wtorek, 21 października 2025

Burza nad Bałtykiem (z frontu czytelniczego, 5/2025)

 

Wakacje upłynęły pod znakiem Pomorza, pociągnąłem więc temat działań wojennych tamże. Przede wszystkim oznaczało to twórczość znanego historyka wojen morskich, a zwłaszcza bałtyckich – Edmunda Kosiarza (nie mogłem dać tytułu Bałtyk w ogniu, bo to jeszcze jedna jego książka, której dla odmiany nie czytałem).

 

19. Edmund Kosiarz, Obrona Gdyni 1939, Warszawa 1984
(z serii Biblioteka pamięci pokoleń)

W drogę do Gdyni zabrałem dwie kieszonkowego formatu prace Kosiarza. Pierwsza poświęcona jest walkom w ściślejszym rejonie Gdyni – niejako przyćmionym przez powszechnie znane Westerplatte.

Autor pokrótce omawia początki i rozbudowę portu gdyńskiego w okresie międzywojennym. Choć jednak Gdynia należała do flagowych przedsięwzięć II RP, to o jej obronę nie zadbano aż tak dokładnie. Dopiero wiosną 1939 r. zaczęto klecić, co się dało, aby wzmocnić dotychczasowe dwa pułki strzelców i brygadę obrony narodowej. Flota polska była nad wyraz skromna, a najlepsze jednostki odesłała do Anglii, zaś o lotnictwie praktycznie nie ma co mówić – tylko dywizjon wodnosamolotów w Pucku, który w dodatku zaraz po zbombardowaniu bazy przegrupował się na Hel i nie odegrał większej roli w walkach.

Działania wojenne przedstawione zostały przejrzyście i plastycznie, zarówno z perspektywy ogólnej sytuacji strategicznej, jak i pojedynczych pododdziałów. Niemcy mieli ogromną przewagę liczebną i materiałową, a jednak opór Polaków okazał się na tyle twardy, że Gdynia została zajęta dopiero 14 września, tydzień po Westerplatte. Działania na morzu, a właściwie na Zatoce Gdańskiej, schodzą na dalszy plan, jakkolwiek pojawia się m.in. torpedowiec „Mazur” i zastępca dowódcy, Jacenty Dehnel (a może to jakaś rodzina tego poety?) Tymczasem Lądowa Obrona Wybrzeża płk. Dąbka nie ograniczała się do biernej obrony, lecz urządzała śmiałe wypady na nieprzyjaciela, które napsuły mu dużo krwi. Niezależnie jednak od całego męstwa i pomysłowości obrońców, z czasem musiało potwierdzić się stare przysłowie o Herkulesie. Kosiarz nie zapomina też o roli ludności cywilnej w obronie miasta.

Pojawiają się wtręty ideologiczne. Gdy autor pisze o międzywojennej Gdyni, podkreśla napięcia klasowe (z akcentowaniem roli KPP i lewicowej frakcji PPS) oraz nieudolność władz RP. Z kolei już po rozpoczęciu działań wojennych akcentuje klasę robotniczą jako najbardziej patriotyczną część mieszkańców Gdyni. Poświęca sporo miejsca formowaniu oddziałów „czerwonych kosynierów”, przy czym faktyczny udział tych ochotników w walkach jest już mniej widoczny. Zgodnie z peerelowską narracją, jako komendant batalionu podany jest Kazimierz Rusinek, a faktycznego dowódcę, ppłk. Wężyka, nazywa się zwierzchnikiem z ramienia LOW. Aby zaś książka nie kończyła się na pesymistyczną nutę (wkrótce przecież doszło do straceń w Piaśnicy i gdzie indziej), autor dodał epilog opisujący wyzwolenie Gdyni w 1945.

Kosiarz korzystał z licznych materiałów archiwalnych – dokumentów wojskowych, relacji uczestników, a nawet źródeł niemieckich, przy czym z tych ostatnich mniej. Wiemy, jakie pododdziały nieprzyjaciela brały udział w walkach i kto nimi dowodził, ale o stratach czytamy przeważnie, że były „ciężkie”. Ponieważ jest to już drugie wydanie, autor wskazał szereg miejsc, w których musiał dokonać poprawek w świetle nowych informacji, lub też rozbieżności w stosunku do innych opracowań.

Książka zawiera jedną mapę i wkładkę ze zdjęciami (Gdynia przedwojenna, okręty, obrońcy, portrety dowódców, pomniki). Są też grafiki na stronach tytułowych poszczególnych rozdziałów.

 

20. Edmund Kosiarz, Obrona Kępy Oksywskiej, Warszawa 1984
(z serii Biblioteka pamięci pokoleń)

Kolejne opracowanie w tej samej serii dotyczy działań na Kępie Oksywskiej. Ta wysoczyzna na północ od Gdyni, oddzielona od reszty lądu bagnistą pradoliną, stanowiła naturalny bastion obronny. Co prawda w okresie międzywojennym nie zadbano o należyte jego wzmocnienie, ale i tak we Wrześniu to na Kępie obrońcy Wybrzeża stawiali opór już po wycofaniu się z Gdyni.



W pierwszych rozdziałach autor kreśli sytuację ogólną, przedstawiając z grubsza te same dane co w Obronie Gdyni. Jednak dni 1-10 września ukazane są z perspektywy oddziałów przebywających na Kępie – m.in. dowódcy tamtejszego dywizjonu przeciwlotniczego. Dopiero później, z grubsza wraz z opuszczeniem przez wojska polskie przedpoli Gdyni, rozpoczęły się właściwe walki o ten rejon.

Książka zrobiona jest bardzo podobnie do poprzedniej – plastycznie przedstawia walki o Kępę Oksywską, wykorzystując rozmaitą dokumentację, w tym wspomnienia uczestników. Podobnie jak w Obronie Gdyni, mamy tu drugie wydanie, w którym autor zaznacza, gdzie coś zmienił w stosunku do pierwszego. Wskazuje również, że relacje z różnych wydarzeń bywają rozbieżne, np. na temat okoliczności śmierci por. Jana Penconka istnieje co najmniej pięć różnych wersji, w tym epicki pojedynek strzelecki z niemieckim majorem, powtarzający się w więcej niż jednym źródle. Zwraca zresztą uwagę, że działania zarówno wokół Gdyni, jak i na Kępie miały charakter walk piechoty, wspieranej przez artylerię oraz (w przypadku Niemców) działa okrętowe i lotnictwo. Ani jedna, ani druga strona nie miała w tym rejonie broni pancernej, a udział kawalerii był po obu właściwie szczątkowy. Polacy byli oczywiście dużo słabsi liczebnie, tym bardziej więc zadziwia ich determinacja i długotrwałość oporu. Nieliczne polskie działa polowe i nadbrzeżne strzelały rzadko, ale skutecznie, a nawet dochodziło do wspierania wojsk lądowych ogniem trałowców z Helu, chociaż działa kal. 75 mm to drobnica jak na standardy morskie. Szczególnie zapisała się bateria nadbrzeżna „Canet”: jedno działo zostało wyeliminowane dość szybko, za to drugie przez całą bitwę sprawiało Niemcom wiele kłopotu i na koniec zniszczyli je sami kanonierzy, kiedy już zabrakło amunicji.

W odróżnieniu od Westerplatte, na Kępie Oksywskiej nie było formalnej kapitulacji – obrońcy walczyli do końca, dopóki nie zostali rozbici. Podobnie jak w Obronie Gdyni, w ostatnim rozdziale autor wspomina pokrótce o zbrodniach niemieckich po zakończeniu działań i o walkach na Kępie wiosną 1945. Oddziały ochotnicze pojawiają się w toku narracji dość regularnie, a nieszczęsny ppłk Wężyk stał się tym razem „jednym z organizatorów oddziałów ochotniczych”.

Ikonografię stanowi, jak i wyżej, jedna wkładka ze zdjęciami oraz jedna mapa, dość ułatwiająca orientację w przebiegu działań.

Do Biblioteki pamięci pokoleń Edmund Kosiarz wykonał jeszcze książkę o obronie Helu, ale nie mam jej w biblioteczce. Westerplatte napisał za to Zbigniew Flisowski.

 

 

21. Andrzej Lorbiecki, Marcin Wałdoch, Chojnice 1939,
Warszawa 2014 (z serii Historyczne bitwy)

Jest to już druga z Historycznych bitew z Chojnicami w tytule, po słabej pracy Bernarda Nowaczyka o wojnie trzynastoletniej. Tym razem rzecz dotyczy działań Armii „Pomorze” w wojnie obronnej. Za książkę – co rzadkie w habełkach – odpowiada dwóch autorów. Andrzej Lorbiecki to znany w Chojnicach regionalista, który nagromadził dużą ilość źródeł na ten temat. Kiedy w pewnym momencie czytam: „W swoich poszukiwaniach udało mi się ustalić miejsce pierwszego pochówku oficerów i niektórych ułanów”, nie jest dla mnie jasne, którym z autorów jest ten „ja”. Chyba p. Wałdoch, bo p. Lorbiecki pojawia się konsekwentnie w trzeciej osobie.

Pierwsze rozdziały wstępnie zarysowują historię Chojnic i ich regionu – pobieżniej w dawniejszych wiekach, dokładniej w okresie międzywojennym, a zwłaszcza tuż przed wybuchem wojny. Miasto leżało na szlaku tranzytowym pomiędzy Prusami Wschodnimi a resztą Reichu, a w dodatku zamieszkiwała je spora mniejszość niemiecka, co dawało hitlerowcom duże pole do prowokacji. Dalej autorzy omawiają przygotowania obronne rejonu Chojnic, organizację wojsk polskich i niemieckich.

O ile w niektórych książkach widać tylko strzałki przesuwające się po mapie, a nie czuć prochu, to w Chojnicach nie można narzekać na brak perspektywy indywidualnej. Opis działań wojennych w większym stopniu niż w jakimkolwiek znanym mi habełku opiera się na relacjach uczestników. Narrację podzielono na odcinki poszczególnych jednostek: 1. Batalionu Strzelców, 18. Pułku Ułanów Pomorskich oraz batalionów Obrony Narodowej: 85. „Czersk” i 81. „Tuchola”. W każdym przypadku obserwujemy zdarzenia z kilku perspektyw, dzięki przytoczeniu kilku relacji uczestników. Najważniejsze epizody to wjazd na stację w Chojnicach pociągu pancernego PZ.3 i walka z nim żołnierzy 1. bs, a także szarża 18. Pułku Ułanów pod Krojantami, jedno ze zdarzeń najbliższych legendarnej szarży z szablami na czołgi. Ułani zaatakowali, faktycznie szablami, rozprzęgnięty oddział piechoty, ale ponieśli straty od ognia z zaparkowanych nieopodal i zamaskowanych niemieckich transporterów. Poza tą akcją na ogół walczyli pieszo, a tylko przemieszczali się konno. W walkach brał też udział pododdział tankietek TK-3.

Autorzy solidnie przyłożyli się do zbierania materiału źródłowego – nie tylko dotarli do licznych publikacji i dokumentów, ale sami przeprowadzili wywiady z żyjącymi uczestnikami wydarzeń. Perspektywę niemiecką reprezentuje głównie opracowanie historii 20. Dywizji Piechoty Zmechanizowanej.

Ostatni rozdział poświęcony jest mitom związanym z walkami w rejonie Chojnic. Chodzi nie tylko o sławetną „szarżę na czołgi”, ale i na powtarzany przez wielu autorów, niezgodny z bardziej rzetelnymi źródłami przebieg walk z pociągiem pancernym czy informacje o tym, który wiadukt w Chojnicach został wysadzony. Często bowiem publikuje się zdjęcia wiaduktu z zupełnie innej miejscowości z podpisem, że to chojnicki.

Do wad pracy należy kilkakrotne powtarzanie tych samych informacji. Mówię o tekście autorskim, bo że w relacjach różnych uczestników zdarzenia czytamy kilka razy o tym samym, to nic dziwnego. Podobnie trudno czynić autorom zarzut z tego, że w cytatach występują koślawo zbudowane zdania czy ktoś np. pisze „obwód” zamiast „odwód” – skoro tak stoi w tekście źródłowym. Zaznaczenie cytatów bywa zresztą niekonsekwentne. Poza tym korekta trochę się gubi, przekręca nazwiska: z admirała Unruga zrobiono jakiegoś Urunga (Oderus Urungus?!) Co prawda w dalszej części tekstu pojawia się ppor. Unrug ranny pod Krojantami.

Uzupełnieniem materiału są liczne tabele (w tym rozkład jazdy pociągów ze stacji Chojnice), a na końcu, oprócz paru tradycyjnie słabych map, znajdują się wykazy poległych oraz biogramy ważniejszych dowódców (w przypadku Niemców – bardziej po łebkach). Tu się pojawia akcent częstochowski w postaci poległego pod Krojantami płk. Mastalerza. Ilustracji są dwie wkładki – głównie zdjęcia bezpośrednio związane z walkami w tym regionie.

Cytat: „Pułkownik był rozeźlony, dopiero teraz zauważyłem jego zdenerwowanie – głośno przeklinał i palił papierosy, w czym mu energicznie pomagałem” (st. strzelec Kossak-Główczyński o płk. Majewskim)

 

22. Andrzej Ropelewski, Rybacy w cieniu krążowników 1939-1945,
Gdańsk 1978 (z serii Wojny morskie)

Jeszcze jeden aspekt II wojny światowej na morzu, pozostający – jak w tytule – w cieniu, nie tylko okrętów wojennych, ale i floty handlowej. Autor – profesor Morskiego Instytutu Rybackiego, specjalizujący się w historii rybołówstwa – przedstawił sytuację rybaków, głównie z krajów alianckich, w okresie II wojny światowej. Na wstępie sam przyznaje, że poruszał się w temacie mało tkniętym nogą badacza, a w dodatku ograniczała go bariera językowa i w ogóle dostępność materiałów. Nie kryje zresztą, że treść książki jest w zasadzie kompilacją paru opracowań.

            Po krótkim i ogólnym przedstawieniu sytuacji prawnej rybaków w czasie wojny – opartej na XI konwencji haskiej, ale podatnej na szeroką interpretację – pierwszy rozdział dotyczy Polski. Mowa więc o rybakach naszego przedwojennego wybrzeża pod niemiecką okupacją i o szeregu problemów, z jakimi musieli się borykać (kwestia narodowościowa z volkslistą, ograniczenia narzucone przez okupanta, miny…) Kriegsmarine nierzadko rekwirowała statki rybackie dla własnych potrzeb i Ropelewski stara się prześledzić ich losy. Prócz tego mowa o trawlerach i lugrach dalekomorskich, które w dniu wybuchu wojny znajdowały się na dalekich morzach (niewiele wróciło do Polski), a także o polskich rybakach w Anglii i o udziale jednostek rybackich z polskimi załogami w działaniach wojennych (vide tajna służba kutrów „Dogfish” i „Seawolf”). Zaledwie zasygnalizowana jest praca wyspecjalizowanej instytucji ds. rybołówstwa w strukturach Polskiego Państwa Podziemnego, o której prawie nic nie wiadomo.

            Anglię omówiono w osobnym rozdziale (Szkocję pominięto). Miała oczywiście większy potencjał niż Polska, ale jej rybacy musieli stawiać czoła atakom niemieckich u-bootów i lotnictwa, podlegali też poborowi do Royal Navy, przez co na kutrach zostawały nieraz bardzo wiekowe załogi. Z drugiej strony brytyjskie rybołówstwo zasiliły jednostki zbiegłe z krajów okupowanych, np. belgijskie. Rozdział o Anglii wzbogacają relacje kilku rybaków służących na uzbrojonych statkach.

            Rozdziały o Danii (z wzmiankowanymi na marginesie Wyspami Owczymi i Islandią), Norwegii oraz Jugosławii dotyczą głównie udziału statków rybackich w działalności ruchu oporu (vide słynna ewakuacja duńskich Żydów do Szwecji). W przypadku Norwegii autor skupia się na rybakach prowadzących tajne akcje przerzutowe ze Szkocji, sięga też do nieudanej akcji uszkodzenia pancernika „Tirpitz” torpedami kierowanymi. W przypadku ZSRR mowa głównie o rybołówstwie na Morzu Barentsa pod niemieckimi bombami, a także o kutrach przewożących na przyczółek kerczeński Leonida Breżniewa i innych żołnierzy radzieckich. Stany Zjednoczone omówione zostały bardziej skrótowo. Do tego autor dodaje parę słów o rybołówstwie niemieckim i rzecz jasna, wojennym wykorzystaniu kutrów. Wzmiankowane tu są wojenne kutry rybackie (KFK), których głównym centrum produkcji było Świnoujście. Ostatnie rozdziały mówią ogólnie o zmianach ilości połowów w Europie i ZSRR oraz o wielorybnictwie antarktycznym.

            Zarówno decyzja autora o zajęciu się głównie (poza Niemcami) krajami aliantów, jak i bariera językowa sprawiły, że nie uwzględniono Japonii. Trochę szkoda, bo to przecież kraj o wielkich tradycjach rybackich (porno z ośmiornicami nie wzięło się z powietrza), zaś amerykańscy podwodniacy topili i rybackie sampany, kiedy nie mogli znaleźć nic większego. Co prawda pojawiają się w tekście japońscy rybacy – ale ci z USA, których internowanie po Pearl Harbor wpłynęło na pogorszenie kondycji ameryckiego rybołówstwa. Inny kraj związany od wieków z morzem i jego owocami – Grecja – również pojawia się incydentalnie, w rozdziale o Niemczech i w związku z „agentem numer 1” Szajnowiczem-Iwanowem.

            Książkę wzbogaca przyzwoity materiał ikonograficzny: jedna wklejka ze zdjęciami, parę map oraz szkice różnych statków rybackich.

 

23. Edmund Kosiarz, Wojny na Bałtyku X-XIX w., Gdańsk 1978
(z serii Historia morska)

Jeszcze jedna książka Edmunda Kosiarza, tym razem w znacznie większym formacie, ukazała się w serii Wydawnictwa Gdańskiego jako pierwsza część trylogii obejmującej także opracowania I oraz II wojny światowej na Bałtyku. We wstępie autor stwierdza, że to dopiero druga w Polsce (po przedwojennej pracy Witolda Huberta) próba syntetycznego przedstawienia wojen bałtyckich.

            Na początku przedstawiony zostaje ogólny zarys: kształtowania się Morza Bałtyckiego, powstawania państw nad jego brzegami, warunków geograficznych oraz średniowiecznych okrętów i metod walki. Praca ma układ chronologiczny: każdy z czterech dużych rozdziałów rozpoczyna opis ogólnej sytuacji politycznej w basenie Bałtyku w danym okresie, stosowanych wówczas typów okrętów i technik walki, dalej idą chronologicznie poszczególne bitwy i na koniec trochę podsumowania epoki.

Początki starć zbrojnych nad naszym morzem giną w mrokach prehistorii –  gdy na Morzu Śródziemnym funkcjonowały już dobrze zorganizowane floty, ludy nadbałtyckie żyły ciągle na etapie wspólnoty plemiennej. Nawet czasy wikingów znamy bardziej z sag niż z wiarogodnych źródeł. W tej sytuacji pierwszą niewątpliwie historyczną bitwę na Bałtyku, pod Svoldern w cieśninie Sund, stoczyli równo w roku 1000 Norwedzy Olafa Trygwasona z sojuszem duńsko-szwedzkim wspieranym przez Wolinian.

W przypadku wojen do XII w. mamy do czynienia głównie ze zmaganiami Normanów i Słowian w różnych konfiguracjach, a uczestnicy wystawiają liczne floty niewielkich okrętów. Rozdział drugi dotyczy późnego średniowiecza i dominują w nim zmagania Danii ze Związkiem Hanzeatyckim. Z drugiej strony mowa o działaniach morskich w wojnie trzynastoletniej, a nawet o takim epizodzie jak zdobycie Gotlandii przez Krzyżaków.

Najdłuższy rozdział poświęcony jest złotej erze żaglowców: XVI-XVIII w. Średniowieczne kogi, holki i karawele zostały wówczas wyparte przez galeon. Wiek szesnasty stał pod znakiem rywalizacji Danii ze Szwecją, również w ramach wielostronnej I wojny północnej. Efekt tych zmagań był taki, że XVII wiek stał się epoką Szwedów. Miała z nimi do czynienia, jak wiadomo, również i Rzeczpospolita. Po dłuższym czasie prowadzenia działań kaperskich udało się w końcu zorganizować stałą flotę wojenną, której najsłynniejszym starciem była bitwa pod Oliwą. Wspomniane są – upamiętnione w Mazurku Dąbrowskiego – działania Stefana Czarnieckiego w Danii. Z kolei ostatnie zwycięstwo floty duńskiej nad Szwedami w Zatoce Kilońskiej z 1 lipca 1644 r., z udziałem Chrystiana IV, zostało uwiecznione w hymnie Danii, choć po prawdzie była to bitwa nierozstrzygnięta, a parę miesięcy później Duńczycy dostali absolutne baty.

Wzrost znaczenia artylerii od połowy wieku XVII skutkował wysunięciem się taktyki liniowej na pierwszy plan. W związku z tym miejsce galeonów zajęły okręty liniowe. Choć Dania znaczyła coraz mniej w porównaniu ze Szwecją, potrafiła jeszcze odnosić błyskotliwe zwycięstwa, szczególnie kiedy jej flotą dowodził Niels Juel. Na jego korzyść działało także i to, że za przeciwników miał kilka razy szwedzkich dowódców przeniesionych z armii lądowej i kompletnie niedoświadczonych w wojnie morskiej.

XVIII wiek to wojna północna i wojna siedmioletnia; ostateczny upadek potęgi Szwecji, za to na Bałtyk na poważnie weszło imperium moskiewskie (a w tym okresie raczej piterskie). Pomijając udział Duńczyków i niespecjalnie jeszcze udany debiut floty pruskiej, historia militarna Bałtyku w tym stuleciu to historia wojen rosyjsko-szwedzkich. Taktyka liniowa stała się niezwykle konserwatywna i sztywna, a dopiero pod koniec stulecia pojawili się wybitniejsi dowódcy, skłonni od niej odchodzić. Z drugiej strony szkierowe wybrzeża północnego Bałtyku wymusiły korzystanie z galer, bardziej zdatnych do działań przybrzeżnych niż okręty żaglowe.

Na samym początku wieku XIX na Morze Bałtyckie zawitał sam Horacy Nelson, który w akcie jawnej niesubordynacji zadał flocie duńskiej klęskę pod Kopenhagą. Royal Navy wróciła pod stolicę Danii jeszcze siedem lat później. Poza działaniami angielsko-duńskimi okres wojen napoleońskich to na Bałtyku przede wszystkim zmagania rosyjsko-szwedzkie, w których rezultacie Szwecja straciła Finlandię.

Ostatni rozdział dotyczy wieku pary. Co charakterystyczne, napęd parowy początkowo budził nieufność dowódców, którzy nie chcieli albo nie umieli wyzyskać jego potencjału. Oprócz dwóch wojen duńsko-pruskich, podczas wojny krymskiej kolejny raz na Bałtyk weszła flota brytyjska, ale nie spisała się najlepiej. Skutku nie przyniosła też blokada portów pruskich przez Francuzów w 1870-1871. Ciekawym epizodem jest nieudany desant powstańców styczniowych pod Kłajpedą. Jako ostatnią książka opisuje rosyjsko-rosyjską wymianę ognia pod Sveaborgiem (dziś Suomenlinna) w czasie rewolucji 1905 r. W finałowym rozdziale pojawia się trochę ideologii w stylu „dziś już wojny na Bałtyku są przeszłością, bo mamy socjalizm i w soboty nie pracujemy”.

            Opis każdej z bitew skupia się na przebiegu działań, z pokrótce nakreślonym tłem polityczno-społecznym i paru zdaniami podsumowania. W prawie każdym podrozdziale działania można śledzić na porządnej mapie, wykreślonej przez zawodowego kartografa wojskowego. Ilustracje na kilku wkładkach przedstawiają typowe okręty z poszczególnych epok. O ile jednak kartograf dobrze się przyłożył do roboty, to korekta przepuściła parę błędów. Chodzi tu przede wszystkim o uporczywe „dalsze kontynuowanie” i „okręty moździeżowe”, powtarza się też literówka „marzynarzy”.

Książka lepiej się sprawdza jako kompendium, do którego można zajrzeć w razie czego, niż do czytania jednym ciągiem, ze względu na pewną monotonię narracyjną i fakt, że autor opisuje nawet starcia nierozstrzygnięte i mało dramatyczne.

wtorek, 14 października 2025

Alternatywa i jazz, czyli plyty trójmiejskie

 

Wyjazd do Trójmiasta przyniósł plon w postaci pięciu albumów muzycznych. Trzy z nich, reprezentujące muzykę XXI wieku, zdobyłem w gdyńskim antykwariacie za 15 zł sztuka. Dwa pozostałe, z lat siedemdziesiątych, wpadły mi w ręce na Jamrajku Dominikańskim, gdzie zresztą wybór był taki, że kręciło mi się w głowie, nie wiedziałem, od którego stoiska zacząć.

 

Kings of Leon, WALLS, 2016

Kiedyś już brałem na warsztat rodzinny zespół czterech Followillów (trzech braci i kuzyna). WALLS (We Are Like Love Songs – tradycja pięciosylabowych tytułów została zachowana) miała raczej umiarkowane oceny, ale skoro już się trafiła za piętnaście, to czemu nie brać?

Generalnie rzecz biorąc, rodzina F. nadal gra rock „niezależny” w stylu pierwszej dekady XXI wieku. Zaczyna się całkiem nieźle, od Waste a Moment na silnej partii basu a la New Order czy raczej The Killers. Również wolniejszy Reverend z podniosłym, spogłosowanym refrenem robi dobre wrażenie. Odrobinę funkowatego, dancepunkowego rytmu prezentuje Around the World. Kings of Leon generalnie najbardziej odpowiadają mi w wydaniu dynamicznym (Find Me).

Z nastrojowej części repertuaru większe wrażenie zrobiła na mnie ballada Over na tle szybko dudniącego basu (znowu dziedzictwo New Order) niż countrowata Muchacho. Ponieważ jako trzecia z kolei wchodzi również ballada, oniryczna Conversation Piece, to w połowie płyty nastrój nieco siada.  Słuchacza budzi Eyes on You z melodyjnymi solówkami gitarowymi, po nim Wild w średnim tempie (choć smętnawa maniera wokalna Caleba Followilla odbiera mu część energii), a utwór tytułowy na koniec znowu popada w nastrojowe klimata, jeszcze z wykorzystaniem fortepianu. Choć tytuł albumu jest akronimem, to w piosence Walls mowa dosłownie o murach.

Wygląda na to, że do słuchania tej płyty muszę mieć odpowiedni nastrój. 



Good Charlotte, The Chronicle of Life and Death, 2004

W moje macki wpadła też płyta zespołu bliźniaków Maddenów, trzecia, a zatem poprzedzająca omówioną już kiedyś Good Morning Revival.

Cóż można tu napisać – muzyka Dobrej Szarloty to oczywiście pop punk, momentami z większym przechyłem w stronę popu niż punku. W dodatku grupa nie ogranicza się do bębnienia na gitarach i wzbogaca aranżacje (elektronika, orkiestra i nie tylko). Całą płytę zaczyna smyczkowa uwertura z żeńskim chórem śpiewającym po japońsku, a dopiero po niej startuje utwór tytułowy o „rąbanym” rytmie w stylu lat sześćdziesiątych, z paroma zaskakującymi zmianami dynamiki. Przykładem typowego pop-punku z ostrymi, lecz smutnymi gitarami stanowi Walk Away (Maybe) – przy czym nagle wyskakuje fortepianowa wstawka – jak również S.O.S., mocno wygładzony Predictable czy Secrets z melodyjnym motywem gitarowym.

Najbardziej wymierzony w listy przebojów jest I Just Wanna Live, dość taneczny i wzmocniony rytmicznymi smyczkami; głos wokalisty zbliża się do melorecytacji czy, za przeproszeniem, rapowania, w refrenie za to mamy falsetowe zaśpiewy. Na miejscu speców z wytwórni brałbym też na singiel The World Is Black, motoryczny, ale dość lekki, z gitarami akustycznymi.

Bardziej nastrojowe są dynamiczny Ghost of You, fortepianowa ballada The Truth i akustyczny, rozedrgany We Believe z monumentalnym refrenem – ale nie tego oczekuję po zespole wywodzącym się z punkowego korzenia. Finał In This World ma charakter monumentalno-epicki, lecz na tym etapie mam już w sumie dość.

Są jeszcze dwa bonusy: standardowy dla stylu zespołu Meet My Maker oraz, po przerwie, nieuwzględnioną w opisie kolejną balladę na gitary akustyczne i orkiestrę.

Płyta ukazała się w dwóch wariantach okładki: „Life” i „Death”. Mnie się trafiła ta druga. Obie przedstawiają okładkę starej księgi z metalową pieczęcią pośrodku, ale druga – w stanie dużo bardziej sfatygowanym.

 

Andy, 11 piosenek, 2010

Zanim jeszcze Anna Dziewit-Meller stała się znana jako dziennikarka i autorka książek (oraz żona Marcina Mellera, który z kolei jest synem Stefana Mellera), nagrała – jako Anna po prostu Dziewit – płytę z całkowicie żeńskim zespołem. Jak wyjaśniała, w nazwie Andy nie chodziło o pasmo górskie, tylko o Andy’ego Bella, byłego członka Oasis.

Na jedynej płycie grupy znajduje się faktycznie 11 piosenek, utrzymanych w modnej wówczas konwencji rocka niezależnego. Całość jest względnie melodyjna – nie zostaje w głowie na dłużej, ale w trakcie słuchania wszystko się zgadza. Wokalistka trochę sepleni, ale brzmi dość sympatycznie. Najbardziej zwraca uwagę nastrojowy Mocno trzymam cię za rękę (London Calling), wzbogacony smyczkami i poświęcony byłej basistce zespołu, Annie Gąsior, która wyjechała do Anglii. Pozostawiła po sobie wkład w postaci tekstów do czterech utworów z płyty. Poza tym wykorzystano fragment Przypływów Władysława Broniewskiego w utworze pod oczywistym tytułem Broniewski – spójnym jednak muzycznie z resztą repertuaru. Do moich ulubionych należy Szczęśliwego Nowego Roku z motorycznie jadącym basem i syntezatorem w tle; za aranżację gitar i perkusji odpowiada tu Marcin Macuk, współpracownik m.in. zespołów Pogodno i Hey. Oprócz tego wyróżniam Operację miłość z solówką gitarową. Smyczki powracają w całkiem niebluesowym Funeral Blues. W Mnie już nigdy zespół sięga po stylistykę dancepunkową, z monotonnym tanecznym rytmem i największą dawką elektroniki. Finałowy 737 także dudni do tańca, ale jest to instrumental z posępną partią wiodącą gitary na tle amorficznych sprzężeń.

Zespół raczej przepadł na rynku muzycznym, jednak refren Szczęśliwego Nowego Roku – „Ale już zawsze, kiedy usłyszysz tę piosenkę / Pomyślisz o mnie – to prezent dla ciebie” jest trochę samospełniającą się przepowiednią. Nawet jeśli tej piosenki nie słyszę zbyt często.


 

Colosseum, Live, 1971

Poważną luką w mojej płytotece była nieobecność jakiejkolwiek płyty tego zespołu – czołowego przedstawiciela brytyjskiego jazz rocka o progresywnych aspiracjach, kierowanego przez perkusistę Jona Hisemana.  Na szczęście klasyczną koncertówkę znalazłem na gdańskich Długich Ogrodach.

Album zawiera tylko siedem utworów (z czego jeden, Can’t Live Without You, został dorzucony dopiero w czasach kompaktowych), ale to nie znaczy, że jest krótki. Wręcz przeciwnie – na wynylu był nawet dwupłytowy.

Zaczęli od Rope Ladder to the Moon, przeróbki utworu Jacka Bruce’a (Hiseman i Dick Heckstall-Smith brali udział w nagrywaniu oryginału). Wersja Colosseum jest po prostu „bardziej”. Dłuższa (9 minut), bardziej czadowa, z mnóstwem solówek i zmianami dynamicznymi – i właściwie można to powiedzieć o każdym z utworów na albumie. W pewnym momencie Heckstall-Smith wykonuje swój popisowy numer z grą jednocześnie na dwóch saksofonach, a Dave Greenslade wycina długie solo organowe, choć chwilę wcześniej łagodnie dzwonił na wibrafonie.

Walking in the Park – przeróbka Grahama Bonda – również odbiega od wersji znanej z debiutanckiej płyty studyjnej Kolosów. Oryginalny rhythmandbluesowy kawałek w szybkim tempie, z organowo-saksofonowym riffem, poprzedza minutowa introdukcja w tempie powolnego bluesa, z cytatem z Creamowego Spoonful, a dalej muzycy odjeżdżają na całego. Głównym bohaterem płyty wydaje się saksofonista – wszędzie go pełno – ale i gitarzysta Clem Clempson (ex-Bakerloo) nie żałuje sobie solówek. Nawet obdarzony czarnym głosem  wokalista Chris Farlowe nie tylko śpiewa przepisane wersy, lecz popisuje się improwizacjami typu scat (nic związanego z odchodami). W autorskim utworze grupy Skellington, ciężkim bluesiszczu, śpiewa z soulową ekspresją (akompaniuje mu wokalnie reszta grupy), a Clempson wywija długie solo. Po zmianie tempa w okolicy ósmej minuty przychodzi czas i na saksofonistę.

I Can’t Live Without You znów jest szybszy i opiera się na „kaczkowatym” riffie gitary. Napisany został przez pierwszego gitarzystę/wokalistę grupy, Jamesa Litherlanda, na którego miejsce przyszli Farlowe i Clempson. Tu z kolei do głosu wreszcie dochodzi na dłużej Dave Greenslade ze swoimi organami. Więcej jazzowej lekkości przynosi Tanglewood ’63 Mike’a Gibbsa, gdzie z kolei motywem wiodącym jest wokaliza, a Heckstall-Smith znów gra na dwóch saksofonach, i to bez akompaniamentu.

Standard T-Bone Walkera Stormy Monday Blues, wykonywany przez mnóstwo artystów, Jethro Tull nie wyłączając, w wersji Colosseum oczywiście jest długaśny i wszyscy muzycy mają szerokie pole do popisu. Zwieńczeniem całego zestawu jest niema szesnastominutowy Lost Angeles. Jak się łatwo domyślić, pełno tam wszystkich.

Podsumowując, jest to bardzo mocna koncertówka dla fanów rocka z improwizacjami, nadaje się do słuchania w podobnych okolicznościach jak Lotus Santany czy At Fillmore East braci Allmanów.


 Inny wykon


Weather Report, Heavy Weather, 1977

Dla odmiany – jazz-rock z przewagą jazzu, a właściwie jest to fusion. Prognozę Pogody przez cały okres istnienia prezentowali pianista Joe Zawinul i saksofonista Wayne Shorter, dawniej współpracownicy samego Milesa. W okresie omawianej płyty grał z nimi również „Hendrix gitary basowej” Jaco Pastorius. Wszyscy trzej wybitni instrumentaliści, wszyscy też już nie żyją. Składu na Heavy Weather dopełniali perkusista Alex Acuña i perkusjonalista Manolo Badrena.

Płytę rozpoczyna zwiewny, przebojowy Birdland z saksofonowym riffem. W aranżacji dominują syntezatory i wszechobecny bas, gęsta faktura rytmiczna, pojawia się też śpiew bez słów i pod koniec klaskanie. Utwór stał się standardem jazzowym, a grupa Manhattan Transfer wylansowała potem wersję wokalną (ze słowami).

Cały album utrzymany jest w eleganckiej konwencji melodyjnego fusion i nic dziwnego, że przyniósł zespołowi największy sukces komercyjny. Przykładowo, w nastrojowym, „wieczornym” A Remark You Made Pastorius dowodzi nieprawdy stwierdzenia, że gitara basowa nie jest instrumentem melodycznym. Bardziej niespokojnie poczyna sobie we własnej kompozycji Teen Town.

Badrena staje na dwie minuty na środku sceny za sprawą zarejestrowanej na festiwalu w Montreux Rumba Mamá – hałaśliwej latynoskiej wokalizy, po której następuje popis perkusyjny (razem z Acuñą). Wayne Shorter ze swoim saksofonem jest wyraźnie słyszalny, ale nie dominuje brzmienia, nawet we własnych kompozycjach Harlequin i Palladium. W drugiej z nich najłatwiej zapamiętać nie tylko solo wytrąbione przez Shortera, ale i pochody basowe, na tle których wybrzmiewa. W bukolicznym The Juggler Zawinula rządzą syntezatory. Mimo wszystko jednak Weather Report jest zgranym bytem, którego poszczególne członki uzupełniają się nawzajem – o czym świadczy także finałowa Havona.