piątek, 14 sierpnia 2020

Dwie książki o piciu wina (z frontu czytelniczego, cz. 3)

 No to jedziemy z kolejnymi egzemplarzami literatury przeczytanej w ostatnich miesiącach.

 

7. Bułat Okudżawa, Jeszcze pożyjesz, przeł. Ziemowit Fedecki, Warszawa 1992 

            Okudżawę kojarzy się u nas powszechnie jako jednego z dwóch najważniejszych – obok Włodzimierza Wysockiego – rosyjskich bardów. Rzadziej się pamięta, że bywał również prozatorem. Do jego najbardziej znanych dzieł w tej dziedzinie należały powieści historyczne: Nieszczęsny Awrosimow (o dekabrystach) czy Mersi, czyli przypadki Szypowa (o agencie ochrany śledzącym Lwa Tołstoja). Tę ostatnią nawet przed laty czytałem, ale absolutnie nic nie pamiętam. W tym roku przyszła pora na Jeszcze pożyjesz – debiutancką minipowieść poety.

            Jeszcze pożyjesz (oryginalny tytuł: Bud’ zdorow, szkolar!) wydana została w roku 1962, w okresie rosyjskich lat sześćdziesiątych – wielkiej eksplozji kulturalnej po upadku stalinizmu. Zalicza się do nurtu literatury wojennej określanego jako „proza prawdy okopów”: nie ma tu ani patosu i powiewającego sztandaru rodem z literatury stalinowskiej, ani przygodowej wizji wojny jak, za przeproszeniem, w Czterech pancernych. Widzimy wojnę z perspektywy zwykłego żołnierza i jego codziennych problemów. Główny bohater, uczeń liceum, który zgłosił się na ochotnika, służy – podobnie jak sam Okudżawa – w jednostce moździerzy pod Mozdokiem na Kaukazie Północnym. Jest zasadniczo everymanem – ani razu nie poznajemy jego imienia, w odróżnieniu od imion i nazwisk jego kolegów. Nie udaje mu się zobaczyć ani kawałka Niemca, za to czas wypełniają mu zwykłe frontowe problemy. Jest mu zimno, wspomina przedwojenne życie, nie wie, jak zagadać do telegrafistki, a przede wszystkim – zgubił łyżkę i nie ma skąd wziąć drugiej.

            Cała ta niedługa powieść ma tradycyjną dla literatury rosyjskiej formę gawędy, czyli tak zwanego skazu: narracja konkretna, pierwszoosobowa, potocznym językiem, którego rejestr nie odbiega zbytnio od dialogu. Uwaga, bo niektórzy nie lubią: jest to narracja w czasie teraźniejszym, tylko w retrospekcjach przechodzi na przeszły. Jeśli chodzi o tłumaczenie, to Ziemowit Fedecki był osobą translatorską wysokiej rangi, więc byka dostrzegłem tylko jednego, ale za to zasadniczego: przełożony głównego bohatera nazywany jest „dowódcą batalionu”, chociaż z kontekstu wynika, że dowodzi baterią. Stanowisko „kombat” może być skrótem zarówno od komandir bataljona, jak i komandir batariei. Jak rozpoznać, o którego chodzi? To bardzo proste: nie było batalionów moździerzowych, jeno dywizjony. Choć nawet taka wiedza nie byłaby tu potrzebna, skoro wszystko się dzieje na szczeblu baterii.

            Utwór jest krótki, ale emocjonalnie treściwy, a w dodatku zawiera jedną z najlepszych scen upicia się, jakie czytałem w ostatnich latach. Warto tu wspomnieć fakt historyczny, że na Froncie Zakaukaskim, gdzie rozgrywa się akcja Jeszcze pożyjesz, zamiast wódki żołnierze otrzymywali przydziały wzmocnionego wina.


8. Romain Rolland, Colas Breugnon, przeł. Franciszek Mirandola, Warszawa 1949

 Około liceum czytałem sporo literatury francuskiej, zwłaszcza dziewiętnastowiecznej. Potem wyruszyłem na inne szlaki, ale francuskie klimata jakoś mi tam zawsze w duszy grały, latoś więc postanowiłem sprawdzić kolejnego autora. Romain Rolland, pisarz burgundzki, dostał w 1915 roku Nobla, będąc akurat w trakcie pisania Colasa Breugnona – powieści historycznej, której akcję osadził w swoim rodzinnym Clamecy.

Rolland zaczął pisać w roku 1913, skończył chyba w 1919 (źródła mi się rozjeżdżają), a więc w czasach naznaczonych wojną światową. Motyw wojny jest w powieści wyraźnie widoczny – rzecz się dzieje w epoce francuskich wojen religijnych, za regencji Marii Medycejskiej (początek XVII w.), i przez Burgundię ustawicznie ciągną wojska. Mieszkańcom Clamecy jest w zasadzie za jedno, którzy żołnierze ich atakują, a którzy bronią, bo jedni i drudzy objadają wszystko jak szarańcza.

            Bohater tytułowy jest pięćdziesięcioletnim rzemieślnikiem z Clamecy. Zajmuje się stolarstwem i rzeźbą w drewnie, a przede wszystkim piciem wina i celebracją mniejszych czy większych przyjemności życiowych. Co prawda żona trafiła mu się nieznośna, a z czterech dorosłych synów też nie ma większej pociechy i nie odgrywają na kartach powieści większej roli. Kontakty rodzinne utrzymuje przede wszystkim z córką Martynką i wnuczką Glodzią, za to zięć, piekarz Floremont, jest zasadniczo człowiekiem bez charakteru.

Powieść ma formę pamiętnika, w którym Breugnon co jakiś czas zapisuje swoje przeżycia i przemyślenia. Posługuje się rubaszną, rabelaisowską frazą i choć jest z zasady człowiekiem pogodnego usposobienia, potrafi się wściec na duchowieństwo czy możnowładców. W czasach wojen między katolikami a protestantami Colas jest panteistą, dostrzegającym B-ga w całej przyrodzie wokół siebie, co mu nie przeszkadza w przyjaźni – ale bez zbędnej rewerencji – z wiejskim proboszczem. Aż się można czasem zadziwić, jakie stosunkowo współczesne ma on poglądy… póki sobie nie przypomnimy, że stworzył go pisarz dwudziestowieczny. Autor powieści historycznej powinien jednak znaleźć właściwą równowagę pomiędzy oddaniem atmosfery epoki a poruszaniem aktualnych tematów i znośnością dla współczesnego czytelnika – a z tego Romain Rolland wychodzi obronną ręką. Rzeczoną atmosferę widzimy na przykład w tym, jak Colas Breugnon, dobrze sytuowany obywatel miasta Clamecy uczestniczy w procesjach i innych zdarzeniach społecznych. Warto tu dodać, że jego patron, św. Mikołaj, wbrew jego dzisiejszej percepcji znany jest w Clamecy przede wszystkim jako patron flisaków.

Wesoły charakter Breugnona nie czyni go jakimś znów bezrozumnym optymistą, który we wszystkim widzi same dobre strony. Przekonamy się o tym zwłaszcza wtedy, kiedy w jego życiu zajdą zmiany prawie że hiobowe, poczynając od tematu jakże dziś aktualnego – zarazy; już wtedy byli tacy, co uważali, że epidemia jest wynalazkiem lekarzy i nie umiera się na zarazę, tylko od strachu. Nie wyszło im to na dobre. Gorzej, że Colas był ostrożny, a też go niezgorzej trzepło.

W trakcie lektury korzystałem z dwóch wydań, z których jedno nie miało przedniej okładki, a drugie – jednego z arkuszy. To pierwsze pochodzi z roku 1949, czyli szczytowego w Polsce okresu stalinizmu. Wobec tego powieść poprzedzona została wstępem Jerzego Adamskiego, który nie pozostawia wątpliwości, w jaki sposób „należy” ją czytać. Dowiadujemy się zatem więc, że w okresie I wojny światowej „…narażając się na wrogość inteligencji burżuazyjnej, która hołdując propagandzie nacjonalistycznej służyła francuskiemu imperializmowi, przystąpił Romain Rolland do uporczywej i wytrwałej walki o pokój. (…) Nie umiał jednak jeszcze wówczas dostrzec istotnego źródła zła w ustroju kapitalistycznym, brakowało mu tego narzędzia analizy, jakie stanowi marksizm-leninizm”. Fakt, że w późniejszym okresie Rolland stał się miłośnikiem ZSRR i fanbojem Stalina, ale gdy zaczynał powstawać Colas Breugnon, Iljicz był jeszcze postacią marginalną.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz