środa, 27 grudnia 2017

Dwa filmy o niesympatycznych ludziach

Żeby nie było cięgiem o płytach, znowu napiszę coś o filmach. Podobnie jak poprzednio, omówione zostaną dwa, polski i zagraniczny, ale w obu rzuca się mięsem.


Dzień świra (reż. Marek Koterski, 2002)

Ten popularny film to kolejna odsłona cyklu o nieszczęściach ofiary życiowego Adasia Miauczyńskiego. Należy dodać, że każdy z filmów Koterskiego stanowi autonomiczną, zamkniętą całość i znajomość poprzednich nie jest widzowi do niczego potrzebna. Główny bohater, będąc z jednej strony alter egiem reżysera (nazwisko), a z drugiej everymanem (imię), w dwóch poprzednich filmach grany był przez Cezarego Pazurę, a jak on gra, to sam pan wisz. Natomiast w Dniu świra rolę przejął Marek Kondrat i nic dziwnego, że wyszła bodaj najpopularniejsza odsłona cyklu. Ale Pazura i tak występuje w epizodzie.
O ile filmy z Pazurą, Nic śmiesznego i Ajlawju, eksplorowały żałosne życie erotyczne bohatera, o tyle Dzień świra stanowi wielopłaszczyznowy portret przegrywa życiowego. Adaś Miauczyński to sfrustrowany nauczyciel języka polskiego. Nienawidzi swej pracy, życie rodzinne całkiem mu się posypało, egzystuje w poczuciu totalnego bezsensu i w piekle nerwicy natręctw. Ta ostatnia ukazana jest bardzo sugestywnie, przede wszystkim w ciągu pierwszego kwadransa, kiedy obserwujemy poranne rytuały głównego bohatera. Jest to sekwencja mocno dyskomfortowa, szczególnie jeśli ktoś ma okazję znać zaburzenia obsesywno-kompulsyjne z własnej autopsji. Poza tym Miauczyńskiego wszystko, ale to wszystko na tym świecie denerwuje. Jak ostatniej deski ratunku trzyma się on swego inteligenckiego etosu, symbolowanego przez Chopina i Mickiewicza. W sumie to tylko powierzchowna dekoracja, ale jeżeli ją odrzuci, to co innego mu jeszcze zostanie?
Film jest raczej gorzki, dołujący i przytłaczający (duża w tym zasługa dominującego nad fabułą monologu wewnętrznego), ale element komediowy wprowadzają interakcje głównego bohatera z innymi ludźmi. W ciągu całego dnia Miauczyński napotyka na swej drodze różne groteskowe indywidua, takie jak namolny sąsiad-teoriospiskowiec (Andrzej Grabowski). Poznajemy też jego matkę, która w ogóle go nie słucha (Janina Traczykówna), byłą żonę, z którą kontakt przybiera formę wymiany obelg (Joanna Sienkiewicz), lub prydurkowatego syna (w tej roli Michał “Misiek” Koterski, syn reżysera – obserwując po kilku latach jego wyczyny jako dzyndzylybryty, zacząłem się brzydko zastanawiać, czy on w tym filmie grał, czy był sobą). Ogólnie akcja składa się z szeregu “random encounters”, w których pojawia się wiele znanych nazwisk, takich jak Piotrowie Machalica i Fronczewski, Anna Przybylska, Cezary Żak, Zbigniew Buczkowski czy Dorota Chotecka. Większość z nich jest tak denerwująca, że trudno się dziwić frustracji głównego bohatera. Przy tym im dalej w las, tym rzeczywistość staje się bardziej umowna, szczególnie w wątku podróży Miauczyńskiego nad morze.
Dzień świra to nie tylko portret frustrata, ale i swoisty komentarz do polskiej rzeczywistości. Sporą rolę odgrywa tu język. Postacie porozumiewają się groteskowym, kalekim narzeczem, najeżonym wulgaryzmami, pełnym błędów i poprawiania się po nich, dziwnych konstrukcji składniowych, powtórzeń i pourywanych myśli, wszystko to ociera się o granicę komunikatywności. Film jest wysoce memiczny, w tym sensie, że wiele cytatów przeszło do języka codziennego, inkluding “bo w ryj dać mogę dać!”, “moja racja jest najmojsza” albo “jak tatuś zrobi dziubek, to nie ma ***** we wsi”, nie mówiąc o wiązance zapisywanej zwykle w skrócie jako “DKJP”. Skoro mowa o kwestii językowej: film oglądałem z angielskimi napisami. Nawet biorąc pod uwagę specyfikę idiolektu Dnia świra oraz zwięzłość wymaganą przy tworzeniu napisów, musisz przyznać, że tłumacz doskonale wpisał się w nakreślony we filmie obraz powszechnej bylejakości.



Nienawistna ósemka (The Hateful 8, reż. Quentin Tarantino, 2015)

O ile Adaś Miauczyński w Dniu świra miał obsesję na punkcie liczby 7, to teraz posuwamy się oczko wyżej: ósmy film Quentina Tarantino i ośmioro bohaterów.
Parę lat temu byłem konkretnie wciągnięty w twórczość tego twórcy, aż uznałem go za jednego ze swych ulubionych reżyserów, obok braci Coen. Nie chodziło mi jednak o to, co większości ludzi kojarzy się zapewne na hasło “Tarantino”, czyli o drastyczne, wręcz przerysowane sceny przemocy. Zwróciłem raczej uwagę na charakterystyczny styl prowadzenia narracji, zapamiętywalne kadry, wciągające dialogi czy umiejętność twórczego czerpania z kina klasy B i niższej. Po tym zaś, jak twórca Pulp Fiction zaserwował widzom najpierw film wojenny (Inglourious Basterds – nie mam ochoty używać polskiego tytułu), a potem western (Django), stwierdziłem, że do kompletu brakuje jeszcze sajęs fikszyn. Minęło pięć lat – i co się okazuje? Tarantino będzie realizował film z uniwersum Star Trek (na razie nie jest pewne, czy jako reżysor, czy tylko producent).
Tymczasem praca nad Djangiem tak mu się spodobała, że postanowił nakręcić kolejny western. Nie obyło się przy tym bez kłopotów. W 2014, po wycieku scenariusza, Tarantino zrezygnował z kręcenia filmu (nad czym ubolewał m.in. Wojciech Orliński na swoim blogu, z drugiej strony trafnie prorokując niektóre decyzje reżysera). Później jednak zmienił zdanie i zabrał się w końcu za realizację Nienawistnej ósemki (a może Ośmiorga obrzydliwych?).
O czem to w ogóle jest? Dyliżans pędzący przez śnieżne pustkowia Wyomingu napotyka na drodze uzbrojonego Afroamerykanina. Nie jest to jednak bandyta, lecz wręcz przeciwnie, łowca nagród Marquis Warren (Samuel L. Jackson), były major kawalerii, który potrzebuje zawieźć trzech umarlaków do siedziby hrabstwa celem wypłaty nagrody. Tak się składa, że pasażerem dyliżansu jest inny łowca nagród, znany mu zresztą osobiście John Ruth “Szubienica” (Kurt Russell), wiozący w tym samym kierunku niebezpieczną przestępczynię Daisy Domergue (Jennifer Jason Leigh) – ma bowiem zasadę, że w przypadku “dead or alive” zawsze wybiera “alive”, bo kat też musi zarobić. Po jakimś czasie dołącza do nich przypadkowo spotkany Chris Mannix (Walton Goggins), denerwujący swoim suchym georgiańskim dyszkantem południowiec podający się za nowo mianowanego szeryfa miasta, do którego zmierzają. Ze względu na nadchodzącą śnieżycę dyliżans zbacza z drogi do zajazdu, w którym przebywają już: Meksykanin pilnujący interesu pod nieobecność właścicielki, były generał byłej armii konfederackiej, wysublimowany Anglik wykonujący zawód kata, a także małomówny i nieprzysiadalny kowbój. Wkrótce okazuje się, że daleko nie każdy jest tym, na kogo wygląda.
Tytuł jest bardzo trafny, bo cała główna ósemka to indywidua, mówiąc najłagodniej, mocno niesympatyczne (od normy odbiega dziewiąty – woźnica). Z początku się wydaje, że najłatwiej się utożsamiać z mjr. Warrenem, głównie dlatego, że jest on pierwszym, którego poznajemy, a jako Afroamerykanin ma ogólnie pod górkę w społeczeństwie i ze wszystkich stron obrzuca się go słowem na “n”. Ale sytuacja się komplikuje, gdy dowiadujemy się czegoś o jego przeszłości. W tym filmie zasadniczo nie ma podziału na dobrych i złych – są źli i jeszcze źlejsi (pomijając woźnicę). Ludzie walczący z bandytami wykazują się nie mniejszą od nich bezwzględnością, Ameryka jako społeczeństwo nadal jest zaś poorana bliznami po wojnie secesyjnej.
Pod względem realizacyjnym wiadomo, Tarantino reprezentuje wysoki poziom. Oczywiście lubi mieć pod ręką swoich ulubionych aktorów. Jackson to tradycyjnie klasa sama w sobie, Anglika gra Tim Roth, Michael Madsen wcielił się w komboja (i budzi skojarzenia z Buddem z Kill Bill). Do tego dochodzi gwardia nieco młodsza: Goggins w Djangu był głównym zbirem Calvina Candiego, a w jednej z ról epizodycznych występuje Zoë Bell, nowozelandzka kaskaderka, która dublowała Umę Thurman w Kill Bill. Tradycyjnie też na krótki moment pojawia się sam Tarantino – tym razem jako narrator zza kadru. Typowo tarantinowskie są również dialogi, zaś co do przemocy – tradycyjnie krew leje się albo po dłuższym budowaniu napięcia, gdy staje się ono wprost nieznośne i widz czeka, aż coś w końcu pęknie, albo wręcz przeciwnie: ni z gruchy, ni z pietruchy.
Skoro mamy do czynienia z westernem, w którym jeden z głównych bohaterów jest czarnoskóry, skojarzenia z Djangiem nasuwają się same. Ale nie tylko one. Mamy bowiem ograniczoną obsadę, która przez większość filmu siedzi w jednym budynku, popadając w wielostronne konflikty i zastanawiając się, kto jest zdrajcą. Wściekłe psy, anyone? Ale takie założenie budzi jeszcze inne skojarzenie: Coś (The Thing), pamiętny horror s/f Johna Carpentera o grupie polarników uwięzionych w stacji badawczej ze zmiennokształtnym kosmitą. Podobieństwa nie ograniczają się do tego, że wśród szalejącej śnieżycy kilka osób nie ufa sobie nawzajem, a jedną z nich jest brodaty Kurt Russell. Warto wspomnieć, że za ścieżkę dźwiękową odpowiada Ennio Morricone, który po raz pierwszy od ponad 30 lat stworzył znowu coś do westernu… recyklując przy tym fragmenty napisane przed laty do Cosia, ale wówczas niewykorzystane.
Tłumaczenie wypadło całkiem przyzwoicie, z jednym wyjątkiem: w pewnym momencie bohaterowie rozmawiają o wojnie i pada nazwa “Army of Northern Virginia”. Tłumacz oddaje to jako “armia Wirginii Zachodniej”, co jest podwójną fajlurą. Po pierwsze, Wirginia Zachodnia nie tylko stała po stronie Unii, ale nawet z tego powodu w czasie wojny się oderwała od reszty Wirginii! Po drugie, Armia Północnej Wirginii była przecież zdecydowanie najsłynniejszym związkiem taktycznym konfederatów – dowodził nią Robert E. Lee.

POST SCRIPTUM: Zdarzyło mi się iść do kina na "świąteczną komedię romantyczną" Listy do M. 3, reż. Tomasz Konecki. Po jakimś czasie natknąłem się w internetach na recenzję, z którą w dużej mierze się zgadzam (z jednym wyjątkiem  postać Andrzeja Grabowskiego nie zrobiła na mnie wrażenia pomylonego, a raczej drobnego oszusta). Teraz dochodzę do wniosku, że jak już Tarantino upora się ze Star Trekiem, to powinien nakręcić Listy do M. 4 - na pewno wyszłaby najlepsza część cyklu. A tak w ogóle List do M. był tylko jeden!!!!!!!11!

niedziela, 17 grudnia 2017

Od kabały do falochronu, czyli jesienne żniwa muzyczne

Jesienią moją płytotekę zasiliło kilka pozycji. Wszystkie były udane, ale niektóre były bardziej udane od innych. Nie zabrakło też jesiennej zadumy w wersji wprost archetypicznej.


Therion, Gothic Kabbalah, 2007

O szwedzkiej grupie Therion po raz pierwszy usłyszałem w pierwszej klasie liceum, ale nie byłem wtedy przekonany do pomysłu łączenia metalu ze śpiewem operowym i chórami (zwłaszcza że i na współczesny metal jeszcze nie całkiem miałem tolerancję). W dodatku zespół miał nie całkiem stały skład, a to nie pasowało do mego nadmiernie systematycznego umysłu. Przełamałem się dopiero później, po bliższym zapoznaniu się z przedsięwzięciem Christofera Johnssona.
W początkach kariery Therion był zespołem deathmetalowym, jakich wiele. Z czasem jednak Johnsson, który od dawna uwielbiał muzykę poważną, postanowił zwrócić się ku metalowi symfonicznemu. Nagrana z orkiestrą i chórem płyta Deggial stanowiła moim zdaniem moment, w którym styl grupy osiągnął dojrzałą postać.
Teraz w moje ręce wpadło trzynaste dzieło zespołu. Gothic Kabbalah to dwupłytowy concept album poświęcony postaci XVII-wiecznego mistyka i uczonego Johannesa Bureusa, bibliotekarza na dworze Gustawa Adolfa. Pożenił on kabałę z mistycyzmem runicznym, tworząc własny system ezoteryczny zwany Adulruna. Christoferowi Johnsonnowi, obsługującemu gitary i instrumenty klawiszowe, towarzyszą na tej płycie bracia Kristian i Johan Niemannowie oraz perkusista Petter Karlsson. Inny Karlsson (bynajmniej nie z dachu), mianowicie XXI-wieczny mistyk Thomas, tradycyjnie napisał wszystkie teksty, pełne ezoterycznej symboliki.
Jest monumentalnie. Metal i symfonika splatają się niemal bezszwowo, przechodzą jedno w drugie i współistnieją równocześnie. Ciężkie riffy przenikają się z orkiestrową ścianą dźwięku… Zaraz, czekaj, jaką orkiestrową? Przy kolejnym słuchaniu zdałem sobie sprawę, że orkiestry tam prawie nie ma – zespół sam osiąga tak potężny efekt. Czasami (w utworze tytułowym i zwłaszcza w Trul) aranżację ubarwia brzmienie fletu, nadające muzyce nieco barokowego charakteru. Jest też dwóch gościnnych organistów Hammonda, w tym jeden z muzycznych herojów moich lat szkolnych – Ken Hensley, niegdyś filar Uriah Heep. Co prawda w ogólnie gęstej fakturze muzycznej trudno wyróżnić właśnie jego partie.
Co do strony wokalnej, to zespołowi towarzyszą tu dwie sopranistki: Katarina Lilja i Hannah Holgerson, a także męscy wokaliści proweniencji bardziej heavymetalowej: Mats Levén oraz Snowy Shaw, znany bardziej jako perkusista Kinga Diamonda i odznaczający się umiejętnością upiornego rzężenia (np. w zwrotkach The Wand of Abaris). Gościnnie w niektórych utworach wystąpiły jeszcze sopranistki Anna Nyhlin i Karin Fjellander oraz tenor Jonas Samuellson-Nerbe. Przy czym w każdym utworze śpiewa po kilka osób, są też partie chóralne. Daje to wrażenie cokolwiek operowe – i tak miało być.
Jest to album koncepcyjny i przez to, pomimo długości, ma zwarty charakter. Utwory są długie, wielowątkowe, dużo się w nich dzieje. Galopady, takie jak Tuna 1613 albo TOF – The Trinity (chodzi o trójcę Thor-Odyn-Freja), przeplatają się z fragmentami bardziej nastrojowymi. Kiedy indziej mamy pełny monumentalizm, jak w Son of the Staves of Time, rozpoczynającym się od wpadającego w ucho zaśpiewu Hannah Holgerson. Singlowy The Wand of Abaris zawiera motywy quasi-orientalne i całkiem melodyjny refren. Wisdom and the Cage kończy się świetną solówką, a wcześniej przez moment basista Johan Niemann nastrojowo “maluje” jak Tony Levin. W Three Treasures, drugim utworze z drugiej płyty, oprócz kolejnego chwytliwego refrenu i solówki słychać w końcu porządną orkiestrę i partię oboju. Z kolei początek Chain of Minerva w zaskakujący sposób ewokuje skojarzenia z Evidence Faith No More ze względu na linię basu i ogólny nastrój, ale później utwór robi się zdecydowanie therionowy. Słabszy punkt stanowi dość chaotyczny Close up the Streams, wieńczący pierwszą płytę. Za to nic nie można zarzucić finałowi albumu. Adulruna Rediviva to +9000 do patosu i w sumie kwintesencja, podsumowanie tej opowieści zamknięte w 14 minutach.



Motörhead, 1916, 1990
Poszedłem ja do marketu po przedłużacz, a wyszedłem jeszcze z dwiema płytami, bo akurat tanie były.
Ostatnim razem na temat Motörhead pisałem przy okazji “zaduszek rockowych” w 2016 r. Na rewersie płyty, którą ostatnio zdobyłem, widnieją ryciny wyobrażające członków zespołu w postaci trupów. Z dzisiejszej perspektywy wygląda to wyjątkowo mrocznie i mementomorycznie, zważywszy, że trzy czwarte tego składu już nie żyje. Oprócz zmarłych w 2015 r. Lemmy’ego i perkusisty Phila “Philthy” Taylora, należy do nich gitarzysta Würzel (Michael Burston), który zmarł w 2011. Żywy pozostaje dziś tylko drugi gitarzysta, Phil Campbell, na okładce podpisany jako “Wizzö”, który zresztą grał w Motörhead aż do końca, wymuszonego śmiercią lidera, a obecnie pracuje solo. Przód okładki też zresztą robi wrażenie: maskotka zespołu, zębaty Snaggletooth, tym razem pojawia się w hełmie przypominającym pikelhaubę, w otoczeniu sztandarów państw-uczestników I wojny światowej.
Co do muzyki – Motörhead jest jednym z tych zespołów, po których zawsze wiadomo, czego się spodziewać, a mianowicie – bezlitośnie szybkiego pędu do przodu, zachrypniętego głosu Lemmy’ego i jego silnie przesterowanej gitary basowej. Czy mówimy o wcieleniu bardziej hardrockowym, jak otwierający (i singlowy) The One to Sing the Blues, z riffem kojarzącym mi się z ostrzejszymi kawałkami Thin Lizzy, albo No Voices in the Sky, czy odwołującym się bardziej do klasycznego rock and rolla, jak w Going to Brazil bądź Angel City. Z kolei I’m So Bad (Baby, I Don’t Care) to wzorcowy motörheadowy czad, który mógłby się ukazać gdzieś w okresie Ace of Spades. Lemmy kreuje się tu tradycyjnie na kompletnego oblecha, ale mam nadzieję, że pierwszy wers, I make love to mountain lions, należy rozumieć metaforycznie, choć krótko przed nagraniem albumu artysta przeprowadził się do Kalifornii. Stricte punkowo Motörhead wypada zaś w półtoraminutowej piosence pod wszystko mówiącym tytułem R.A.M.O.N.E.S. – zaczyna się od standardowego “one, two, three, four”, a kończy bezpośrednim riffowym cytatem z nowojorskich “braci”. Nawiasem mówiąc, w realizacji płyty brał udział producent wcześniej pracujący z Ramonesami – Ed Stasium, choć akurat nie w tym utworze.
A jednak 1916 przynosi też i zaskoczenia. Jest wśród nich niepokojący Nightmare/The Dreamtime, pozbawiony perkusji, tylko z monotonnym riffem gitarowym i “kosmicznym” tłem syntezatorów. Śpiew natomiast jest to zniekształcany, to puszczany od tyłu. W Love Me Forever zwrotkę stanowi lament na tle posępnych pasaży gitarowych, a refren to lawina ciężkich gitar; utwór właściwie pada o włos od power-ballady. Zaś finałowy 1916 to najprawdziwsza ballada, i to w dodatku bez gitar – tylko fisharmonia, perkusja (ze szczególnym uwzględnieniem wojennego werbla) i wiolonczela, a także smutny śpiew Lemmy’ego, wcielającego się w młodego człowieka wysłanego w okopy. Nigdy wcześniej Motörhead nie grał tak nastrojowo. Później też rzadko.



Big Day, W świetle i we mgle, 1994

Niedawno odkurzyłem se najstarsze numery “Tylko Rocka” z początku lat dziewięćdziesiątych. Ciekawie się to czyta z perspektywy ponad ćwierćwiecza – np. gdy odtwarzacz CD nazywano “gramofonem laserowym”, a w recenzji z koncertu pojawiało się stwierdzenie: “Tym razem obyło się bez bijatyk i awantur – na szczęście skini nie dopisali”. Dość toporny układ graficzny także ma swój urok. Równie reprezentatywna dla epoki jest debiutancka płyta grupy Big Day.
Ten olsztyński zespół działa do dziś, a jego trzon wciąż stanowią wokalistka Anna Zalewska-Ciurapińska (wtedy tylko Zalewska) oraz jej partner życiowy i artystyczny, basista Marcin Ciurapiński (też śpiewający). Resztę grupy w okresie debiutu stanowili gitarzysta Wojciech Olkowski i perkusista Damian Nowak.
Big Day interesowały piosenki osadzone w tradycji lat 60., a konkretnie drugiej połowy, tej psychodeliczno-hipisowskiej. Skojarzenia biegną w kierunku Jefferson Airplane, ale momentami wysoki głos Zalewskiej przypomina mi Kate Pierson z The B-52’s. Wokalne dwugłosy, melodyjne refreny, dość prosta struktura utworów… Gitary czasem są sfuzzowane, czasem dźwięczą jak u The Byrds, a czasem jedno i drugie, na przykładzie utworu Mój znak. Ogólnie brzmi to bardzo sympatycznie i bezpretensjonalnie.
Część materiału jest śpiewana po angielsku, w tym rozpoczynający płytę Violet Train albo Someone. Lepiej jednak wypada to, co po naszemu, np. Jeszcze czas, z bujającą linią basu przypominającą Lounge Act Nirvany i tekstem, w którym podmiot liryczny krytycznie zwraca się do materialisty. Najczęściej śpiewa albo Zalewska, albo oboje wokalistów w duecie, jak w psychodelicznie przebojowym utworze tytułowym. Ciurapińskiego solo słychać głównie w najlepszym na płycie, nonkonformistycznym Mam ich wszystkich (bez sprecyzowania, gdzie), natomiast praktycznie wszędzie wpadają w ucho jego partie basu.
Mimo wszystko płyta jest przydługa. Z trzynastu piosenek można by ze cztery wywalić, przede wszystkim te po angielsku, ze względu na nie najlepszy akcent wokalistów. It’s Not Mystery na samym końcu może zostać – kojarzy mi się mgliście z Me in Honey R.E.M.



Def Leppard, Hysteria, 1987

W łódzkiej Manufakturze udało mi się zdobyć za w miarę przystępną cenę jedną ze swoich ulubionych płyt, którą dawniej miałem na kasecie.
Była tu zresztą ciekawostka przyrodnicza. Przed laty w białostockim sklepie muzycznym wypatrzyłem kasetę Vault. Greatest Hits 1980-1995. Uznałem, że będzie to dobre wprowadzenie w twórczość tego zespołu z Sheffield, który po raz pierwszy usłyszałem na wideo z koncertu The Freddie Mercury Tribute z 1992 r. Po rozpakowaniu i przesłuchaniu okazało się jednak, że to wcale nie Vault, tylko Hysteria, omyłkowo zapakowana w okładkę od Vault. Ale nie żałowałem, choć przez dłuższy czas nie identyfikowałem większości tytułów piosenek. Jakiś czas później, w innym sklepie i innym mieście, jeszcze raz znalazłem taką kasetę, więc widocznie cała partia musiała być wadliwa. Niestety, nie udało mi się ustalić, czy w okładkach od Hysterii z kolei znajdował się Vault.
Def Leppard to zespół wywodzący się z “nowej fali brytyjskiego heavy metalu” (NWOBHM), ale w wywiadach muzycy nieustannie odżegnują się od tego nurtu. Trudno się dziwić: choć stali się drugą po Iron Maiden najsłynniejszą grupą z tego środowiska, to jednak doszło do tego dzięki zupełnemu odejściu od pierwotnej stylistyki, czyli dzięki – nie bójmy się tego słowa – komercjalizacji. O ile debiut był jeszcze szorstko gitarowy, to na trzeciej płycie, Pyromania, w pełni wykrystalizował się właściwy styl Def Leppard, oparty na średnio ostrym, za to bardzo melodyjnym metalu ze stosunkowo prostym rytmem i dużą dozą elektroniki. Hysteria jest podobna jak Pyromania, tylko jeszcze bardziej.
Okoliczności powstania płyty były dramatyczne. Dwa lata wcześniej perkusista Rick Allen spowodował wypadek samochodowy, po którym amputowano mu całe lewe ramię. Mimo wszystko nie tylko przeszedł rehabilitację i otrząsnął się z tytułowej histerii, ale nawet wrócił do grania na perkusji – jedną ręką i stopami, przy wsparciu programowania elektronicznego.
Co do treści albumu – wypada porywająco. Chwytliwe riffy? Na każdym kroku. Solówki gitarowe? Phil Collen i nieżyjący dziś Steve Clark nie zapomnieli ich dostarczyć (moje ulubione w Armageddon It i Run Riot). Mnóstwo wpadających w ucho melodii, mających kulminację w wybuchowych refrenach, przeważnie chóralnych. Wszystko to podbite sporą dawką elektroniki: syntezatory, bębny elektroniczne, przetworzone partie wokalne – w sam raz współgra z tym futurystyczna szata graficzna płyty. Muzykę Def Leppard z tego okresu wyobrażam sobie jako idealny soundtrack do filmu sensacyjnego science-fiction z lat 80.
Pierwsza połowa – czy też, jak drzewiej mawiano, strona A – jest wprost obłędna. Women, Animal, Armageddon It – same przeboje. Spokojniejszy Rocket (ożywia się w refrenie) to wyliczanka dotycząca lat 70., z nawiązaniami do Bowiego, Eltona Johna, Queen i paru innych. Uspokojenie przynosi Love Bites, która byłaby klasyczną balladą metalową, gdyby nie elektroniczne elementy aranżacji, przez które nazywam ją “cyberpościelówą”. No i jeszcze genialny w swej prostocie Pour Some Sugar on Me z mocno wybijanym rytmem, nieco absurdalnym tekstem i refrenem idealnym na stadiony (czyżby defleppardowy odpowiednik We Will Rock You?). Podobnie jak blacksabbathowy Paranoid, piosenka została napisana w ostatniej chwili jako zapychacz, a stała się jednym z największych hitów zespołu.
Druga połowa jest mniej równa. Najlepiej wypadają Gods of War i tytułowa Hysteria, oparta na jednostajnej linii basu (niestrudzenie dudni Rick Savage, zwany “Sav” dla odróżnenia od Allena), refleksyjna w zwrotce i bardziej dynamiczna w refrenie. Słabsze są Don’t Shoot Shotgun i Excitable, a wieńcząca album Love and Affection wypada dość sympatycznie, lecz robi mniejsze wrażenie w zestawieniu z Hysterią, bo wygląda przy niej jak uboższa siostra. Może należało zamienić je miejscami? Za to najbardziej niedoceniana wydaje się Run Riot, gdzie w zaskakujący sposób stylistyka zbliżona do Aerosmith (zwrotka) splata się z Blue Highway Billy’ego Idola.
Aż siedem z dwunastu kawałków wyszło na singlach i nakręcono do nich teledyski. Reżyser Pour Some Sugar on Me oparł cały koncept na wersie “Demolition woman, can I be your man?” – zespół gra w domu wyburzanym przez żeńską ekipę rozbiórkową. Efekt niespecjalnie podobał się muzykom, którzy później zrealizowali drugą wersję, koncertową i pozbawioną początkowego zaśpiewu.
Moja płyta to reedycja z 2017. A jednak znowu namieszali z opakowaniem: tym razem treść zgadza się z okładką, ale na samym dysku nadrukowany jest napis “Disc one: original album”. A przecież to wydanie jednopłytowe…



Blue Öyster Cult, Agents of Fortune, 1976

Na temat Blue Öyster Cult już tu kiedyś pisałem, a ostatnio, w sumie czystym przypadkiem, bo akurat tani był, kupiłem sobie czwarty album zespołu, nagrany zresztą w tym samym, klasycznym składzie.
To właśnie na tej płycie pojawia się jego największy hit – (Don’t Fear) The Reaper. Oparty na mojej ulubionej, “apokaliptycznej” progresji akordowej, tej samej, co All Along the Watchtower, Stairway to Heaven czy Rock’n’roll miortw. Bardzo melancholijny nastrój łączy się tu z motorycznym rytmem, podkreślanym przez natarczywy cowbell - brzmi to też trochę niczym przyśpieszona, za to smutniejsza wersja Turn, Turn, Turn Byrdsów. Do tego należy dodać kilka zmian dynamiki, dramatyczne solówki i tekst namawiający do pogodzenia się ze śmiertelnością (choć błędnie odczytywany jako zachęta do samobójstwa)… Czysty klasyk lat 70., a dla mnie listopadowy przebój wszech czasów. Dodajmy, że tytuł utworu w wersji łacińskiej stał się mottem herbowym sir Terry Pratchetta.
A co z resztą repertuaru? Początkowo miałem poczucie, że trochę niepotrzebnie kupiłem tę płytę, bo jest jeden wielki hit, a reszta się nie wybija. Dopiero za którymś razem wszystko zaskoczyło; tak zresztą miałem do tej pory z każdym albumem Blue Öyster Cult (wszystkimi dwoma) w mojej kolekcji. To prawda, że album jest nierówny, “Kosiarz” góruje nad resztą jak tankowiec nad kutrami, ale ta reszta też nie jest całkiem do niczego. Agents of Fortune stanowi złagodzenie stylu zespołu, dotychczas bardziej hardrockowego, tu zaś słyszymy sporo rockandrollowania w amerykańskim stylu, w pół drogi do hard rocka i z dużym udziałem fortepianu.
Każdy z muzyków wykonuje tu pierwszoplanowe partie wokalne, przede wszystkim jednak Eric Bloom ze swym charakterystycznym, diaboliczno-histerycznym głosem. Płytę otwiera singiel This Ain’t the Summer of Love ze spokojną zwrotką i głośniejszym refrenem. Blooma słyszymy też w słabszym Tenderloin oraz kojarzącym mi się z Nazareth E.T.I. (Extra Terrestrial Intelligence) z bezczelnym, pełzającym riffem i gitarą slide, na ogół schowaną w tle, ale potem wynurzającą się dla zagrania solówki. To właśnie z tego utworu pochodzi wyrażenie, które stało się tytułem płyty.
Zaskakująco często śpiewa perkusista Albert Bouchard. Przede wszystkim w drugim moim ulubionym utworze na płycie: przebojowym Sinful Love z melodyjnymi partiami gitarowymi i chóralnym refrenem.. Daje też głos w w szybkim Vampire Tattoo i motorycznym, lecz niepokojącym The Revenge of Vera Gemini. Ten ostatni jest owocem współpracy z ówczesną dziewczyną bębniarza, niejaką Patti Smith, która nie tylko napisała tekst, ale w dodatku słychać ją w backwokalu. Wiersz Smithovej wykorzystano też w finale płyty, Debbie Denise, podniosłym utworze z dużą rolą klawiszy (fortepianu i syntezatorów), gdzie zwrotka kojarzy mi sie z wczesnym Lou Reedem, a słodkawy falset w refrenie – z Eagles. Tekst do książeczki reedycji napisał zresztą współpracownik artystki, Lenny Kaye.
Młodszy brat perkusisty, basista Joe Bouchard, dostaje chwilę przy mikrofonie w Morning Final, zresztą najmniej ciekawym na płycie. Dla odmiany True Confessions klawiszowca Allena Laniera brzmi z deka southernrockowo, a w każdym razie blisko amerykańskiej tradycji muzycznej. Gościnnie solo na saksofonie wycina Michael Brecker, zaś jego brat Randy (trębacz) też brał udział w powstawaniu płyty (zwykle przecież występowali we dwóch), ale za bardzo go nie słychać. Buckowi Dharmie przypadł do zaśpiewania tylko jeden utwór, ale za to ten najważniejszy.
Ogólnie rzecz biorąc, płyta jest nierówna, ale ma charakterystyczny dla zespołu klimat, który częściowo budują typowe dla zespołu zakręcone, enigmatyczne teksty. Słuchając Blue Öyster Cult, zawsze mam w głowie thriller science fiction z teoriami spiskowymi i niewielką domieszką paranormalności – i Agents of Fortune nie jest wyjątkiem.
Reedycja z 2001 r. zawiera cztery bonusy, z czego trzy to nagrania demo. Najciekawiej wypada nagrana solo przez Bucka Dharmę wstępna wersja (Don’t Fear) The Reaper: bardziej folkowata (jakieś congi czy coś) i bez cowbella, ale robi nie mniejsze wrażenie. Ciekawie, choć dość tradycyjnie brzmi Sally A. Boucharda z fajną partią organów, za to marnej jakości Dance the Night Away Laniera można sobie darować. Warto też zwrócić uwagę na piosenkę Fire of Unknown Origin, która nie zmieściła się na oryginalnym albumie, ale po pięciu latach Blue Öyster Cult nagrał ją na nowo, czyniąc z niej tytułowy utwór omawianej tu już kiedyś późniejszej płyty.



Armia, Legenda, 1991
Zespół Armia ma na mapie polskiego rocka szczególne miejsce dzięki muzyce trudnej do jednoznacznego sklasyfikowania. Najbardziej ogólnym pojęciem wydaje się “postpunk” – na zasadzie “graliśmy kiedyś punk rock, ale to nam nie wystarczało”. Można też posunąć się do określenia “punk symfoniczny”, w dodatku jeszcze “chrześcijański”. Legenda jest zaś najsłynniejszym albumem zespołu (choć niektórzy fani wolą późniejszy Triodante z nawiązaniami do metalu z jednej strony, a do muzyki współczesnej z drugiej).
Skład, który tu słyszymy, to właściwie punkowa supergrupa. Lider, wokalista Tomasz Budzyński, na początku lat 80. miał za sobą występy w ekstremalnie wściekłym puławskim zespole Siekiera. Na gitarze grał “Robin Goldroker”, czyli nie kto inny jak Robert Brylewski, koryfeusz nr 1 polskiego punka i reggae (oraz poniekąd – co się często pomija w prawdziwej powodzi jego dokonań – pionier rapu), przedtem znany m.in. z Brygady Kryzys i grupy Izrael, w której razem z nim występowali także basista Dariusz Malejonek i nieżyjący dziś perkusista Piotr “Stopa” Żyżelewicz. Składu dopełniał czołowy polski waltornista rockowy i do tego klawiszowiec – Krzysztof “Banan” Banasik, równolegle członek Kultu.
Jak powszechnie wiadomo, Budzy i Maleo są wierzącymi katolikami, a gdyby ktoś miał jeszcze wątpliwości, na rewersie płyty widnieje krzyż ruchu neokatechumenalnego. W odróżnieniu jednak od popularnego “Tymoteusza” – czyli chrześcijańskiej supergrupy 2 Tm 2,3, w której obaj także grają – nie ma tu bezpośredniej ewangelizacji. W “Tymoteuszu” –powstałym dopiero w drugiej połowie lat 90. – śpiewa się wprost teksty wzięte z Biblii, w Armii zaś mamy poezję Budzyńskiego, która, owszem, przeważnie zawiera wątki chrześcijańskie, ale przy tym odznacza się charakterystyczną, indywidualną symboliką, czerpiącą z wielu różnych źródeł (prawie pełny spis inspiracji, od Gucia i Cezara przez Tolkiena po Hildegardę z Bingen, Widzącego z Lublina i kotlet mielony, można znaleźć w książeczkach dyptyku koncertowego Soul Side Story). Notabene, Brylewski zawsze w poprzek – jest przecie buddystą.
Już na debiutanckim albumie Armia udowodniła, że umie młócić szybko i bezlitośnie, ale jej ambicje wykraczają ponad to. Na Legendzie styl zespołu uległ rafinacji, nie tylko ze względu na znacznie lepszą produkcję (debiut miał tak fatalne brzmienie, że Budzyński go nie akceptował i po kilku latach grupa nagrała utwory na nowo). Budzyński & Co. uczą nas, w jaki sposób jednocześnie młócić do przodu i uzyskać efekt monumentalizmu. W budowaniu ogólnego nastroju udział ma też klimatyczna okładka z reprodukcją grafiki Sawwy Brodskiego przedstawiającą zafrasowanego Don Kichota (w książeczce jest więcej ilustracji z tej samej serii).
Repertuar jest jednorodny, czasami bardziej melodyjny, czasem mniej. Harmonie są raczej molowe, ale niekiedy przebija się coś jaśniejszego, jak w Podróży na wschód. Bezlitosne galopady brzmią przestrzennie, potęgę brzmienia tworzy także waltornia, a głębi okazjonalnie nadają klawisze, a zwłaszcza gitara akustyczna (na tej ostatniej Janek Żyżelewicz – nie ustaliłem stopnia pokrewieństwa ze Stopą). Moja ulubiona Opowieść zimowa to właściwie Armia w pigułce. Spokojniejszy od reszty, lecz nie mniej podniosły jest instrumental Dla każdej samotnej godziny. Na tle akordów gitarowych pojawia się w nim solo na klarnecie – to niejaki Merlin, czyli Sławomir Gołaszewski, zmarły dwa lata temu filozof związany z rastafarianizmem i jeden z czołowych animatorów polskiego reggae. Płytę kończy największy hit utwór Armii – Niezwyciężony, którego zresztą nie było na pierwszym, winylowym wydaniu, pojawił się dopiero na kompakcie. Melodyjny, dziarski, trochę nie pasuje do reszty – ale równocześnie pozostaje typowym utworem Armii.



Olaf Deriglasoff, XXX, 2014
Parę miesięcy po Elektrycznych Gitarach znowu kupiłem sobie dwupłytowy zestaw nagranych na nowo przebojów polskiego wykonawcy. O ile w przypadku Deriglasoffa można mówić o przebojach w takim sensie, jak u doktora Sienkiewicza.
Olaf Deriglasoff, znany także jako Onkjel Deßig, Adam Bielak, Mirosław Kolaba, Olaf z Berlina, Deriglasoff z Sopotu, “Derrick i Głazow” itp., mimo obco brzmiącego nazwiska (w czasach jego dziadka brzmiało Dierigłazow) pochodzi z Trójmiasta. Jest również jednym z najbardziej zapracowanych ludzi w polskim rocku. Zaczynał w latach 80. jako lider punkrockowej grupy Dzieci Kapitana Klossa, która występowała w Jarocinie. W następnej dekadzie trafił do osławionego psychodeliczno-undergroundowego zespołu Apteka. Współpracował też z Kazikiem Staszewskim (płyty solowe, Kazik Na Żywo, przeróbki Weilla i Waitsa), Maciejem Maleńczukiem (w Homo Twist i efemerycznie w Püdelsach), Tymonem Tymańskim (na sławetnej płycie Polovirus zespołu Kury), brał udział w projekcie Yugoton i współpracował gościnnie z niezliczonymi wykonawcami, a od roku 2005 ma także swój zespół, o nieskomplikowanej nazwie Deriglasoff. Obdarzony jest również talentem plastycznym: okładka omawianej płyty przedstawia jego autoportret z wypisanym na twarzy repertuarem.
XXX to podsumowanie trzydziestolecia działalności Olafa z Berlina. 30 najbardziej charakterystycznych utworów zostało tu przedstawionych w nowych wersjach. Samemu artyście, grającemu zwykle na basie, towarzyszy przede wszystkim jego zespół: dwie gitary, perkusja i klawisze. Do tego dochodzą zaproszeni goście. Kolejność nie jest chronologiczna, jednak zestaw otwiera najstarszy przebój: Pieśń o bohaterze, punkowa przeróbka tematu Jerzego Matuszkiewicza ze Stawki większej niż życie. Co prawda w książeczce jako autor muzyki poddany jest Deriglasoff, co po wydaniu płyty przyprawiło go o srogiego fejspalma, bo rejestrując utwór w Zaiksie, dołożył wszelkich starań, żeby podać rzeczywistego autora, a tu takie cuś… Wersję z XXX poprzedza zapowiedź Arkadiusza Jakubika. Twórczość Dzieci Kapitana Klossa reprezentuje jeszcze turpistyczna Sopocka plaża, która tu, nagrana po latach o wiele profesjonalniej, mogłaby się stać prawdziwym przebojem. No i tekst, niestetyż, nadal aktualny…
Część materiału stanowią oczywiście utwory grupy Deriglasoff. Noże, tytułowa piosenka z drugiej płyty, wydaje się dość przerażająca, choć genezę ma prozaiczną: artysta ostrzy w domu noże tak dokładnie, że po wykonaniu tej roboty musi ostrzegać członków rodziny, aby przypadkiem nie zrobili sobie krzywdy. Utwór wzbogacają wokalizy Anny Marii Jopek. Norwegia ma klimat jakby toolowy. Hola Goga, Perełka albo Marynarza grób to kawał porządnego alternatywnego rocka z pewnymi wpływami stoneru. W podobnym nurcie utrzymany jest premierowy, retrospektywny utwór XXX lat na dziurawej łodzi. Szkoda za to, że na album nie wszedł przebojowy Dyabeu (znany z teledysku z udziałem Jakubika), lecz autor sam przyznał, że miał go już dość. Sytuację w pewnym stopniu rekompensuje Grzeczny, napisany do bardzo złej komedii polskiej. Jest podobny muzycznie, a w tekście podmiot liryczny również tłumaczy się przed partnerką ze swego skandalicznego zachowania, tyle że tym razem nie interwencją sił nadprzyrodzonych, a rzekomo wrodzoną naturą mężczyzny. Bardziej nastrojowe oblicze prezentuje Deriglasoff w Carrer Ample, utworze o hiszpańsko-latynoskim kolorycie. Opis w książeczce, oprócz członków zespołu, uwzględnia ciekawy występ gościnny: “krzyki, lamenty i zawodzenie – marokańscy dealerzy z miasta Barcelony”.
Co do utworów “półcudzych” – jest ich niemało. Do Czesława Mozila mam stosunek pośredni, ale Jesienna deprecha w jego wykonaniu dość gładko przerodziła się z pastiszu disco polo w piosenkę cygańską, z dodanym gdakaniem, żeby nie było wątpliwości, kto ją w oryginale wykonywał. Aptekę reprezentują hedonistyczne Chłopcy i dziewczyny oraz Menda – chyba lepsza od oryginału, a w każdym razie ma bogatsze brzmienie, zaś odgłosy policyjnego nalotu zastąpiła recytowana przez Deriglasoffa historyjka o mendzie. Dobre zwieńczenie pierwszej płyty stanowi ballada Falochron, wykonywana ongiś w ramach Yugotonu. Krótko mówiąc, jest to kower 442 do Beograda grupy Bajaga i Instruktori, założonej przez Momčilo Bajagicia, byłego członka kapeli Riblja Čorba. Falochron ma całkiem inny tekst od oryginału, a nastrój cokolwiek cohenowski.
Z twórczości grupy Homo Twist wyselekcjonowany został Arkadiusz, brutalna – jak to u Macieja Maleńczuka – opowieść o pedofilu i jego marnym końcu. W tej wersji występuje Titus z Acid Drinkers. Trochę dziwnie słyszeć go śpiewającego po polsku, a z drugiej strony – w pewnym okresie Titus, także był, jak i Deriglasoff, basistą Homo Twista. Inna sprawa, że ta wersja nie dorównuje oryginałowi, bo jakkolwiek Titus jest wokalistą bardzo charakterystycznym, to w porównaniu z Maleńczukiem zdaje się jednowymiarowy. Co do drugiej kapeli, w której Deßig grał razem z dwumetrowym krakowianinem, czyli Püdelsów, to na płytę trafiło motoryczne Emeryten Party, oparte na typowej dla niego, wpadającej w ucho, wijącej się linii basu, punkowy Szpaner oraz triphopowa, melorecytowana Kolacyja, czyli groteskowa opowieść o kulinarno-erotycznej orgii muszkieterów – tą razą wokalizy daje Anna Patrini. Neurotyczny nastrój Szuwarów wzmacnia śpiewająca tu pierwszoplanowo Mela Koteluk.
No i jeszcze efekty współpracy z Kazikiem. Jak pisał sławny poeta Janko Chanowski, “nie każdy weźmie po Bekwarku lutniej”, a więc i Deriglasoff musiał się sporo namęczyć, aby jego wersja hitu Maljčiki jugosłowiańskiej formacji VIS Idoli nie była tylko marną kopią tej, którą Kazik śpiewał w ramach Yugotonu. Postawił na industrial, ale o dziwo, da się tego słuchać całkiem bezkolizyjnie, kiedy wejdzie główna linia wokalna. Należy wspomnieć, że Deriglasoff śpiewa tu oryginalny tekst. Na płytę trafiło też, w wersji nieco skróconej, klasycznie punkowe Ja tu jeszcze wrócę – poniekąd następca Maciek, ja tylko żartowałem, tylko że zamiast Maćka w refrenie pojawia się Lucek. Deriglasoff wywalił elementy elektroniczne, za to z Maćkiem kojarzą się groteskowe zaśpiewy w tle. A skoro ostatnio miała miejsce premiera nowej części Starych Warsów, wypada wspomnieć, że album zawiera też opartą na gitarze akustycznej piosenkę Komandor Tarkin. Na finał całego zestawu Deriglasoff rzucił epicki przebój Mars napada (polska rzeczywistość w krzywym zwierciadle w obliczu inwazji kosmitów, z licznymi dygresjami), gdzie Olafa z Berlina wspiera wokalnie cała masa ludzi, w tym czisle Kuba Kawalec z Happysad i Gutek z Indios Bravos. Wyszło jednak mocno bałaganiarsko, zdecydowanie wolę oryginał.