Późnym latem wzbogaciłem się o pięć albumów muzycznych. Trzy pierwsze, zgarnięte na Faradaguła, pochodzą z pierwszej połowy dziewięćdziesiątych i liczą po 11 utworów. Dwa kolejne zamówiłem jako reperkusje śmierci Ozzy’ego Osbourne’a i wakacji w Trójmieście.
4 Non Blondes, Bigger, Better, Faster, More!, 1992
W pierwszej połowie lat 90.
mało się jeszcze interesowałem muzyką rozrywkową, ale i tak nie udało mi się
uniknąć refleksyjnej ballady z rozlewnym refrenem, w którym wokalistka zdrowo
dawała po watach. What’s Up było dosłownie wszędzie, w radiu i w
telewizji. Można było uznać tę piosenkę albo za jeden z hymnów „dziewczyńskiego
rocka”, albo za coś niesamowicie denerwującego. Po latach zdobyłem za 5 zł
album, z którego ten utwór pochodzi.
4 Non Blondes był to zespół
całkowicie żeński i w większości lesbijski; wkrótce po nagraniu płyty
gitarzystkę prowadzącą Shaunnę Hall zastąpił Roger Rocha i to on występuje na
okładce, gdy Hall wymieniona jest wśród „muzyków dodatkowych”. Liderką była
jednak wokalistka i gitarzystka Linda Perry. Moim pierwszym kontaktem z nazwą 4
Non Blondes (bo w czasach popularności What’s Up nie zwracałem uwagi na
nazwy wykonawców) był film dokumentalny o nagrywaniu płyty w hołdzie Led
Zeppelin, na który grupa wniosła swoją wersję Misty Mountain Hop
(okazała się zresztą ich ostatnim nagraniem). Słuchając kompozycji z albumu,
nie da się nie dostrzec, że pod względem wokalnym Perry mocno się inspirowała
Robertem Plantem.
Co miały do zaoferowania 4
Non Blondes poza swoim jedynym przebojem? Materiał wpisuje się w szeroko pojętego
rocka alternatywnego, ale jest dość zróżnicowany. Płytę otwiera Train z
szybkim biciem gitar akustycznych i harmonijką ustną. Inspiracje
zeppelinowe zdradza przede wszystkim hardrockowy Calling All the People.
Gdzie indziej mamy blues rocka (Pleasantly Blue
i szybki Old Mr. Heffer). Pojawia się też funk: Superfly to popis
basistki Christy Hillhouse, a w finałowym No Place Like Home pożeniono
groove z dzikimi solówkami gitary, uzyskując efekt zbliżony do Jane’s
Addiction.
Pozostałe ballady nie robą
takiego wrażenia jak What’s Up. Jest Spaceman (gwiazdy jednego
przeboju najwyraźniej lubią ten tytuł), w którym podniosły nastrój wzmacniają
werble, Dear Mr. President z głośniejszym refrenem oraz Drifting z
udziałem znanej sesyjnej wiolonczelistki, Suzie Katayamy. W Morphine &
Chocolate powolna, podniosła aranżacja kontrastuje z ekspresyjnym i
bebechowatym śpiewem.
Album miał dwie wersje
okładki: amerykańską (z lokomotywą) i europejską (ze zdjęciem zespołu). Trafiła
mi się ta druga, chociaż wcześniej widywałem na różnych kiermaszach i pierwszą.
Po zespole wiele sobie obiecywano, jednak kariera grupy zakończyła się na tej płycie. Linda Perry poświęciła się tworzeniu piosenek dla innych wokalistek (Pink, Courtney Love itp.), a 4 Non Blondes ostatecznie zapisały się w historii jako gwiazda jednego przeboju, w dodatku zaliczanego do najbardziej denerwujących.
Mr. Big, Lean into It, 1991
Zespół Mr. Big – o nazwie
pochodzącej od piosenki zespołu Free – załapał się na ostatnią falę
popularności soft metalu. W dodatku udało mu się rozkręcić karierę dopiero w
czasach, kiedy w eterze królował grunge. Pierwszy album przeszedł do tego
stopnia bez echa (tylko Japończycy się na nim poznali), że dziennikarz
częstochowsko-kieleckich „24 Godzin”
uznał Lean into It za debiut.
Sukces był przede wszystkim zasługą
To Be With You – pogodnej akustycznej ballady z klaskaniem. Przebój ten
nieźle się komponował z More Than Words Extreme – i podobnie jak on, był
zupełnie niereprezentatywny dla stylu zespołu. Twórczość Mr. Big to w końcu
hard rock (albo soft metal), dość melodyjny i zwiewny, a przy tym zagrany z
wielką sprawnością techniczną. Zespół sprawia sympatyczniejsze wrażenie niż takie
rozrabiaki jak Guns N’Roses czy Mötley Crüe. Wokalista Eric Martin głos ma dość
wysoki i lekko zachrypnięty, zaś gitarzysta Paul Gilbert i basista Billy
Sheehan to instrumentaliści światowej klasy. Na sztuce perkusyjnej słabo się
znam, ale śp. Patowi Torpeyowi też podobno nie ma co zarzucić.
Całą płytę rozpoczyna hałas włączanej wiertarki – w rozpędzonym otwieraczu Daddy, Brother, Lover, Little Boy obaj wioślarze używają wiertarek do trącania strun! (adnotacja w książeczce: „Nie próbujcie tego w domu”). Eddie Van Halen też tak robił, ale na płycie wydanej dopiero parę miesięcy później. Sporo tu utworów w średnim tempie, osadzonych na bluesowym korzeniu: Alive And Kickin’, A Little Too Loose czy CDFF – Lucky This Time z dość przebojowym refrenem. Bluesowe skojarzenia najdalej idą w Voodoo Kiss – najpierw stylowa gitara akustyczna, potem ciężko się przetaczające riffy. Drugą na albumie balladą jest Just Take My Heart, zagrana elektrycznie i bliższa softmetalowej normy. Dla odmiany następujący po niej My Kinda Woman jest ciężki, przebojowy i z lekkim patosem, zbliżony do AOR. Najbardziej z zestawu – poza końcowym hitem – podoba mi się wysoce melodyjny Green-Tinted Sixties Mind, nawiązujący do zielonkawego zabarwienia starych filmów.
Iron Maiden, The X Factor, 1995
Zapełniłem jedną z
najważniejszych luk w swojej płytotece. Spośród płyt studyjnych Iron Maiden z
lat 1980-2008 brakowało mi tylko dziesiątej, nazwanej odpowiednio The X
Factor. Album jest to dosyć kontrowersyjny, powstał w czasach nie
najlepszych dla Maidenów.
W 1993 grupę opuścił
Bruce Dickinson. Jak żyć bez takiego wokalisty? Zespół postanowił mimo wszystko
znaleźć następcę. Po przesłuchaniu wielu kandydatów padło na Blaze’a Bayleya,
znanego z grupy Wolfsbane. Pod względem skali i możliwości technicznych ustępuje
on poprzednikowi, nie ma też w sobie chuligańskiej bezpośredniości Paula
Di’Anno. Jego stosunkowo niski głos niesie w sobie nutę pesymizmu, co pasuje
doskonale do treści albumu. Nie dość, że heavy metal w ogóle był w tamtych czasach
w odwrocie, to jeszcze rozpadało się małżeństwo Steve’a Harrisa. Trudno się
dziwić, że The X Factor jest płytą nad wyraz mroczną jak na Iron Maiden.
Nawet okładka utrzymana została w ciemnych barwach, z lalką Eddiego poddawanego
wiwisekcji (awers) lub siedzącego na krześle elektrycznym (rewers). Wykonał ją
Hugh Syme, odpowiedzialny wcześniej za oprawę graficzną np. grupy Rush.
Rozpoczyna się nawet od
złowieszczego chóru śpiewającego po łacinie, po czym Harris ze swoją gitarą
basową przejmuje prowadzenie. Sign of the Cross rozwija się powoli i
wybucha dopiero w trzeciej minucie – łącznie zaś trwa tych minut prawie
jedenaście. Jako jedyny z czasów Bayleya utrzymał się w repertuarze po powrocie
Dickinsona do grupy.
Problem z The X Factor polega
na tym, że jedenaście utworów utrzymanych jest w bardzo podobnym nastroju i
zlewa się ze sobą – zwłaszcza że w większości są długie. Poprzednie (a nawet
następne) płyty Maiden też były jednolite stylistycznie, ale zarazem tak
zróżnicowane, że poszczególne utwory zapamiętywało się od razu. Tym razem
najwyżej miewa się poczucie dejżawu, kiedy wyskakuje jakiś charakterystyczny
maidenowski patent. Z refrenów najbardziej zapamiętuję Lord of the Flies i
Fortunes of War – ten drugi utwór rozpoczęty zresztą nastrojową
introdukcją. Balladowy początek mamy też w Look for the Truth. Ogólnie
środek płyty zawiera najmniej interesujące utwory, chociaż w The Aftermath słychać
progresję akordową jak z Warrior Wishbone Ash.
Co do tekstów, to Harris nadal inspiruje się różnymi dziełami kultury: a to Władca much, a to Jądro ciemności, a to Imię róży, nawet film Upadek z Michaelem Douglasem.
Black Sabbath, 13, 2013
Historię Black Sabbath
definitywnie zakończyła tegoroczna śmierć Ozzy’ego Osbourne’a. Gdyby nawet Tony
Iommi – jedyny muzyk, który przez wszystkie lata grał pod tym szyldem – chciał
jeszcze coś nagrać, nawet i z Tonym Martinem, to nie sądzę, aby uczynił to jako
Black Sabbath.
Od kiedy Ozzy opuścił Sabbath
w 1978 r., miejsce przy mikrofonie zajmowali rozmaici wokaliści. Do reaktywacji
pierwotnego składu Osbourne-Iommi-Butler-Ward doszło w roku 1997. Grupa dała
serię świetnie przyjętych koncertów w Birmingham, po czym ruszyła w światową
trasę. W następnym roku dotarli nawet do Katowic, chociaż w składzie nie
całkiem oryginalnym – Bill Ward po zawale musiał zostać zastąpiony przez Mike’a
Bordina z Faith No More. Plany nagrania czegoś nowego skończyły się na dwóch
piosenkach dorzuconych do albumu koncertowego z Birmingham.
Do kolejnej reaktywacji
doszło w 2011. Sprawa nieco się przedłużyła, ponieważ Iommi zachorował na
chłoniaka, a Ward zrezygnował tym razem nie ze względów zdrowotnych, a finansowych.
Jego miejsce zajął perkusista młodszego pokolenia, choć o takich samych
inicjałach: Brad Wilk (znany przede wszystkim z Rage Against The Machine i
Audioslave). Nie został jednak członkiem zespołu – wziął udział na zasadzie
współpracownika i nie występował na zdjęciach promocyjnych. Tak więc Warda nie
było, za to w końcu nagrali płytę.
W niektórych pismach
rockowych w Polsce 13 została uznana za płytę piętnastolecia. Jest to
wybór cokolwiek kontrowersyjny, bo czyż udane, ale bądź co bądź jeno
postscriptum dla twórczości jednego z najważniejszych zespołów w dziejach
miałoby się okazać ważniejsze niż albumy wykonawców poszerzających horyzonty
rocka? Nie ma tu utworów epokowych, zmieniających paradygmat, jest za to spora
dawka muzyki w stylu, jakiego należało oczekiwać od Black Sabbath. Dla starych
fanów zespołu słuchanie tej płyty musiało być takim doświadczeniem, jak dla
mnie zapoznanie się z Black Star Riders – powrotem starych przyjaciół, których
już nie spodziewano się usłyszeć. Nareszcie głos Ozzy’ego wybrzmiewa na tle
charakterystycznych ciężkich riffów Iommiego, a i gitara basowa Geezera Butlera
brzmi jak za dawnych czasów. To był jeden z tych zespołów, w których kilka
osobowości artystycznych razem wziętych tworzyło efekt większy niż prosta ich
suma.
Klasycznie brzmi End of
the Beginning, chociaż zarówno ciężki, powolny riff, jak i późniejsze
przyspieszenie stanowią otwarte nawiązanie do Black Sabbath, pierwszego
utworu z pierwszej płyty. Jednakże pod koniec utworu nastrój robi się raczej
podniosły niż dołujący, co odnosi nas przypisem do okolic Sabbath Bloody
Sabbath. Do promocji wybrano God Is Dead? Nie rozumiem nazywania
Sabbathów zespołem satanistycznym czy antychrześcijańskim; otwarcie
chrześcijański to on może nie był, za to był otwarcie antysatanistyczny. W
każdym razie God Is Dead? trwa dziewięć minut i zawiera nieco zmian
tempa i melodii. Riffy w Loner suną ciężko do przodu, w Damaged Soul pełzną
na bluesową modłę, pojawia się nawet harmonijka. Najciekawszą solówkę gitarową
wykonuje Iommi w Age of Reason, a z refrenów zapamiętałem przede
wszystkim Live Forever – dziś mierzenie się Ozzy’ego ze sprawami
ostatecznymi brzmi inaczej niż jeszcze pół roku temu. Wśród wszelkich ciężarów
wyróżnia się psychodeliczna ballada Zeitgeist, ewidentne nawiązanie do Planet
Caravan.
Ostatni utwór stawia klamrę dla całej historii zespołu: pojawia się w nim dosłownie przytoczony trójdźwiękowy motyw z Black Sabbath, a na samym końcu słychać szum deszczu, grzmoty i bicie dzwonu.
Tymon & The Transistors, Bigos Heart, 2009
Tymon Tymański, elefant
terrible polskiego jazzu, jest artystą bardzo płodnym i nie wszystkie jego
płyty łatwo zdobyć. O ile parodystyczny Polovirus regularnie miewa
reedycje, to inne albumy zespołu Kury chodzą na Allegro po kilkaset złotych, a kompakty
jazzowej Miłości widziałem tylko w Muzeum Polskiej Piosenki w Opolu. Udało mi
się za to w internetach zdobyć trzecią płytę Tranzystorów – grupy, którą Tymon
założył z braćmi Gałązkami z Olecka i do której pierwszych przedsięwzięć
należała rola kapeli w Weselu Wojciecha Smarzowskiego. Bigos Heart wydała
oczywiście wytwórnia Tymona o dźwięcznej nazwie Biodro Records.
Z jednej strony mamy tu dość
łagodny rock alternatywny z jazzawym nalotem, jak Less Than Two; trzeba
być Tymonem, żeby pierwszą piosenkę na płycie nazwać Goodbye. Są remaki
starszych utworów Tymańskiego, jak Drugs (dawniej Dragi to syf
zespołu Trupy) i oniryczna Samsara (z jedynej płyty grupy Czan, czyli de
facto kolejnego wcielenia Trupów). Kilka utworów zaszczycił Leszek Możdżer na
fortepianie. W Help Me Out, który nie wyglądałby dziwnie przy britpopie,
jest to fortepian elektryczny, ale słychać też długie solo organowe. Jedyny
utwór po polsku, buddyjski Słuchaj Siddhartho, zaśpiewał
gościnnie Grzegorz Halama.
Z drugiej strony jest na
płycie trochę odlotów. Sunday wyróżnia się ciężkimi, hałaśliwymi riffami,
na tle których wybrzmiewa atonalne solo czegoś. Gitarowy łomot jest też lejtmotywem
I Don’t Know, również z repertuaru Trupów, opartego na partii
przesterowanego basu a la PJ Harvey.
Jako sowizdrzalski można
zakwalifikować chyba tylko tytułowy Bigos Heart – pochwałę bigosu w
rytmie reggae, z lepkim, festyniarskim brzmieniem organów. Nurt pastiszowy
reprezentuje poza tym najbardziej przebojowy na płycie Pete Best Was Good
Enough – stylizacja na wczesnych Beatlesów i głos w obronie pierwszego ich
perkusisty, który wyleciał, bo „nie był dość dobry”. W tym przypadku w bębny
wali syn Tymona, Lukas Tymański, zresztą wielki fan Pete’a Besta. Do późnego
okresu Liverpoolskiej Czwórki nawiązuje finałowy Love Don’t Last, z
glissandowatą zagrywką gitarową a la George Harrison. Po krótkiej przerwie
następuje jeszcze ukryty jam instrumentalny, w którym najwyraźniej słychać
flet.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz