Mając w
perspektywie wyjazd do Zgorzelca, postanowiłem zapoznać się z tematyką tamtych
okolic.
6. Jan Šołta, Zarys dziejów Serbołużyczan, Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk-Łódź 1984
Łużyczanie, czyli Serbołużyczanie, czyli Serbowie Łużyccy (nie
mylić z tymi z Bałkanów), od zawsze mnie interesowali: mały naród słowiański,
zamieszkały na terenie Niemiec, jedyna pozostałość Słowian połabskich… W
czasach szkolnych miałem na drzwiach plastikową mapę Polski, na której
miejscowości po saskiej stronie miały nazwy nie tylko po niemiecku i
ewentualnie polsku, ale w jeszcze jednym języku: Bautzen/Budyšin/Budziszyn,
Bischofswerda/Biskopicy, Hoyerswerda/Wojerecy. Rzecz jasna, że przed wyjazdem
na łużyckie pogranicze postanowiłem się zapoznać z dziejami tego ludu choćby i
w zarysie.
Historyk Jan Šołta był działaczem (a nawet sekretarzem zarządu) Domowiny,
głównego łużyckiego stowarzyszenia kulturalno-społecznego. Jego Zarys
dziejów Serbołużyczan wydało u nas Ossolineum w formacie i oprawie
graficznej przypominającej z grubsza serię historii państw świata tego
wydawnictwa. Zarys oparty jest na czterotomowej pracy zbiorowej Stawizny
Serbow. Wydano go pierwotnie w języku niemieckim, ale polska tłumaczka
porównywała oryginał z przekładami na górno- i dolnołużycki.
Widać, że książka powstała w NRD, jest bowiem
przesiąknięta marksistowsko-leninowską wizją świata i człowieka. Dzieje Serbołużyczan oglądamy przez pryzmat ewolucji stosunków
gospodarczych i walki klas (z podkreślaniem, że chłopi niemieccy i serbołużyccy
byli w tej walce sojusznikami przeciw wyłącznie niemieckim elitom). Gdybym
wypijał kolejkę za każdym wystąpieniem słowa „feudalny” lub wyrazów pokrewnych,
to moja wątroba latałaby pod sufitem, zanim bym doczytał do końca pierwszego
rozdziału. Pojawiają się cytaty to z Marksa, to z Lenina, całą stronę
poświęcono doniosłemu znaczeniu rewolucji październikowej. Odpowiednio też
husytyzm zwany jest ruchem rewolucyjnym, reformacja to „rewolucja
wczesnoburżuazyjna” (z klasyczną dla NRD apoteozą wielkiej wojny chłopskiej,
która zresztą na Łużyce nie dotarła), a zmiany społeczne w rezultacie rewolucji
francuskiej noszą miano „burżuazyjnego przewrotu społecznego”. Nie podano roku oryginalnego wydania (w internecie
wyszperałem datę 1976), ale pod tym względem sprawia wrażenie, jak gdyby
napisano ją w drugiej połowie lat pięćdziesiątych. Nie mogło być zresztą
inaczej, skoro Šołta należał do partii SED i Związku Historyków
NRD. Poza tym trudno oczekiwać typowej historii politycznej w przypadku narodu,
który nigdy nie miał swojego państwa, poza wczesnym średniowieczem, dla którego
i tak nie mamy wystarczających źródeł.
Ogólnie wydaje się, że Serbowie Ł. zawsze stali na uboczu historii;
wielu ich mieszkało w Wittenberdze w czasach Lutra, ale sam reformator nie za
bardzo ich lubił. Początkowo, jak wszyscy Słowianie, dzielili się na rozmaite
plemiona, żeby wymienić choćby Głomaczów i Chudziców; wygląda na to, że
„Łużyczanie” to pierwotnie nazwa tylko jednego z nich. Nie opierali się tak
skutecznie naporowi niemieckiemu jak ich północni ziomkowie z Połabia,
Obodrzyce i Wieleci, i szybko zostali skolonizowani. Okazjonalnie Łużyce
trafiały pod panowanie Polski (Chrobry!) i Czech. W epoce wczesnonowożytnej
stanęło na tym, że część serbołużyckiego obszaru językowego znalazła się pod
berłem saskim, a część – brandenburskim, a potem pruskim. Dzieje Łużyczan są na
ogół dziejami germanizacji i oporu przeciwko niej, od czasu do czasu wybuchają bunty
chłopskie lub wyłaniają się nazwiska wybitnych działaczy, głównie duchownych,
etnologów i literatów (niejeden był wszystkimi trzema równocześnie). W XIX w.
serbołużycki ruch narodowy bardziej się zagęszcza, pojawiają się takie
osobistości jak kompozytor Korla Awgust Kocor czy poetka Emilija Pfulec. Za cesarstwa
Serbołużyczanie jeszcze bardziej cierpieli od kampanii germanizacyjnej, ale też
w 1912 r. powstała Domowina, która istnieje do dziś (z przerwą na czasy III
Rzeszy). Rzeczypospolitą Weimarską oglądamy przez pryzmat działań
Komunistycznej Partii Niemiec, a za hitlerowców oczywiście prześladowania
dodatkowo przybierały na sile.
Dopiero po ogłoszeniu NRD, zdaniem autora, Nastały Czasy Miłości i
Łużycoserbowie wreszcie odnaleźli ojczyznę, czego przejawem były np. festiwale
sztuki ludowej w Budziszynie. Co prawda zaraz po wojnie istniała organizacja
pragnąca oderwać Łużyce od Niemiec i przyłączyć do Czechosłowacji, ale autor
traktuje ją krytycznie, jako przejaw czeskiego imperializmu. Ostatni rozdział
najcięższy jest w lekturze, a np. budowa Muru Berlińskiego została opisana tak
eufemistycznie, że idealnie sferyczny Papuas w ogóle by się nie domyślił, że
chodzi o to zdarzenie.
Cała ta frazeologia marksistowsko-lininowska jest dość
ciężkostrawna. Przykładowe zdanie: „Mimo iż nie był on [ruch narodowy] wolny od
pewnej połowiczności, nacjonalistycznych i klerykalnych wypaczeń oraz iluzji
drobnomieszczańskich, to jednak zmierzał w zasadzie do przekształcenia
stosunków społecznych w kierunku burżuazyjno-demokratycznym”. Pod względem
poprawnościowym i korektorskim za to niewiele mam do zarzucenia, Ossolineum to
jednak była solidna firma.
Materiał ikonograficzny to kilka map, nieodbiegających poziomem od
standardów wydawnictwa, i 27 ilustracji (głównie portretów) przekazanych przez
Domowinę.
7. Jurij Brězan, Krabat, przeł.
Irena T. Sławińska, Katowice 1984
(z serii Dzieła pisarzy łużyckich)
Jedynym znanym mi pisarzem łużyckim był dotąd Jurij Brězan – swego rodzaju ichni
gwiazdor, wiceprzewodniczący Związku Pisarzy NRD, wielokrotny laureat ichniej
nagrody państwowej i scenarzysta wytwórni DEFA. Wygląda jednak, że literatów w
tym narodzie musiało być trochę więcej, skoro wydawnictwo „Śląsk” wypuściło
ongiś całą serię. W każdym razie u nas w domu znalazł się tylko Brězan.
Krabat jest postać legendarna z łużyckiego folkloru –
czarodziej-cudotwórca, w jednych wersjach złowrogi, w drugich opiekun ludu, w
jeszcze innych trickster; niektórzy folkloryści wywodzą go od
chorwackiego oficera, który po służbie u Habsburgów osiadł na Łużycach i swoją
szeroką wiedzą służył miejscowej ludności. Jego postacią interesowali się
rozliczni pisarze – łużyccy, niemieccy, czescy i polscy – a w bliższych nam
czasach zainspirował nazwę czeskiego zespołu thrashmetalowego Krabathor. Sam
Jurij Brězan
też nie po raz pierwszy sięga po Krabata – był on bohaterem wcześniejszej
powieści Czarny młyn.
Po niemiecku powieść ma podtytuł: Krabat, oder Die Verwandlung
der Welt. Polski przekład go nie ma i nic mi nie wiadomo, aby podtytuł
występował też w wersji oryginalnej. W każdym razie o przemianie świata sporo
tu się mówi. Już pierwszy rozdział może zdezorientować czytelnika. Narracja
stwierdza, że istnieje wiele historii o Krabacie, sporo nieprawdziwych – lecz
nie wyjaśnia, co w takim razie jest prawdą. W konwencji ni to baśni, ni to ludowego
podania, ni poetyckiej gawędy, ni realizmu magicznego, ni przypowieści
filozoficznej, Krabat i jego przyjaciel Jakub Kuszk wydają się być wszystkim
jednocześnie: usłyszały o nich Łużyce po wojnie trzydziestoletniej, ale zarazem
zostali stworzeni jakoś krótko po Adamie i Ewie, a zarazem nie przestali być
obecni w 1848 roku i w ostatnich latach Cesarstwa Niemieckiego. Od razu też po
stworzeniu Krabat wdał się w manichejski konflikt z okrutnym i zachłannym obszarnikiem
Reissenbergiem, symbolizowanym przez wilka. Ważną postacią jest Smjała, jego
ukochana, którą utracił i usiłuje odnaleźć. Od tej pory Krabat, Reissenberg,
Kuszk i kolejni przedstawiciele rodu Serbinów (tożsami z Krabatem?) wędrują
przez wieki i nie jest do końca jasne, czy następuje między nimi zwykła
przemiana pokoleń, czy może jakaś reinkarnacja. Czasy Wallensteina, rewolucji
1848 roku i cesarza Wilhelma zlewają się w jedno. Tak samo współczesność, w
której rozgrywa się walka o przekształcenie człowieka dzięki osiągnięciom genetyki.
Nie jest to łatwa lektura, zwłaszcza jeśli – jak w moim egzemplarzu
– brakuje jednego arkusza, a kilka innych ma przemieszaną kolejność. W pewnym
momencie zastosowałem metodę, która sprawdzała się przy oglądaniu Twin Peaks
albo filmów Szulkina – przestałem za bardzo myśleć i dałem się nieść fabule. Oto
Krabat z Kuszkiem odwiedzają groteskowe miasto ślepców, a chwilę później
genetyk Jan Serbin odwiedza siostrę w Szwecji. Wielokrotnie wracamy do jego
ojca, Handrija Serbina, u schyłku życia w samotnej zagrodzie na wzgórzu.
Całkiem niezłym
podsumowaniem jest cytat: „Wszystko było jak zawsze i wszystko było na zewnątrz
lub poza przebiegiem wydarzeń: bez kontaktu z rzeczywistością. (...) Mógł być
tam albo tutaj, ale to tutaj i to tam dały się wymieniać, bałamucąc go albo
raczej: to jego mózg igrał z nimi i tak bez końca”. Z kolei Karol Koczy w
posłowiu cytuje niemieckiego krytyka: „Jest ciężko pisać o tej powieści.
Zapewne, ma ona fabułę, lecz nie można za nią, jak sądzi autor, biec niczym po
szynach tramwajowych”.
Podobnie jak w przypadku pracy powyżej, Krabat został
przetłumaczony na polski z niemieckiego, jednak tłumaczka weryfikowała z
oryginałem łużyckim. Gdzieniegdzie zdarzają się literówki, ale niespecjalnie
denerwujące.
8. Kazimierz Kaczmarek, Budziszyn 1945, Warszawa 1982
(z serii Historyczne bitwy)
Będąc na Łużicy, sięgnąłem po habełka poświęconemu działaniom 2.
Armii Wojska Polskiego w bitwie o Budziszyn. Była to dopiero czwarta pozycja wydana
w tej w serii, a trzeba dodać, że udział sił gen. Świerczewskiego na
południowym odcinku operacji berlińskiej omówiony już został w Berlinie 1945
Z. Stąpora, czyli tomie w ogóle pierwszym. Za opracowanie tematu wziął się
płk Kazimierz Kaczmarek z Wojskowego Instytutu Historycznego. Nie był on
weteranem tych zdarzeń (służył w lWP dopiero od marca 1945, i to w brygadzie
saperów wchodzącej w skład 1. Armii), ale nie była to jego pierwsza publikacja w
tej dziedzinie.
2. Armia wchodziła w skład 1. Frontu Ukraińskiego marszałka Koniewa
i jako lewoskrzydłowy sąsiad sił marszałka Żukowa zabezpieczała główne
uderzenie na Berlin (w którym brała udział polska 1. Armia). Początkowo sprawy
szły nieźle: nasze wojska sforsowały Nysę Łużycką i parły na zachód, rozbijając
z większym czy mniejszym trudem siły niemieckie. Polski 1. Korpus Pancerny
dotarł już prawie na przedmieścia Drezna. Tak się złożyło, że armia wbiła się
klinem głęboko w terytorium nieprzyjaciela, pozostawiając za plecami duże jego zgrupowania
z północy i z południa, a one postanowiły kontratakować, izolując wojska
Świerczewskiego od reszty frontu.
Delikatnie mówiąc, sytuacja polskich żołnierzy nie była najlepsza.
Przeciw nieostrzelanej 2. Armii operowały tak zaprawione w bojach dywizje
niemieckie jak „Grossdeutschland” i „Brandenburg”, po sąsiedzku działały
jednostki Korpusu „Hermann Göring” a gdzieś tam się jeszcze przewinęła ukraińska brygada
przeciwpancerna.
Książka napisana jest w stylu sztabowym ze sporą domieszką
propagandowego patosu. Gdzieniegdzie autor przywołuje przykłady osobistego
męstwa poszczególnych żołnierzy. W trakcie lektury zwraca uwagę, że wielu
oficerów 2. A WP nosiło polskie imiona i rosyjskie nazwiska: Bazyli Jewtiejew, Grzegorz
Nikiforow, Jan Łowiannikow, Michał Kudriawcew… Jeszcze inni zostali określeni
jako „Polacy z pochodzenia”, jakby to było coś dziwnego w polskiej armii.
Obecność w jej szeregach personelu przeniesionego z Armii Czerwonej obywa się
bez jakiegokolwiek komentarza. Z drugiej strony gdzieś się też przewija ppłk
Stanisław Pluto. Perspektywa niemiecka jest obecna w ilościach śladowych (w każdym razie jakaś jest – w odróżnieniu od
Berlina). Książka nie ma zresztą w ogóle bibliografii ani przypisów
literaturowych, a tylko niekiedy autor w ramach tekstu powołuje się na tego czy
innego autora. Pojawiają się wzmianki o przychylności Serbołużyczan wobec
żołnierzy polskich.
Materiał ikonograficzny stanowią dwie wkładki z fotografiami. Jedno
zdjęcie, podpisane „W pościgu za nieprzyjacielem na kierunku drezdeńskim”, w Berlinie
Stąpora figuruje jako „Kolumna marszowa piechoty 1 armii WP w czasie
przegrupowania z wybrzeża Morza Bałtyckiego nad Dolną Odrę do rejonu Morynia”.
I wierzyć tu peerelowskim historykom… Są także dwie rozkładane mapy. Korekta
nie zwracała uwagi na radzieckie podejście do liczby mnogiej, puściła też
„możliwość osiągnięcia większych sukcesów jak w poprzednich dniach”.
Opracowanie, które powstało w 1982 r. w Wydawnictwie Ministerstwa
Obrony Narodowej, trudno uważać za rzetelne, ale w tym przypadku jest lepiej,
niż by można było oczekiwać. Autor nazywa co prawda bitwę budziszyńską jedną z
największych bitew II wojny światowej i w dodatku zwycięstwem, ale z treści wynika,
że sytuacja 2. Armii była bardzo groźna i poniesione zostały ciężkie straty.
Nie wypadało krytykować gen. Świerczewskiego, jednego ze „świętych męczenników”
PRL, ani tym bardziej marszałka Koniewa, który, jak wiadomo, wielki jeeeest,
ale mimo wszystko p. Kaczmarek bardzo oględnie wspomniał, że wyżsi dowódcy byli
źle poinformowani, a chociaż 2. Armia przeszła do obrony, to sztab frontu
traktował ją cały czas tak, jakby atakowała.
![]() |
Pomnik na cmentarzu 2. Armii w Zgorzelcu |
Powtarzana ostatnio – w kontraście do peerelowskiej narracji – opowieść,
jakoby kompletnie pijany Świerczewski z pistoletem w ręku nie dopuszczał
podwładnych do mapy sztabowej, wydaje się apokryficzna – pochodzi ze wspomnień
Zygmunta Berlinga, który, delikatnie mówiąc, nie darzył „Waltera” sympatią. Gdyby
jednak kogoś interesowało bardziej aktualne i odideologizowane opracowanie
tematu, to łońskiego roku w tej samej serii wyszła praca Leszka Kani Nysa
Łużycka-Łaba 1945.
9. Robert F. Barkowski, Połabie 983, Warszawa 2015
(z serii Historyczne bitwy)
Kolejny habełek wydany został już w czasach nowszych, a dotyczy
czasów starszych. Robert F. Barkowski należy do płodniejszych ostatnio autorów
Historycznych bitew i zajmuje się głównie średniowieczem. Tym razem
postanowił przybliżyć czytelnikowi powstanie Słowian połabskich, dzięki któremu
plemiona żyjące między Odrą a Łabą na około półtora wieku zrzuciły panowanie niemieckie.
Skutkiem ubocznym był wzrost znaczenia państwa wczesnopolskiego, bo w obliczu
najazdów wieleckich cysorz musiał domagać się od Piastów, aby ratowali mu
skórę.
Zaczyna się od omówienia głównych grup plemion: Obodrytów,
Wieletów, Stodoran i Serbołużyczan. Zwłaszcza dwie pierwsze były dość
scentralizowane – Obodrzyce jako księstwo, Wieleci jako konfederacja pod
rządami wiecu i kapłanów. Dalej opisane są – pod nieco mylącym mianem „szlaku
bojowego” – dzieje Połabian do X w., kiedy to plemiona walczyły głównie z
Sasami i cesarstwem frankijskim, a gdzieś tam w tle przewijają się nawet
Węgrzy. W X wieku dynastia Ottonów rozpoczęła podbój ziem między Łabą a Odrą, mniej
lub bardziej brutalnymi metodami podporządkowując sobie Słowian. Gdzieś po
drodze przemyka charakterystyka wojskowości słowiańskiej, zrobiona dość po
łebkach; ekstrapolując z tego, co wiadomo o Wielkich Morawach czy państwie
Mieszka I, autor każe wierzyć na słowo, że Połabianie byli znakomicie uzbrojeni
i wyszkoleni. Następnie mamy omówienie kilku różnych przyczyn wybuchu
powstania. Na sam jego opis pozostaje 15 stron (ze 188) i jest on dość
ogólnikowy. Kolejne kilkanaście stron zajmuje omówienie skutków powstania i
dalszych wydarzeń. Utrzymanie przez Związek Lutycki niezależności nie oznaczało
bowiem spokoju na granicach, a przeciwnikami Połabian byli także i Piastowie.
Jest to praca zdecydowanie bardziej popularna niż naukowa. Autor
stara się pisać w zajmujący sposób, ze sporym rozmachem – można by pomyśleć, że
chciał zostać nowym Kęciekiem czy Rochalą, ale to jednak nie ta klasa. Krytycy
nazywają Barkowskiego „bajkopisarzem”, bo tam, gdzie brak szczegółów źródłowych,
puszcza wodze fantazji i czasem wychodzą mu absurdy. Dowiadujemy się na
przykład, że Obotryci mieszkali w gęstych, niedostępnych lasach, gdzie nie da
się operować jazdą, a mimo wszystko mieli tej jazdy pancernej od metra i to
bardzo skutecznej. W ogóle słowiańska jazda jest zawsze ciężkozbrojna, a każdy
niemiecki zbrojny to dla niego rycerz, pojawiają się nawet passusy o
„zaginionej cywilizacji Słowian”. Na szczęście nie osuwa się w klimata
wielkolechickie, ale i tak czasem zdrowo przegina w koloryzacji. Gdzie w
tekście źródłowym mamy jedno zdanie, on z niego robi barwny akapit. Raz nawet przyznaje
rozbrajająco: „Moje obstawanie przy takim rozwiązaniu jest, niestety, tylko
założeniem, ponieważ nie ma potwierdzenia w źródłach”. Może lepiej by mu było skupić
się na beletrystyce historycznej?
Korekta mogłaby lepiej się przyłożyć do roboty. Już na początku
książki atakuje nas „pierwsze z wielu licznych wystąpień”, później trafiają się
zawirowania z odmianą rzeczowników. Czasami też autor stawia kropkę. Dzieląc
zdania złożone. Które faktycznie mogłyby być nieco trudne w odbiorze, gdyby
napisał je longiem. Ale w takim razie lepiej by było zupełnie je przeredagować.
Z kolei redakcja powinna była powściągnąć skłonność autora do wielokrotnego
powtarzania tej samej informacji, jak również niepohamowaną ględźbę (bicie na
objętość?), której egzemplifikacją jest zdanie „To nie były starcia takie jak
czarni wojownicy Zulusów z lamparcimi tarczami przeciwko brytyjskiej kawalerii
kolonialnej”. Wojownicy Zulusów byli starciami? Mieli lamparcie tarcze? O
piernika, a ja całe życie myślałem, że Zulusi robili tarcze ze skóry państwowych
krów. Nie mówiąc o tym, że parę bitew z Brytyjczykami jednak wygrali. Habek Wojna
zuluska wyszedł pięć lat przed Połabiem, ale, jak widać, nie wszyscy
go przeczytali.
Bibliografię stanowi pięć stron zarówno źródeł, jak i opracowań,
ale i tak trudno powiedzieć, skąd autor bierze swoje twierdzenia, bo przypisy
do tekstu pojawiają się przeważnie przy bezpośrednich cytatach. Ikonografię
stanowią dwie marne mapki oraz dwie wklejki z ilustracjami. Są to głównie
wykonane przez samego autora zdjęcia rekonstrukcji słowiańskiej osady w
Brandenburgu oraz tamtejszej katedry „kompletnie zniszczonej podczas powstania
Słowian połabskich”. Zaraz, panie B., skoro została kompletnie zniszczona, to
jakim cudem zdołałeś ją pan sfotografować? Ano sfotografował późniejszą katedrę
gotycką, której wygląd nic nam nie mówi o stanie z X wieku. Podobnie obraz
Gersona i ilustracje z Kroniki Sasów Georga Spalatina przedstawiają
sceny połabskie tak, jak je sobie wyobrażali artyści żyjący wieki później.
Ilustrację okładkową wykonał Marek Szyszko, przedstawiając kilku
wojowników słowiańskich pastwiących się nad księdzem. Przy okazji zrobił
autorowi kawał, RFB pisze bowiem, że Połabianie to nie byli w żadnym wypadku barbarzyńcy
przyobleczeni w skóry wilków, dzików czy niedźwiedzi, tymczasem na okładce jak
najbardziej widać facetów w skórach wilka i niedźwiedzia.
10. Robert F. Barkowski, Krucjata połabska 1147, Warszawa 2017
(z serii Historyczne bitwy)
Powstanie z 983 r. na jakiś czas powstrzymało wchłanianie plemion połabskich
przez Niemcy, ale nie zakończyło procesu niemieckiej ekspansji na wschód. W
swojej kolejnej książce RFB zajmuje się wyprawą krzyżową, która położyła kres niezależności
Słowian między Odrą a Łabą.
Pierwszy rozdział to właściwie streszczenie tego, o czym mówiła
poprzednia książka. Potem dowiadujemy się o dalszych dziejach organizmów
połabskich. Interesująca wydaje się myśl, że gdyby historia potoczyła się
inaczej, to na terenach byłej NRD mogłoby dziś istnieć jeszcze jedno państwo
słowiańskie albo nawet kilka – ale to nierealne. Połabszczyzna nie zaznała wystarczająco
wiele spokoju, żeby mogły się tam ukształtować mocne państwa z prawdziwego
zdarzenia. Maks to były księstwa Obdarczyńców i Stodoran, a i one pozostawały
nieustannie szarpane to konfliktami z Niemcami, Danią i Polską, to starciami
wewnątrzsłowiańskimi. Zbyt wielka była też presja Niemców – niezależnie bowiem
od sytuacji wewnętrznej w cesarstwie, która też bywała burzliwa, na ziemie Słowian
wciąż napierali lokalni możnowładcy sascy. Kiedy więc Bernard z Clairvaux
zaczął nawoływać do wyprawy krzyżowej przeciw Saracenom, rzeczeni możnowładcy
powiedzieli: „Zara! Mamy tak po prostu zostawić swoje posiadłości na pastwę
dzikich Słowian?” W efekcie zorganizowano drugą krucjatę – na Połabian. Autor
zwraca uwagę na niemal ludobójcze skłonności Bernarda i na paradoks, że
krzyżowcy wzięli na cel głównie schrystianizowanych Stodoran i Odrzykoniów,
zamiast faktycznie pogańskich Wieletów, więc najwyraźniej chodziło im nie tyle
o obronę czy krzewienie wiary, co o zagarnięcie najbardziej rozwiniętych
terytoriów.
W międzyczasie przelatuje omówienie sztuki wojennej na Połabiu. Nie
przestaje mnie zastanawiać mnie, jak to jest, że germańscy najeźdźcy nie mogli
wyżywić koni, bo na obszarach między Łabą a Odrą, wśród gęstych puszcz, nie
było wielkich pól uprawnych – a Słowianie jednak jakoś tę swoją jazdę pancerną
utrzymywali? Przy omawianiu słowiańskich fortyfikacji RFB pozwala sobie na
obrazową metaforę: „Cóż mogły im wyrządzić kamienne głazy (!) miotane z
katapult – to tak jakby wrzucać bez opamiętania rodzynki do ciasta: wpadały i
znikały w kleistej masie”.
Działania wojenne w ciągu całej krucjaty omówione są dość zwięźle,
jak na to pozwalają źródła: na północy ekspedycja księcia saskiego Henryka Lwa,
a na południu margrabiego brandenburskiego Albrechta Niedźwiedzia, poprzedzone
prewencyjnym najazdem na Niemcy księcia Obrzydliwców o zimno lśniącym imieniu
Niklot (według niektórych interpretacji – Niekłót). O ile wyprawa krzyżowa (do
której dołączyli też Duńczycy) zakończyła się niepowodzeniem krzyżowców, to w
późniejszych latach Słowiańszczyzna połabska upadła. O tych późniejszych latach
– dalszych walkach Niklowanego i upadku Rugii – traktuje ostatni rozdział,
który jest nawet obszerniejszy niż te poświęcone samej krucjacie.
Pod względem językowym i korektorskim jest tak samo jak w
poprzedniej książce. Autor najwyraźniej uważa Skanię za jedną z duńskich wysp,
tyle że jest to wyspa cokolwiek przyrośnięta do lądu. Poza tym w ramach swojej
gawędy pozwala sobie na dwie aluzje do współczesności, budzące dziwne
skojarzenia z wyobrażeniami partii podówczas w Polszcze rządzącej na temat jej
oponentów.
Prócz standardowych marnych mapek, za ikonografię robi jedna wkładka, gdzie jeszcze dobitniej widać problem z ilustrowaniem wydarzeń średniowiecznych przez autorów nowożytnych. Widzimy mianowicie rysunek zatytułowany „Bitwa o Lubekę w czerwcu 1147 roku”, bez podanego źródła – a tu po obu stronach uczestnicy wyraźnie wyposażeni są w dymiące arkebuzy!
![]() |
Do tego apokryficzny, a w zasadzie legendarny atak lubeckich kobiet na słowiańskich oprawców |
Za to
książka zawiera indeks osobowy i miejscowy, co jest praktyczne, a w tej serii
jednak nie tak częste. Na okładce tym razem nikt nie nosi wilczej skóry na
głowie: dwaj spośród słowiańskich wojów mają nawet porządne hełmy i
przeszywanice.