piątek, 22 sierpnia 2025

Roger będący Jimem oraz punk z dwóch krańców Polski, czyli płyty wczesnego lata

  

W czerwcu i pierwszej połowie lipca zdobytki płytowe okazały się całkiem zróżnicowane. Objęły zarówno amerykańską klasykę lat sześćdziesiątych, jak i polskiego punk rocka.

  

KSU, 21, 1999

            Nieco przypadkowo wpadła w moje ręce płyta najsłynniejszego zespołu z Ustrzyk Dolnych. Grupą, której nazwę rozmaicie rozwijano, a po latach okazała się pochodzić od rejestracji samochodowej z ówczesnego województwa krośnieńskiego (dziś jest to dla odmiany oznaczenie powiatu Sucha Beskidzka), kieruje od zawsze Siczka vel Eugeniusz Olejarczyk.

            Płyta 21 zawiera, jak się łatwo domyślić, 21 utworów na 21. rocznicę działalności zespołu. Znalazł się tu prawie cały (z wyjątkiem Dna) repertuar debiutanckiego albumu Pod prąd oraz kilka piosenek z płyt późniejszych, a wszystko nagrane na nowo, przez zespół znacznie bardziej doświadczony (chociaż z tamtego składu pozostał tylko Siczka). Słucha się tego jak „greatest hits”: trudno nie czuć satysfakcji, gdy po melodyjnym Po drugiej stronie drzwi wjeżdża antywojenny 1944 z cytatem z Deszczów niespokojnych, a zaraz potem złowieszcze Nocne kroki, albo kiedy po Jabol punku pojawia się zaraz Liban.

            Punk jest punk: ostre gitary, turpistyczny śpiew, tematyka tekstów też typowa – antywojenna (1944, Liban), alkoholizm (Jabolowe ofiary, Po drugiej stronie drzwi, Pijany gówniarz, Jabol punk), (anty)patriotyzm lokalny (Ustrzyki i dwie części Moich Bieszczad) i ogólny rozpad wszystkiego (Ewolucja, Umarłe drzewa).

            Na początku pojawia się niespełna minutowe Hej, to znowu my – wielokrotne wykrzykiwanie w szybkim tempie „spójrz wstecz!” byłoby wyzwaniem dykcyjnym nawet dla Panasewicza, ale Siczka poradził sobie całkiem przyzwoicie. Najbardziej podobają mi się te fragmenty, w których punk wzbogacony został elementami klasycznego rock and rolla, z melodyjnymi zagrywkami i solówkami (Pościg, Po drugiej stronie drzwi), a także utwory w średnim tempie, jak Na krawędzi snu. Gdzieniegdzie pojawiają się elementa metalowe: unisona gitarowe (Moja nienawiść, Martwy rok) czy ogólna aranżacja Nocnych kroków. Urozmaiceniem jest też melorecytacja przez słuchawkę telefoniczną w utworze Ewolucja (w ścieku) (oczywiście, że zrozumiałem „Ewolucja wścieku”). Ze stricte punkowych galopad mało przypadły mi do gustu Pijany gówniarz czy Wielki koniec, za to najciekawsze wydają się najbardziej melodyjne – Liban i Pod prąd, oraz niemal hymniczny Jabol punk o kilku zmianach dynamiki. Jabolowe ofiary mają dość prymitywną zwrotkę, ale rewanżują się w refrenie, a Ustrzyki to de facto adaptacja Submission Sex Pistolsów.

            Finał albumu jest spokojniejszy: najpierw zbliżony do ballady metalowej Za mgłą, a potem akustyczny dyptyk Moje Bieszczady, który wpisuje się w ogólne standardy polskich ballad rockowych lat 90. i słychać nawet brzmienia klawiszowe. Trudno jednak powiedzieć, że przynosi wytchnienie, bo w tych trzech utworach, mimo deklarowania miłości (nawet krytycznej) do ojczystej krainy, kryje się sporo smutku.


 

Talk Talk, It’s My Life, 1984

            Zespół zmarłego kilka la temu Marka Hollisa znałem do tej pory wyłącznie z płyty The Colour of Spring, zawierającej muzykę stonowaną i ambitną, dość daleką od syntezatorowego rocka kojarzonego zwykle z terminem „new romantic”. Na targu staroci wychwyciłem jednak wcześniejszy album zespołu.

            It’s My Life jest płytą przejściową. Talk Talk jeszcze nie osiągnął późniejszego wyrafinowania, ale już widać, że stać go na więcej niż na debiucie. Są tu utwory o bezsprzecznie przebojowym walorze, jak sam otwierający Dum Dum Girl. Najbardziej, ze względu na refren, podoba mi się Such a Shame, zaś utwór tytułowy o wyraźnej linii basu można do dziś jeszcze usłyszeć w zwykłym radiu. Refleksyjny śpiew Hollisa czyni jednak ten materiał odległym od beztroski, raczej zdatnym do „tańca ze łzami w oczach”, że zacytuję innego artystę z tego nurtu.

Najbardziej pogodne wydają się The Last Time oraz Call in the Night Boy (w tym drugim przypadku z dysonansową solówką fortepianu), i prawidłowo, skoro następują po szczególnie smutnej Tomorrow Started. Podobnie jak jeszcze bardziej wyciszona Renée (obie zresztą sześciominutowe), zapowiada ona już dalszą ewolucję zespołu.    



The Byrds, Mr. Tambourine Man, 1965

            Zespół jest to w Ameryce ogromnie istotny, a  nas mało znany. Kiedy więc zobaczyłem na targu jego płyty w zremasteryzowanym wydaniu z bonusami, po 20 zł sztuka, bez większego namysłu wziąłem dwie.

            The Byrds zasłynęli z łączenia rocka na beatlesowską modłę z amerykańskim folkiem. Znakiem rozpoznawczym zespołu stało się wykorzystanie przez lidera, Jima McGuinna (później zmienił imię na Roger), dwunastostrunowej gitary elektrycznej o charakterystycznym, dźwięcznym i rozedrganym brzmieniu, które naśladowało potem wielu, z Peterem Buckiem i Johnny Marrem włącznie. Muzykę taką zaczęto określać mianem „jangle pop”. Grupa nie zapominała też o efektownych harmoniach wokalnych. Na gitarze rytmicznej grał David Crosby, znany później z innych przedsięwzięć.

            Prawie połowę repertuaru stanowią przeróbki. Przede wszystkim tytułowy Mr. Tambourine Man, który w wykonaniu The Byrds stał się jeszcze popularniejszy niż w oryginale Boba Dylana. Na drugim singlu wyszła piosenka All I Really Want to Do – sam przyszły noblista był pod wielkim wrażeniem interpretacji zespołu. Z Dylanowskiego śpiewnika pochodzą też Spanish Harlem Incident oraz Chimes of Freedom. Poza tym grupa przerobiła utwory Pete’a Seegera (The Bells of Rhymney), Jackie DeShannon (Don’t Doubt Yourself, Babe z wykorzystaniem diddleyowskiego rytmu) oraz finałowe odczytanie We’ll Meet Again, śpiewanego w czasie wojny przez Verę Lynn.

            Utwory autorskie to głównie kompozycje wokalisty Gene’a Clarke’a (grającego też na tamburynie), czasem ze współudziałem McGuinna. Beatlesowskie inspiracje widać nie tylko w aranżacjach śpiewu, ale w melodyce takich utworów jak You Won’t Have to Cry. Zwraca uwagę „antymiłosna” I’ll Feel a Whole Lot Better. Z kolei Here Without You oraz I Knew I’d Want You wykorzystują bardziej folkowe, wręcz ponure harmonie. Najbardziej motoryczna jest It’s No Use, bliska już rocka psychodelicznego, z krótką, ale zadziorną solówką.

            Reedycja z 1996 r. zawiera sześć bonusów, w tym cztery wersje alternatywne utworów albumowych (All I Really Want to Do singlowa, pozostałe niepublikowane) oraz odrzut z sesji She Has a Way i podkład instrumentalny You and Me. W książeczce przedrukowany został oryginalny tekst z koperty winylu, obok przedstawiającego kontekst historyczny artykułu z 1996 oraz uwag o poszczególnych utworach. 


 

The Byrds, Sweetheart of the Rodeo, 1968

Sprzedawca nie miał ani klasycznej drugiej płyty Byrdsów Turn! Turn! Turn!, ani trzeciej Fifth Dimension. Miał za to szóstą, której tytuł mówi sam za siebie: Roger McGuinn i koledzy stworzyli, jak się przyjmuje, pierwszą płytę country-rockową z prawdziwego zdarzenia. Zamiary mieli zresztą znacznie bardziej ambitne – stworzenie wielkiej syntezy muzyki amerykańskiej – ale zostało z nich to, co się ukazało.

W grupie zabrakło już Davida Crosby’ego, a na jego miejsce przybył countrowiec Gram Parsons (zmarł pięć lat później, a przyjaciel wykradł go z domu pogrzebowego i po amatorsku skremował na pustyni). Wzbudziło to pewne kontrowersje: poprzednia wytwórnia Parsonsa twierdziła, że jest on nadal związany kontraktem. Wobec tego trzy piosenki przez niego zaśpiewane trzeba było nagrać na nowo, z wokalem McGuinna. Głos Parsonsa ocalał tylko w jego autorskim Hickory Wind i standardzie You’re Still on My Mind. W jego drugiej kompozycji, One Hundred Years from Now, słychać już lidera zespołu; jest to zresztą najbardziej na całej płycie udana fuzja rocka i country.

Dużą część albumu stanowią standardy: tradycyjna pieśń I Am a Pilgrim wypadła jak stylowy bluegrass z banjo i skrzypcami, całkiem pozbawiony elementów rockowych. Dobrze pasuje do takich countrówek jak The Christian Life braci Louvinów, Life in Prison Merle Haggarda albo Blue Canadian Rockies Cindy Walker – w tym ostatnim śpiewa basista Chris Hillman. W aranżacjach pojawiają się tak typowe elementy jak gitara pedałowo-stalowa, skrzypce, banjo czy pianino w stylu honky-tonk. Podobnie przearanżowany został You Don’t Miss Your Water z repertuaru soulowca Williama Bella. Pretty Boy Floyd, portret słynnego gangstera napisany przez Woody’ego Guthriego, to znowu czysty akustyczny bluegrass.

Mimo wszystko nie zrezygnowali z piosenek Dylana: płytę otwiera You Ain’t Going Nowhere, także przerobione na countrową modłę, kończy zaś Nothing Was Delivered, kolejna fuzja country z rockiem. Bob Dylan był pod takim wrażeniem, że wkrótce sam zaczął grać country.

W ramach bonusów do reedycji dorzucono „brakujące ogniwo”, czyli zarejestrowane na próbach wersje czterech piosenek zaśpiewane przez Parsonsa. Poza tym w ramach sesji powstały dwa utwory, które chyba dlatego się nie zmieściły, że były za bardzo rockowe: Lazy Days (wzięta potem jeszcze przez Parsonsa na warsztat z zespołem The Flying Burrito Brothers) i przeróbka Tima Hardina You’ve Got a Reputation. Do tego dochodzi tradycyjna pieśń Pretty Polly oraz instrumentalny All I Have Is Memories. Ostatni bonus stanowi, niewymieniona w opisie radiowa reklama płyty, w której pan i pani nie mogą dojść do porozumienia, czy to są The Byrds, czy nie oni. 


 

The Analogs, Miejskie opowieści, 2008

W Szczecinie postanowiłem zaopatrzyć się w album miejscowego zespołu. Ponieważ ani Pogodno, ani Quo Vadis nie należą do moich faworytów, a Hey się wyprowadził do Warszawy, poszedłem do sklepu prowadzonego przez niezależną firmę płytową Jimmy Jazz Records i zanabyłem płytę szczecińskich klasyków street punku/oi! Sprzedawca, a zarazem producent nagrań Analogsów, polecił mi Miejskie opowieści jako udaną pod względem brzmieniowym.

Nie bardzo jest się nad czym rozwodzić: muzyka na Miejskich opowieściach to przeważnie ostra punkowa jazda do przodu, z nieco jednowymiarowym, zachrypniętym głosem Dominika Pyrzyny (vel Harry alias Harcerz). Oczywiście nie mogło zabraknąć okrzyków „oi! oi! oi!” Czasem pojawiają się elementy klasycznego rock and rolla (finałowy Nasz rock’n’roll z tekstem o życiu w trasie i największą ilością przekleństw), a sporadycznie nawet solówki.

Teksty poruszają tematy bliskie ludziom ulicy: trudne koleje życiowe, konflikty z prawem, alkohol, kobiety, ciężka praca, lojalność grupowa, nonkonformizm, także muzyczny. Tekstowo wyróżnia się antyfaszystowski Fridman, natomiast muzycznie – Dziewczyny, ze względu na żeński głos niejakiej Marty Wiśniewskiej (ówczesny recenzent „Teraz Rocka” czuł się w obowiązku sprecyzować, że nie chodzi o Mandarynę). Do bardziej melodyjnych należą Przegrany (mimo dołujących słów), Zemsta oraz mój ulubiony utwór Analogsów w ogóle – hymniczna Latarnia (chociaż bardziej podoba mi się wersja nagrana później na rocznicowy album). 


 

Banda i Wanda, Banda i Wanda, 1984

Parę lat temu kupiłem drugą płytę zespołu Wandy Kwietniewskiej. Jeden ze znajomych stwierdził wówczas, że najwyższy czas, aby ukazała się wreszcie reedycja debiutu. Doszło do tego właśnie w tym roku.

Wiele z tego, co napisałem na temat albumu Mamy czas, można by powtórzyć w przypadku pierwszej płyty. Kwietniewska prezentuje się jako zadziorna, nieco cyniczna rockowa dziewczyna, zaś akompaniatorzy o nazwiskach renomowanych z perspektywy czasu (Raduli, Krzaklewski, Baran, Tylec) prezentują lekkiego hard rocka z elementami nowej fali. Co prawda Bandę i Wandę należałoby zaliczyć raczej do drugiej ligi polskiego rocka lat osiemdziesiątych, ale na debiucie trafiło się parę poważnych hitów. Należy tu wymienić Nie będę Julią, deklarację niezależnej kobiety na riffie przypominającym AC/DC, oraz kończący płytę obrazek z dyskoteki w Hi-Fi. Oba były kompozycjami autora spoza zespołu – zmarłego w tym roku Wojciecha Trzcińskiego. W pamięć zapada mi też Bilet na dno – nie dlatego, że podmiot liryczny „spada w dół”, ale ze względu na melodyjną partię dwóch gitar. W ogóle gitarzyści nieźle tu szyją, już od pierwszej, rozbudowanej solówki w otwieraczu Fabryka Marzeń.

Większość repertuaru jest motoryczna, hardrockowa. Wytchnienie przynoszą ballady, takie jak Stylowe ramy z knopflerowatymi zagrywkami gitarowymi czy bluesująca Chcę zapomnieć, gdzie gitarzyści grają nawet pod koniec partię unisono niczym Wishbone Ash. Do bluesa nawiązuje też refleksyjna Zgrywa.

Płyta zawiera dwa bonusy: jeden z epoki (Muchołapki), a drugi tegoroczny (Pod wiatr). Ten ostatni zaaranżowany jest już na sposób współczesny, ze sporą dawką elektroniki, a specyficzna melancholia kojarzy mi się z niedawnymi piosenkami grupy DDT. 


 

czwartek, 14 sierpnia 2025

Z Zachodniego Pomorza i Stasilandu (z frontu czytelniczego, 4/2025)

 W związku z wyjazdem szczecińskim dorzuciłem do listy coś w temacie. Ponadto kontynuowałem zainspirowany wizytą w Zhorjelcu wątek enerdowski.

 

14. W krainie Gryfitów. Podania, legendy i baśnie Pomorza Zachodniego,
wybrał i napisał przemowę Stanisław Świrko, Poznań 1986

Na pierwszy ogień poszła pękata księga legend i podań pomorskich. Szereg autorów opracował je literacko do postaci przyswajalnej także dla młodszego czytelnika, któremu służy pomocą słowniczek na końcu książki, chociaż w dziedzinie np. terminologii rybackiej może się przydać i starszemu.

Teksty podzielono na dziesięć rozdziałów tematycznych. Na początku wyróżnia się motyw rywalizacji słowiańsko-niemieckiej, czasami podany dość łopatologicznie (wiadomo, Ziemie Odzyskane!) Występuje on też w legendach poświęconych książętom Pomorza Zachodniego. Sporo więc o pomorskich wojach toczących skazany na klęskę bój z niemiecką nawałą czy o późniejszych władcach piastowskich, których upadek był winą germańskich knowań. Pojawia się słynna, spalona za czary Sydonia Borek (von Borck), ukazująca się później jako biała dama. Niektóre teksty wyjaśniają pochodzenie charakterystycznych drzew i głazów z okolicy (jeden odwołuje się nawet do czasów napoleońskich).

Inny nurt to opowieści o okrutnych panach, których spotkała zasłużona kara za wszelkie zbrodnie, a ich duchy czasem jeszcze się pojawiają – w innym wariancie są to duchy ich ofiar. Wyjątkiem jest legenda o dobrym – dla odmiany – staroście ze Świerzyna, który nawet po śmierci służył dobrą radą każdemu chętnemu, tyle że mówił wyłącznie po polsku. Tekst o nim należy do najdłuższych w zbiorze i został spisany przez Romana Zmorskiego jeszcze w XIX w. Mamy ponadto reminiscencje kultów pogańskich (święty biały koń pojawia się trzykrotnie), opowieść o karze dla zachłannych zakonników czy wyjaśnienie, dlaczego kościół w Stargardzie ma dwie wieże niejednakowej wielkości.

Legendy tym się różnią od baśni, że dotyczą konkretnej przestrzeni. Książka zawiera więc opowieści o Nowogardzie, Kołbaczu czy Stargardzie. Dwa podania wyjaśniają na różny sposób erozję Trzęsacza, pojawia się też legendarna Wineta. Z drugiej strony wiele tekstów mówi o bogatych skarbach ukrytych w różnych miejscach Pomorza, we wzgórzach i na dnach jezior.

Oczywiście, jak to w podaniach ludowych, musi się pojawić diabeł, którego jeden Pomorzanin przechytrzy, a drugi zaprzepaści duszę przez to, że niedokładnie słuchał warunków umowy. Prócz diabła występują inne istoty nadprzyrodzone, jako to syreny i inne panny wodne, król morza, olbrzymi i wręcz przeciwnie, krasnoludki. W ogóle obecność morza odróżnia legendarium pomorskie od opowieści z centralnej Polski; wiele ma tu do rzeczy rybacki tryb życia, choć rybacy łowią i na jeziorach. Oprócz tego spotykamy bałtyckich piratów, jak i lądowych rozbójników.

Z autorów najciekawiej wypada Marzenna Rzeszowska, spod której pióra wyszły opowiadania ze sporą, może nawet nieco zbyt nachalną archaizacją językową w dialogach. Wady tej nie mają teksty Gracjana Bojara-Fijałkowskiego. Tymoteusz Karpowicz – bardziej znany jako poeta modernistyczny – do tego stopnia wyróżnia się opisami przyrody, że po jakimś czasie rozpoznawałem jego kawałki bez patrzenia na podpis. Bardziej zwięzłe zreferowanie materii widać we fragmentach opracowanych przez Stanisława Świrkę.

Na końcu znajduje się wykaz źródeł – były to podania publikowane wcześniej, np. w wydawanych za Niemca czasopismach pomorskich, lub zasłyszane. Teksty Karpowicza i Bojara-Fijałkowskiego pochodzą z ich wcześniej wydanych zbiorów legend pomorskich.

Wiesław Majchrzak wykonał okładkę i ilustracje: zarówno czarno-białe, umieszczone w samym tekście (w tym stylizowane herby miast pomorskich na początku każdego rozdziału), jak i kolorowe na wkładkach.

 

15. Kurt David, Ocalona, przeł. Zofia Rybicka, Poznań 1979
(z serii Kolekcja Literatury Niemieckiej Republiki Demokratycznej)

Kontynuując wątek enerdowski, sięgnąłem po krótką powieść Kurta Davida, którą akurat znalazłem na działce. Autor ten, urodzony w Reichenau, czy jak kto woli Bogatyni, chciał być muzykiem, ale uniemożliwiła mu to wojenna rana dłoni (i to go łączy z bohaterem Ocalonej), więc pozostało mu pisać powieści np. o Schubercie czy Beethovenie. Poza tym, jak informuje tekst na skrzydełku obwoluty, „wiele podróżował po krajach Europy i po Mongolii”. Z tego ostatniego terenu, sądząc po tytułach, pochodzą inspiracje dla jego wcześniej wydanych w Polsce powieści historyczno-przygodowych dla młodzieży.  

Głównym bohaterem, a zarazem narratorem Ocalonej jest pisarz niemiecki tworzący opartą na faktach powieść o czworgu antyfaszystów zamordowanych przez hitlerowców w okupowanej Polsce. Dręczy go taka kwestia, że dokumenty mówią niewiele o tych zdarzeniach, a jemu niekomfortowo zmyślać, bo chodzi, bądź co bądź, o prawdziwych ludzi i prawdziwą tragedię. Wtem nawiązuje z nim kontakt Danuta, jedna z tej czwórki, która – jak się okazuje – przeżyła. Pisarz przyjeżdża więc do Polski, aby zobaczyć miejsca, o których ma pisać, i usłyszeć, jak było naprawdę.

Przewija się tu kwestia odpowiedzialności zwykłych Niemców za wojnę – główny bohater służył przecież w Wehrmachcie jako szeregowy. Danuta uświadamia mu po raz pierwszy, że czysto niemieckie spojrzenie jest niekompletne. To nie był tylko konflikt tylko „my, antyfaszyści” kontra „oni, gestapo”, ale on sam mógł być jednym z tych, których Danuta bała się spotkać na swojej drodze, bo mogliby do niej strzelać. Z drugiej strony jej samej obce jest jego poczucie winy za wojnę. W hotelu bohater spotyka też młodego enerdowskiego inżyniera, który nie pamięta wojny i wydaje mu się, że „on by się nie dał tak nabrać” jak pokolenie jego rodziców.

Z drugiej strony jest to opowieść o relacjach międzyludzkich: pomiędzy Danutą a młodym antyfaszystą Bernhardem, którzy przypadają sobie do gustu, ale też między Danutą a narratorem. Bohater wydaje się nieco ananasowy: dużo rozkminia, dużo nadinterpretowywuje, zastanawia się, co rozmówczyni miała na myśli.

Pod względem językowym nie miałem się do czego przyczepić, poza tym, że korekta puściła „obieżyny” i siadanie „okradkiem”.

Zastanawiająca jest kwestia regionu Polski, w którym toczy się akcja. Pojawiają się takie nazwy wsi jak Wilowice, Pyry, Bilowa – możliwe, że całkiem wymyślone. Samo miasto nie ma nazwy, ale leży nad Wartą, niedaleko dawnej granicy Rzeszy, jest w nim klasztor na wzgórzu i przemysł włókienniczy – mam pewne podejrzenia.

 

16. Antologia opowiadań pisarzy Niemieckiej Republiki Demokratycznej,
wybór i wstęp Hubert Orłowski, przekład zbiorowy, Poznań 1979
(z serii Kolekcja Literatury Niemieckiej Republiki Demokratycznej)

W tej samej serii Wydawnictwa Poznańskiego wyszła antologia 21 opowiadań. Hubert Orłowski przyznaje we wstępie, że nie jest to forma literacka tak popularna w NRD jak dramat czy powieść. Zdecydował się wykorzystać układ chronologiczny – najstarsze teksty powstały na emigracji w czasie wojny, kiedy nie było jeszcze NRD.

Wśród autorów znaleźli się pisarze o przedwojennej sławie ogólnoniemieckiej, którzy po wojnie trafili do NRD (Bertolt Brecht, Arnold Zweig). Są „gwiazdy” literatury enerdowskiej, jak Anna Seghers (przewodnicząca Związku Pisarzy), tak bezlitośnie kiedyś obśmiany przez Barańczaka Heiner Müller czy „dyżurny Serbołużyczanin” Jurij Brězan. Friedrich Wolf, którego krótka Wiśnia rozpoczyna zbiór, był pierwszym ambasadorem NRD w PRL oraz jednym z enerdowskich koryfeuszy – na jego cześć nazwali m.in. odznaczenie za zasługi dla kultury oraz… statek wycieczkowy, na którym w 1962 r. grupa ludzi próbowała uciec z Berlina Wschodniego do Zachodniego. Są też pisarze młodszego pokolenia, chociaż żaden nie urodził się po wojnie – najmłodszy był Manfred Jendryschik, rocznik 1943, zmarły w czerwcu bieżącego roku.

Najwięcej autorów, bo aż trójka (Willi Bredel, Hermann Kant, Uwe Kant), pochodziło z Hamburga – a więc spoza DDR. Stephan Hermlin i Irmgard Morgner byli z Chemnitz alias Karl-Marx-Stadt. Dwoje autorów urodziło się na ziemiach nazwanych później Odzyskanymi: Zweig w Głogowie, Christa Wolf w Gorzowie Wlkp. Pogranicza niemieckiego kręgu kulturowego reprezentują Franz Fühmann z czeskich Sudetów i Johannes Bobrowski z Litwy.

            Przede wszystkim rzuca się w oczy tematyka rozrachunkowa, czyli spojrzenie Niemców na czasy hitleryzmu. Kilkakrotnie powraca temat poczynań Wehrmachtu na ziemiach okupowanych. Podporucznik Yorck von Wartenburg Stephana Hermlina mówi o jednym z uczestników spisku przeciw Hitlerowi – męczą się zdrowo, jednak autor sam spoileruje zakończenie informacją w przypisie, że inspiracją była dla niego nowela Ambrose’a Bierce’a (której co prawda nie czytałem, ale i tak szybko się domyśliłem finałowego zwrotu akcji). Żelazny Krzyż Heinera Müllera jest krótki i okrutny jak utwór grindcore’owy. Bodo Uhse tematem Świętej Kunegundy w śniegu uczynił konflikt pomiędzy dwoma malarzami – jednym robiącym karierę w ramach reżimu, a drugim na emigracji wewnętrznej, z kobietą w tle (jest to więc już drugie przeczytane przeze mnie latoś opowiadanie o artystach plastykach). Z kategorii rozliczeniowej szczególnie zapadło mi w pamięć Za białym murem Anny Seghers, w oryginale zatytułowane Wycieczka zmarłych dziewczynek: emigrantka w Meksyku wspomina dawną wycieczkę z koleżankami z klasy i tragiczny los, jaki je później spotkał. Karl Mundstock w opowiadaniu Do ostatniego żołnierza opowiada znów historię walki dezertera z podoficerem-sadystą wśród surowej przyrody lapońskiej. Inne starcie – walkę klas nad szachownicą – opisuje Opowieść szachowa Hermanna Kanta, osadzona w obozie jenieckim pod Warszawą. Christa Wolf w Retrospekcji przedstawia perspektywę uchodźców.

            Na szczęście nic nie reprezentuje niemieckiego socrealizmu. Milcząca wieś Williego Bredela ukazała się w mrocznym roku 1949, wymyka się jednak kanonom lakierowania rzeczywistości. Trudno, żeby było inaczej, zważywszy na tematykę tego najdłuższego w zbiorze opowiadania: młody człowiek wraca z kanadyjskiej niewoli do głuchej wsi w Meklemburgii, gdzie mieszka jego narzeczona, a tam napotyka na niesamowicie wrogą atmosferę i zmowę milczenia wśród mieszkańców. Czytało się to całkiem wciągająco, choć elementy lakiernictwa jednak się pojawiają – lokalny komendant wojsk radzieckich to po prostu wzór cnót wszelakich, a do tego profesor matematyki. Jednakże delegat nowej, ludowej władzy niemieckiej przedstawiony został dość karykaturalnie, a już sam fakt, że okryta tajemnicą zbrodnia rozegrała się na terenie strefy radzieckiej, a nie w zachodnich Niemczech, wymyka się skrajnie optymistycznym kanonom realizmu socjalistycznego.

            Nie cała antologia dotyczy wojny i jej następstw. Głównym bohaterem Ongiś na farmie Erwina Strittmattera jest włóczęga, który zatrudnia się u hrabiego na fermie zwierząt futerkowych. Utwór napisany został w sposób bardziej artystyczny, ale nie trzeba dodawać, że osoby wrażliwe na krzywdę zwierząt powinny go omijać. Z dorobku Brechta wybrano nieco groteskowe opowiadanie o Sokratesie. Tematykę antyczną, a w zasadzie mitologiczną, w tonacji erotycznej przedstawia Fühmann (Kochanek zorzy porannej). Arnold Zweig w Symfonii fantastycznej przeplata żywot Hectora Berlioza z losami młodego Francuza pragnącego napisać jego biografię; stosuje przy tym technikę narracyjną kojarzącą się ze scenariuszem filmowym.

             W około trzech czwartych książki wkracza wreszcie tematyka współczesna. Brězana reprezentuje Gwiazdkowa opowieść – humoreska o redakcji niemającej czym zapełnić numeru na święta i o pisarzu, do którego zwróciła się w tej sprawie o pomoc. W groteskowej konwencji utrzymane są też opowiadania Irmtraud Morgner oraz Uwego Kanta (Sędzia główny o sfrustrowanym i bucowatym sędzi piłkarskim). Syn jesieni K.H. Roehrichta to kawałek prozy poetyckiej. Manfred Jendryschik w opowiadaniu Lato z Wandą opowiada o wakacyjnym romansie studenta z wiejską dziewczyną – i tu znów mamy wątek polski, Wanda jest bowiem córką Niemki i robotnika przymusowego. Z dorobku Johanny i Güntera Braunów wybrane zostało Pięć filarów małżeńskiego szczęścia, w którym młoda kobieta, zgodnie z zaleceniami matki, „zwyciężyła” swoją konkurentkę, ale na dobre jej małżeństwu to nie wyszło.

Korekcie (lub redakcji) zdarzyło się parę kiksów: w Podporuczniku Yorcku zdarza się „stróżka krwi”, mowa też o „pistolecie kalibru 08” (zamiast „wzoru 08”; milimetrów to on miał 9).

 

17. Zbigniew Stanuch, Walka o religię. Katechizacja szkolna i pozaszkolna
na Pomorzu Zachodnim w latach 1945-1961,
Szczecin 2014

Przy okazji Szczecina znalazłem na półce publikację tamtejszego IPN, wydaną w ramach projektu badawczego „Władze wobec Kościołów i związków wyznaniowych w Polsce 1944-1989”. Autor jest osobą świecką, a jednak doktorem teologii, nie dziwi zatem, że 2/3 recenzentów pracy stanowili księża.

Do 1945 Pomorze Zachodnie było terytorium protestanckim. Po włączeniu do Polski nie tylko administracja świecka, ale i kościelna kształtowała się stopniowo. Pierwszy więc rozdział pracy dotyczy właśnie tła: powojenne przesiedlenia ludności, administracja państwowa, struktury kościelne oraz organy państwowe służące do nadzorowania tych struktur. W omawianym okresie na Pomorzu Zachodnim nie było nawet diecezji, tylko administratura apostolska, i to z siedzibą w Gorzowie Wielkopolskim – czasem tylko zwana diecezją, kiedy akurat na jej czele stał biskup. Nadzorowaniu tej struktury państwo PRL-owskie poświęcało wyspecjalizowane organa w ramach partii, UB/SB i administracji terenowej.

W drugim rozdziale omówione zostały przepisy prawne regulujące sytuację katechezy szkolnej w PRL w omawianym okresie, trzeci natomiast dotyczy konkretnej ich realizacji przez władze lokalne. Z pozoru wydaje się, że powojenne zmiany w nauczaniu religii nie odbiegają od dzisiejszych standardów: zniesienie obowiązkowości, przeniesienie na pierwszą lub ostatnią godzinę… Jednakże władza równocześnie poddawała katechetów inwigilacji, a z czasem wprowadzała różne ograniczenia i utrudnienia, takie jak nakaz wizytowania lekcji religii wyłącznie przez świeckie władze oświatowe czy zakaz prowadzenia katechezy przez księży należących do zakonów (choć w niektórych miejscowościach innych nie było). W efekcie w pierwszej połowie lat 50. liczba katechetów na Pomorzu Zachodnim – i tak niewielka, ze względu na specyfikę Ziem Odzyskanych – stale się zmniejszała, gdy coraz to kolejnym cofano zgodę na nauczanie.

Nie pojawia się wątek wyzyskiwania przez władzę nadużyć seksualnych duchowieństwa, za to w omawianym okresie odnotowywano przypadki egzekwowania przez katechetów szacunku ręcznie. Zdaniem autora sytuacje takie mogły być wyolbrzymione, ale wypada zauważyć, że doniesienia o nich znamy i z cesarskiej Galicji, i z III RP, więc przynajmniej brzmiały wiarygodnie.

Względnie najciekawszy jest rozdział czwarty, charakteryzujący praktyczną działalność edukacyjną zachodniopomorskiego Kościoła: szkolenie katechetów, programy nauczania i podręczniki, organizację punktów katechetycznych. Przedstawione są także sylwetki paru księży opornych wobec władzy oraz – żeby nie było lakierowania rzeczywistości – paru konformistycznych. Pod koniec autor dorzuca parę ogólnych słów o katechizacji na Pomorzu po 1961 r. (kiedy to religia została w ogóle wycofana ze szkół i trafiła do salek parafialnych), dodając, że jest to temat jeszcze nietknięty stopą historyka.

Tekst napisany jest językiem dość sztywnym, jak to praca stricte naukowa. Gdzieniegdzie zdarzają się ryzykowne konstrukcje („Czytając dokumenty, nasuwa się wniosek”). Można też przeczytać, że na lekcjach z zakresu historii Kościoła jednym z tematów była „walka z inwestyturą” (zamiast „o inwestyturę”).

Książka nie zawiera ilustracji, jeśli pominąć załączniki. Na sztywnych wkładkach na końcu znajdują się fotokopie dokumentów napisanych na maszynie: sprawozdanie katechetki z rozmowy na komisariacie oraz trzy przykłady listów Wydziału Duszpasterskiego do katechistów.

W moim egzemplarzu znalazła się wklejona dedykacja od posła partii prawicowej dla proboszcza. Skąd ja mam taką książkę? Wylicytowałem na aukcji internetowej w ramach WOŚP.

 

 

18. Ewa Matkowska, System. Obywatel NRD pod nadzorem tajnych służb,
Kraków 2003 (z serii Arkana historii)

Jeszcze jedna rzecz o NRD to opracowanie poświęcone tamtejszej tajnej policji, znanej potocznie jako Stasi (skrót od Staatssicherheit), chociaż oficjalnie nazywała się MfS – Ministerstwem Bezpieczeństwa Państwowego. Ewa Matkowska wydała pracę w krakowskim wydawnictwie „Arcana”, określanym jako skrajnie prawicowe: w serii Arkana Historii wyszły przecie książki czołowych polskich przedstawicieli skrajnego konserwatyzmu, Jacka Bartyzela i Adama Wielomskiego, jak też prof. Andrzeja Nowaka (nie mylić z facetem z TSA). Z drugiej strony publikowali w niej np. spec (zdaniem niektórych samozwańczy) od Dalekiego Wschodu Jakub Polit, amerykańsko-ukraiński politolog Roman Szporluk czy mój dawny wykładowca Henryk Głębocki. Znam jednak wydawnictwa jeszcze skrajniejsze, a „Arcana” określiłbym jako po prostu prawicowe.

System przedstawia pajęczynę, jaką Stasi uplotło we wszelkich dziedzinach życia społecznego NRD: w medycynie, w edukacji, w Kościołach (głównie protestanckich) – każda dziedzina życia znajdowała się pod trójzębnym nadzorem państwa, partii i MfS. Nie dość, że tajna policja miała wszędzie mnóstwo zarówno tajnych współpracowników, jak i etatowych funkcjonariuszy, to instytucje państwowe miały obowiązek udzielać jej wszelkiej żądanej pomocy. I tak na przykład, choć nie ma dowodów na programową przymusową hospitalizację opozycjonistów, jak w ZSRR, to służba zdrowia udostępniała Stasi dane pacjentów lub np. wystawiała skierowania, żeby pod nieobecność pacjenta można było założyć mu podsłuch w mieszkaniu albo żeby zapewnić alibi informatorowi.

MfS podchodziło naukowo do swoich metod, zwanych eufemistycznie „psychologią operacyjną”. Skłanianie ludzi do współpracy i łamanie charakterów były przedmiotem studiów na tajnej uczelni prawniczej ministerstwa, a z rozpracowywania opozycjonistów czy ludzi z rodziną na Zachodzie robiono doktoraty. W rozdziale o więziennictwie omówione są niektóre metody tortur psychicznych; również i wobec osób pozostających na wolności Stasi stosowało sposoby dziś określane jako gaslighting, czyli wmawianie komuś zaburzeń psychicznych.

Przy okazji rozdziału o literatach dowiadujemy się, że wspomniana wyżej Christa Wolf z Gorzowa należała do grona TW, podobnie Hermann Kant i mąż Irmtraud Morgner. Natomiast syn Friedricha Wolfa,  Markus, był nie jakimś byle donosicielem, lecz szefem wywiadu i wiceministrem bezpieki w stopniu generalskim, praktycznie prawą ręką ministra Mielkego. Funkcjonariusze Stasi sami parali się poezją, ale, jak się łatwo domyślić, nie była to twórczość zbyt  wysokich lotów.

Osobną kwestią, która w książce pojawia się marginalnie, było KoKo, czyli Wydział Koordynacji Komercyjnej – instytucja parająca się dochodowym, a pokątnym handlem zagranicznym (u nas SB też miało własne biznesy eksportowe, ale w porównaniu ze Stasią jawi się drobnym ciułaczem). NRD praktykowało także handel ludźmi, domagając się od RFN okupu za zwolnienie więźniów politycznych.

Praca opiera się zarówno na literaturze przedmiotu, jak i na dokumentach MfS czy ustaleniach komisji śledczych. Instytut Gaucka stawia się tu za wzór w dziedzinie archiwizacji dokumentów bezpieki. Językowo jest całkiem w porządku, chociaż autorka nie może się zdecydować, czy MfS ma być rodzaju nijakiego jak „ministerstwo”, czy żeńskiego jak „służba”. Zdarza się też wyjaśnianie po kilka razy tej samej informacji – np. czym była Wyższa Szkoła Prawnicza MfS, jakby każdy rozdział był przeznaczony do osobnej publikacji. W kilku przypadkach rzeczywiście tak było – fragmenty rozdziałów ukazywały się jako artykuły w piśmie „Arcana” – ale przy redagowaniu wersji książkowej należałoby to może odchudzić.

Na końcu książki znalazł się wykaz skrótów (szkoda, że KGB rozwinięto w transkrypcji niemieckiej, a nie po naszemu: „Komitet gossudarswennoi besopasnostii”) oraz biogramy niektórych postaci. Okazuje się, że poprzednik Mielkego, Wilhelm Zaisser, był w latach dwudziestych doradcą marokańskiego powstańca Abd el-Krima. Jest też jedna wkładka z ilustracjami, zaczerpniętymi z niemieckiej publikacji. Przedstawiają m.in. Honeckera, Mielkego, otoczenie Muru Berlińskiego albo aparat fotograficzny ukryty w biustonoszu  („Innowacja żeńskiego kolektywu młodzieżowego MfS (…) nagrodzona premią w wysokości 600 marek”).