakłada się raz dziennie w dowolnym miejscu, po czym można leżeć przed telewizorem, a one zrobią całą robotę. Oprócz tłuszczu plastry usuwają jakoby wszelakie toksyny i złogi jelitowe, co już nam mówi wiele o wiarygodności tego ogłoszenia (ej, o kandydozie zapomnieliśta!) W Montrealu najwyraźniej nie istnieje jakaś jedna instytucja o nazwie „Obesity Therapy Center”, więc prof. Boulard (zakładając, że istnieje, bo gugiel pokazuje jakiegoś speca od kalwadosu) pracuje po prostu w jednej z wielu klinik otyłości.

Konkurencję robi mu Daniel Ward z Oxford Metabolic Centre, instytucji istniejącej wyłącznie w powiązaniu z jego nazwiskiem, za to w czterech językach. Jego 100% roślinne plastry, oparte na ostrokrzewie paragwajskim, czyli tak zwanej jerbamacie, usuwają tłuszcz "szybciej, niż najsilniejsze chemiczne spalacze", a po miesiącu grupa testowa zgubiła średnio po 11 kila. I tu w ramce prawdziwa rewela: „Nadmiar tłuszczu to nic innego jak toksyny zalegające w organizmie”. Z drugiej jednak strony, reklamowana gdzie indziej Kawa Minceur Forte zarówno usuwa toksyny, jak i „bezlitośnie atakuje złogi tłuszczu”, co by sugerowało, że to jednak dwie różne rzeczy.

Prócz nich plastry na cholestelor i nadwagę stworzył z zespołem laborantów, po kilkunastu latach prac, prof. Karl Shmidt (!) z wiedeńskiego ośrodka naukowego. W Austrii i Niemczech przetestowało je jakoby 19 749 osób. Oto, jak profesor wyjaśnia prostemu czytelnikowi zasadę działania: „Tajemnica skuteczności plastrów transdermalnych polega na ich wysokiej bioresponsywności. Użyte przez nas naturalne substancje mogą wspomagać organizm do (!) rozbijania tkanki tłuszczowej i mogą pomóc w obniżaniu cholesterolu na poziomie nanokomórkowym”. Czy trzeba mówić, że usuwają również toksyny? Próba weryfikacji jakiegokolwiek Karla Schmidta jest szukaniem siana w stogu igieł.

Ale nie tylko plastrami można zwalczać cholestelora. Tu na scenę wkracza nowatorski preparat, „antidotum na zapchane tętnicę”, odtykający ją w 5 tygodni i w ogóle poprawiający całe krążenie o równe 278%. Po „latach badań, prób i najróżniejszych naukowych testów” wyciosał go prof. Stephen Sato. Lekarstwo opiera się na roślinie Sophora Japonica, używanej w azjatyckiej medycynie naturalnej od ponad 3000 lat, jednak dopiero profesor Sato odkrył odpowiednią mieszankę naturalnych składników – „specjalnie wyselekcjonowanych witamin i silnych antyoksydantów”, pochodzących wyłącznie z kwiatów i owoców hodowanych w górskiej prowincji Sendai, które rosną na ogromnych wysokościach, więc są wolne od zanieczyszczeń. Zawierają bardzo dużo skoncentrowanej witaminy D, hippocastinum L. oraz Rucus auleatus, tylko że jeszcze słabo się sprzedają, bo reklama mówi tylko o 650 uczestnikach testów klinicznych. Co się tyczy profesora Sato, to znajdzie się ich ze trzydziestu, z małym prawdopodobieństwem, że któryś będzie ten istny. Jeśli zaś idzie o roślinność – sophora to perełkowiec japoński, szanowany w tradycyjnej medycynie chińskiej, ale niekoniecznie w EBM. Rucus auleatus (powinno  być Ruscus) to myszopłoch kolczasty, a rzekome „hippocastinum L.” to Ausculus hippocastanum, czyli najzwyklejszy kasztanowiec. No i wreszcie Sendai nie jest prowincją, jeno miastem, a w ogóle prowincje w Japonii zostały zlikwidowane w czasie Restauracji Meiji, zastąpione prefekturami.

Rzadziej pojawiają się wynalazki z dziedziny dermatologii. Prof. Larsen, „Norweski naukowiec z Uniwersytetu w Oslo”, wynalazł rewolucyjny środek na zmiany dermatologiczne. Zrobiony z maruchainy i bogaty w przeciwutleniacze, usuwa ze skóry prawie wszystko (w tym „toskyny”) i „wspomaga likwodowanie ostrych zapaleń skórnych”, a dodatkowo odżywia włosy.  W testach wzięły udział 1372 osoby i wszystkie zgodnie stwierdziły: „To, co ta kuracja zrobiła z moją skórą, jest niesamowite”. "Gdy przyglądali się swoim odbiciom w lustrze, zauważyli, że doszło u nich do: (...) zlikwidowania uciążliwego uczucia swędzenia i pieczenia skóry" - skoro musieli w tym celu spojrzeć w lustro, to faktycznie niesamowite. Zwierciadełko wyjawiło im także usunięcie z organizmu "grzybów i bakterii w 100%". Z tego wniosek, że terapia wielokrotnie wyostrza wzrok. A może to ten kanabis zafungował? Tym razem skuteczność wynosiła 21 dni. Dla pierwszych stu osób tradycyjnie zniżka, tylko jak liczyć tę "zieloną sotnię", skoro preparat pomógł już 25 tys. homosapiensów?

Rodzynkiem w tym w większości męskim gronie jest dr Jane Osborne, „specjalistka z ośrodka w Baltimore” (szósty sezon The Wire powinien był być o służbie zdrowia) od podologii i chorób skóry, stosująca wyciąg z kwasu kaprylowego opracowany w ośrodku w Michigan, a potwierdzony przez Niemiecki Instytut Badawczy Hohenstein. Niestety, o skuteczności „specjalnej technologii transdynamicznej nanocząsteczki kwasu kaprylowego” - przywierającej do dermatofita i niszczącej jego systemy życiowe - nie wypowiada się pacjent Malik „Bączur” C., który z pewnością w pewnym momencie życia trafiłby do doktor Osborne (zwłaszcza gdyby była dermatologiem-wenerologiem), a jedynie pani Jagoda z Krakowa. Jane Osbo(u)rne znalazłem co najmniej trzy: jedna psychologałka z Salt Lake City, druga patronka szpitala w Nowym Dżerseju, a trzecia śpiewała One of Us. Niewątpliwie zaś istnieje coś takiego jak Hohenstein Institute, specjalizuje się wprawdzie w tekstyliach, ale kto wie, może i bada suplementa diety, jeśli się ładnie poprosi, więc tu zaliczam pół punktu.

W co najmniej trzech przejrzanych numerach pojawił się prof. Tomasz Mączyński, twarz środka, który „NOKAUTUJE grzybicę!” w ciągu 7 dni, bo jak nie, to grzyb może zająć płuca, wątrobę i mózg (w rzeczywistości grzybica narządów wewnętrznych spotyka głównie ludzi o osłabionej odporności). Tym razem formuła została opracowana w ciągu 2 lat przez „zespół cenionych naukowców z Michigan Institute of Medicine”, podbiła „świat nauki” w ciągu 2 tygodni i stworzona jest z bliżej nieznanych „100% naturalnych składników”, które „wspomagają zahamowanie rozmnażania dermatofitów i likwidację stanów zapalnych”. A ponieważ te ekstrakty „zabijają każdą komórką dermatofitu”, można sądzić, że chodzi tu o zwalczanie ognia ogniem, a dermatofitów dermatofitami. W odróżnieniu od prof. Mączyńskiego, Michigan Institute of Medicine istnieje – w Livonii w aglomeracji Detroit – i jest to przychodnia licząca całych troje lekarzy, samych internistów. Preparat pobił jakoby rekordy sprzedaży w USA, ale w Polsce słabo mu idzie, bo skorzystało z niego 145 tys. Polaków, w tym Malwina z miasta Łodzi, która zaświadcza, że „działa na każdy rodzaj grzybicy”. Ciekawe, czy poradziłby sobie z grzybem na ścianie.

 

Jako jedyny immunolog prezentuje się dr Robert Brugger, twórca innowacyjnej kuracji wspomagającej odporność. Reprezentuje on Centrum Immunologii Klinicznej w Zurychu, ale badania robił dla niego ośrodek kliniczny w Bazylei. W internetach pojawia się Robert Brügger, doktor geografii z Berna. Terapia jest w 100% naturalna, zawierając „biologicznie czynne substancje pochodzenia roślinnego, w tym kwasy tłuszczowe i przeciwutleniacze”, czyli inaczej "naturalne immunostymulatory". Ma to na celu zwiększyć odporność, skrócić „nawet 4-krotnie” czas trwania infekcji i wzmacniać błonę śruzową, a już od pierwszej dawki organizm może rozpocząć produkcję przeciwciał. W rezultacie już w ciągu 21 dni preparat wzmacnia układ, walczy z wirusami, usuwa toksyny i parzy herbatę. Pada pytanie „Czy zastanawiałeś się, dlaczego mimo dostępu do tak ogromnej ilości środków, ludzie nadal chorują?” Cóż, mam pewne podejrzenia.

 

W dziedzinie zapobiegania cukrzycy produkuje się prof. Erik Lambourg z duńskiego Ośrodka Diabetologicznego w Kopenhadze. Jego kuracja „polega na zastosowaniu bioaktywnych substancji, które mają za zadanie spowalniać aktywność enzymów odpowiedzialnych za rozkład węglowodanów w jelicie”, a preparat ma ponadto właściwości antyhiperlipidyczne. Uczestników analiz klinicznych było równo 460 (cały Sejm RP!) Już po 28 dniach trzustka produkowała wystarczająco dużo insuliny. Na całym świecie formuła uwiodła 49 tys. pacjentów. Pomysł Lambourga podbija Anna Walkiewicz z Centrum Chorób Diabetologicznych w Bydgoszczu oraz pani Agnieszka ze Zgierza, która po zastosowaniu preparatu rzuciła okulary w kąt. W Bygdoszczy diabłologów pod dostatkiem, ale ani jednej Anny Walkiewicz. Tymczasem strona websajtowa Steno Diabetes Center Copenhagen zawiera nawet wyszukiwarkę pracowników naukowych, która nie pokazuje nie tylko żadnego Lambourga, ale nawet żadnego Erika.

 

Oprócz terapii naturalnych ogłoszenia proponują też różne gadżety. O pasach na kręgosłup już było. Nieśmiertelne pozostają leczące dosłownie wszystko wkładki do butów. Młodsi czytelnicy mogą nie pamiętać, że jeden z producentów tego wynalazku, niejaki profesor nauk zawodowych Kazimierz Piotrowicz, w 1995 startował na prezydenta Polskiej Erpe (zajął ostatnie miejsce). Ironizowano wtedy, że to jedyny kandydat, który otwarcie obiecał Polakom podwyższenie stopy. W ostatnim czasie, jak podaje Wikipedia, zajmuje się on „opracowaną przez siebie metodą biofizykoterapeutycznych materacy [sic!], mających rzekomo uzdrawiać chorych z różnego rodzaju dolegliwości, z nowotworami  włącznie”. Dziś natomiast w prasie kolorowej reklamuje się niejaki prof. Stroller (ang. „wózek spacerowy”), określany jako „znany naukowiec", ale znany właściwie z czego? Jego metoda „ma aż 97,8% skuteczności!” i zaczyna działać już po 5-10 minutach. Działa na „tarczycę, serce, żołądek, pęcherz, nerki, woreczek żółciowy, kręgosłup, nadciśnienie”. A poza tym na wkładki można wpływać falami elektromagnetycznymi. Ogłoszeniu towarzyszy szemat stóp ze strefami, których ucisk wpływa na poszczególne organy. Zastanawiające jest to, że gdy mamy „oczy”, „uszy”, „ramiona” i „nos”, to każdej z tych dość złożonych przecież kończyn odpowiada tylko jedna strefa, za to za odbytnicę, odbyt i hemoroidy – trzy różne. Ciekawostka też, że jajniki najwyraźniej nie zaliczają się do genitaliów, kolana to zupełnie co innego niż staw kolanowy, zaś oprócz stref odpowiadających osobno za żołądek, trzustkę, dwunastnicę, jelito cienkie, wyrostek robaczkowy itd. jest też osobna dla układu trawiennego.

Wkładki pomogły także pani Stefanii z Liszek, o czym mówi materiał stylizowany na wywiad przeprowadzony w ramach praktyk studenckich przez Artura, studenta dziennikarstwa UJ. Należy tu zauważyć, że studentów mocno się wyzyskuje. Pani Stefanii doskwierały wysiadające stawy, ale miała to szczęście, że córka przywiozła jej z zagranicy neorefleksyjne wkładki biomagnetyczne, dzięki czemu nie musiała wykonywać żadnych bezsensownych ćwiczeń. Wkładki „wytwarzają przeciwbólowe impulsy magnetyczne” o mocy 970 gausów, dzięki czemu są skuteczne na ponad 41 dolegliwości. Przynoszą efekty w miesiąc, a właściwości zachowują przez kilkadziesiąt lat! Są jednak dość mało popularne, bo skorzystało z nich tylko 64 tys. osób. Żaden profesor nie podpiera tego wynalazku swoim autorytetem. Konkurencją są wkładki buddyjskie, wykonane z indyjskiego neodymium „(magnesy działąjące 20 razy silniej, niż popularne leki przeciwbólowe)”. Te promuje specjalista do spraw refleksologii, Yao Masuko, który bazował na odkryciach mnichów z klasztoru Shaolin. Jego wkładki, sądząc po testymoniach, leczyć mają przeziębienie, ból jajników, himoroidy i marskość wątroby.

Bioterapeuta Tomasz Kozieł z Kęt, absolwent AWF w Krakowie, trener drugiej klasy sportowej, w drugiej połowie lat 90. przywiózł z Kanady dla swojej mamy płytki „POLAR POWER” i teraz je produkuje. Płytki wytwarzają bardzo silne pole magnetyczne (o natężeniu 3960 GAUSÓW !!!), w dodatku „ukształtowane w specyficzny sposób”, a „w przypadku niektórych dolegliwości efekty można odczuć już po dwóch dniach”. Znaczy, jeśli nie ma poprawy, to dolegliwość nie była „niektóra”. W grę wchodzi tu ochrona przed różnym promieniowaniem, jak żyły wodne, radioodbiornik, telewizor czy mikrowela. Produkt rekomendują Polskie Towarzystwo Psychotroniczne i Śląska Fundacja Reumatologiczna. Ogłoszenie zawiera uwagę: „PRODUKT MOŻNA ZOBACZYĆ NA MIEJSCU U PRODUCENTA”. P. Kozieł ma punkty dodatnie już na wstępie, bo przynajmniej istnienie krakowskiej AWF nie ulega wątpliwości, poza tym podaje, że ma siedzibę w Kętach (o nazwie „BIO KENT”), w odróżnieniu od wszystkich innych, położonych nie wiadomo gdzie. Firmę można znaleźć w sieci – jako dziedzinę działalności podane ma „wyroby gumowe”. Nie, w tym miejscu nie zamierzam silić się na żaden kalambur o naciąganiu.

„Czy wiesz, że przyjmując masę abletek (sic!) niszczysz wątrobę?” – zapytowywuje inne ogłoszenie. Na szczęście prof. Isabell Williams  z Harvarda odkryła sposób na pokonanie „26 rodzajów schorzeń”. Bez preparatów, bez zabiegów, bez rekonwalescencji. No to z czym? Ano z pomocą bransoletki biomedycznej MagnePulso, na którą nabrało się która poprawiła jakość życia 130 tys. osób. W ciągu „12. dni” branzoletka ta likwiduje zawroty głowy i problemy z zasypianiem, a „już po 3. tyg.” – nawet migrenę i reumatyzm, zaś 26 dni już pomoże nawet takim, co ignorowali problemy zdrowotne. O wzmacnianiu stawów nie ma nawet co wspominać. „Możesz nie musieć już nic robić!” – ekscytuje się nagłówek. Dostępna jest wersja wzbogacona o dodatkowe jony srebra i turmalin, co ma jakoby pomagać na krzepliwość krwi i migotanie przedsionków. Wszystko to się dzieje dzięki „pradawnej mocy biomagnesów”, znanej też jako „efekt piazoelektryczny” (sic!), a na każdy narząd oddziałuje moc 5000 gausów, tak więc bransoletka prof. Williams absolutnie deklasuje wkładki pani Stefanii i płytki bioterapeuty Kozieła. Następnie „działanie oparte na podstawowych prawach fizyki usprawnia przepływ hemoglobiny i enzymów zawierających liczne metale zwiększające swoją aktywność”, co w dalszej perspektywie prowadzi do autoregeneracji. A nanorobotów gdzieś tam nie ma?

Innego rodzaju bransoletkę biomagnetyczną opracował niemiecki fizjoterapeuta Gerhard Schmucke z Dusseldorfu. Jej siła to zaledwie 1500 gałusów, a co do składu, to reklama stwierdza jednoznacznie: „Nieważne, jakie metale są w tej bransoletce”. Kto sprawdzi, ten się przekona, że w Niemczech jest doktor Gerhard wprawdzie nie Schmucke, tylko Schmuck, nie z Dusseldorfu, tylko ze Spiry, i nie fizjoterapeuta, tylko dermatolog.

 

Ogólnie rzecz biorąc, przeanalizowałem 41 reklam. Wystąpiło w nich 40 nazwisk ekspertów, z których tylko dwaj (Gryglewicz i Kozieł) funkcjonują poza zamkniętym ogłoszeniowersum, a co najmniej jeden z nich zapodaje ostre kocopały. Pomijając jeden przypadek, nigdzie nie można znaleźć nazwy firmy zajmującej się tymi wszystkimi cudownymi terapiami, nie ma adresów siedziby ani strony internetowej. Jedyny namiar stanowią numery telefonów służące do zamawiania, zazwyczaj z wrocławskim, toruńskim lub poznańskim prefiksem, choć trafia się i Zielsko-Ziała. W paru ogłoszeniach pojawia się coś o ponglishowej nazwie „Medic Reporters”. Można odnieść wrażenie, że to właśnie nazwa podmiotu, który publikuje te reklamy. Od czasu do czasu Medic Reporters daje głos swoim ekspertom, którzy są chyba od nawozów i od świata, a tak poza tym anonimowi. Zazwyczaj zachwalają produkty, lecz w jednym z ogłoszeń o powiększaniu członka mowa o tym, że to oni opracowali formułę! Prawdziwi ludzie renesansu.


wtorek, 13 lipca 2021

Muzyczne przebiśniegi, czyli Sułtani Swingu na Przełęczy Pająka

Teraz pora na kilka płyt zdobytych wiosną, przy czym będzie tu mniej wykonawców niż albumów.


Maanam, Sie ściemnia, 1989

Pod koniec lat 80. Maanam był w stanie rozkładu. Kora i Marek Jackowski niedawno się rozwiedli, dochodzili do wniosku, że artystycznie też muszą od siebie odpocząć. Jackowski do tego miał problem z alkoholem. Mimo wszystko pozostała im do nagrania jeszcze jedna płyta w ramach zobowiązań kontraktowych. Wobec tego nagrali z pomocą muzyków sesyjnych (jest to jedna z dwóch płyt Maanamu bez Ricardo Olesińskiego i Pawła Markowskiego): na perkusji zagrał Krzysztof Dominik, na basie – Marcin Ciempiel (wcześniej znany z Oddziału Zamkniętego, później m.in. z Apteki), a na gitarach swoje dołożył producent Neil Black.

Nie zaskakuje, że w tak trudnych okolicznościach powstała płyta uważana za jedną ze słabszych w dziejach zespołu. Do maanamowej klasyki przeszedł jedynie utwór tytułowy. Powstał do niego animowany teledysk – pierwszy polski widłoklip emitowany w MTV. Poza tym – na żadnym albumie Maanamu (może poza Hotelem Nirwana) nie ma tyle klawiszy. Syntezatory obsadzał wszędobylski Konstanty Joriadis. Momentami płyta wydaje się wręcz przeprodukowana. Kończący ją instrumental Wszystko w porządku, więc od początku (tytuł zaczerpnięty z jednego z wersów Nocnego patrolu) opiera się przede wszystkim na partiach syntezatorowych i nie ma w ogóle „ducha” Maanamu. Szkliste klawisze pojawiają się już w pierwszych taktach rozpoczynającego płytę For Your Love – wbrew angielskiemu tytułowi zaśpiewanego po polsku, z męskimi chórkami w refrenie i frazą „Słowa, słowa, słowa, słowa!” (zapewne nawiązanie do Hamleta, jednego z pierwszych utworów Maanamu) śpiewaną a la Krew Boga, czyli równocześnie krzykiem i normalnym głosem.

Tam natomiast, gdzie ów „duch” jest słyszalny – da się rozpoznać melodyczną rękę Marka Jackowskiego – same kompozycje nie wyróżniają się tak bardzo jak na wcześniejszych albumach i sprawiają wrażenie nieco wtórnych. Głos Kory też ten sam co zawsze, ale artystka wydaje się trochę zmęczona śpiewem, kilka razy sięgając po melorecytację. Do mniej ciekawej części repertuaru należy Kadyks, inspirowany Jeanem Genetem, gdzie recytacja po francusku przeplata się z tekstem Kory zawierającym frazę „Woda żywiołem jest złowrogim” – później zrecyklowanym. Innym razem Maanam zbliża się do poprockowej normy późnych lat 90. z wyraźnymi liniami basowymi i syntezatorową mgłą, jak w Życie za życie (Gdy skrzywdzisz mnie), w którym słychać trąbkę (znowu Joriadis) i dość długie gitarowe solo. Mroczny, nieco zimnofalowy charakter ma natomiast Calliope.

Poza pieśnią tytułową na plus wybija się dynamiczny Bądź taka, nie bądź taka z dośpiewującym Stanisławem Sojką i oraz Jedyne prawdziwe tango Maanam, który, pomimo tytułu, niespecjalnie przypomina tango i brzmi wyraźnie nowofalowo, jeszcze ze zmianami tempa.




Cirith Ungol, Frost and Fire, 1981

Jednym z moich odkryć sprzed paru lat był zespół o tolkienowskiej nazwie, specjalizujący się w epickim heavy metalu w konwencji fantasy. Warto dodać, że pierwszy człon nazwy wymawiany był przez „s”, a nie, zgodnie z zamysłem Tolkiena, przez „k” (Maria Skibniewska w polskim przekładzie zmieniła nawet odpowiednio pisownię). Problemy z zapamiętaniem nazwy doprowadziły do powstania przezwisk w rodzaju „Sarah’s Uncle”.

Na okładce debiutanckiej płyty widnieje Elryk z Melnibonu, bohater cyklu powieści Michaela Moorcocka (swoją drogą całkiem rockandrollowego pisarza fantasy – zdarzało mu się pisać teksty dla Hawkwind czy Blue Öyster Cult, vide Black Blade, piosenka o mieczu Elryka). Tenże heroj miał powracać na okładce każdego późniejszego albumu grupy. Co ciekawe, ta konkretna ilustracja Michaela Whelana, na której Elryk wlazł na kamienną czachę na tle zielonej mgły, a za jego plecami widać jakiegoś pterodaktyla, powstała na okładkę książki Stormbringer. Ponieważ zaś w Polsce wydawcy fantastyki lubili ongiś ozdabiać książki przypadkowymi grafikami, niemającymi nic wspólnego z treścią, znajoma uświadomiła mnie, że ta sama ilustracja znalazła się na polskim wydaniu Gier cienia – jednego z tomów Czarnej Kompanii Glena Cooka. Dla odmiany Zwiastun Burzy, czyli polska wersja Stormbringera, ma na okładce jakieś krzaczory.

Cirith Ungol debiutował na pierwszej składance z kultowej serii Metal Massacre wytwórni Metal Blade – tej samej, na której znalazło się Hit the Lights Metallicy. Mówimy więc o zespole z tej samej fali, która wydała thrash metal. Przełęcz Pająka była jednak zjawiskiem nieco odrębnym, choćby dlatego, że jej wizja artystyczna niekoniecznie obejmowała czad bez opamiętania. Poza tym brzmienie w początkowym okresie twórczości siedziało jeszcze solidnie w latach siedemdziesiątych.

Osobiście słyszę – choć nie każdy pewnie przyzna mi rację – przede wszystkim wpływy Wishbone Ash, choć nie bezpośrednie, tylko przetworzone przez heavymetalową konwencję. Powłóczyste solówki gitarowe, unisona, mocno wysunięty bas, pewna trudno uchwytna melancholia… Przy czym inspiracja ta dotyczy aspektu instrumentalnego. Jeśli idzie o wokal, Tim Baker brzmi, mówiąc obrazowo, jak zawodzący upiór, a mówiąc porównawczo – jak bardzo wkurzony i nieco zachrypnięty Rob Halford na wysokich obrotach. Stricte hardrockowe są przede wszystkim pierwsze trzy utwory, w tym moja ulubiona pieśń I’m Alive, gdzie podniosła zwrotka kontrastuje z przyczadowaniem w refrenie. Ale dla odmiany w Better Off Dead wychwytuję Budgie, tak z rejonu Uścisku wulkanizatora.

Z drugiej strony, gdzieniegdzie słychać też nową falę – dowód, że we wczesnych latach 80. metal nie był tak daleko od punku, jak się później przyjęło uważać. Najbardziej nowofalowo wypada What Does It Take: bzyczący syntezator na tle monotonnego rytmu budzi zaskakujące skojarzenia to ze Stranglersami, to z wczesnymi The Cars, to znowu z Killing Joke, ale przy okazji ma w sobie posmak rocka progresywnego. Również postpunkowe wrażenie – mimo hardrockowych solówek gitarowych – sprawia Edge of a Knife.

Przy tak, zdawałoby się, nieprzystawalnych inspiracjach styl Cirith Ungol brzmi jednak spójnie i wyraziście. Przynależność grupy do epickiego metalu przypieczętowuje ostatni na płycie Maybe That’s Why, oparty na gitarowych unisonach utwór instrumentalny (tekst wydrukowano w książeczce, ale nie został zaśpiewany).

Wydanie kompaktowe zawiera dodatkowo – nie najlepiej brzmiące – koncertowe nagranie utworu o tej samej nazwie co zespół: jednoznacznie metalowy Cirith Ungol, który w pełni miał się objawić na kolejnej płycie studyjnej. Tu wzbogacony o tradycyjny popis koncertowy w postaci solówki perkusisty.


Po reaktywacji tekst ma szczególną wymowę.


Dire Straits, Communiqué, 1979

Drugi album zespołu Marka Knopflera (a właściwie jeszcze braci Knopflerów) powstawał po odniesieniu komercyjnego sukcesu w USA (minęło ponad pół roku od wydania debiutanckiej płyty, zanim Amerykanie docenili Sultans of Swing). Tym razem wynajęto studio o dużej renomie – Compass Point w Nassau na Bahamach, gdzie kilka lat później mieli nagrywać m.in. Jethro Tull czy Iron Maiden. Za produkcję wzięli się Jerry Wexler, spec od soulu, oraz Barry Beckett – ten drugi zagrał na klawiszach pod pseudonimem B. Bear.

Zespół idzie za ciosem, powtarzając sprawdzoną formułę do tego stopnia, że niektóre momenty z debiutu mają na Communiqué swoje analogie. Rozpoczynający płytę Once Upon a Time in the West to wyraźny odpowiednik Down by the Waterline, przy czym w wolniejszym tempie, podfunkowany. Z kolei następcą Sultans of Swing miała być najbardziej tu dynamiczna piosenka Lady Writer, jednak singiel nie radził sobie tak dobrze na listach przebojów. Tytułową pisarką była najprawdopodobniej Marina Warner; Knopfler widział kiedyś w telewizji fragment programu z jej udziałem i to go zainspirowało.

Równocześnie jednak pojawiają się elementy nowe. Zapowiedzią najbardziej nastrojowych ballad Dire Straits jest News, zainspirowana zdawkową notatką w gazecie o śmierci motocyklisty. Bardzo dobrze też wypada mroczniejsza, oparta na gitarze akustycznej Where Do You Think You’re Going? Lżejsza część repertuaru obejmuje countrowy Angel of Mercy i utwór tytułowy. Single-Handed Sailor to kolejna porcja funkowych rytmów, natomiast w Portobello Belle pojawia się szczypta brytyjskiego folku z mandoliną. Teksty zawierają tradycyjną dla Knopflera dawkę „dziennikarskiej liryki”, przedstawiającej sceny rodzajowe z życia Anglii.

Communiqué trochę niknie w kontekście całej udanej dyskografii Dire Straits, ale to album dorównujący pierwszemu.


Dire Straits, On the Night, 1993

Drugi album koncertowy okazał się w zasadzie ostatnim wydawnictwem Dire Straits przed rozwiązaniem. Zawiera on nagrania zarejestrowane w poprzednim roku w Nîmes i Rotterdamie.

Skład był bardzo rozbudowany – oprócz Knopflera i Johna Illsleya także perkusista (Chris Whitten), perkusjonista, dwaj dodatkowi gitarzyści (w tym jeden pedałowy stalowy), dwaj klawiszowcy (Alan Clark i Guy Fletcher, jak na ostatniej płycie studyjnej) i saksofonista.

W stosunku do Alchemy powtarzają się tylko dwa utwory: Romeo and Juliet i Private Investigations. Pierwszy sięga dziewięciu minut i wyróżnia się rozbudowanymi popisami saksofoniarza Chrisa White’a, drugi zaś jest epicki jak trzeba. Po raz drugi White wchodzi w światło jupiterów oczywiście w Your Latest Trick, najbardziej saksofonowym utworze Dire Straits.

Repertuar skupia się na dwóch ostatnich albumach i nie jest ograniczon do odgrywania wszystkiego nuta w nutę jak w studio – utwory porozciągane, wzbogacone dodatkowymi solówkami. Szczególnie interesowało mnie, jak w wersjach nażywych wypadną piosenki z On Every Street. Otwierające cały zestaw Calling Elvis trwa dziesięć minut (wiem, dla niektórych to nie jest dobra wiadomość) i oprócz gitary popisują się perkusyjne. W razie, gdyby faktycznie ktoś w ciągu tych minut przysnął, jako drugą zespół wrzuca witalną wersję Walk of Life. Z kolei Heavy Fuel rozkręca się po minucie, gdy najpierw lider wyda z siebie kilka solówek. Nie zabrakło You and Your Friend, czyli bardziej nastrojowego bluesa. Publiczność reaguje żywo, zdarzają się nawet przypadki śpiewania razem z zespołem. Spory aplauz wzbudził pierwszy wers On Every Street, mojej ulubionej ballady Dire Straits – początkowo koncertowy pogłos trochę burzył jej kameralny nastrój, ale poprawiło się w momencie, w którym utwór się rozpędza.

Na finał wywalono oczywiście największe hity, to znaczy Money for Nothing i Brothers in Arms. Sułtani tym razem się nie zmieścili, ale są na dwóch pozostałych koncertówkach zespołu.


Ska-P, El vals del obrero, 1996

A teraz z innej beczki: zespół hiszpański, wykonujący upunkowaną wersję ska z silnym przesłaniem potyliczno-społecznym. Nawet nie znając zbyt dobrze języka Czerwantesa, nietrudno się domyślić, że Cannabis mówi o legalizacji maruchainy, najmroczniejszy na płycie Animales de Laboratorio potępia eksperymenty na zwierzętach, a Sectas oraz finałowy Sexo y religión mają wydźwięk antyklerykalny.

Sama warstwa tekstowa nie zwróciłaby jednak mojej uwagi, gdyby muzyczna nie była atrakcyjna. Ska często wydawało mi się dość monotonnym gatunkiem muzyki, opartym na charakterystycznym, „szatkowanym” rytmie, jednak Pulpul i jego koledzy umieją zróżnicować materiał i podgrzać go punkową energią. Zarówno początkowy El Gato Lopez, jak i wspomniany Sexo y religión należą do najbardziej porywających utworów, jakie słyszałem w zeszłym roku. Tytułowy bohater pierwszego, kocur z klasy robotniczej, jest swoistą maskotką zespołu i pojawia się na jego rozmaitej marszandyzie, druga zaś piosenka cieszy się powodzeniem na koncertach, kiedy w jej trakcie tańczy na scenie ksiądz z honorem na wierzchu. U nas by takiego coś nie przeszło.

Urozmaicenia mają rozmaity charakter, chociażby dynamiczny. Tytułowy El vals del obrero faktycznie zaczyna się walczykiem, ale potem stopniowo przyspiesza, po czym rusza z kopyta. Odrobinę funku mamy w Revistas del Corazón (słychać tam zresztą saksofon jakby wyjęty ze wczesnego Kultu). Gdzieniegdzie, jak w Sectas czy Insecto Urbano, rytm jest wolniejszy, człapiący. Drugi sposób urozmaicania to wykorzystanie dodatkowych instrumentów. Ska trudno sobie wyobrazić bez sekcji dętej – Ska-P odpala ją przeważnie z klawisza, lecz żywa trąbka też się czasem pojawia. Ñapa es (sylabiczny anagram słowa „España”) dotyczy spraw hiszpańskich, wobec czego partie wokalne we wstępie mają w sobie coś z gitańskiego zawodzenia, rozlegają się kastaniety (Maria Rosa Jimenez), a w dalszej części utworu pojawia się autentyczna trąbka. La sesera no va zawiera banjo, a wymierzony w policję Romero el Madero wzbogacon został akordeonem (Cesar Zubiri) wygrywającym irlandzkie (a może galicyjskie?) melodie.

Ogólnie rzecz biorąc – z wybitnie rozrywkową, wręcz hedonistyczną muzyką nie muszą się gryźć zaangażowane społecznie treści.




Cirith Ungol, King of the Dead, 1984

Zanim Przełęcz Pająka nagrała drugi album, z zespołu odszedł Greg Lindstrom, twórca większości repertuaru na debiucie. Jedynym gitarzystą prowadzącym pozostał Jerry Fogle, zmarły w 1998, ale mimo wszystko drugi album Cirith Ungol zawiera jeszcze trzy utwory napisane przez Lindstroma lub z jego udziałem. Na okładce znów pojawił się Elryk, tym razem w konfrontacji z tytułowym władcą umarlaków.

O ile na Frost and Fire słychać było jeszcze wpływy nowofalowe, to King of the Dead przedstawia jednoznacznie heavymetalowe oblicze zespołu. Tim Baker nadal drze się wpiekłogłosy niczym upiór we mgle. Podniosły nastrój i epicka atmosfera są jeszcze bardziej uwypuklone, już od rozpoczynającego utworu, Atom Smasher. Moje ulubione fragmenta to jednak te wolniejsze i cięższe: Black Machine, a po nim Finger of Scorn – siedmiominutowe i patetyczne opus magnum Lindstroma; bluźnierczy alians Black Sabbath, Judas Priest i Wishbone Ash, jeszcze z introdukcją na gitarze akustycznej, oba skrzące się od efektownych solówek. Mniej przywalające, ale utrzymane w podobnej, posępnej stylistyce, która później miała zostać nazwana doom metalem, jest Master of the Pit z iście sabbathowym riffem (Fogle pod względem solówek nie przypomina Iommiego, ale za to utwór, jak w pierwszym okresie twórczości Sabbathów, z czasem rusza z kopyta), a także rozbudowany utwór tytułowy i wreszcie finałowy prawie-hymn zespołu, Cirith Ungol. Od ogółu odróżnia się bardziej motoryczny, riffowy Death of the Sun, nowa wersja pierwszej piosenki nagranej przez zespół, a także Toccata in Dm, czyli kower najbardziej „horrorowego” utworu Jana Sebastiana Bacha.

Reedycja z 2017 (gruby digipak z grubą książeczką) zawiera kilka bonusów. Jest wśród nich oryginalna wersja Death of the Sun ze składanki Metal Massacre, a reszta to nagrania koncertowe. Last Laugh pochodzi z 1984, za to pozostałe trzy – wersje utworów albumowych – z pierwszego koncertu po reaktywacji w 2016. Gdyby mało było komuś tych nagrań, wydanie zawiera dodatkowo płytę DVD z zapisem koncertu w Roxy w Zachodnim Hollywood w 1983, gdzie znalazł się prawie cały repertuar King of the Dead z wyjątkiem Toccaty oraz dodatkowo I’m Alive. Film dla fanów partyzantki: amatorskie nagranie z jednej kamery trzymanej przez kogoś siedzącego na widowni cały czas w tym samym miejscu, ze zbliżeniami jako szczytem urozmaicenia. Obraz niezbyt ostry, dźwięk tak samo; momentami ledwo słychać wokalistę. Klub jest zresztą mały, scena ledwo pozwala na jakikolwiek ruch sceniczny, który reprezentuje Tim Baker, o wyraźnie drobniejszej sylwetce niż koledzy, prężący się po estradzie i wymachujący statywem od mikrofonu. Fogle uzbrojony jest zaś w gitarę Flying V – jeszcze jedna zbieżność z Wishbone Ash – i używa jej nawet we wstępie do Finger of Scorn. Poza tym skórzane portki, koszulki w tygrysie paski, ćwiekowane pieszczochy na mankietach – imaż jak trza.