piątek, 23 maja 2025

Na drugim brzegu Odronysy, czyli słowiańskie rodzynki w niemieckim cieście (z frontu czytelniczego, 2/2025)

 

Mając w perspektywie wyjazd do Zgorzelca, postanowiłem zapoznać się z tematyką tamtych okolic.

 

6. Jan Šołta, Zarys dziejów Serbołużyczan, Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk-Łódź 1984

Łużyczanie, czyli Serbołużyczanie, czyli Serbowie Łużyccy (nie mylić z tymi z Bałkanów), od zawsze mnie interesowali: mały naród słowiański, zamieszkały na terenie Niemiec, jedyna pozostałość Słowian połabskich… W czasach szkolnych miałem na drzwiach plastikową mapę Polski, na której miejscowości po saskiej stronie miały nazwy nie tylko po niemiecku i ewentualnie polsku, ale w jeszcze jednym języku: Bautzen/Budyšin/Budziszyn, Bischofswerda/Biskopicy, Hoyerswerda/Wojerecy. Rzecz jasna, że przed wyjazdem na łużyckie pogranicze postanowiłem się zapoznać z dziejami tego ludu choćby i w zarysie.

Historyk Jan Šołta był działaczem (a nawet sekretarzem zarządu) Domowiny, głównego łużyckiego stowarzyszenia kulturalno-społecznego. Jego Zarys dziejów Serbołużyczan wydało u nas Ossolineum w formacie i oprawie graficznej przypominającej z grubsza serię historii państw świata tego wydawnictwa. Zarys oparty jest na czterotomowej pracy zbiorowej Stawizny Serbow. Wydano go pierwotnie w języku niemieckim, ale polska tłumaczka porównywała oryginał z przekładami na górno- i dolnołużycki.

Widać, że książka powstała w NRD, jest bowiem przesiąknięta marksistowsko-leninowską wizją świata i człowieka. Dzieje Serbołużyczan oglądamy przez pryzmat ewolucji stosunków gospodarczych i walki klas (z podkreślaniem, że chłopi niemieccy i serbołużyccy byli w tej walce sojusznikami przeciw wyłącznie niemieckim elitom). Gdybym wypijał kolejkę za każdym wystąpieniem słowa „feudalny” lub wyrazów pokrewnych, to moja wątroba latałaby pod sufitem, zanim bym doczytał do końca pierwszego rozdziału. Pojawiają się cytaty to z Marksa, to z Lenina, całą stronę poświęcono doniosłemu znaczeniu rewolucji październikowej. Odpowiednio też husytyzm zwany jest ruchem rewolucyjnym, reformacja to „rewolucja wczesnoburżuazyjna” (z klasyczną dla NRD apoteozą wielkiej wojny chłopskiej, która zresztą na Łużyce nie dotarła), a zmiany społeczne w rezultacie rewolucji francuskiej noszą miano „burżuazyjnego przewrotu społecznego”. Nie podano roku oryginalnego wydania (w internecie wyszperałem datę 1976), ale pod tym względem sprawia wrażenie, jak gdyby napisano ją w drugiej połowie lat pięćdziesiątych. Nie mogło być zresztą inaczej, skoro Šołta należał do partii SED i Związku Historyków NRD. Poza tym trudno oczekiwać typowej historii politycznej w przypadku narodu, który nigdy nie miał swojego państwa, poza wczesnym średniowieczem, dla którego i tak nie mamy wystarczających źródeł.

Ogólnie wydaje się, że Serbowie Ł. zawsze stali na uboczu historii; wielu ich mieszkało w Wittenberdze w czasach Lutra, ale sam reformator nie za bardzo ich lubił. Początkowo, jak wszyscy Słowianie, dzielili się na rozmaite plemiona, żeby wymienić choćby Głomaczów i Chudziców; wygląda na to, że „Łużyczanie” to pierwotnie nazwa tylko jednego z nich. Nie opierali się tak skutecznie naporowi niemieckiemu jak ich północni ziomkowie z Połabia, Obodrzyce i Wieleci, i szybko zostali skolonizowani. Okazjonalnie Łużyce trafiały pod panowanie Polski (Chrobry!) i Czech. W epoce wczesnonowożytnej stanęło na tym, że część serbołużyckiego obszaru językowego znalazła się pod berłem saskim, a część – brandenburskim, a potem pruskim. Dzieje Łużyczan są na ogół dziejami germanizacji i oporu przeciwko niej, od czasu do czasu wybuchają bunty chłopskie lub wyłaniają się nazwiska wybitnych działaczy, głównie duchownych, etnologów i literatów (niejeden był wszystkimi trzema równocześnie). W XIX w. serbołużycki ruch narodowy bardziej się zagęszcza, pojawiają się takie osobistości jak kompozytor Korla Awgust Kocor czy poetka Emilija Pfulec. Za cesarstwa Serbołużyczanie jeszcze bardziej cierpieli od kampanii germanizacyjnej, ale też w 1912 r. powstała Domowina, która istnieje do dziś (z przerwą na czasy III Rzeszy). Rzeczypospolitą Weimarską oglądamy przez pryzmat działań Komunistycznej Partii Niemiec, a za hitlerowców oczywiście prześladowania dodatkowo przybierały na sile.

Dopiero po ogłoszeniu NRD, zdaniem autora, Nastały Czasy Miłości i Łużycoserbowie wreszcie odnaleźli ojczyznę, czego przejawem były np. festiwale sztuki ludowej w Budziszynie. Co prawda zaraz po wojnie istniała organizacja pragnąca oderwać Łużyce od Niemiec i przyłączyć do Czechosłowacji, ale autor traktuje ją krytycznie, jako przejaw czeskiego imperializmu. Ostatni rozdział najcięższy jest w lekturze, a np. budowa Muru Berlińskiego została opisana tak eufemistycznie, że idealnie sferyczny Papuas w ogóle by się nie domyślił, że chodzi o to zdarzenie.

Cała ta frazeologia marksistowsko-lininowska jest dość ciężkostrawna. Przykładowe zdanie: „Mimo iż nie był on [ruch narodowy] wolny od pewnej połowiczności, nacjonalistycznych i klerykalnych wypaczeń oraz iluzji drobnomieszczańskich, to jednak zmierzał w zasadzie do przekształcenia stosunków społecznych w kierunku burżuazyjno-demokratycznym”. Pod względem poprawnościowym i korektorskim za to niewiele mam do zarzucenia, Ossolineum to jednak była solidna firma.

Materiał ikonograficzny to kilka map, nieodbiegających poziomem od standardów wydawnictwa, i 27 ilustracji (głównie portretów) przekazanych przez Domowinę.

 

7. Jurij Brězan, Krabat, przeł. Irena T. Sławińska, Katowice 1984
(z serii Dzieła pisarzy łużyckich)

Jedynym znanym mi pisarzem łużyckim był dotąd Jurij Brězan – swego rodzaju ichni gwiazdor, wiceprzewodniczący Związku Pisarzy NRD, wielokrotny laureat ichniej nagrody państwowej i scenarzysta wytwórni DEFA. Wygląda jednak, że literatów w tym narodzie musiało być trochę więcej, skoro wydawnictwo „Śląsk” wypuściło ongiś całą serię. W każdym razie u nas w domu znalazł się tylko Brězan.

Krabat jest postać legendarna z łużyckiego folkloru – czarodziej-cudotwórca, w jednych wersjach złowrogi, w drugich opiekun ludu, w jeszcze innych trickster; niektórzy folkloryści wywodzą go od chorwackiego oficera, który po służbie u Habsburgów osiadł na Łużycach i swoją szeroką wiedzą służył miejscowej ludności. Jego postacią interesowali się rozliczni pisarze – łużyccy, niemieccy, czescy i polscy – a w bliższych nam czasach zainspirował nazwę czeskiego zespołu thrashmetalowego Krabathor. Sam Jurij Brězan też nie po raz pierwszy sięga po Krabata – był on bohaterem wcześniejszej powieści Czarny młyn.

Po niemiecku powieść ma podtytuł: Krabat, oder Die Verwandlung der Welt. Polski przekład go nie ma i nic mi nie wiadomo, aby podtytuł występował też w wersji oryginalnej. W każdym razie o przemianie świata sporo tu się mówi. Już pierwszy rozdział może zdezorientować czytelnika. Narracja stwierdza, że istnieje wiele historii o Krabacie, sporo nieprawdziwych – lecz nie wyjaśnia, co w takim razie jest prawdą. W konwencji ni to baśni, ni to ludowego podania, ni poetyckiej gawędy, ni realizmu magicznego, ni przypowieści filozoficznej, Krabat i jego przyjaciel Jakub Kuszk wydają się być wszystkim jednocześnie: usłyszały o nich Łużyce po wojnie trzydziestoletniej, ale zarazem zostali stworzeni jakoś krótko po Adamie i Ewie, a zarazem nie przestali być obecni w 1848 roku i w ostatnich latach Cesarstwa Niemieckiego. Od razu też po stworzeniu Krabat wdał się w manichejski konflikt z okrutnym i zachłannym obszarnikiem Reissenbergiem, symbolizowanym przez wilka. Ważną postacią jest Smjała, jego ukochana, którą utracił i usiłuje odnaleźć. Od tej pory Krabat, Reissenberg, Kuszk i kolejni przedstawiciele rodu Serbinów (tożsami z Krabatem?) wędrują przez wieki i nie jest do końca jasne, czy następuje między nimi zwykła przemiana pokoleń, czy może jakaś reinkarnacja. Czasy Wallensteina, rewolucji 1848 roku i cesarza Wilhelma zlewają się w jedno. Tak samo współczesność, w której rozgrywa się walka o przekształcenie człowieka dzięki osiągnięciom genetyki.

Nie jest to łatwa lektura, zwłaszcza jeśli – jak w moim egzemplarzu – brakuje jednego arkusza, a kilka innych ma przemieszaną kolejność. W pewnym momencie zastosowałem metodę, która sprawdzała się przy oglądaniu Twin Peaks albo filmów Szulkina – przestałem za bardzo myśleć i dałem się nieść fabule. Oto Krabat z Kuszkiem odwiedzają groteskowe miasto ślepców, a chwilę później genetyk Jan Serbin odwiedza siostrę w Szwecji. Wielokrotnie wracamy do jego ojca, Handrija Serbina, u schyłku życia w samotnej zagrodzie na wzgórzu.

 Całkiem niezłym podsumowaniem jest cytat: „Wszystko było jak zawsze i wszystko było na zewnątrz lub poza przebiegiem wydarzeń: bez kontaktu z rzeczywistością. (...) Mógł być tam albo tutaj, ale to tutaj i to tam dały się wymieniać, bałamucąc go albo raczej: to jego mózg igrał z nimi i tak bez końca”. Z kolei Karol Koczy w posłowiu cytuje niemieckiego krytyka: „Jest ciężko pisać o tej powieści. Zapewne, ma ona fabułę, lecz nie można za nią, jak sądzi autor, biec niczym po szynach tramwajowych”.

Podobnie jak w przypadku pracy powyżej, Krabat został przetłumaczony na polski z niemieckiego, jednak tłumaczka weryfikowała z oryginałem łużyckim. Gdzieniegdzie zdarzają się literówki, ale niespecjalnie denerwujące.

 

8. Kazimierz Kaczmarek, Budziszyn 1945, Warszawa 1982
(z serii Historyczne bitwy)

Będąc na Łużicy, sięgnąłem po habełka poświęconemu działaniom 2. Armii Wojska Polskiego w bitwie o Budziszyn. Była to dopiero czwarta pozycja wydana w tej w serii, a trzeba dodać, że udział sił gen. Świerczewskiego na południowym odcinku operacji berlińskiej omówiony już został w Berlinie 1945 Z. Stąpora, czyli tomie w ogóle pierwszym. Za opracowanie tematu wziął się płk Kazimierz Kaczmarek z Wojskowego Instytutu Historycznego. Nie był on weteranem tych zdarzeń (służył w lWP dopiero od marca 1945, i to w brygadzie saperów wchodzącej w skład 1. Armii), ale nie była to jego pierwsza publikacja w tej dziedzinie.

2. Armia wchodziła w skład 1. Frontu Ukraińskiego marszałka Koniewa i jako lewoskrzydłowy sąsiad sił marszałka Żukowa zabezpieczała główne uderzenie na Berlin (w którym brała udział polska 1. Armia). Początkowo sprawy szły nieźle: nasze wojska sforsowały Nysę Łużycką i parły na zachód, rozbijając z większym czy mniejszym trudem siły niemieckie. Polski 1. Korpus Pancerny dotarł już prawie na przedmieścia Drezna. Tak się złożyło, że armia wbiła się klinem głęboko w terytorium nieprzyjaciela, pozostawiając za plecami duże jego zgrupowania z północy i z południa, a one postanowiły kontratakować, izolując wojska Świerczewskiego od reszty frontu.

Delikatnie mówiąc, sytuacja polskich żołnierzy nie była najlepsza. Przeciw nieostrzelanej 2. Armii operowały tak zaprawione w bojach dywizje niemieckie jak „Grossdeutschland” i „Brandenburg”, po sąsiedzku działały jednostki Korpusu „Hermann Göring” a gdzieś tam się jeszcze przewinęła ukraińska brygada przeciwpancerna.

Książka napisana jest w stylu sztabowym ze sporą domieszką propagandowego patosu. Gdzieniegdzie autor przywołuje przykłady osobistego męstwa poszczególnych żołnierzy. W trakcie lektury zwraca uwagę, że wielu oficerów 2. A WP nosiło polskie imiona i rosyjskie nazwiska: Bazyli Jewtiejew, Grzegorz Nikiforow, Jan Łowiannikow, Michał Kudriawcew… Jeszcze inni zostali określeni jako „Polacy z pochodzenia”, jakby to było coś dziwnego w polskiej armii. Obecność w jej szeregach personelu przeniesionego z Armii Czerwonej obywa się bez jakiegokolwiek komentarza. Z drugiej strony gdzieś się też przewija ppłk Stanisław Pluto. Perspektywa niemiecka jest obecna w ilościach śladowych  (w każdym razie jakaś jest – w odróżnieniu od Berlina). Książka nie ma zresztą w ogóle bibliografii ani przypisów literaturowych, a tylko niekiedy autor w ramach tekstu powołuje się na tego czy innego autora. Pojawiają się wzmianki o przychylności Serbołużyczan wobec żołnierzy polskich.

Materiał ikonograficzny stanowią dwie wkładki z fotografiami. Jedno zdjęcie, podpisane „W pościgu za nieprzyjacielem na kierunku drezdeńskim”, w Berlinie Stąpora figuruje jako „Kolumna marszowa piechoty 1 armii WP w czasie przegrupowania z wybrzeża Morza Bałtyckiego nad Dolną Odrę do rejonu Morynia”. I wierzyć tu peerelowskim historykom… Są także dwie rozkładane mapy. Korekta nie zwracała uwagi na radzieckie podejście do liczby mnogiej, puściła też „możliwość osiągnięcia większych sukcesów jak w poprzednich dniach”.

Opracowanie, które powstało w 1982 r. w Wydawnictwie Ministerstwa Obrony Narodowej, trudno uważać za rzetelne, ale w tym przypadku jest lepiej, niż by można było oczekiwać. Autor nazywa co prawda bitwę budziszyńską jedną z największych bitew II wojny światowej i w dodatku zwycięstwem, ale z treści wynika, że sytuacja 2. Armii była bardzo groźna i poniesione zostały ciężkie straty. Nie wypadało krytykować gen. Świerczewskiego, jednego ze „świętych męczenników” PRL, ani tym bardziej marszałka Koniewa, który, jak wiadomo, wielki jeeeest, ale mimo wszystko p. Kaczmarek bardzo oględnie wspomniał, że wyżsi dowódcy byli źle poinformowani, a chociaż 2. Armia przeszła do obrony, to sztab frontu traktował ją cały czas tak, jakby atakowała.

Pomnik na cmentarzu 2. Armii w Zgorzelcu

Powtarzana ostatnio – w kontraście do peerelowskiej narracji – opowieść, jakoby kompletnie pijany Świerczewski z pistoletem w ręku nie dopuszczał podwładnych do mapy sztabowej, wydaje się apokryficzna – pochodzi ze wspomnień Zygmunta Berlinga, który, delikatnie mówiąc, nie darzył „Waltera” sympatią. Gdyby jednak kogoś interesowało bardziej aktualne i odideologizowane opracowanie tematu, to łońskiego roku w tej samej serii wyszła praca Leszka Kani Nysa Łużycka-Łaba 1945.

 

9. Robert F. Barkowski, Połabie 983, Warszawa 2015
(z serii Historyczne bitwy)

Kolejny habełek wydany został już w czasach nowszych, a dotyczy czasów starszych. Robert F. Barkowski należy do płodniejszych ostatnio autorów Historycznych bitew i zajmuje się głównie średniowieczem. Tym razem postanowił przybliżyć czytelnikowi powstanie Słowian połabskich, dzięki któremu plemiona żyjące między Odrą a Łabą na około półtora wieku zrzuciły panowanie niemieckie. Skutkiem ubocznym był wzrost znaczenia państwa wczesnopolskiego, bo w obliczu najazdów wieleckich cysorz musiał domagać się od Piastów, aby ratowali mu skórę.

Zaczyna się od omówienia głównych grup plemion: Obodrytów, Wieletów, Stodoran i Serbołużyczan. Zwłaszcza dwie pierwsze były dość scentralizowane – Obodrzyce jako księstwo, Wieleci jako konfederacja pod rządami wiecu i kapłanów. Dalej opisane są – pod nieco mylącym mianem „szlaku bojowego” – dzieje Połabian do X w., kiedy to plemiona walczyły głównie z Sasami i cesarstwem frankijskim, a gdzieś tam w tle przewijają się nawet Węgrzy. W X wieku dynastia Ottonów rozpoczęła podbój ziem między Łabą a Odrą, mniej lub bardziej brutalnymi metodami podporządkowując sobie Słowian. Gdzieś po drodze przemyka charakterystyka wojskowości słowiańskiej, zrobiona dość po łebkach; ekstrapolując z tego, co wiadomo o Wielkich Morawach czy państwie Mieszka I, autor każe wierzyć na słowo, że Połabianie byli znakomicie uzbrojeni i wyszkoleni. Następnie mamy omówienie kilku różnych przyczyn wybuchu powstania. Na sam jego opis pozostaje 15 stron (ze 188) i jest on dość ogólnikowy. Kolejne kilkanaście stron zajmuje omówienie skutków powstania i dalszych wydarzeń. Utrzymanie przez Związek Lutycki niezależności nie oznaczało bowiem spokoju na granicach, a przeciwnikami Połabian byli także i Piastowie.

Jest to praca zdecydowanie bardziej popularna niż naukowa. Autor stara się pisać w zajmujący sposób, ze sporym rozmachem – można by pomyśleć, że chciał zostać nowym Kęciekiem czy Rochalą, ale to jednak nie ta klasa. Krytycy nazywają Barkowskiego „bajkopisarzem”, bo tam, gdzie brak szczegółów źródłowych, puszcza wodze fantazji i czasem wychodzą mu absurdy. Dowiadujemy się na przykład, że Obotryci mieszkali w gęstych, niedostępnych lasach, gdzie nie da się operować jazdą, a mimo wszystko mieli tej jazdy pancernej od metra i to bardzo skutecznej. W ogóle słowiańska jazda jest zawsze ciężkozbrojna, a każdy niemiecki zbrojny to dla niego rycerz, pojawiają się nawet passusy o „zaginionej cywilizacji Słowian”. Na szczęście nie osuwa się w klimata wielkolechickie, ale i tak czasem zdrowo przegina w koloryzacji. Gdzie w tekście źródłowym mamy jedno zdanie, on z niego robi barwny akapit. Raz nawet przyznaje rozbrajająco: „Moje obstawanie przy takim rozwiązaniu jest, niestety, tylko założeniem, ponieważ nie ma potwierdzenia w źródłach”. Może lepiej by mu było skupić się na beletrystyce historycznej?

Korekta mogłaby lepiej się przyłożyć do roboty. Już na początku książki atakuje nas „pierwsze z wielu licznych wystąpień”, później trafiają się zawirowania z odmianą rzeczowników. Czasami też autor stawia kropkę. Dzieląc zdania złożone. Które faktycznie mogłyby być nieco trudne w odbiorze, gdyby napisał je longiem. Ale w takim razie lepiej by było zupełnie je przeredagować. Z kolei redakcja powinna była powściągnąć skłonność autora do wielokrotnego powtarzania tej samej informacji, jak również niepohamowaną ględźbę (bicie na objętość?), której egzemplifikacją jest zdanie „To nie były starcia takie jak czarni wojownicy Zulusów z lamparcimi tarczami przeciwko brytyjskiej kawalerii kolonialnej”. Wojownicy Zulusów byli starciami? Mieli lamparcie tarcze? O piernika, a ja całe życie myślałem, że Zulusi robili tarcze ze skóry państwowych krów. Nie mówiąc o tym, że parę bitew z Brytyjczykami jednak wygrali. Habek Wojna zuluska wyszedł pięć lat przed Połabiem, ale, jak widać, nie wszyscy go przeczytali.

Bibliografię stanowi pięć stron zarówno źródeł, jak i opracowań, ale i tak trudno powiedzieć, skąd autor bierze swoje twierdzenia, bo przypisy do tekstu pojawiają się przeważnie przy bezpośrednich cytatach. Ikonografię stanowią dwie marne mapki oraz dwie wklejki z ilustracjami. Są to głównie wykonane przez samego autora zdjęcia rekonstrukcji słowiańskiej osady w Brandenburgu oraz tamtejszej katedry „kompletnie zniszczonej podczas powstania Słowian połabskich”. Zaraz, panie B., skoro została kompletnie zniszczona, to jakim cudem zdołałeś ją pan sfotografować? Ano sfotografował późniejszą katedrę gotycką, której wygląd nic nam nie mówi o stanie z X wieku. Podobnie obraz Gersona i ilustracje z Kroniki Sasów Georga Spalatina przedstawiają sceny połabskie tak, jak je sobie wyobrażali artyści żyjący wieki później.

Ilustrację okładkową wykonał Marek Szyszko, przedstawiając kilku wojowników słowiańskich pastwiących się nad księdzem. Przy okazji zrobił autorowi kawał, RFB pisze bowiem, że Połabianie to nie byli w żadnym wypadku barbarzyńcy przyobleczeni w skóry wilków, dzików czy niedźwiedzi, tymczasem na okładce jak najbardziej widać facetów w skórach wilka i niedźwiedzia.  

 

10. Robert F. Barkowski, Krucjata połabska 1147, Warszawa 2017
(z serii Historyczne bitwy)

Powstanie z 983 r. na jakiś czas powstrzymało wchłanianie plemion połabskich przez Niemcy, ale nie zakończyło procesu niemieckiej ekspansji na wschód. W swojej kolejnej książce RFB zajmuje się wyprawą krzyżową, która położyła kres niezależności Słowian między Odrą a Łabą.

Pierwszy rozdział to właściwie streszczenie tego, o czym mówiła poprzednia książka. Potem dowiadujemy się o dalszych dziejach organizmów połabskich. Interesująca wydaje się myśl, że gdyby historia potoczyła się inaczej, to na terenach byłej NRD mogłoby dziś istnieć jeszcze jedno państwo słowiańskie albo nawet kilka – ale to nierealne. Połabszczyzna nie zaznała wystarczająco wiele spokoju, żeby mogły się tam ukształtować mocne państwa z prawdziwego zdarzenia. Maks to były księstwa Obdarczyńców i Stodoran, a i one pozostawały nieustannie szarpane to konfliktami z Niemcami, Danią i Polską, to starciami wewnątrzsłowiańskimi. Zbyt wielka była też presja Niemców – niezależnie bowiem od sytuacji wewnętrznej w cesarstwie, która też bywała burzliwa, na ziemie Słowian wciąż napierali lokalni możnowładcy sascy. Kiedy więc Bernard z Clairvaux zaczął nawoływać do wyprawy krzyżowej przeciw Saracenom, rzeczeni możnowładcy powiedzieli: „Zara! Mamy tak po prostu zostawić swoje posiadłości na pastwę dzikich Słowian?” W efekcie zorganizowano drugą krucjatę – na Połabian. Autor zwraca uwagę na niemal ludobójcze skłonności Bernarda i na paradoks, że krzyżowcy wzięli na cel głównie schrystianizowanych Stodoran i Odrzykoniów, zamiast faktycznie pogańskich Wieletów, więc najwyraźniej chodziło im nie tyle o obronę czy krzewienie wiary, co o zagarnięcie najbardziej rozwiniętych terytoriów.

W międzyczasie przelatuje omówienie sztuki wojennej na Połabiu. Nie przestaje mnie zastanawiać mnie, jak to jest, że germańscy najeźdźcy nie mogli wyżywić koni, bo na obszarach między Łabą a Odrą, wśród gęstych puszcz, nie było wielkich pól uprawnych – a Słowianie jednak jakoś tę swoją jazdę pancerną utrzymywali? Przy omawianiu słowiańskich fortyfikacji RFB pozwala sobie na obrazową metaforę: „Cóż mogły im wyrządzić kamienne głazy (!) miotane z katapult – to tak jakby wrzucać bez opamiętania rodzynki do ciasta: wpadały i znikały w kleistej masie”.

Działania wojenne w ciągu całej krucjaty omówione są dość zwięźle, jak na to pozwalają źródła: na północy ekspedycja księcia saskiego Henryka Lwa, a na południu margrabiego brandenburskiego Albrechta Niedźwiedzia, poprzedzone prewencyjnym najazdem na Niemcy księcia Obrzydliwców o zimno lśniącym imieniu Niklot (według niektórych interpretacji – Niekłót). O ile wyprawa krzyżowa (do której dołączyli też Duńczycy) zakończyła się niepowodzeniem krzyżowców, to w późniejszych latach Słowiańszczyzna połabska upadła. O tych późniejszych latach – dalszych walkach Niklowanego i upadku Rugii – traktuje ostatni rozdział, który jest nawet obszerniejszy niż te poświęcone samej krucjacie.

Pod względem językowym i korektorskim jest tak samo jak w poprzedniej książce. Autor najwyraźniej uważa Skanię za jedną z duńskich wysp, tyle że jest to wyspa cokolwiek przyrośnięta do lądu. Poza tym w ramach swojej gawędy pozwala sobie na dwie aluzje do współczesności, budzące dziwne skojarzenia z wyobrażeniami partii podówczas w Polszcze rządzącej na temat jej oponentów.

Prócz standardowych marnych mapek, za ikonografię robi jedna wkładka, gdzie jeszcze dobitniej widać problem z ilustrowaniem wydarzeń średniowiecznych przez autorów nowożytnych. Widzimy mianowicie rysunek zatytułowany „Bitwa o Lubekę w czerwcu 1147 roku”, bez podanego źródła – a tu po obu stronach uczestnicy wyraźnie wyposażeni są w dymiące arkebuzy! 

Do tego apokryficzny, a w zasadzie legendarny
atak lubeckich kobiet na słowiańskich oprawców

Za to książka zawiera indeks osobowy i miejscowy, co jest praktyczne, a w tej serii jednak nie tak częste. Na okładce tym razem nikt nie nosi wilczej skóry na głowie: dwaj spośród słowiańskich wojów mają nawet porządne hełmy i przeszywanice.