Początek roku oznaczał w mojej płytotece sporą dawkę rocka lat siedemdziesiątych, a dopełniłem klasyką nieco młodszą.
Gentle
Giant, Three Friends, 1972
Pierwsza latoś wizyta na Faradaguła przyniosła klasyczną pozycję, za którą
rozglądałem się od dawna. Trzecia płyta zespołu założonego przez trzech braci
Shulmanów jest to concept album, jak się łatwo domyślić, o trzech przyjaciołach
z dzieciństwa, których drogi życiowe się rozeszły: jeden został robotnikiem,
drugi urzędnikiem, a trzeci artystą malarzem. Oprócz Shulmanów grupę tworzyło trzech
nie mniej istotnych muzyków: klawiszowiec Kerry Minnear, gitarzysta Gary Green
oraz perkusista. Tę ostatnią funkcję, jedyny raz, pełnił Malcolm Mortimore – po
nagraniu płyty został poszkodowany w wypadku i zespół zatrudnił na zastępstwo
Johna Weathersa, który już pozostał do końca działalności.
Gentle Giant nie przejmował
się specjalnie sławą i grał zbyt trudną muzykę, żeby zdobyć popularność
porównywalną np. z Pink Floyd czy Genesis. Po pierwszych kilku przesłuchaniach płyty
można jeszcze nie do końca wszystko wyłapać. Skomplikowane melodie, zmienne
podziały rytmiczne, częste występowanie krótkich fraz powtarzanych ostinato, bogate
instrumentarium (na koncertach bracia mieli zwyczaj niemal żonglować
instrumentami), harmonie wokalne… Poziom zawiłości kojarzy się z King Crimson, twórczość
Olbrzyma nie odznacza się jednak tym charakterystycznym chłodem, brzmi cieplej
i przyjaźniej, często nawiązuje do muzyki dawnej. Na płycie jest sześć utworów,
ale żaden nie schodzi poniżej 5 minut. Z kolei co cięższe, wężowate riffy
stanowią punkt styczny z Jethro Tull. W Working All Day riff taki grają
unisono gitara i szaksofon. Kerry Minnear wydaje się kluczowym członkiem
zespołu – jego rozmaite instrumenty klawiszowe tworzą kanwę wielu utworów. Otwierający
płytę bulgoczący motyw organowy w Prologue budzi np. skojarzenia z
Emersonem – ale to są luźne punkty odniesienia, Gentle Giant ma swój własny,
wykrystalizowany styl.
School Days zaczyna się lekko,
krotochwilnie, z wykorzystaniem instrumentarium akustycznego i wibrafonu.
Beztroskę przerywają głośniejsze dźwięki fortepianu i orkiestry, a potem jest
jeszcze parę zmian tempa i Minnear wygrywa na wibrafonie solo w szybkim tempie.
W Peel the Paint, także po łagodnym
rozpoczęciu, ton nadaje partia smyczkowa, ale potem znów wchodzą cięższe riffy,
a nieco amorficzne interludium gitarowe Greena pod wieloma względami przypomina
późniejszy o kilka lat popis solowy Briana Maya w Brighton Rock. Mister
Class and Quality, czyli ten o urzędasie, daje z kolei miejsce do wykazania
się skrzypkowi.
Kanoniczna wersja okładki przedstawia tytułowych trzech przyjaciół, ale w moje ręce trafiło wydanie kanadyjskie, z wizerunkiem znanego z debiutanckiej płyty wielkoluda, ale z inną typografią (czarne litery na łysinie, zamiast białych z boku).
Greenslade, Time and Tide,
1975
Oprócz Łagodnego Olbrzyma
przyniosłem z targu rosyjską edycję czwartej płyty zespołu, którego liderem był
– jak sama nazwa wskazuje – klawiszowiec Dave Greenslade, były członek
Colosseum. Grupę zakładał z drugim eks-„gladiatorem”, Tony Reevesem, ale w roku
1975 na basie grał już Martin Briley. Kolejnym weteranem był perkusista Andrew
McCulloch (znany z karmazynowego Jaszczura). A gitarzysta? Sytuacja
podobna jak w Emerson, Lake & Palmer – jeśli już trzeba było korzystać z
gitary, to sięgał po nią basista, ale zasadniczo aranżacje opierały się na klawiszach.
W odróżnieniu jednak od ELP, grało na nich aż dwóch muzyków: oprócz
Greenslade’a także Dave Lawson, skądinąd główny wokalista i autor wszystkich
tekstów, do tego obsługujący syntezator.
Na Time and Tide grupa
nieco uprościła brzmienie w stosunku do wcześniejszych albumów. Dynamiczny
otwieracz Animal Farm i następny Newsworth brzmią całkiem
sympatycznie, oparte na brzmieniu fortepianu i z rozmaitymi harmoniami
wokalnymi. Dave Greenslade znalazł miejsce na popisy solowe w postaci dwóch
utworów tytułowych: Time (barokująca kompozycja na klawikord i chór
męski) oraz Tide (z ciekawym przeciwstawieniem melotronu i fortepianu
elektrycznego). Lider nie zmonopolizował jednak repertuaru: w Animal Farm, kompozycji
Lawsona, nawet nie zagrał. Przedostatni Doldrums to w ogóle Lawson
całkiem solo. Obdarzony jest on wysokim głosem i niekiedy wpada w ciut
histeryczną manierę a la Geddy Lee (The Flattery Stakes, The Ass’s
Ears).
Na singiel, co osobliwe,
wybrano utwór instrumentalny – Catalan: dynamiczna zwrotka nawiązująca
do katalońskiego tańca ludowego i solenny refren z udziałem melotronu i
syntezatora. Brakuje kojarzonych z Colosseum brzmień bluesowych, jest natomiast
trochę jazzu, ale zwiewnego i bez trąb. Za to Waltz for a Fallen Idol ma
charakter bardziej soulowy, obowiązkowo z fortepianem elektrycznym. Płytę
kończy dynamiczny, zbudowany na fundamencie klawinetu utwór Gangsters,
nagrany dla potrzeb „Play for Today” – teatru telewizji BBC.
Ogólnie rzecz biorąc, druga liga art rocka nieźle się tu zazębia z brytyjskim nurtem „soft rocka” popularnego od połowy lat 70.
Pink Floyd, Ummagumma,
1969
Najbardziej kontrowersyjny
album Floydów miałem od czasów licealnych na kasecie. Była to kaseta
90-minutowa – w wersji winylowej, jak i kompaktowej, Ummagumma jest
albumem dwupłytowym.
A dlaczego kontrowersyjna?
Po ostatecznym odejściu Syda Barretta grupa była dość zagubiona życiowo i nie
bardzo wiedziała, w którą stronę pójść. Wypełniające drugą płytę zestawu nagrania
studyjne są tego zagubienia świadectwem i dla niejednego słuchacza mogą się
okazać nie do strawienia. Dla odmiany na pierwszej płycie znalazły się nagrania
koncertowe z Birmingham i Manchesteru – i te z kolei wysoko się ocenia.
Płyta koncertowa to tylko
cztery utwory, za to długie: czołowe kompozycje wczesnego Pink Floyd w
rozbudowanych wersjach. Zaczyna się od psychodelicznego Astronomy Domine,
jednego z najwcześniejszych egzemplarzy tak zwanego space rocka, wciąż jeszcze
naznaczonym krotochwilnością Barretta. Po nim następuje powoli pełznący, złowróżbny
Careful with That Axe, Eugene, z dużą rolą organów (wersja studyjna
wyszła przedtem tylko na stronie B singla i ogółem blednie w porównaniu). Z tytułem
– Ostrożnie z tą siekierą, Eugeniuszu – doskonale współgra nagły wrzask mrożący
krew w żyłach. Płytę A Saucerful of Secrets reprezentują dwa fragmenty:
orientalizujący Set the Controls for the Heart of the Sun (zwracają
uwagę potężnie dudniące bębny) oraz utwór tytułowy – amorficzne szaleństwo,
jakiego nie powstydziliby się muzycy z RFN, z podniosłym organowym finałem.
Co się tyczy płyty studyjnej
– każdy z członków zespołu skomponował i osobiście nagrał po ćwiartce.
Najbardziej strawne dla słuchacza jest to, co wysmażył Roger Waters, a
mianowicie Grantchester Meadows – typowa dla niego (w tamtych czasach)
łagodna piosenka na gitarę akustyczną, wzbogacona odgłosami przyrody. Waters
przygotował też jednak utwór o najdłuższym tytule w dziejach Pink Floyd:
Several Species of Small Furry Animals Gathered Together in a Cage and Grooving
with a Pict – krótką, zwariowaną miniaturkę, w której różne dźwięki –
głównie odgłosy paszczą, poddane obróbce studyjnej – imitują tupot i głosy
tytułowych zwierzątek, a dołącza do nich ekstatyczne pokrzykiwanie jakiegoś Szkota,
który na koniec dorzuca refleksyjnie za Jimi Hendrixem: „And the wind cried
Mary…” David Gilmour przyniósł trzyczęściową The Narrow Way, opartą
oczywiście na brzmieniach gitarowych. Część pierwsza jest akustyczna, w drugiej
pojawiają się cięższe riffy, ale wszystko to obudowane zgiełkiem różnych
dźwięków nieuczesanych; dopiero w trzeciej słychać łagodny śpiew Gilmoura na
tle fortepianu i leniwych glissand.
Propozycje pozostałych dwóch
muzyków to już cokolwiek awangarda. Wkładem Richarda Wrighta stał się
czteroczęściowy Sysyphus, kakofoniczna kompozycja w stylu muzyki
współczesnej, głównie na fortepian – na którym zagrał chyba nie tylko za pomocą
klawiszy – chociaż na początku i w finale słychać kotły i brzmienie orkiestrowe
(a raczej melotronu). Pojawiają się też dość przeraźliwe odgłosy, może paszczą,
a może nie. Nick Mason wniósł The Grand Vizier’s Garden Party – siedem
minut cokolwiek męczącego nawalania w instrumenty perkusyjne, przyprawionego
studyjnymi zniekształceniami dźwięku; najlepiej tu wypada bukoliczna klamra z fletową
melodią, zagraną przez żonę perkusisty.
Drugiej płyty albumu z pewnością nie poleciłbym słuchaczowi początkującemu w temacie Pink Floyd, ale sam mam stosunek sentymentalny.
Deep Purple, Fireball,
1971
W lutym było mroźno i na
targ staroci nie dojechał żaden ze sprzedawców płytowych, więc nabytki płytowe
musiałem nadrobić w sklepie i w sieci. Na pierwszy ogień poszła kolejna
klasyczna pozycja z siedemdziesiątych.
Fireball trochę niknie w dorobku Deep
Purple, wydana pomiędzy dwoma killerami – In Rock a Machine Head.
Nie ma na niej ani tak potężnego utworu jak Child in Time, ani tak
ponadczasowego riffu jak Smoke on the Water, ani utworu tak brutalnego
na swoje czasy jak Speed King. Zresztą zespół sam przyznawał, że
przystępując do nagrywania, w zasadzie nie miał pomysłów i wszystko wyszło na
bieżąco.
Purpura pozostaje oczywiście
zespołem hardrockowym, o czym świadczy już rozpędzony utwór tytułowy, z
solówkami basu i organów. W średnim tempie utrzymane są No No No (Ritchie
Blackmore popisuje się techniką slide) czy kończący płytę No One Came,
oprócz normalnych solówek przyozdobiony spowolnioną i odtworzoną wspak partią
fortepianu. Najbardziej przebojowy Strange Kind of Woman ukazał
się tylko w amerykańskiej wersji albumu i na singlu. Wersja brytyjska zawierała
zamiast niego również dość chwytliwy, funkujący Demon’s Eye (wydany poza
tym na stronie B singla Fireball) i na niej wzorowane są późniejsze
reedycje.
Fajerbala zawiera próby urozmaicenia
stylu grupy (prawda, że w pełni wypracowanego dopiero płytę wcześniej). Anyone’s
Daughter to pogodna countrowa piosenka w akustycznej aranżacji (Jon Lord
gra głównie na fortepianie), która zdumiała wówczas wielu słuchaczy. Psychodeliczno-orientalizujący
The Mule bywa porównywany to do późnych Beatlesów, to do wczesnych
Floydów, a mnie się trochę kojarzy z poszukiwaniami The Who. Z kolei ośmiominutowy
Fools to próba syntezy obu tendencji – utwór zasadniczo hardrockowy, ale
z długim, rozciągłym początkiem i interludium. Blackmore gra tu solo z
manipulacją potencjometrem.
W ręce wpadło mi wydanie z
okazji 25-lecia, opublikowane w 1996 r. Wśród bonusów znalazło się oczywiście Strange
Kind of Woman oraz jego strona B – I’m Alone o latynosko
zagęszczonej rytmice. Poza tym można się zapoznać z dwoma odrzutami: Freedom
to hard-rockandrollowy kawałek z Gillanem wchodzącym na wysokie obroty,
napisany z myślą o czymś do grania na bis, a Slow Train brzmi bardziej
generycznie, zwraca uwagę interludium z krótką wokalizą pomiędzy na ogół ostrą
jazdą. Są też instrumentalne podejście do Fireball, nowocześniejsze
miksy Demon’s Eye i No One Came, nagranie wykorzystanej w tym
ostatnim solówki fortepianu wspak (ale bez spowolnienia) oraz zagrana w studiu
na rozgrzewkę wiązanka popularnych melodii, jak Podmoskownyje wieczera czy
Wilhelm Tell.
Książeczka zawiera obszerny artykuł o powstawaniu płyty oraz wspomnienia Rogera Glovera – to właśnie podczas tej sesji doszło do incydentu z udziałem siekiery pomiędzy Blackmore’em a basistą. Wydawcy prosili też o wspomnienia Iana Gillana, ale nic nie pamiętał.
Sinéad
O’Connor, I Don’t Want What I Haven’t Got, 1990
Po przeczytaniu
autobiografii Żanety O’Connor nie pozostało mi nic innego, jak włączyć jakąś
jej płytę do swojej kolekcji. W internetach wyłowiłem drugi album, następcę
świetnie przyjętego debiutu The Lion and the Cobra.
Tu się znajduje największy
przebój O’Connor: refleksyjna ballada Nothing Compares 2 U (anglistka w
liceum polecała nam teledysk jako przykład wymawiania głoski „th”). Nie jest to
autorski utwór Łysej Śpiewaczki, lecz kompozycja Prince’a, zresztą w melodii i
aranżacji słychać wyraźne oznaki soulu. Dopiero jakiś czas później Żaneta miała
okazję poznać Książęcia, ale nie było to przyjemne spotkanie (po szczegóły
odsyłam do wspomnianej autobiografii).
Album wpisuje się w nurt „brytyjsko-irlandzkiego
rocka uduchowionego” z lat 80., chociaż nie wszystkie utwory mają stricte
rockowy charakter. W każdym razie trudno się dziwić obecności na płycie członków
The Waterboys: Karla Wallingera i Steve’a Wickhama. Album rozpoczyna zaśpiewana
z towarzyszeniem orkiestry, stopniowo narastająca podniosła pieśń Feel So
Different. W kolejnym I Am Stretched on Your Grave Żaneta śpiewa tradycyjną
melodię do ascetycznego akompaniamentu funkowej perkusji i basu, i tylko Wickham
gra w pewnym momencie irlandzkie solo na skrzypcach. Mamy też balladę z gitarą
akustyczną – Black Boys on Mopeds, właściwie protest song przeciw
brutalności policji – a finałowy utwór tytułowy to już w ogóle a cappella.
Orkiestra (pod batutą Nicka Ingmana) pojawia się też w łagodnym instrumentalnie,
ale plastycznym pod względem śpiewu Three Babies.
Gdzie w takim razie jest
rock? A choćby w Emperor’s New Clothes – jak dla mnie centralnym punkcie
płyty – czy też w najbardziej dynamicznym, przybrudzonym Jump in the River,
gdzie zresztą wokal wydaje się zbyt cichy i spokojny w stosunku do
akompaniamentu. W obydwu i jeszcze w kilku innych gra na basie Andy Rourke (ex-The
Smiths). The Last Day of Our Acquaintance zaczyna się jako akustyczna
ballada, ale potem dostaje doładowania, a dudni Jah Wobble, znany z Public
Image Ltd.
Nie da się zaprzeczyć, że
swoją interpretacją wokalną i kontestacyjną postawą Żaneta O’Connor utorowała
drogę całej fali żeńskiej alternatywy lat 90., która w końcu przyniosła
artystki takie jak Alanis Morissette.
New
Model Army, The Love of Hopeless Causes, 1993
Ten album Armii Nowego Wzoru
ukazał się jako następny po koncertówce pod anagramowym tytułem Raw Melody
Men, która podsumowywała pierwszy okres działalności grupy. Recenzenci określają
go jako łagodniejszy, ale wciąż bardzo dobry. Niespecjalnie dostrzegam złagodnienie.
Może mniej tu ostrej punkowej jazdy, ale w dalszym ciągu są to pełne emocji,
zaangażowane społecznie utwory oparte na dynamicznych liniach basowych, łączące
postpunkowy fundament z folkowymi inspiracjami. Te ostatnie są o tyle mniej
zauważalne, że grupa nie miała już w składzie skrzypka.
Otwierający płytę Here
Comes the War nabrał latoś, niestety, sporej aktualności (łącznie z frazą
„Put out the lights on the age of reason”) – w zeszłym tygodniu przypomniał go
nawet na swoim blogu znany warszawski nauczyciel chemii. Utrzymany jest w
nerwowym nastroju, a Justin Sullivan na wpół melorecytuje gęsty tekst, czasem
dla odmiany wybuchając krzykiem. Do szybszej części repertuaru należy też Understand
U oraz mocny finał w postaci Bad Old World.
Łagodniejsze są utwory w
rodzaju Fate czy My People – ale to wciąż oznacza średnie tempo,
wyraźny bas i łotrzykowsko-bardowski śpiew Sullivana. W Living in the Rose
łagodną partię wokalną podpiera monumentalny, przesterowany bas jak z Joy
Division, mocne walenie w perkusję i hałaśliwe solówki. Najbardziej podoba mi
się Believe It z grupowym zaśpiewem w refrenie. Nawet zresztą w najmniej
dynamicznych utworach kryje się niepokój, który nie pozwala ich klasyfikować
jako ballady. Jedyny wyjątek stanowi akustyczna These Words – raczej wyciszona,
nie tak epicka jak klasyk Green and Grey.