piątek, 17 kwietnia 2015

Otwieracz w głowie, czyli co nowego w płytotece


Moje ostatnie notki cieszyły się względną popularnością. No to tera dla odmiany coś, przez co nikomu nie będzie się chciało przedzierać: pochwalę się nabytkami płytowymi z ostatnich paru miesięcy. Jest ich siedem, w tym jedna fińska, dwie amerykańskie, a reszta brytyjskie (wszystkie po angielsku). Co ciekawe, wszystkie oprócz jednej są drugimi lub trzecimi albumami danych wykonawców.
Uwaga: Poniższe refleksyje nie aspirują do bycia profesjonalnymi recenzjami, nawet internetowymi.


The Subways – Money and Celebrity (2011)

Youtube stwarza możliwość dotarcia do setek zespołów, których się wcześniej nie słyszało i nie było gdzie usłyszeć. Bierze się pismo muzyczne, przegląda (a przy okazji czyta artykuły sprzed lat i porównuje z dzisiejszą sytuacją – kto umarł, kto coś nowego nagrał, kto się rozpadł, kto zmienił styl), natrafia na interesującą recenzję (nawet negatywną), wklepuje zespół i tytuł – i braki w edukacji wypełnione! Dzięki tej procedurze udało mi się już kupić pewną liczbę płyt w postaci tradycyjnie kompaktowej, a kilka innych wpisać na listę do kupienia.
            Dlaczemu o tym piszę? Gdyż jutubowym odkryciem minionego roku było dla mnie trio The Subways. Z początku wydawali mi się jeszcze jedną mędzącą brytyjską kapelą spod sztancy „The n-s”, znalezione w serwisie fragmenty dwóch pierwszych płyt okazały się takie se, ale parę piosenek z trzeciej, Money and Celebrity, mną zawładnęło, więc zamówiłem ją sobie pod choinkę.
            Jak wiadomo, brytyjski rock dzieli się na dwie zasadnicze grupy: inteligencką i robotniczą. Egzemplifikacją tego podziału jest choćby „święta wojna” między Oasis a Blur. The Subways należą raczej do klasy robotniczej, no, ewentualnie do niższej średniej, a niektóre poszlaki wskazują wręcz na prekariat (hedonistyczny We Don’t Need Money to Have a Good Time mógłby być hymnem Czekających Na Przelew). Drugi z utworów prawie tytułowych, Celebrity, opowiada, jak mi się zdaje, o dziewczynie, która marzy o awansie do wyższej klasy społecznej bez ponoszenia kosztów tego awansu, czyli przez celebrytyzm. Generalnie jednak w tych tekstach i muzyce chodzi o zabawę, a nie naprawianie świata.
            Wokalista/gitarzysta Billy Lunn śpiewa z uroczo niższosferowym akcentem, w refrenach wspiera go dzielnie basistka Charlotte, chociaż trzeba przyznać, że w bonusowej wersji We Don’t Need Money… nieszczególnie sobie radzi po niemiecku. Smętów jest tu zaskakująco mało, większość utworów jedzie do przodu z energią punkową lub quasi-taneczną, są chwytliwe (choć niekiedy powtarzalne) riffy, zapamiętywalne refreny, szlagworty w tekstach. Atmosfera wybitnie rozrywkowa. Poza wymienionymi w głowę wchodzi jeszcze otwieracz It’s a Party.
            W moje ręce dostała się wersja dwupłytowa. Dysk bonusowy zawiera wersje demo utworów z zestawu zasadniczego. Jedyny problem polega na tym, że album ma niewymiarową okładkę, przez co nie mogę go wstawić na stojak alfabetycznie razem z wszystkimi innymi, tylko muszę trzymać na osobnym stosiku niewymiarowych, obok Liebe ist für alle da chociażby.




Boston – Don’t Look Back (1978)

To z kolei zespół odkryty dawno temu, jeszcze w epoce przed Jutubem, a nawet przed szerokopasmowym internetem, dzięki radiowej Trójce. W Polsce był chyba jednak trochę niedoceniony. W ogóle taki melodyjny, „radiowy” hard rock, specjalność amerykańska, jakoś średnio się u nas przyjął, chyba dlatego, że aż do lat 80. i rozpowszechnienia się telewizji satelitarnej gusta polskich rockmanów kształtowane były przez wykonawców brytyjskich. Trzeba jednak przyznać, że na początku lat 80. grupa Bank próbowała tworzyć coś w tej podobie… W każdym razie More Than a Feeling wielkim przebojem jest i nie trzeba oglądać filmu Człowiek, który gapił się na kozy, żeby dojść do tego wniosku.
            Don’t Look Back była drugim albumem Toma Scholza i kolegów (przede wszystkim jednak Scholza-multiinstrumentalisty), mniej sławną niż debiut, ale wszystkie elementy stylu zostały zachowane: bogata, soczysta produkcja z niewypowiedzianą ilością nakładek, harmonie gitarowe, harmonie wokalne, wysoki głos Brada Delpa (dziś już nieżyjącego) oraz ogólnie optymistyczny nastrój bijący z utworów. No i okładka, przedstawiająca tradycyjnie statek kosmiczny w kształcie gitary, z miastem skrytym pod szklaną kopułą. Cóż, dla niektórych to może komercha, ale ja się całkiem dobrze odnajduję. A jakby się uprzeć, to nawet czegoś queenowatego można by się w tych utworach dopatrywać; ostatecznie Tom Scholz, tak jak Brian May, miał tendencje do uzyskiwania warsztatu pracy artystycznej drogą osobistego majsterkowania i wyciosał sobie nie to, że gitarę, ale całe studio. Utwór tytułowy najbardziej wpada w ucho, reszta trzyma poziom, więc do czego by się tu przyczepić? Aha, już wiem. Cała płyta utrzymana jest w jednolitym „pozytywnym” klimacie, który jest bardzo fajny, ale brakuje na niej punktu kulminacyjnego, który pozostawiałby słuchacza z poczuciem satysfakcji.




Dire Straits – Making Movies (1980)

Mark Knopfler był tym, który nauczył mnie, że w muzyce rockowej czad jest niekonieczny, ale liczy się umiejętność snucia instrumentalnej opowieści. Po raz pierwszy usłyszałem ich i zobaczyłem w nagraniu wideło z koncertu Live Aid, gdzie zagrali długaśną, rozimprowizowaną wersję Sultans of Swing. Potem kupiłem sobie na kasecie ich ostatni album, On Every Street, który mnie strasznie wynudził – doceniłem go dopiero znacznie później. Do debiutu i drugiej płyty (też jeszcze na kasetach) podchodziłem już inaczej, z większym wczuciem się.
Making Movies, trzeci album zespołu, był pierwszym po odejściu gitarzysty Davida Knopflera, brata lidera. Poważne Tarapaty grały więc jako trio, ale za to z udziałem muzyków sesyjnych. Wydaje mi się on trochę niedoceniony w kontekście całej dyskografii, ale wstydu bynajmniej nie przynosi. Tym razem Knopfler wytoczył najcięższe działa na sam początek. Ośmiominutowy, rozpędzony Tunnel of Love (choć z lirycznym zwolnieniem w dokładnie odpowiednim momencie) i kwintesencja knopflerowskiego liryzmu Romeo and Juliet zasłużenie stały się największymi przebojami z tej płyty. Reszta utrzymana jest na poziomie nieco niższym, ale i tak wysokim. Natomiast końcowy Les Boys, opowiadający o gejowskiej bohemie, wlewa odpowiednią dawkę rozleniwienia na zakończenie słuchania, ale czasem go opuszczam. Bynajmniej nie ze względu na tematykę, tylko dlatego, że jeżeli chcę posłuchać czegoś w stylu zbliżonym do pastiszowych kawałków Lou Reeda, to włączam Lou Reeda. Płyta spokojnie mogłaby się kończyć na słusznie nazwanym Solid Rock.




Nightwish – Wishmaster (2000)

            Parę tygodni temu ukazała się nowa płyta Nightwish, pierwsza z nową wokalistką Floor Jansen. Nieświadom zbliżającej się premiery, wzbogaciłem tymczasem swą płytotekę o trzeci album fińskiej kapeli, na którym słychać jeszcze słynną Tarję Turunen.
            Ten przełomowy album wyniósł Nightwish do fińskiej ekstraklasy i zapewnił mu mocne miejsce na międzynarodowej scenie metalowej. Następnymi płytami Tuomas Holopainen, Tarja i pozostali wyrąbali sobie już drogę do rockowego panteonu. Potem Tarję zastąpiła Anette Olzon, ale to już inna historia… Skoro jesteśmy przy sprawach personalnych, na tej płycie grał basista Sami Vänskä, którego dopiero później zastąpił widłobrody Marco Hietala. A Holopainen jeszcze nie miał brody.
Najkrócej mówiąc – power metal z operowym sopranem. Jest melodyjnie, są galopady gitarowo-perkusyjne, jest dużo klawisza. Jest to również płyta, która zyskuje przy kolejnych przesłuchaniach: styl zespołu jest na tyle spójny, że z początku trudno odróżnić od siebie poszczególne kawołki. Wybija się mocno akcentowany utwór tytułowy, z tekstowymi nawiązaniami do Tolkiena z jednej strony, a Dragonlance z drugiej, rozsławiony parę lat temu wersją mondegreenową („Hamster! A dentist! Hard porn! Steven Seagal!” – dobra, większość jest naciągana, zwłaszcza ten Seagal, którego zupełnie inaczej się wymawia, ale ja tam naprawdę słyszę „hard porn”, chociaż dobrze wiem, że powinno być „heartborn” – z drugiej strony, kto by się bez uprzedzenia spodziewał usłyszeć takie dziwne słowo jak „heartborn”?)
Ale nie samym „Wihajstrem” płyta stoi, wszakże The Kinslayer (zbieżność z niejakim Lewsem Therinem przypadkowa) albo Wanderlust też nieźle jadą, She Is My Sin jest potężnym łupnięciem na początek, a gdyby ktoś chciał dłuższych kawałków, to na finał dostanie ośmiominutowy FantasMic, z tekstem inspirowanym filmami Disneya (Króla lwa nie wyłączając). Inspiracje disneyowskie miał Holopainen jeszcze wykorzystać w przyszłości: łońskiego roku ukazał się jego album solowy, inspirowany fundamentalnym komiksem Życie i czasy Sknerusa McKwacza.
Tylko brzmienie Wishmastera trochę mi… nie powiem „zgrzyta”, bo właśnie jest aż zbyt gładkie, jakby ktoś wysmarował je olejem. Cóż, jestem w wieku, w którym oprócz czadu i melodii docenia się klarowność brzmienia, dlatego nie słucham już tylu koncertówek co kiedyś, ale nie obraziłbym się, gdyby gitary w stosunku do klawiszy były bardziej wysunięte do przodu, a przede wszystkim, gdyby klawisze były bardziej tró, bo tu słychać, że partie pseudoorkiestrowe są… no właśnie, pseudo.




Megadeth – Countdown to Extinction (1992)

Z „wielkiej czwórki thrashu” każdy zespół nie pasuje do pozostałych. Metallica, bo się skomercjalizowała; Slayer, bo nigdy nie zmiękczył swojego stylu; Anthrax, bo z Nowego Jorku, a nie z Kalafiornii; Megadeth, bo ma rudego lidera.
            Płyta, która wpadła mi w ręce, jest piątym albumem Megadeth, drugim w najklasyczniejszym składzie z gitarzystą Martym Friedmanem i perkusistą Nickiem Menzą (ha! a więc jednak w jakimś sensie drugim!), a także prawdopodobnie pierwszym nagranym przez Dave’a Mustaine’a na trzeźwo. Artysta, za którego sprawą pewien zespół na M nazywano „Alcohollica”, zaczął zmieniać tryb życia na zdrowszy, od kiedy drogówka wykryła u niego siedem różnych substancji jednocześnie (niektóre relacje mówią o dziewięciu – tak czy owak liczba symboliczna).
Ale do rzeczy. Countdown okazuje się albumem ciut łagodniejszym i bardziej melodyjnym niż poprzednie, choć z pewnością nie pozbywa się czadu. Z każdą płytą Megadeth mam ten sam problem, o którym pisałem już wcześniej i który ma też większość recenzentów – nie od razu ją kumam. Po pierwszych kilku przesłuchaniach mogę jedynie stwierdzić, że wszystko jest na swoim miejscu: dobry poziom techniczny, poziom wokalny nie tak dobry, dykcja nie całkiem zrozumiała (dopiero po kilku latach zorientowałem się, że pod koniec słynnego Holy Wars Mustaine wykrzykuje z pasją słowo „killings”, a nie „cowards”), ale za to złowróżbny jak trzeba. Rudy Dave wali między oczy od samego otwarcia: Skin o’ My Teeth, a potem Symphony of Destruction z refrenem skradającym się niczym posępny fenek… W późniejszej części robi się trochę zbyt jednorodnie, w każdym razie wyróżnia się wymierzony w myśliwych utwór tytułowy. W ramach bonusów dorzucono parę wersji demo oraz kawałek Crown of Worms, napisany przez Mustaine’a wspólnie i w porozumieniu z jego młodzieńczymi idolami z Diamond Head.
            Generalnie jednak trzy kawałki do nucenia, a reszta musi dopiero poczekać na swój czas. W dalszym ciągu preferuję Rust in Peace.



T.Rex – Electric Warrior (1971)

Jak można nie lubić Marca Bolana? Żyd, biseksualista, dandys, miłośnik fantasy, głos taki drżący, teksty takie niezrozumiałe, włosy kręcone tak bardzo… Uszanowanko. Electric Warrior to druga płyta T.Rex, wcześniej Bolan występował w duecie ze Steve’em Peregrinem Tookiem pod dłuższą nazwą – Tyrannosaurus Rex. Na jej kupno zasadzałem się już od liceum. Owego czasu, na przełomie wieków, wyszły akurat reedycje wczesnych płyt Bolana, jednak w prasie krytykowano brak porządnej oprawy graficznej. Po latach, kiedy na książeczki płyt zwracam już nieco mniejszą uwagę, przyszła kolejna reedycja, tym razem z 24-stronicową wkładką zawierającą sporo zdjęć z epoki i artykuł nakreślający kontekst historyczny albumu. Reedycja została poza tym wzbogacona o cztery piosenki ze stron B singli oraz jedną stronę A – przebój Hot Love, który w epoce nie wszedł na album.
Pierwsze skojarzenie dla kogoś, kto kojarzy tylko tytuły w rodzaju Electric Warrior czy Metal Guru: czego oni tak delikatnie grają? Rytmy jakieś dziwne, jakby do pląsania wśród kwiecia, wszechobecne kongi, śpiew też jakiś taki lalusiowaty, powłóczyste, falsetowate chórki, te smyczki… Jednak nietrudno się przekonać do tej stylistyki, trzeba jedynie zaakceptować konwencję (dobra, wiem, że dla niektórych odbiorców jest to mur o długości dziesięciu tysięcy li). Tu się nie ma dokąd śpieszyć, płyta rozwija się w swoim tempie.
T.Rex mieścił się w stylistyce zwanej glamrockiem, która sama w sobie była dość pojemna, bo jak tu porównywać np. Slade z Roxy Music? W pojemności tej zajmował miejsce pośrodku, będąc swoistą kwintesencją zjawiska. Słuchając takiego Cosmic Dancer, można pojąć, czym inspirował się David Bowie, tworząc Ziggy’ego Stardusta. Do ewentualnego tańca mogą porwać singlowe przeboje, bardziej gitarowe Jeepster i Get It On. Ostrzejszym zakończeniem podstawowego zestawu jest protopunkowy Rip-Off, poprzedzony przez Life’s a Gas… Muniek Staszczyk też kiedyś śpiewał, że życie to gaz. Nazwa T.Love nie wzięła się wszakże z powietrza.
Dodajmy, że na saksofonach gra tu Ian McDonald, znany z pierwszego składu King Crimson, w chórkach głos dają Kaylan i Volman, niesławni kawalarze z zespołu Franka Zappy, a w Get It On bębni na fortepianie Rick Wakeman z Yes. Okładka płyty, czarna z sylwetką Bolana w złotej poświacie na tle wzmacniaczy, jest dziełem sławnej agencji Hipgnosis i na tle jej innych prac wygląda zaskakująco zwyczajnie. Fun fact: w trakcie sesji nagraniowej Marc Bolan podarł spodnie.
Uwaga: w zalinkowanym nagraniu z Top of the Pops zamiast Wakemana gra chyba Elton John.




Rainbow – Rising (1976)

Przyznam się bez bicia: uwielbiam Ronniego Jamesa Dio. Czy to z zespołem Dio, czy z Black Sabbath, czy nawet w samych początkach, z bardzo amerykańską grupą Elf. Nie mówiąc już o Rainbow.
Gdyby ktoś nie wiedział: Rainbow Rising to druga płyta kapeli założonej przez Ritchiego Blackmore’a po odejściu z Deep Purple. Na tym etapie zespół stał się czymś w rodzaju „retroaktywnej supergrupy” – poza Blackmorem i Dio występowali w niej także Jimmy Bain, nieodżałowany Cozy Powell (o jego śmierci w wypadku samochodowym dowiedziałem się w Wielki Piątek roku 1998, kiedy to przygarnęliśmy z rodzicami zabłąkaną kotkę) i nieco mniej znany – niemniej wykonujący świetną robotę – klawiszmen Tony Carey. W późniejszym okresie do zespołu załapali się jeszcze m.in. Bob Daisley, Roger Glover i Don Airey, ale ja nie o tem.
Tęcza okazała się również mostem między hard rockiem a heavy metalem. No więc jest sześć piosenek. Mało? Takie wtedy nagrywano płyty, zwykle nie dłuższe niż 50 minut, a tu jeszcze dwa utwory przekraczają osiem minut każdy. Z tych dwóch finałowy A Light in the Black mógłby być wprawdzie nieco krótszy, bo instrumentalne galopady dłużą się w nieskończoność, niwelując nieco awsomowość utworu, ale za to Stargazer, czy jak mawia publiczność latynoska – El Astrólogo, trwa akurat tyle, ile trzeba. Jest to epickie dzieło w kroczącym rytmie, jedno z tych, w których Dio wypadał najlepiej, no a robota instrumentalna – też klasa sama dla siebie. Z pozostałych, krótszych utworów, bez wyjątku motorycznych, w ucho wpada szczególnie Starstruck – Dio nawet o obseśniętych fankach potrafił śpiewać tak, że trudno się oprzeć wrażeniu, że w grę wchodził tam jakiś smok, jakiś miecz, jakieś kłamstwa i jakaś ciemność.
Chociaż płyta ogólnie jest klasykiem, nie ma jednak szansy zająć w moim melomańskim sercu miejsca swej następczyni, Long Live Rock ‘n’ Roll!



I tym optymistycznym hasłem zakończę na dzisiaj.



niedziela, 5 kwietnia 2015

Przy święcie o lekturach (z frontu czytelniczego, cz. I)



Wesołego Halleluja i, skoro już przy tym jesteśmy, Chag Pesach sameach!

Zając z tradycjami, Wielkopolska, 2010

I
Na początek coś z dawno już tu niewidzianego cyklu „Opowieści z kruchty”. W wielkanocnym kazaniu ksiądz proboszcz poświęcił długą chwilę na wymienianie różnych kategorii ludzi, dla których Jezus w tym roku nie zmartwychwstanie, między innymi tych, którzy „ośmieszają rodzinę”. Strzeż się, „Chwilo dla ciebie”! Z kolei w ogłoszeniach parafialnych, jak zwykle, namawiał do czytania prasy katolickiej. Tytuł danego czasopisma mi umknął, niemniej jego niewątpliwą atrakcją miało być przedstawienie sylwetki aktora znanego z serialu „Ranczo”, „ojca sześciorga dzieci i jednej żony”. Incest alert!



II
Modne ostatnio się zrobiły tzw. wyzwania czytelnicze. Z początkiem roku znajomi na fejsbukach prześcigali się w układaniu list czytelniczych według mniej lub bardziej wymyślnych kryteriów. Moje są niezbyt trudne: przeczytać co najmniej 10 książek w ciągu roku. Pierwotnie planowałem 12, średnio po jednej na miesiąc, ale come on, bądźmy realistami; a jak wykonam 100% planu przed czasem, to sobie ustalę następny limit. Ponadto mam zamiar z każdej przeczytanej książki wypisywać sobie jakiś cytat niby do zeszyciku ze złotymi myślami. Na razie, po pierwszym kwartale, realizacja planu rocznego przebiega bez zastrzeżeń.

1. Arkadij Wajner, Gieorgij Wajner, Wizyta u Minotaura, Warszawa 1983
Radziecki kryminał? Zgadza się, ale nie tylko, jest to bowiem po części i powieść historyczna. Opowieść o Stradivariusie i jego trudnej drodze do mistrzostwa przeplata się z rzeczywistością Moskwy roku pańskiego 1970, w której to z mieszkania wybitnego wirtuoza skradziony zostaje wyrób rąk tegoż Stradivariusa, tak się pechowo składa, że własność państwowa. Spyta ktoś: co to za kryminał, jeżeli nikt nie ginie, tylko sprawa dotyczy kradzieży? Na to pytanie nie idzie odpowiedzieć bez spoilerowania.
Książka jest mocno cebulowa, tzn. wielowarstwowa, albowiem porusza problem sztuki, stosunku twórcy do dzieła, a zwłaszcza mistrza do ucznia: Stradivarius uczy się od Amatiego, okradziony moskiewski skrzypek słynie jako wybitny pedagog (w odróżnieniu od swego rywala, jednego z podejrzanych), główny milicjant prowadzący dochodzenie jest mentorem dla swojej młodej podopiecznej, a sam ciągle musi się wiele nauczyć od przełożonego. Z początku facet drażnił mnie swoją niedomyślnością i pewną bucowatością, ale się przyzwyczaiłem; w pewnym momencie sam stwierdził, że udaje głupszego niż w rzeczywistości, żeby ludzie tłumaczyli mu rzeczy, które dla nich są oczywiste.
Ostatecznie książka okazała się dość wciągająca, zwłaszcza w drugiej części, gdy pojawiło się kilku barwnych typów. Realia breżniewowskiej Moskwy i Podmoskowia również objawiły się całkiem plastycznie.

Cytat: „Słuchajcie, Sodomski, budzenie w was sumienia to zajęcie równie bezsensowne, jak szukanie pulsu na protezie”


2. Jakub Polit, Chiny, Warszawa 2004 (z serii Historia państw świata w XX wieku)
Jakoś tak wzięło mnie na tematykę chińską. Postanowiłem zacząć od kompleksowego opracowania XX-wiecznej historii Państwa Środka – choć sięgającego połowy XIX wieku, bo nie sposób zrozumieć późniejszych dziejów Chin bez półkolonialnej zależności, w jaką popadły na skutek wojen opiumowych. Książka Polita wprowadzeniem jest doskonałym, autor ma lekkie pióro, pisze w sposób zajmujący i z jednakową sprawnością kreśli obraz ogólny, jak i sięga po szczegóły, a nawet ciekawostki. Nastawiony jest antykomunistycznie, ale bez niepotrzebnego zacietrzewienia, niegodnego naukowca; nie pomija złoczynów Kuomintangu, a zarazem rozwiewa komunistyczne mity dotyczące bardaku panującego jakoby w Republice Chińskiej przed 1937 rokiem. Jednocześnie zauważa, że nawet tak giętkie indywiduum jak Czou En-laj (Zhou Enlai) mogło mieć swój moment of awesome w czasie rewolucji kulturalnej, kiedy oportunistyczny premier chronił u siebie niektóre osoby, a nawet wysyłał wojsko do obrony co ważniejszych muzeów przed kataklizmalnym wandalizmem hunwejbinów.
       Jedną z rzeczy, które rzucają się w oczy, jest fakt, że przez większość swojego istnienia Chiny, ten olbrzymi kraj kojarzący się nam z silną władzą centralną, był rozdrobniony i jak podaje Polit już we wstępie, z 3700 lat istnienia był całością może przez 1700. Na początku XX w., gdy rządy cesarskie miały się jeszcze względnie dobrze, spore połacie kraju zostały przekształcone w strefy wpływów cudzoziemców: Rosjanie usiedli sobie w Mandżurii, Francuzi w Yunnanie, Brytyjczycy w dolinie Jangcy, Niemcy w Szantungu… Dla Amerykanów nie starczyło, więc wymyślili „politykę otwartych drzwi”, która miała im dać równe prawa w eksploatacji Kitaju. Przy tym wszystkim cesarstwo nie miało nawet dobrze działającego systemu fiskalnego, a próby modernizacji społeczeństwa i armii pozostawały raczej w gestii prowincjonalnych władyków.
Potem przyszła rewolucja 1911 roku, cesarza obalono i ogłoszono republikę, tylko po to, aby po kilku latach Chiny zostały rozdarte przez lokalnych dowódców, tzw. warlordów. Wiem, wredny anglicyzm, ale i tak lepszy niż również spotykiwana w literaturze przedmiotu kalka językowa „wojenny pan”, niezręczny „dygnitarz wojskowy” czy „militarysta” – bo militaryzm wiąże się jakoś ze wzrostem prestiżu armii, a jednak za czasów warlordów żołnierze mieli w Chinach opinię jeszcze bardziej ujemną niż przedtem. Warlordowie byli różni: od sprawnych administratorów jak Yan Xishan, władca prowincji Shanxi, który zajmował się tworzeniem służby zdrowia i systemu edukacji, w tym nowoczesnych szkół żeńskich, przez sławetnego jenerała Fenga, któremu bycie chrześcijaninem i masowe chrzczenie podwładnych sikawką nie przeszkadzało zapraszać rywali na bankiety, po których byli likwidowani, aż po prymitywnego i okrutnego, acz niepozbawionego ułańskiej fantazji Zhang Zongchanga z Szantungu.
W końcu Czang Kaj-szek (Jiang Jieshi) ze swym Kuomintangiem zrobił porządek z całym tym towarzychem, tylko że… no właśnie nie z całym. Część warlordów, w tym Yana, udało mu się po prostu przekonać do współpracy, a oni dalej sprawowali WADZĘ na swoich obszarach, nie odprowadzając np. podatków do nankińskiej kasy. A były jeszcze przecież enklawy komunistyczne… Później przyszedł najazd japoński i pojawiły się ośrodki kolaboracyjne: Mandżukuo, rząd Wang Jingweia czy Mongolia Wewnętrzna, na której czele stał książę De, znany w niektórych transkrypcjach pod wdzięcznym imieniem Demchugdongrub. Swoją drogą, skoro mówimy o transkrypcji, to Polit konsekwentnie stosuje przyjęty międzynarodowo pinyin, ale nazwiska postaci powojennego Tajwanu zapisuje zgodnie z przyjętą tam anglosaską transkrypcją Wade'a-Gilesa.
Dopiero w 1949 roku, gdy komuniści pokonali Kuomintang, całe Chiny stały się w końcu pojedynczym państwem… Całe? Nie! Rolę niezłomnej osady galijskiej do dziś odgrywa oczywiście Tajwan. Trudno jednak powiedzieć, żeby i ChRL była jakimś szczególnym monolitem: dzieje Komunistycznej Partii Chin to historia ciągłych walk frakcyjnych, których posępnym ukoronowaniem była rewolucja kulturalna. Trudno tu oprzeć się porównaniu z powstaniem bokserów: w jednym i drugim przypadku władca, oficjalnie nie pełniący władzy, wykorzystał niezadowolenie społeczne, aby załatwić przeciwników politycznych, cały czas udając, że z owymi „prawilnymi” buntownikami nie ma nic wspólnego; kiedy zaś przestali mu być potrzebni, po prostu się ich pozbył. W czasie rewolucji kulturalnej Chiny niemal popadły po raz kolejny w otchłań wojny domowej, gdy różne grupy hunwejbinów walczyły o to, którzy są bardziej tró, a na południu kraju w starciach tych wykorzystywano nawet czołgi podkradane z transportów dla walczącego Wietnamu…
A w ogóle przeczytałbym sobie jakieś porządne biografie czterech najważniejszych kobiet polityki chińskiej. Cesarzowa wdowa Cixi, zatwardziała przeciwniczka postępu, nakazała uwięzić – a po latach, na dzień przed własną śmiercią, być może także zgładzić – własnego przybranego syna, przedostatniego cesarza, gdy temu zachciało się reform, oraz po cichu popierała bokserów. Jej komunistyczną wersją była Jiang Qing, czwarta i ostatnia żona Mao Zedonga, z zawodu aktorka, naczelna postać rewolucji kulturalnej oraz liderka Bandy Czworga. Wreszcie wypada wymienić siostry Song: piękna, wykształcona i bywała w świecie Song Meiling była żoną, tłumaczką i sekretarką oraz najwierniejszą sojuszniczką Czang Kaj-szeka, a w ciężkich latach wojny z Japonią robiła mu na Zachodzie pozytywny PR. Poza tym podobno miała kwalifikacje pilota i przez jakiś czas zajmowała stanowisko dowódcy lotnictwa Republiki Chińskiej. Jej siostra Song Qingling, wdowa po ojcu republiki Sun Yatsenie, miała do szwagra skrajnie odmienny stosunek, który w końcu doprowadził ją do (wprawdzie dość tytularnego) stanowiska wiceprzewodniczącej ChRL i liderki satelickiej partii. Miały jeszcze jedną siostrę, Song Ailing, żonę znanego finansisty, oraz brata, Song Ziwena, który pisał się z zachodnia T.V. Soong i był wybitnym ekonomistą oraz przez pewien czas premierem. Czytałbym. Na razie tylko powiem, że Polit sehr gut.

Cytat: „Pocieszano się, że państwo to nie może być większe od zwykłego powiatu, skoro wszyscy świadkowie mówią, że otacza je mur”.


3. Dialogi konfucjańskie, opracowanie: Krystyna Czyżewska-Madajewicz, Mieczysław J. Künstler, Zdzisław Tłumski, Wrocław 1976

Poszedłem za ciosem i dotarłem do źródła, to znaczy do tekstu stanowiącego jeden ze zrębów cywilizacji chińskiej. Zgodnie z tradycją mistrz Kong, przez jan-guj-tsy Konfucjuszem zwany, był też autorem kilku innych zrębów, jednak Dialogi mają to do siebie, że stanowią zestawienie aforyzmów, przypowieści i innych wypowiedzi wygłoszonych jakoby przez samego mistrza, a zebranych przez jego uczniów – jak twierdzi nauka, w V w. p.n.e., a więc około wiek po jego śmierci.
Dialogi konfucjańskie wydało w Polsce Ossolineum w kieszonkowym formacie, ale na wypasionym papierze offsetowym żeberkowanym, z ilustracjami na wklejkach w postaci reprodukcji nagrobnych kamieniorytów z epoki Han, czyli sporo późniejszej, lecz za to tej, w której konfucjanizm w końcu stał się trendy. W wydaniu zastosowana została transkrypcja przyjęta w sinologii polskiej od lat 50., będąca zdaje się spolonizowaną wersją Wade'a-Gilesa.
Tekst składa się z 20 rozdziałów, jednak próżno tu szukać jakiegokolwiek porządku: uczniowie Konfucjusza najwyraźniej rzucali wszystko na jedną pryzmę, zanim przypadkiem zapomną. Czasami występują też wewnętrzne sprzeczności, będące odzwierciedleniem różnic pomiędzy tendencjami panującymi wśród tychże uczniów. Niektóre stwierdzenia Konfucjusza mogą się nam wydawać dość zagadkowe, w jaki bowiem sposób współczesny Polak miałby, przykładowo, rozumieć niesmak mistrza spowodowany faktem, że przywódca rodu Ki utrzymywał osiem rzędów tancerzy? Na szczęście redaktorzy opatrzyli Dialogi przypisami wyjaśniającymi kontekst, dzięki czemu wiemy, że osiem rzędów tancerzy było przywilejem króla, a nie jakiegoś tam prowincjonalnego lorda, który więc w ten sposób wykazywał się straszliwą bucerą.
W każdym razie nacisk kładziony jest na kilka podstawowych cnót, takich jak szlachetność, humanitarność, harmonię i przestrzeganie obyczaju. Warto przypomnieć, że Konfucjusz nie był jakimś tam asketą siedzącym w jaskini i żrącym korzonki, tylko zawodowym urzędasem, z czego wynika choćby wielkie znaczenie, jakie konfucjanizm przydaje posłuszeństwu wobec przełożonych (także władców i rodziców). Przy czym posłuszeństwo to nie ma być bezkrytyczne: gdy przełożony postępuje źle, obowiązkiem podwładnego jest go napomnieć, a w razie bezskuteczności – zabrać manatki i jechać do sąsiedniego królestwa, gdzie być może trafi na lepszego szefa.

Cytat: „Mistrz powiedział:
Szlachetny każdą rzecz z różnych stron widzi i nie ma uprzedzeń.
Prostak [siao-żen] rzecz z jednej widzi strony i uprzedzeniami się kieruje.”

Ciąg dalszy nastąpi, jak znowu coś przeczytam.