czwartek, 21 marca 2024

Alternatywa, metal i Brel w sosie punkowym, czyli styczniowe żniwo płytowe

 

W nowym roku moja kolekcja płytowa nie przestała się rozrastać. W tak zwanym międzyczasie przyszło mi do głowy, żeby omówienia najnowszych zdobyczy publikować za każdy miesiąc, co nie znaczy, że raz w miesiącu. W końcu mamy już marzec, a ja wrzucam dopiero notkę styczniową.

  

Barenaked Ladies, Stunt, 1998

Kanadyjski ten zespół nazywa się, w wolnym tłumaczeniu, „Gołe Baby”, ale składa się oczywiście z samych facetów. A co gra? Rocka alternatywnego, całkiem pogodnie brzmiącego i – na ogół – dość melodyjnego. Takie jest wrażenie po otwierającym One Week, gdzie Ed Robertson wyrzuca z siebie tekst z zawrotną prędkością na pograniczu rapu, czyniąc nawiązania do różnych zjawisk popkulturowych. Utwór, wydany na singlu, stał się sporym przebojem. Sympatycznie brzmi też kolejny – i również singlowy – It’s All Been Done.

            Stunt była czwartą płytą zespołu i przyniosła mu sukces komercyjny (polska prasa muzyczna ledwo się jednak o nim zająknęła). Do grupy dołączył klawiszowiec Kevin Hearn, który wkrótce zachorował na białaczkę i w promocyjnych teledyskach wystąpił łysy (wyzdrowiał i żyje do dziś). Najbardziej podobają mi się najżwawsze utwory: podbity syntezatorem Alcohol (kolejny singiel), Never Is Enough oraz Who Needs Sleep, gdzie wsamplowany odgłos maszerującego wojska ciekawie akcentuje rytm. Przydałoby się takich więcej, bo w bardziej nastrojowej części repertuaru zdarza się już przynudzactwo. Do najlepszych należą Light Up My Room na bazie gitary akustycznej oraz I’ll Be That Girl z banjo i akordeonem, ale finałowe When You Dream ze smyczkami – faktycznie senne – mogli sobie darować.

W każdym razie bez wstydu można toto postawić na regale obok, powiedzmy, Crash Test Dummies czy Hootie and the Blowfish. 

 

Bon Jovi, Crush, 2000

Spędziwszy lata 90. w częściowym zapomnieniu, na przełomie tysiącleci Jon Bon Jovi z kolegami wydali Crush i… jeszcze raz podbili listy przebojów.

Była to głównie zasługa przeboju It’s My Life z niezwykle chwytliwym refrenem i ponownym, po prawie ćwierćwieczu od Livin’ on a Prayer, wykorzystaniem efektu talk box. Zresztą w tekście wymienieni zostali bohaterowie tamtego hitu, a także Frank Sinatra. Piosenka jest naprawdę udana, ale w tamtych czasach było jej wszędzie pełno i została nieco zajeżdżona. Dlatego bardziej doceniam drugi na płycie Say It Isn’t So, w którym solidny riff koegzystuje ze słodko melodyjnym refrenem. Po radiu latała jeszcze finałowa One Wild Night, ale w późniejszej wersji, bardziej czadowej, która reklamowała koncertówkę pod tym samym tytułem.

Jak to zwykle u Bon Jovi, płyta jest jednak nierówna. W ogóle mało tu czadów poza trzema wymienionymi wyżej, większość repertuaru tworzą nastrojowe utwory. Momentami zespół przynudza, przede wszystkim w balladzie She’s a Mystery i „szpryngstiniaku” Just Older. Najlepsze utwory z tej kategorii to Next 100 Years w średnim tempie, roztapiający się w jamowej kodzie, a zwłaszcza Thank You For Loving Me z orkiestrą, podobna trochę do twórczości Bryana Adamsa, a trochę (w mocniejszych momentach) do ballad Aerosmith. Bardziej mi odpowiadają utwory mniej rzewne, czyli Two Story Town, ekskursja w stronę rocka alternatywnego, oraz glamrockowy (nie tylko ze względu na tytuł, ale i treść) Captain Crash & the Beauty Queen from Mars.

            Wydanie zawiera bonus I Could Make a Living on Lovin’ You, przyzwoity, pompujący  w średnim tempie kawałek pop metalu. 

 

Death, Symbolic, 1995

Najbardziej cenię tego rodzaju klasyków, którzy najpierw tworzą paradygmat podrabiany przez setki wykonawców, a potem sami odsadzają się na poziom nieosiągalny dla 90% naśladowców. W dziedzinie metalu ekstremalnego rolę taką odegrał Chuck Schuldiner, lider zespołu o nieskomplikowanej nazwie Death. Po trzech albumach rzeźnickiej brutalności, która zbudowała podwaliny stylu zwanego death metalem, zaczął komplikować brzmienie, sięgając wręcz rejonów metalu progresywnego (chociaż wściekle ryczeć nie przestał). Symbolic była jego szczytowym osiągnięciem.

            Skład grupy zmieniał się z płyty na płytę. W tym przypadku Schuldinerowi towarzyszyli wysokiej klasy perkusista Gene Hoglan, basista Kelly Conlon oraz gitarzysta Bobby Koelble, poza tą płytą kojarzony raczej z jazzem. Efekt wyszedł dość intrygujący dla słuchacza, który ma już pojęcie o metalu, niekoniecznie ekstremalnym.

Riffy są stosunkowo przyswajalne, Schuldiner wprawdzie drze się wniebogłosy, ale nie moduluje głosu, żeby specjalnie brzmieć jak niedźwiedź. Momentami efekt wypada jak ciut ostrzejszy thrash. Przy tym utwory mają dość epicką strukturę, odbiegającą od standardu zwrotka-refren, co utrudnia śledzenie materiału. Następują rozmaite zmiany tempa, solówek jest sporo, rozpędzonych i trudnych technicznie (m.in. 1,000 Eyes). Ultraszybkim łupaniem po skórze muzycy popisują się przede wszystkim w Misanthrope. Czasami pojawiają się melodyjne zagrywki czy wręcz unisona. Uwagę przyciąga np. spokojny początek Empty Words albo nastrojowe interludium w Without Judgement.

Repertuar jest jednolity, ale jeślibym miał wyróżnić jakiś pojedynczy utwór, byłby to Crystal Mountain z największą (stosunkowo) dawką melodyjności, zbliżający się momentami do tradycyjnego metalu lat 80. i nawet z partią hiszpańsko brzmiącej gitary akustycznej, co prawda pod sam koniec.

 

Ocean Colour Scene, Marchin’ Already, 1997

Nigdy nie mogłem zapamiętać, czy z dyskografii OCS mam już Marchin’ Already, czy Moseley Shoals, doszło więc do tego, że kupiłem omyłkowo drugi egzemplarz tej drugiej. W końcu jednak udało mi się zdobyć trzeci album protegowanych Paula Wellera. Nie zmienia on zbytnio wizerunku grupy, zresztą zawiera utwory napisane już dawniej. W dalszym ciągu czerpie się tu pełnymi garściami z rocka lat 60.

Na single trafiły trzy pierwsze utwory – motoryczne Hundred Mile High City z „kolejowym” rytmem, fortepianowa ballada Better Day i żwawszy Travellers Tune (ze śpiewającą w tle popularną wokalistką soulową PP Arnold) – dwa ostatnie czerpią z tradycji beatlesowskiej. Oczywiście nie jest to po prostu grupa rekonstrukcyjna lat 60.: jazgotliwy gitarowy motyw prowadzący Get Blown Away jest już właściwy dla epoki, w której płyta powstawała. Podoba mi się też dynamiczny, ale o nastrojowej melodii Debris Road z niezłymi partiami gitary.  Na całym albumie mniej słychać The Who, ale All Up wydaje się w klimatach Small Faces.

Podobnie jak w przypadku Barenaked Ladies powyżej, problemem Marchin’ Already jest spora przewaga utworów spokojniejszych nad hałaśliwymi. Są one nieco urozmaicone – np. Half a Dream Away wzbogaca brzmienie puzonu – ale mimo wszystko płyta trochę usypia. Z ballad najciekawsze są Big Star, Spark and Cindy z mocną partią basu oraz akustyczna Foxy’s Folk Faced z banjo i harmonijką. No i jeszcze finałowa It’s a Beautiful Thing, gdzie Simon Fowler ponownie występuje w duecie z PP Arnold, chociaż może by nie zaszkodziło, gdyby miała zaśpiewać cały utwór. Utwór osiąga ładne crescendo, po czym rozwija się w długą, psychodeliczno-shoegazingową kodę.

Trafiło mi się (nieużywane!) wydanie japońskie – nie tylko z dodatkową wkładką zapisaną hieroglifami, ale jeszcze z czterema utworami bonusowymi, nieopisanymi na okładce. Są to: akustyczny Hello Monday, dynamiczny instrumental Falling to the Floor, ballada Top of the World z fortepianem i melotronem (szkoda, że oba nie weszły do zasadniczego repertuaru zamiast niektórych słabszych fragmentów) oraz koncertowe wykonanie Beatlesowskiego Day Tripper z gościnnym udziałem braci Gallagherów z Oasis. 

 

Me First and the Gimme Gimmes Have a Ball, 1997

Czas na punkową supergrupę z Kalifornii, na której czele stoi Fat Mike, lider zespołu NOFX. Nazwa zespołu sugeruje, że nie mamy do czynienia z poważną twórczością. Idea polega na przerabianiu znanych przebojów na prostą, radosną punkrockową rąbankę a la Ramones. W dużej dawce jest to dość monotonne, ale w ramach albumu krótszego niż 40 minut daje spory walor rozrywkowy. Fat Mike tym razem nie śpiewa, skupiając się na basie, a obowiązki wokalne pełni Joey Cape z grupy Lagwagon.

Have a Ball (wszystkie płyty zespołu noszą tytuły w formie wyrażeń w czasie teraźniejszym, które łącznie z nazwą tworzą pełne zdanie) to wydawnictwo debiutanckie. Później grupie przytrafiały się albumy tematyczne: jeden z przebojami z lat 60., inny z hitami słynnych wokalistek, jeszcze inny ze standardami country, a nawet epka z przebojami po japońsku. Tu na razie nie mamy jeszcze przewodniego klucza, chyba żeby przyjąć, że są to po prostu evergreeny sprzed lat, wykonywane ongiś przez solistów.

            Całkiem sporo radości może dać człowiekowi świadomość, jak bezpretensjonalnie, a hałaśliwie przerobić można utwory całkiem różne: antywojenny protest song One Tin Soldier, przebój Billy’ego Joela Uptown Girl, piosenka Carly Simon Nobody Does It Better z filmu o Bondzie, a na finał Rocket Man Eltona Johna. Ponieważ poruszamy się w obszarze kalifornijskiego punku, nie mogło zabraknąć efektownych harmonii wokalnych – vide Uptown Girl. Jest też kower do kwadratu w postaci Seasons in the Sun, śpiewanej pierwotnie przez Terry’ego Jacksa anglojęzycznej przeróbki Le moribond Jacquesa Brela (warto tu dodać, że w NOFX Fat Mike wykonywał punkową wersję Les Champs Elysées Joe Dassina). Panowie wyróżnili Paula Simona, wykonując jego piosenki aż dwukrotnie: I Am a Rock oraz Me and Julio Down by the Schoolyard. W tym drugim pan wokalista wymawia tytułowe imię „Dżulio” – zamiast „Chulio”, jak pierwotny wykonawca – a pod koniec wjeżdża chóralny zaśpiew rodem z rancidowego The Ballad of Jimmy and Johnny. Z piosenek z imionami warto jeszcze wymienić Danny’s Song z repertuaru Kenny’ego Logginsa, Mandy Barry’ego Manilowa i Sweet Caroline Neila Diamonda.

 

Blur, Parklife, 1994

Uzupełniłem poważną lukę w swojej kolekcji britpopu. Parklife to trzeci i przełomowy album grupy Blur.

            Jak zwykle, w śpiewie Albarna kryje się ironiczny pierwiastek, który można rozpoznać bez rozumienia tekstu, natomiast aranżacje są dość bogate, odbiegają od czysto gitarowego brzmienia znanego choćby z Oasis: falsetowe zaśpiewy, smyczki i dęciaki jak u późnych Beatlesów, syntezatory… Największym hitem był otwierający Girls and Boys z tanecznym rytmem, nadający się do dyskoteki, ale towarzyszył mu beatlesowski End of a Century oraz utwór tytułowy z melorecytacją aktora Phila Danielsa i melodyjnym refrenem. Na singlu wyszło jeszcze To The End, ale nie poradziło sobie za dobrze. Jest to rzecz z kategorii easy listening alias „muzyka z francuskiego filmu”, z odpowiednio brzmiącymi smyczkami, a nawet faktycznie z kobiecym głosem po francusku (Laetitia Sadier z grupy Stereolab).

            Materiał jest bardzo urozmaicony: punkowy Bank Holiday, po nim spokojne Badhead z „plastikowym” motywem trąb, a za nim sielankowy, instrumentalny walczyk The Debt Collector, zaaranżowany na samą sekcję dętą. Bardziej standardowe gitarowe granie, przy czym wzbogacone syntezatorem, słychać w London Loves w średnim tempie, gdzie wybrzmiewa dysonansowe, „zardzewiałe” solo gitary, oraz szybszym Trouble in the Message Centre. Szybkim fragmentem jest również Jubilee, ale już w bardziej standardowym wydaniu.

Moje ulubione fragmenty to Clover Over Dover z klawesynem i smithsowską melancholią oraz melodyjny Magic America. Jeżeli natomiast miałbym coś odpuścić, to Far Out (jedyny utwór z tekstem basisty Alexa Jamesa – za wszystkie pozostałe odpowiada Albarn), który jakoś niknie wśród pozostałych.

Da się zauważyć, że pod dużym wpływem Blur było m.in. T.Love w okresie postbenedkowym.


 

Incubus, Morning View, 2001

Kalifornijska kapela zaliczana bywa do nurtu numetalowego, ale brzmi mniej hałaśliwie niż większość z tej kategorii. Morning View to jej czwarta płyta, doceniona przez krytykę, także polską.

Słychać tu dwie główne inspiracje: Tool oraz Faith No More. Pierwsza przejawia się w dość skomplikowanych riffach i charakterystycznej rytmice (np. Circles), jednak bez większego patosu i artystowskiego zadęcia, druga – w perwersyjnie rozleniwionym głosie wokalisty (tu szczególnie Just a Phase – akustyczny utwór w rytmie walczyka, z orkiestrą i samplami). Skądinąd jednak Brandon Boyd ma barwę głosu zbliżoną do Anthony’ego Kiedisa. Słychać to szczególnie w nastrojowym utworze pod mało oryginalnym tytułem Wish You Were Here (spokojna zwrotka + refren też tęskny, ale z riffowym doładowaniem), który wprawdzie z Red Hotami nie ma wiele wspólnego. Poza tym Incubus ma w składzie didżeja, więc czasem mogą się pojawić sample czy skracze.

            Już w otwierającym Nice to Know You słychać, czego się można spodziewać po tym zespole – zmiany tempa i dynamiki, ciężkie riffy sąsiadują z fragmentami bardziej refleksyjnymi, z udziałem gitary akustycznej. Bywają też utwory całkowicie spokojne, bez podnoszenia ciężarów, jak ocierający się o soul Are You In? Od czasu do czasu pojawiają się smyczki, jak w 11 am, niesionym przez falsetowy zaśpiew. Słychać je też w balladzie Mexico, jednym z moich ulubionych fragmentów. Na finał grupa wrzuciła największy odlot: Aqueous Transmission, kawał kleistej, orientalizującej psychodelii. Główny motyw gra chińska lutnia zwana pipą, słychać też odpowiednio brzmiącą fujarkę oraz orkiestrę pod batutą Suzie Katayamy. Ciągnie się to przez dobre siedem minut i pozostawia poczucie satysfakcji.

            Gdyby odchudzić tę płytę o dwa-trzy utwory, w których zespołowi już się powtarzają pomysły, byłaby jedną z najlepszych w tym miesiącu. 

 

Possum Dixon, New Sheets, 1998

Na tę płytę zwróciłem uwagę dzięki recenzji w „Tylko Rocku” w 1999. Zapadła mi w pamięć głównie nazwa zespołu i „cyrkowa” okładka, a także narzekania pana recenzenta, że płyta zawiera również niesforną ścieżkę multimedialną. Kiedy ostatnio posłuchałem, okazało się, że całkiem to fajne.

Trio, na którego czele stał śpiewający basista Rob Zabrecky, swój trzeci i ostatni album wydało pod producencką ręką Rica Ocaska, byłego lidera The Cars, odpowiedzialnego też m.in. za brzmienie debiutu Weezera – nic dziwnego, że wyeksponował on potencjał przebojowy materiału. Ocasek zagrał na klawiszach, zadbał też o niuansy aranżacyjne typu dyskretne smyczki w Always Engines albo syntezator w Holding (Lenny’s Song) czy Plan B.

            Jest to po raz kolejny amerykański rock alternatywny z „normalnym” śpiewem i sporą dozą melodii. Niemało tu utworów refleksyjnych, nawet smutno brzmiących, ale za to w szybkim tempie. Materiał jest ogólnie równy, ale mam parę faworytów, szczególnie spokojniejszy utwór tytułowy oraz przede wszystkim Stop Breaking Me. Mocny punkt stanowi też Only in the Summertime, pomimo rytmu łupanego jak w muzyce tanecznej – trudno się zresztą dziwić, skoro w kolejnym, dynamicznym Firecracker podmiot liryczny deklaruje, że chce „dance all night to drum machines”. Słabiej wypada może tylko Now What? z parlandem w zwrotce oraz Faultlines, gdzie co nieco przynudzają.

             

piątek, 15 marca 2024

Tak sobie wyobrażam Kielce, czyli między dworcem a Sienkiewiczem

 Kielce od dawna cieszą się sławą miasta dość nieciekawego, w czym wielka zasługa takich ludzi kultury jak Żeromski, Witkacy czy Liroy. Postanowiłem zatem pojechać do owego grodu, gdzie każdy nosi kosę w kieszeni, żeby zobaczyć, ile w tym prawdy. Pogoda była w miarę, jak na początek lutego, chociaż sporo lało.

Scena z Lalki W.J. Hasa, w której Wokulski kroczy przez warszawską dzielnicę nędzy, zdaniem naocznych świadków odzwierciedlała stan Kielc około 1990 roku – tu kadr za tygodnikiem „Film” z 1986

Dworzec kolejowy, wbrew stereotypom, zastaliśmy porządnie wyremontowany, a nawet toalety były czyste, ino z jakiegoś powodu jechało w nich nalewką z dzikiej róży (lokalny dezynfektant?) Niegdysiejsze wejście na kładkę nad torami przerobiono na Wieżę Sztuki, przed którą stoi facet z lunetą, czyli rzeźba „Wizjoner” Arkadiusza Latosa.

„UFO”, czyli dworzec autobusowy, także ostatnio przeszedł spory remont. Ma on kształt latającego talerza, przykrytego kopułą z okrągłymi świetlikami w sześciokątnych skupiskach. Sześciokąty powtarzają się też w różnych miejscach wewnątrz. Ogólnie rzecz biorąc – niesamowita arcytektura.

Bywał tu admirał Fukuyama

Nieopodal urządzono fontannę z rzeźbą autobusu typu „ogórek”, otoczoną postaciami rozmaitych prowincjonalnych pasażerów. Autorem fontanny jest Sławomir Micek, który prawdopodobnie sam siebie sportretował jako goniącego autobus.

Główną arterią centrum Kielc jawi się długa ul. Sienkiewicza. Ciągnie się ona od placu dworcowego aż do placu Moniuszki. Po drodze napotyka się rozmaitą architekturę i lokale użytkowe. Moją szczególną uwagę zwrócił secesyjny budynek banku.

Po drodze spotyka się rozmaite place. Przy Placu Artystów stoi pomnik dzika, od którego kłów, czyli kiełców, pochodzi nazwa miasta. Obok, pod BWA, wypatrzyłem współczesną rzeźbę trzech metalowych ludzi z niebezpiecznymi narzędziami, stojących na kamiennych taczkach – ale możliwe, że to ekspozycja tymczasowa, bo np. Mapy Google pokazują w tym miejscu pomnik Batmana.

Larry, Moe & Curly

Upamiętniony został Bronisław Opałko vel Genowefa Pigwa, który w Kielcach się urodził (ławeczką wykonaną znowu przez Sławomira Micka), oraz Dobry Wojak Szwejk, który w Kielcach nigdy nie był. Ten ostatni stoi na Skwerze Literatów i z czterech stron na narożnych ścianach patrzą na niego zgrafita przedstawiające Kochanowskiego, Reja, Żeromskiego i Sienkiewicza.

W Antykwariacie Naukowym im. A. Metzgera nabyłem Islam Józefa Bielawskiego (z serii Religie świata), Lotnictwo Podziemia, czyli dzieje Wydziału Lotniczego KG AK Halszki Szołdrskiej (która sama pracowała w Wydziale Lotniczym) oraz Conan the Destroyer Roberta Jordana.

Ulica Sienkiewicza kończy się pomnikiem jego.

It's over, Anakin! I have the high ground!

Nieopodal można zwiedzić Muzeum Zabawek i Zabawy o bogatych zbiorach. Poprzednio byłem tam w 2017 i ekspozycja się sporo zmieniła, ale niedopracowane tłumaczenia na angielski pozostają. Do ciekawszych eksponatów należy ponadstuletnia lalka porcelanowa zwana potocznie „Chucky”.

Eksponaty podzielone są tematycznie. Wśród artefaktów z PRL widziałem konewkę w kształcie koguta, jaką pamiętam z dzieciństwa. Osobne działy ekspozycji to zabawki „z historią”, które towarzyszyły właścicielom na burzliwych bezdrożach XX wieku (np. miś, któremu chałupniczo dorobiono łapkę po tym, jak oryginalną stracił w bombardowaniu Warszawy), postacie z filmów animowanych, a także zabawki ludowe. 

Poświęcono też nieco miejsca modelarstwu – pod sufitem wisi np. model parowego samolotu Aleksandra Fiodorowicza Możajskiego, który podejmował nieudane próby startu w 1884.

Przy placu Maniuszka mieści się centrum kultury, podobno z bardzo ciekawym wystrojem wewnętrznym, ale – niczym znana blogerka opieńkotwórcza z Kraśnika – nie weszliśmy do środka, bo śpieszyło nam się na obiad. Przed centrum stoi w każdym razie pomnik Milesa Davisa, który w Kielcach nigdy nie był.

Miles Lives

Rynek kielecki zastaliśmy w remoncie. Wokół znajdują się przeróżne biznesy, w tym naleśnikarnia, gdzie spożyliśmy obiad.

Jeśli chodzi o życie religijne, to Kielce są siedzibą diecezji, za której katedrę robi barokowa bazylika Wniebowzięcia NMP. Tuż obok znajduje się jeden z ważniejszych zabytków miasta –barokowy Pałac Biskupów, przy czym nie kieleckich, a krakowskich, od dawna pełniący funkcję muzeum. Tym razem go nie odwiedziłem, bo byłem tam w 2017 obejrzeć wystawę zabytkowych mebli.

Poza tym na naszym szlaku rzuciły się w oczy neogotycki kościół św. Krzyża, dobrze widoczny od strony dworców, oraz ewangelicki kościół św. Trójcy, wykorzystywany też przez polskokatolików.


Zależało mi na wizycie w Muzeum Żeromskiego, więc spieszyliśmy się, żeby wejść, zanim przestaną wpuszczać, ale na miejscu okazało się, że mają akurat dwutygodniową przerwę konserwacyjną.

Zamiast tego udaliśmy się do położonego po przeciwnej stronie ulicy dworku, stanowiącego oddział Muzeum Wsi Kieleckiej (reszta w Bodzentynie i Tokarni). Załapaliśmy się akurat na ostatni tydzień ekspozycji bożonarodzeniowej, m.in. sztuki ludowej – szopki, drewniani kolędnicy itp.

Kilka sztuk ludowych, w tym ewidentnie Kayah

Stamtąd blisko było do Parku Staszica, choć o tej porze roku brakowało tam zieleni. W Pałacyku Tomasza Zielińskiego urządzono Dom Środowisk Twórczych, a jego oficyna zaadaptowana została na jedyne w Polsce Muzeum Hammonda. Ekspozycja obejmuje wiele egzemplarzy różnych modeli organów elektrycznych firmy Hammond, a także m.in. słynny głośnik obrotowy Leslie czy wcześniejszy, nie tak popularny jak organy wynalazek Laurensa Hammonda – stolik brydżowy z mechanizmem do automatycznego rozdawania kart. Za dodatkową opłatą można sobie pograć na organach (udostępniają do tego dwa egzemplarze, w tym B3). Otwarcie muzeum uświetnił udział Andrzeja Zielińskiego (zbieżność nazwisk przypadkowa) i Józefa Skrzeka, a na ścianach wiszą zdjęcia z autografami m.in. Thijsa van Leera i Władysława Gudonisa Komendarka, a nawet samego Niemena. Dodatkową atrakcją są grające schody: stopnie wydają po nadepnięciu dźwięk odpowiedniej wysokości

Planty kieleckie biegną wzdłuż Silnicy. Południową częścią tej parkopromenady jest Aleja Sław. Stoi tam serię popierś sławnych ludzi (głównie XX-wiecznych), w tym Hendrixa, Joyce’a, Wysockiego i Grechuty. Najnowszy jest chyba Jerzy Pilch, a najbardziej niefortunnie wypadła Marilyn Monroe, którą wykonano z innego surowca niż pozostałych, więc po kilku latach bez czyszczenia wygląda, jakby z grobu wstała po dłuższym pobycie.

Plantami można dojść na Kadzielnię – kawałek dzikiego terenu w środku miasta, pełniący funkcję rezerwatu przyrody. Szczególnie interesowały mnie tamtejsze skałki. Na szczycie wzgórza stoi pomnik bojowników, a obok, jak to w rezerwacie, znajduje się amfiteatr, gdzie urządzają imprezy plenerowe. 

Wygląda na to, że w ostatnim czasie Kielce znacznie się poprawiły. Co prawda w ciągu jednodniowych wycieczek trudno dobrze wchłonąć miejscową geniusolociowatość, ale wyprawa należała do udanych.
Pocztówka z Kielc, lata 70.