niedziela, 23 listopada 2025

Wiertarka w bigosie, czyli płyty sierpniowo-wrześniowe

 

Późnym latem wzbogaciłem się o pięć albumów muzycznych. Trzy pierwsze, zgarnięte na Faradaguła, pochodzą z pierwszej połowy dziewięćdziesiątych i liczą po 11 utworów. Dwa kolejne zamówiłem jako reperkusje śmierci Ozzy’ego Osbourne’a i wakacji w Trójmieście. 

 

4 Non Blondes, Bigger, Better, Faster, More!, 1992 

W pierwszej połowie lat 90. mało się jeszcze interesowałem muzyką rozrywkową, ale i tak nie udało mi się uniknąć refleksyjnej ballady z rozlewnym refrenem, w którym wokalistka zdrowo dawała po watach. What’s Up było dosłownie wszędzie, w radiu i w telewizji. Można było uznać tę piosenkę albo za jeden z hymnów „dziewczyńskiego rocka”, albo za coś niesamowicie denerwującego. Po latach zdobyłem za 5 zł album, z którego ten utwór pochodzi.

4 Non Blondes był to zespół całkowicie żeński i w większości lesbijski; wkrótce po nagraniu płyty gitarzystkę prowadzącą Shaunnę Hall zastąpił Roger Rocha i to on występuje na okładce, gdy Hall wymieniona jest wśród „muzyków dodatkowych”. Liderką była jednak wokalistka i gitarzystka Linda Perry. Moim pierwszym kontaktem z nazwą 4 Non Blondes (bo w czasach popularności What’s Up nie zwracałem uwagi na nazwy wykonawców) był film dokumentalny o nagrywaniu płyty w hołdzie Led Zeppelin, na który grupa wniosła swoją wersję Misty Mountain Hop (okazała się zresztą ich ostatnim nagraniem). Słuchając kompozycji z albumu, nie da się nie dostrzec, że pod względem wokalnym Perry mocno się inspirowała Robertem Plantem.

Co miały do zaoferowania 4 Non Blondes poza swoim jedynym przebojem? Materiał wpisuje się w szeroko pojętego rocka alternatywnego, ale jest dość zróżnicowany. Płytę otwiera Train z szybkim biciem gitar akustycznych i harmonijką ustną. Inspiracje zeppelinowe zdradza przede wszystkim hardrockowy Calling All the People. Gdzie indziej mamy blues rocka (Pleasantly Blue i szybki Old Mr. Heffer). Pojawia się też funk: Superfly to popis basistki Christy Hillhouse, a w finałowym No Place Like Home pożeniono groove z dzikimi solówkami gitary, uzyskując efekt zbliżony do Jane’s Addiction.

Pozostałe ballady nie robą takiego wrażenia jak What’s Up. Jest Spaceman (gwiazdy jednego przeboju najwyraźniej lubią ten tytuł), w którym podniosły nastrój wzmacniają werble, Dear Mr. President z głośniejszym refrenem oraz Drifting z udziałem znanej sesyjnej wiolonczelistki, Suzie Katayamy. W Morphine & Chocolate powolna, podniosła aranżacja kontrastuje z ekspresyjnym i bebechowatym śpiewem.

Album miał dwie wersje okładki: amerykańską (z lokomotywą) i europejską (ze zdjęciem zespołu). Trafiła mi się ta druga, chociaż wcześniej widywałem na różnych kiermaszach i pierwszą.

Po zespole wiele sobie obiecywano, jednak kariera grupy zakończyła się na tej płycie. Linda Perry poświęciła się tworzeniu piosenek dla innych wokalistek (Pink, Courtney Love itp.), a 4 Non Blondes ostatecznie zapisały się w historii jako gwiazda jednego przeboju, w dodatku zaliczanego do najbardziej denerwujących. 

 

Mr. Big, Lean into It, 1991 

Zespół Mr. Big – o nazwie pochodzącej od piosenki zespołu Free – załapał się na ostatnią falę popularności soft metalu. W dodatku udało mu się rozkręcić karierę dopiero w czasach, kiedy w eterze królował grunge. Pierwszy album przeszedł do tego stopnia bez echa (tylko Japończycy się na nim poznali), że dziennikarz częstochowsko-kieleckich „24 Godzin”  uznał Lean into It za debiut.

Sukces był przede wszystkim zasługą To Be With You – pogodnej akustycznej ballady z klaskaniem. Przebój ten nieźle się komponował z More Than Words Extreme – i podobnie jak on, był zupełnie niereprezentatywny dla stylu zespołu. Twórczość Mr. Big to w końcu hard rock (albo soft metal), dość melodyjny i zwiewny, a przy tym zagrany z wielką sprawnością techniczną. Zespół sprawia sympatyczniejsze wrażenie niż takie rozrabiaki jak Guns N’Roses czy Mötley Crüe. Wokalista Eric Martin głos ma dość wysoki i lekko zachrypnięty, zaś gitarzysta Paul Gilbert i basista Billy Sheehan to instrumentaliści światowej klasy. Na sztuce perkusyjnej słabo się znam, ale śp. Patowi Torpeyowi też podobno nie ma co zarzucić.

Całą płytę rozpoczyna hałas włączanej wiertarki – w rozpędzonym otwieraczu Daddy, Brother, Lover, Little Boy obaj wioślarze używają wiertarek do trącania strun! (adnotacja w książeczce: „Nie próbujcie tego w domu”). Eddie Van Halen też tak robił, ale na płycie wydanej dopiero parę miesięcy później. Sporo tu utworów w średnim tempie, osadzonych na bluesowym korzeniu: Alive And Kickin’, A Little Too Loose czy CDFF – Lucky This Time z dość przebojowym refrenem. Bluesowe skojarzenia najdalej idą w Voodoo Kiss – najpierw stylowa gitara akustyczna, potem ciężko się przetaczające riffy. Drugą na albumie balladą jest Just Take My Heart, zagrana elektrycznie i bliższa softmetalowej normy. Dla odmiany następujący po niej My Kinda Woman jest ciężki, przebojowy i z lekkim patosem, zbliżony do AOR. Najbardziej z zestawu – poza końcowym hitem – podoba mi się wysoce melodyjny Green-Tinted Sixties Mind, nawiązujący do zielonkawego zabarwienia starych filmów. 


 

Iron Maiden, The X Factor, 1995 

Zapełniłem jedną z najważniejszych luk w swojej płytotece. Spośród płyt studyjnych Iron Maiden z lat 1980-2008 brakowało mi tylko dziesiątej, nazwanej odpowiednio The X Factor. Album jest to dosyć kontrowersyjny, powstał w czasach nie najlepszych dla Maidenów.

W 1993 grupę opuścił Bruce Dickinson. Jak żyć bez takiego wokalisty? Zespół postanowił mimo wszystko znaleźć następcę. Po przesłuchaniu wielu kandydatów padło na Blaze’a Bayleya, znanego z grupy Wolfsbane. Pod względem skali i możliwości technicznych ustępuje on poprzednikowi, nie ma też w sobie chuligańskiej bezpośredniości Paula Di’Anno. Jego stosunkowo niski głos niesie w sobie nutę pesymizmu, co pasuje doskonale do treści albumu. Nie dość, że heavy metal w ogóle był w tamtych czasach w odwrocie, to jeszcze rozpadało się małżeństwo Steve’a Harrisa. Trudno się dziwić, że The X Factor jest płytą nad wyraz mroczną jak na Iron Maiden. Nawet okładka utrzymana została w ciemnych barwach, z lalką Eddiego poddawanego wiwisekcji (awers) lub siedzącego na krześle elektrycznym (rewers). Wykonał ją Hugh Syme, odpowiedzialny wcześniej za oprawę graficzną np. grupy Rush.

Rozpoczyna się nawet od złowieszczego chóru śpiewającego po łacinie, po czym Harris ze swoją gitarą basową przejmuje prowadzenie. Sign of the Cross rozwija się powoli i wybucha dopiero w trzeciej minucie – łącznie zaś trwa tych minut prawie jedenaście. Jako jedyny z czasów Bayleya utrzymał się w repertuarze po powrocie Dickinsona do grupy.

Problem z The X Factor polega na tym, że jedenaście utworów utrzymanych jest w bardzo podobnym nastroju i zlewa się ze sobą – zwłaszcza że w większości są długie. Poprzednie (a nawet następne) płyty Maiden też były jednolite stylistycznie, ale zarazem tak zróżnicowane, że poszczególne utwory zapamiętywało się od razu. Tym razem najwyżej miewa się poczucie dejżawu, kiedy wyskakuje jakiś charakterystyczny maidenowski patent. Z refrenów najbardziej zapamiętuję Lord of the Flies i Fortunes of War – ten drugi utwór rozpoczęty zresztą nastrojową introdukcją. Balladowy początek mamy też w Look for the Truth. Ogólnie środek płyty zawiera najmniej interesujące utwory, chociaż w The Aftermath słychać progresję akordową jak z Warrior Wishbone Ash.

Co do tekstów, to Harris nadal inspiruje się różnymi dziełami kultury: a to Władca much, a to Jądro ciemności, a to Imię róży, nawet film Upadek z Michaelem Douglasem. 


 

Black Sabbath, 13, 2013 

Historię Black Sabbath definitywnie zakończyła tegoroczna śmierć Ozzy’ego Osbourne’a. Gdyby nawet Tony Iommi – jedyny muzyk, który przez wszystkie lata grał pod tym szyldem – chciał jeszcze coś nagrać, nawet i z Tonym Martinem, to nie sądzę, aby uczynił to jako Black Sabbath.

Od kiedy Ozzy opuścił Sabbath w 1978 r., miejsce przy mikrofonie zajmowali rozmaici wokaliści. Do reaktywacji pierwotnego składu Osbourne-Iommi-Butler-Ward doszło w roku 1997. Grupa dała serię świetnie przyjętych koncertów w Birmingham, po czym ruszyła w światową trasę. W następnym roku dotarli nawet do Katowic, chociaż w składzie nie całkiem oryginalnym – Bill Ward po zawale musiał zostać zastąpiony przez Mike’a Bordina z Faith No More. Plany nagrania czegoś nowego skończyły się na dwóch piosenkach dorzuconych do albumu koncertowego z Birmingham.

Do kolejnej reaktywacji doszło w 2011. Sprawa nieco się przedłużyła, ponieważ Iommi zachorował na chłoniaka, a Ward zrezygnował tym razem nie ze względów zdrowotnych, a finansowych. Jego miejsce zajął perkusista młodszego pokolenia, choć o takich samych inicjałach: Brad Wilk (znany przede wszystkim z Rage Against The Machine i Audioslave). Nie został jednak członkiem zespołu – wziął udział na zasadzie współpracownika i nie występował na zdjęciach promocyjnych. Tak więc Warda nie było, za to w końcu nagrali płytę.

W niektórych pismach rockowych w Polsce 13 została uznana za płytę piętnastolecia. Jest to wybór cokolwiek kontrowersyjny, bo czyż udane, ale bądź co bądź jeno postscriptum dla twórczości jednego z najważniejszych zespołów w dziejach miałoby się okazać ważniejsze niż albumy wykonawców poszerzających horyzonty rocka? Nie ma tu utworów epokowych, zmieniających paradygmat, jest za to spora dawka muzyki w stylu, jakiego należało oczekiwać od Black Sabbath. Dla starych fanów zespołu słuchanie tej płyty musiało być takim doświadczeniem, jak dla mnie zapoznanie się z Black Star Riders – powrotem starych przyjaciół, których już nie spodziewano się usłyszeć. Nareszcie głos Ozzy’ego wybrzmiewa na tle charakterystycznych ciężkich riffów Iommiego, a i gitara basowa Geezera Butlera brzmi jak za dawnych czasów. To był jeden z tych zespołów, w których kilka osobowości artystycznych razem wziętych tworzyło efekt większy niż prosta ich suma.

Klasycznie brzmi End of the Beginning, chociaż zarówno ciężki, powolny riff, jak i późniejsze przyspieszenie stanowią otwarte nawiązanie do Black Sabbath, pierwszego utworu z pierwszej płyty. Jednakże pod koniec utworu nastrój robi się raczej podniosły niż dołujący, co odnosi nas przypisem do okolic Sabbath Bloody Sabbath. Do promocji wybrano God Is Dead? Nie rozumiem nazywania Sabbathów zespołem satanistycznym czy antychrześcijańskim; otwarcie chrześcijański to on może nie był, za to był otwarcie antysatanistyczny. W każdym razie God Is Dead? trwa dziewięć minut i zawiera nieco zmian tempa i melodii. Riffy w Loner suną ciężko do przodu, w Damaged Soul pełzną na bluesową modłę, pojawia się nawet harmonijka. Najciekawszą solówkę gitarową wykonuje Iommi w Age of Reason, a z refrenów zapamiętałem przede wszystkim Live Forever – dziś mierzenie się Ozzy’ego ze sprawami ostatecznymi brzmi inaczej niż jeszcze pół roku temu. Wśród wszelkich ciężarów wyróżnia się psychodeliczna ballada Zeitgeist, ewidentne nawiązanie do Planet Caravan.

Ostatni utwór stawia klamrę dla całej historii zespołu: pojawia się w nim dosłownie przytoczony trójdźwiękowy motyw z Black Sabbath, a na samym końcu słychać szum deszczu, grzmoty i bicie dzwonu. 


 

Tymon & The Transistors, Bigos Heart, 2009 

Tymon Tymański, elefant terrible polskiego jazzu, jest artystą bardzo płodnym i nie wszystkie jego płyty łatwo zdobyć. O ile parodystyczny Polovirus regularnie miewa reedycje, to inne albumy zespołu Kury chodzą na Allegro po kilkaset złotych, a kompakty jazzowej Miłości widziałem tylko w Muzeum Polskiej Piosenki w Opolu. Udało mi się za to w internetach zdobyć trzecią płytę Tranzystorów – grupy, którą Tymon założył z braćmi Gałązkami z Olecka i do której pierwszych przedsięwzięć należała rola kapeli w Weselu Wojciecha Smarzowskiego. Bigos Heart wydała oczywiście wytwórnia Tymona o dźwięcznej nazwie Biodro Records.

Z jednej strony mamy tu dość łagodny rock alternatywny z jazzawym nalotem, jak Less Than Two; trzeba być Tymonem, żeby pierwszą piosenkę na płycie nazwać Goodbye. Są remaki starszych utworów Tymańskiego, jak Drugs (dawniej Dragi to syf zespołu Trupy) i oniryczna Samsara (z jedynej płyty grupy Czan, czyli de facto kolejnego wcielenia Trupów). Kilka utworów zaszczycił Leszek Możdżer na fortepianie. W Help Me Out, który nie wyglądałby dziwnie przy britpopie, jest to fortepian elektryczny, ale słychać też długie solo organowe. Jedyny utwór po polsku, buddyjski Słuchaj Siddhartho, zaśpiewał gościnnie Grzegorz Halama.

Z drugiej strony jest na płycie trochę odlotów. Sunday wyróżnia się ciężkimi, hałaśliwymi riffami, na tle których wybrzmiewa atonalne solo czegoś. Gitarowy łomot jest też lejtmotywem I Don’t Know, również z repertuaru Trupów, opartego na partii przesterowanego basu a la PJ Harvey.

Jako sowizdrzalski można zakwalifikować chyba tylko tytułowy Bigos Heart – pochwałę bigosu w rytmie reggae, z lepkim, festyniarskim brzmieniem organów. Nurt pastiszowy reprezentuje poza tym najbardziej przebojowy na płycie Pete Best Was Good Enough – stylizacja na wczesnych Beatlesów i głos w obronie pierwszego ich perkusisty, który wyleciał, bo „nie był dość dobry”. W tym przypadku w bębny wali syn Tymona, Lukas Tymański, zresztą wielki fan Pete’a Besta. Do późnego okresu Liverpoolskiej Czwórki nawiązuje finałowy Love Don’t Last, z glissandowatą zagrywką gitarową a la George Harrison. Po krótkiej przerwie następuje jeszcze ukryty jam instrumentalny, w którym najwyraźniej słychać flet.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz