wtorek, 8 października 2019

Pijany robot i stwór monstrum, czyli już nie wyrabiam z tymi płytami




Kilka przypadków, kiedy bardziej lubię muzykę niż ludzi, którzy za nią stoją (z wyjątkiem pierwszego).

Judas Priest, Point of Entry, 1981

            Na temat Judaszowców już coś na tym blogu kiedyś było. W kwietniu wpadła mi w ręce płyta Point of Entry. Ukazała się jako następczyni przełomowego British Steel i tak jak w przypadku tamtego albumu, okładkę zaprojektował zmarły niedawno Rosław Szaybo. Jednakże grafika, przedstawiająca horyzont o zachodzie i spiczaste coś wystające zza kadru, po prostu nie mogła dorównać słynnej żylecie z British Steel. Również i muzyka nie jest tak porywająca, ale ma swoje momenty.
        Z pewnością należy do nich Heading out to the Highway, który swego czasu bardzo uwielbiałem jako drugi utwór na koncertówce Priest… Live, namiętnie słuchanej w liceum. Jak to u Dżudasów – riffowy i podniosły, z niestrudzenie pompującym basem Iana Hilla i unisonami gitarowymi, nawet jeśli melodia niezbyt oryginalna. Szkoda, że ogólnie album jest dość nierówny. Paradoks polega na tym, że Judas Priest trochę się tu skomercjalizował, a mimo to nie jest wystarczająco atrakcyjny, jeśli chodzi o melodie. Muzycy nagrywali płytę na Ibizie, w warunkach wakacyjnych i z dostępem do taniego alkoholu, więc może zanadto się wyluzowali, bo o ile grają sprawnie i w swoim stylu, a Rob Halford nadal robi wrażenie swą monstrualną skalą (tylko dlaczego wokal jest ciągle tak spogłosowany?), to tylko pojedyncze utwory robią szczególniejsze wrażenie. Najlepiej wypadają te bardziej rockandrollowe: Hot Rockin’ z solówkami, You Say Yes dzięki refrenowi oraz All the Way za sprawą riffu i ogólnej dziarskości. Z utrzymanych w wolniejszym tempie zwracam uwagę na Desert Plains z zauważalnym gitarowym pojedynkiem Glenna Tiptona i K.K. Downinga. Dla odmiany Turning Circles zaczyna się fajną, melodyjną zagrywką dającą nadzieję na więcej „reggae metalu” w stylu The Rage z poprzedniej płyty, ale okazuje się zaledwie jego bladym odbiciem – co i tak czyni ten utwór jednym z lepszych na albumie.
     Jako bonus dosypano Thunder Road – skomponowany sporo wcześniej, nagrany sporo później – oraz koncertową wersję Desert Plains.



Ozzy Osbourne, Tribute, 1987

Ozzy to jeden z artystów, do których mam stosunek ambiwalentny. Byłem ongiś pod wielkim wrażeniem jego śpiewu „pijanego robota”, który wywarł wielki wpływ na heavy metal. Z drugiej strony odrzuca mnie całe jego życie osobiste; przed założeniem Black Sabbath zdarzało mu się pracować w rzeźni, a jako solista w latach osiemdziesiątych dopuszczał się w narkotyczno-alkoholowym amoku czynów po prostu niewybaczalnych, i nie myślę tu o naurynowaniu na pomnik w forcie Alamo. Poza tym często sprawia na mnie wrażenie człowieka niespecjalnie rozgarniętego. Pamiętam, jak w wieku piętnastu lat przeczytałem na łamach „Tylko Rocka” wywiad zrobiony z nim przez Wiesława Weissa. Wtedy zrobił na mnie wrażenie: bezkompromisowy gość, walący prosto z mostu przez ogródek! Kiedy po latach przeczytałem jeszcze raz, Ozzy wydał mi się kompletnym matołem, który chyba nie całkiem kontaktował, mówił bardzo niekonkretnie czy wręcz ograniczał się do przytakiwania Weissowi.
A jednak po odejściu z Black Sabbath nagrał on kilka fajnych płyt i chyba dlatego postanowiłem kupić Tribute. Dla kogo jest to hołd? Dla Randy’ego Rhoadsa. Były gitarzysta grupy Quiet Riot stał się współpracownikiem i najlepszym przyjacielem Ozzy’ego, lecz po nagraniu dwóch płyt zginął na jego oczach w wypadku awionetki. Osbourne współpracował później m.in. z Jake’em E. Lee czy Zakkiem Wylde, jednak Rhoads pozostał #nazawszewnaszychsercach i w 1987, pięć lat po śmierci gitarzysty, ukazał się dedykowany mu album koncertowy – pierwotnie dwupłytowy, w wersji CD mieści się na jednym dysku. Bohaterami drugoplanowymi są tu basista Rudy Sarzo (też zresztą z Quiet Riot) i perkusista Tommy Aldridge – obaj kilka lat później dołączyli do Whitesnake.
            Nagrania pochodzą raczej z 1981. Zdecydowana większość piosenek to repertuar Blizzard of Ozz. Pierwsza płyta Ozzy’ego została tu odegrana prawie w całości, gdy z albumu późniejszego wyciągnęli tylko dwa utwory – Believer i Flying High Again. Wszystko wykonane z koncertową spontanicznością i ognistym brzmieniem, całkiem sprawnie. Gdzie trzeba, Rhoads pozwala sobie na dłuższą solówkę; generalnie da się odczuć, że lubił se czasem posłuchać klasyki i zresztą, jak wspomina jego matka w książeczce, marzył o zrobieniu magistra z gitary klasycznej. Ma też czas na rozbudowane solo w trakcie Suicide Solution (tego kontrowersyjnego utworu, który na podstawie samego tytułu odczytywano jako zachętę do samobójstwa, a naprawdę mówi o alkoholizmie). W równie niezrozumianym Mr. Crowley (wbrew wymowie tekstu odbieranym jako hołd dla słynnego satanisty, a nie jaja z niego) słychać klawisze, ale nie wiadomo, kto na nich gra. Natomiast po Steal Away the Night w świetle jupiterów pojawia się Aldridge z bębnowym solem. Standardową niecenzuralną konferansjerkę Ozzy tym razem stonował albo mu wycięli. Programu dopełniają trzy kawałki Black Sabbath: Iron Man, gładko przechodzący w Children of the Grave i oczywiście Paranoid. Rozwydrzenie gitarzysty odbiega tu od groźnej lapidarności Tony’ego Iommiego. Po nich są jeszcze dwa kawałki pochodzące, jeśli wierzyć Wikipedii, z innego koncertu i nawet z inną sekcją rytmiczną (Daisley+Kerslake), choć w książeczce płyty nie ma o tym informacji – w tym bardzo dobra beatlesowata ballada Goodbye to Romance.
            Na Blizzard of Ozz znalazła się Dee – krótka klasycyzująca miniatura na gitarze akustycznej, dedykowana przez Rhoadsa matce. Utwór ten powraca na Tribute załączony na końcu, w roboczej wersji demo, z powtórkami i gadkami. Taki rzut ucha na Rhoadsa przy codziennej robocie.



O.N.A., Modlishka, 1995

Ludzie, którzy kojarzą dziś Agnieszkę Chylińską z telewizji jako roześmianą celebrytkę z irokezem, mogą czasem nie pamiętać, że przed ćwierćwieczem była ona wiecznie skwaszoną tró edgelady, a jej ordynarne zachowania (głównie publiczne rzucanie mięsem, na nauczycieli i nie tylko) łatwo pozwalały stracić z oczu fakt, że z niskim, zachrypniętym głosem była całkiem niezłą wokalistką.
Za całym przedsięwzięciem pod nazwą O.N.A., o czym też łatwo zapomnieć, stali weterani zespołu Kombi (dziś Kombii): gitarzysta Grzegorz Skawiński i basista Waldemar Tkaczyk. Kombi, jak wiemy, wywodził się z eklektycznej sceny Muzyki Nowej Generacji, potem zrobił podejście do zelektronizowanego pop-rocka, który miał pewnie stanowić polską odpowiedź na new romantic, a stał się trochę synonimem kiczu. Po rozpadzie Kombi obaj panowie założyli w latach 90. bardziej rockową formację Skawalker. Szykując się do nagrania trzeciej płyty, muzycy natknęli się na nastolatkę Chylińską i postanowili zmienić szyld. Składu dopełnił skawalkerowy perkusista Zbigniew Kraszewski (dawniej w TSA) oraz klawiszowiec Wojciech Horny, którego nazwisko stało się przedmiotem niewybrednych żartów.
      Na okładce Modlishki znalazło się gruboziarniste zdjęcie nagiej kobiety w pozycji embrionalnej, do góry nogami (choć nie od razu to załapałem – myślałem, że ona ma takie potężne ramiona, w końcu modlishka). Ponieważ głowa znalazła się poza kadrem, niektórzy myśleli, że to Chylińska we własnej osobie, było to jednak zdjęcie wynajętej modelki. Sama wokalistka parę lat temu powtórzyła tę pozę na okładce solowej płyty.
            Repertuar powstawał jeszcze z myślą o Skawalkerze. Świadczy o tym otwieracz Znalazłam, w którym Tkaczyk buduje funkujący rytm, a Skawiński wyżywa się w solówkach. Teksty napisali panowie już jednak z myślą o Chylińskiej, co kilka lat później skrytykował felietonista „Machiny” – panna niby taka zbuntowana, a piosenki piszą jej starzy rutyniarze? Zwłaszcza rymy częstochowskie w grundżowym Cwany brzmią jak coś, co mogłoby się znaleźć na płycie Kombiego. Za tekściarstwo na większą skalę wzięła się wokalistka dopiero na następnym albumie, a na Modlishce napisała teksty do dwóch utworów: tytułowego oraz Drzwi. Ten ostatni okazał się wielkim hitem zespołu: bluesowa ballada z powłóczystymi solówkami (skojarzenia biegną w stronę Gary Moore’a) i wpadającym w ucho refrenem. W wydaniu, które trzymam w rękach, jako bonusy dorzucono jeszcze wersję anglojęzyczną i instrumentalną, zaś całą płytę rozpoczyna krótka zapowiedź Chylińskiej na tle fragmentu. Drugim sporym przebojem były utrzymane w średnim tempie Koła czasu.
            Duża część płyty ma charakter hardrockowy, z wyspokojeniem w postaci Z drugiej strony lustra. Chylińska Chylińską, ale w warstwie instrumentalnej słychać „wirtuozerszczyznę”, w której lubowali się wonczas polscy weterani gitary (nawiasem, Skawiński lubił się ogniś przechwalać, że o mały włos nie został gitarzystą Ozzy’ego). Dużo tu solówek, pojawia się kaczka i inne efekty, bas zdrowo galopuje przed siebie albo buja funkiem – partie instrumentalne są tak bardzo w punkt, że aż wprost bezduszne i właśnie potrzeba zachrypniętego głosu wokalistki, żeby wprowadzić tu jakąś emocję. Czasami zaś nawet ona nie ma wystarczająco dużo do powiedzenia w stosunku do kolegów, jak we Wszystko dla ciebie mam, gdzie wydaje się wprost ledwo nadążać za instrumentami. Brylantyna sprawia podobne wrażenie. O tym, że "Skawa" nie do końca zrezygnował z koncepcji Skawalkera, świadczy zaśpiewana przezeń finałowa ballada Mgnienie, gdzie Chylińska robi tylko drugi głos w refrenie.




Varius Manx, Ego, 1996

Lata dziewięćdziesiąte, zwłaszcza w drugiej połowie, były w polskiej muzyce czasem wokalistek. Na jednym biegunie mieliśmy „agresywną i niebezpieczną” Chylińską, na drugim – Varius Manx z Anitą Lipnicką, „szeptaczką”, jak ją złośliwie nazwał Krzysztof Cugowski. Po ogromnym sukcesie płyty Elf Lipnicka odeszła jednak z zespołu. Ego powstało z jej następczynią – Katarzyną Stankiewicz.
Ta ma głos nieco niższy od Lipnickiej, nawet ze śladami chrypki, ale repertuar to w dalszym ciągu pop rock elegancko skrojony przez Roberta Jansona. Łagodne rytmy, wpadające w ucho melodie, solówki Rafała Kokota na saksofonie – to wszystko słychać już w otwieraczu, Ten sen, opartym na łagodnie dudniącej linii basu. Równie gładką konfekcję znajdujemy w anglojęzycznym A Prisoner z klangowanym basem, zimnym fortepianem i melorecytowaną zwrotką. Brzmi właściwie jak podkład dźwiękowy do pokazu mody czy prognozy pogody. Gdyby we w miarę dynamicznym Mówią mi zaśpiewał Andrzej Krzywy, przypominałoby pełnoprawny utwór De Mono; pojawia się tu zarazem jedna z interwencji kwarteta smyczkowego. Jedne piosenki są bardziej motoryczne, jak Brak słów, inne nastrojowe – Tak mało jeszcze wiesz, gdzie akompaniuje fortypian i smyczki, ale jednak momentami perkusja mocno przywali.  Gdzieś pomiędzy lokuje się power-ballada Deszcz – bezimienny autorstwa Rafała Kokota i z jego solówą seksafonu. Tenże zapewnił również w miarę motoryczny Bored to tears – najlepszą z trzech obecnych tu piosenek po angielsku – oraz był współautorem instrumentalnego utworu tytułow-Ego.
Największym hitem – i najczęściej wyśmiewanym – stał się oczywiście Orła cień, choć kładły się na nim (orła cieniem) podejrzenia o plagiat z Pink Floyd. Mówiło się o Lost for Words, ja słyszałem tam jakby On the Turning Away. W obliczu takich oskarżeń łatwo stracić z oczu fakt, że w tym i kilku innych utworach słychać Poznański Chór Chłopięcy „Polskie Słowiki” (nie mylić z Poznańskimi Słowikami) pod batutą znanego przestępcy seksualnego Wojciecha K. Należy do nich także Szept, którego tytuł mówi sam za siebie, jak i równie rzewny Czy to jeszcze jestem ja, dla odmiany zaśpiewany przez Roberta Jansona.



Pidżama Porno, Marchef w butonierce, 2001

Będąc w weekend majowy w Poznaniu, postanowiłem się zaopatrzyć w płytę jednego z najpopularniejszych tamtejszych zespołów – przed laty rozwiązanemu, ale ostatnio się znów reaktywował, a jesienią nawet wydał płytę.
Od czasu powstania pod koniec lat osiemdziesiątych Pidżama Porno, na której czele niezmiennie stał Krzysztof Grabowski vel Grabaż (w szapoklaku lub bez), zdążyła nagrać parę kaset, zdobyć pewną popularność – nawet w Czechosłowacji, rozpaść się i znów zejść, po czym nagrać dwie płyty, które ugruntowały jej pozycję na scenie polskiego undergroundu. W międzyczasie przytrafił się transfer do bardziej profesjonalnej, choć nadal niezależnej wytwórni – SP Records, kojarzonej głównie z Kultem i przyjaciółmi. Jaki był efekt? Dzięki Marchfi Pidżama sięgnęła czegoś w rodzaju sławy – jej utwory pojawiły się w komercyjnym radiu, a nawet na listach przebojów.
Pod względem stylu niewiele się jednak zmieniło: punk i produkty jego ewolucji, elementy karaibskie, utrzymane w charakterystycznej, dość turpistycznej poetyce teksty Grabaża (na nieco zinfantylizowanej wersji tej stylistyki wypłynęła później grupa Happysad).  Gdzieniegdzie zestawienie muzyki i gęstych, „publicystycznych” tekstów – nie wiem, czy zgodnie z zamysłem lidera – daje efekt podobny do Róż Europy. Grabaż dostrzega wzbierającą dewiację nacjonalizmu (Idą brunatni), a w Zabiłem go reaguje na falę bezsensownej przemocy z końca lat 90., zdarzają się też przypadki liryki bardziej miłosnej.
Tym razem przebojowości jest naprawdę sporo. Już otwieracz, Twoja generacja, stał się jednym z najpopularniejszych utworów grupy. Dynamiczna ska-punkowa jazda, atrakcyjna melodia i śpiewny refren sprawiły, że zdarzyło mi się słyszeć tę piosenkę nawet w Trójkowej audycji z muzyką chrześcijańską! Miałem zresztą zagwozdkę tekstową względem refrenu. „Hej, twój bóg to dziwny twór o twarzach stu monstrum z cybernetycznego nieba”? Coś tu jest nie tak, myślałem przez dłuższy czas, chyba „stu monstrów”. Potem natknąłem się w piśmie „Aktualnie Skała” na materiał o tej piosence i przekonałem się, że tam był przecinek: „dziwny twór o twarzach stu, monstrum z cybernetycznego nieba”. To już miało więcej sensu. Ale kiedy zajrzałem do książeczki płyty, znalazłem wersję trzecią: „dziwny twór o twarzach stwór monstrum”, czyli jeszcze bardziej bessęsu niż z początku myślałem. Równie atrakcyjny jest wzmocniony brzmieniem sekcji dętej Bon ton na ostrzu noża albo mniej znany Chcąc pokonać Babilon. Nie tak melodyjny, choć równie stylowy kawał punka obejmuje tytułową Marchef w butonierce z prowokacyjnym tekstem zawierającym uszczypliwości m.in. pod adresem Kazika, czy Taksówki w poprzek czasu, gdzie ni z gruchy, ni z pietruchy pojawia się akordeon.
Łagodniejszą część repertuaru stanowią utwory utrzymane w szybkim tempie, ale z melancholijnymi harmoniami, mniej ostrymi gitarami i wykorzystaniem mandoliny. Przykłady to Chłopcy idą na wojnę czy znany z list przebojów Tom Petty spotyka Debbie Harry, gdzie jednak słyszę nie tyle Petty’ego czy Blondie, co The Smiths. Poza tym Pryszcze, rozpoczynające się od śpiewu Grabaża z akompaniamentem samej gitary akustycznej. Jest też wolny, niepokojący niczym przewracanie się po łóżku z głową pełną niewesołych myśli, Nocjaknoc z aranżacją wzbogaconą o trąbkę. Wątki karaibskie eksploatuje dość pogodne (mimo tekstu) ska Brudne pieniądze. Zasadniczą część płyty kończy zaś mroczny Nocny gość do wiersza Broniewskiego – na początku utworu myślałem, że głośniki mi się psują, ale ten zanikający sygnał to celowe rozwiązanie.
Bonusy są cztery – same alternatywne miksy utworów z albumu.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz