niedziela, 24 kwietnia 2022

Od Donu do Odry (z frontu czytelniczego, cz. 2)

             W dniach, gdy mit o niezwyciężoności armii moskiewskiej okazał się mocno przesadzony, przeczytałem, z przyczyn niepowiązanych, dwa habełki z czasów, które ten mit ugruntowały. Dodatkowo dowiedziałem się czegoś o autorze jednego z nich.

 

3. Péter Szabó, Łuk Donu 1942-1943, tłum. Marcin Sowa, Warszawa 2000

            Po dwóch pracach Marcina Sowy poświęconych działaniom na Węgrzech w czasie II wojny światowej uznałem, że pora wziąć się za pozycję wcześniejszą, której nie napisał, lecz przetłumaczył. Łuk Donu był pierwszym i do dziś jednym z dwóch tomów serii pochodzących z zagranicy (obok Bitwy jutlandzkiej 1916 Bennetta, którą zdecydowali się wydać zamiast reedycji Flisowskiego).

            

            Publikacja dotyczy działań węgierskiej 2. Armii na froncie wschodnim. Związek ten, na jegoż czele stał gen. Gusztáv Jány, uległ nad Donem straszliwej anihilacji, którą autor już na pierwszej stronie przedmowy porównuje z klęskami pod Muhi (1241), Mohaczem (1526) i nad Isonzo (1914-17).

Pierwsze rozdziały omawiają genezę 2. Armii, jej formowanie i transport na front wschodni. Węgrzy nie bardzo mieli ochotę walczyć przeciwko ZSRR, ale Niemcy wymusili na nich udział w kampanii, szantażując wycofaniem poparcia dla odzyskania dawnych terytoriów Korony św. Stefana, bo sami po strasznej zimie 1941-1942 mieli problemy ze zgromadzeniem wojska. Wobec tego węgierski sztab generalny postanowił wystawić armię polową w taki sposób, żeby oszczędzać najmłodsze roczniki poborowych (a do tego formować ją w miarę równomiernie z całego terytorium kraju), ale za to porządnie ją wyposażyć. Szabó bardzo drobiazgowo opisuje organizację jednostek armii, porównując etaty i wyposażenie ze zbliżonymi wielkością związkami jednostkami Rzeszy i ZSRR. Jak by nie liczyć, Magdziarze wypadaliby w tej dziedzinie najsłabiej, nawet gdyby udało im się w pełni wyekwipować pododdziały – a nie udało się, bo nawet ciężarówki i motocykle musieli wykorzystywać cywilne. Zamieszanie pogłębiał fakt, że poszczególne pododdziały formowano w różnych regionach Węgier i przed wyjazdem na front nie miały czasu na koordynację.

W czerwcu 2. Armia trafiła w rejon Woroneża, gdzie wzięła udział w letniej ofensywie niemieckiej „Fall Blau” (przez autora zwanej nieodmiennie „Operation Blau”, chociaż Niemcy określali operacje militarne mianem Unternehmung). Mimo przydziału niemieckiego korpusu, efekty miała nieszczególne i co trochę grzęzła w błocie, mocno też chromała koordynacja jednostek. Węgrzy wzięli udział w zdobywaniu Starego Oskołu, tak okrutnie po latach zjechanego w przewodniku Pascala z lat 90.

Stary Oskoł - nieprzyjazny cudzoziemcom od 1942!

Sierpień upłynął głównie na nieudanych próbach likwidacji radzieckich przyczółków na zachodnim brzegu meandrującego tu obficie Donu. 2. Armia poniosła wówczas ciężkie straty w ludziach i w sprzęcie, a wyznaczonych zadań i tak nie zrealizowała. Wobec tego niemal cztery miesiące, od połowy września do połowy lutego, kiedy na tym odcinku panowała przerwa operacyjna, Węgrzy starali się jakoś załatać szeregi i zorganizować obronę. Szło im to niesporo: Budapeszt nie chciał już wysyłać więcej wojsk na wschodnie stepy, więc luzowanie oddziałów miało charakter bardzo ograniczony, a Niemcy obiecali przysłać sojusznikom trochę nowocześniejszego wyposażenia, ale nie przysłali.

Sytuacja zmieniła się w listopadzie, gdy ruszyła radziecka kontrofensywa pod Stalingradem. Madziarowie znajdowali się początkowo dość daleko od rejonu działań, ale wiele wskazywało na to, że walki rozleją się także i na północ, zwłaszcza że Radzianie lubili uderzać w armie sojuszników Niemiec, słusznie uznając je za słabsze od związków Wehrmachtu. Samo okrążenie 6. Armii pod Stalingradem było przecież ułatwione dzięki przełamaniu przez Armię Czerwoną frontu sąsiednich armii rumuńskich. W styczniu przyszła pora i na honwedów generała Jányego. Pod ciosami radzieckiego kładziwa struktury 2. Armii szybko poszły w pył. Styczeń i luty minął na walkach odwrotowych i próbach zorganizowania spójnej obrony przy coraz większej dezorganizacji. Licząca około 200 tys. armia straciła około połowy ludzi i 70% sprzętu. Sfrustrowany rozmiarami klęski gen. Jány wydał 24 stycznia rozkaz (zamieszczony tu w postaci aneksu), w którym przejechał się po swoich podwładnych jak po surej buce, co wielu miało mu później za złe.

Lektura jest to mocno „sztabowa” i wymagająca skupienia. Z rzadka widzimy pole walki z perspektywy uczestników – większość stron zajmuje gulasz z numerów pułków i batalionów (tym bardziej, że wiele jednostek węgierskich walczyło w rozczłonkowaniu). Autor nie popada w przesadną martyrologię, pisząc przez ogródek, że przyczyną niepowodzeń było słabe wyposażenie i nieudolność w dowodzeniu. Negatywnie ocenia rolę władz w Budapeszcie – regenta Horthyego i szefa sztabu, gen. Szombathelyego – którzy nie zdawali sobie sprawy z powagi sytuacji 2. Armii i nie wspierali jej tak mocno, jak by mogli. Dementuje też, jakoby przyczyną śmierci syna regenta, pilota myśliwskiego Istvána Horthyego, były machinacje Niemców czy imieninowe pijaństwo (jak plotkowano na Węgrzech) – to był po prostu  wypadek przy starcie. Wspomniany ponadto został udział na froncie batalionów robotniczych, złożonych w większości z Żydów i lewicowców – była to forma pracy przymusowej. Zabrakło mi natomiast paru słów na temat późniejszej recepcji klęski dońskiej – np. co to były za powojenne procesy, które wytoczono Jányemu i paru innym, a do których autor kilkakrotnie się odwołuje?

            Szabó bazował zarówno na opracowaniach, jak i licznych źródłach archiwalnych, takich jak dokumenty operacyjne 2. Armii czy przesłuchania sądowe najważniejszych dowódców. Kontrowersyjną decyzją tłumacza jest przełożenie na polski tytułów źródeł i opracowań. Co prawda wiemy, o czym były książki i dokumenty, które autor przeczytał, ale za to trudniej dotrzeć czytelnikowi do oryginałów. Z drugiej strony – ilu jest u nas czytelników tak dobrze madziarzących, żeby im się chciało szukać?

            Marcin Sowa, który to tłumaczył, zna język węgierski, co jest u nas rzadkim skillem, ale nie radzi sobie zupełnie z rosyjskim. Transliteracja nazw miejscowości to jakiś dramat; zapewne przerabiał je z węgierskiej pisowni na polską tak, jak mu się wydawało, nie konfrontując np. z atlasem. Głośny ostatnio Czernihów nie staje się wprawdzie Czernichowem, ale tłumacz nie jest widać świadom, że ma on zakorzenioną w tradycji polską nazwę, i renderuje go jako „Czernigow”, zaś Głuchów zmienia się w „Glukow”. Szczególnie nie ogarnia koncepcji głoski i litery „y” (Uriw, Rilsk, Putiwl, generałowie Zikow i Ribałko). Dość zdumiewające spolszczenie przechodzi miejscowość Fatież, z której robi się Focierz, a czym było „Pogoszheje”, doprawdy trudno odgadnąć, nawet z pomocą mapy. Czasami rosyjskie nazwy pozostają nieodmienne. I żeby tylko rosyjskie: we wczesnej części książki pojawia się biogram gen. Jányego, w którym czytamy, że dowódca ten po I wojnie był „internowany przez Rumunów w Braszów”. Gdzie indziej pojawia się „Hlewiszcze” i „Hmielowski Las”.

Przychodzi tu na myśl oberża "U Hochoła" w Szklanej Porębie

Zgrzytały mi ponadto oznaczenia broni zgodne z praktyką węgierską, nawet gdy chodzi o broń niemiecką, np. „ckm 34 M (zamiast MG 34) albo, co gorsza „pistolet maszynowy 40 M Schmeisser  (zamiast MP 40, poza tym „Schmeisser” to nazwa potoczna). Nebelwerfer występuje tu jako „Nebelwerfel”, i to z „e” ruchomym. Co więcej, przypis wyjaśnia to słowo w jego pierwotnym znaczeniu, jako moździerz chemiczny do miotania środków zadymiających, podczas gdy na tym etapie wojny była to już wyrzutnia rakietowa.  I co to za angloamerykańskie czołgi „Ford II, III, Mark III” znajdujące się na wyposażeniu Radzian? Na upartego domyślam się, że trzeci to mógł być T-28, wzorowany na brytyjskim Vickersie Mk III. Ale czyż rolą autora, redaktora i tłumacza nie jest to, żebym się nie musiał domyślać?

Tekst uzupełnia, poza wspomnianym rozkazem Jányego, zestawienie ugrupowania bojowego 2. Armii oraz kilka map opracowanych przez niejakiego Zalewskiego – o dziwo, pod kątem transliteracji nazw miejscowych stoją lepiej niż tekst główny, choć nie idealnie („Rożdiest Wiennoje”). Są dwie wkładki ze zdjęciami – paru dowódców (w tym ppłk Antal Kaltroy, którego rola w książce nie jest wyjaśniona) i różne zdjęcia z frontu. Okładkę zaprojektował Paweł Głodek i jest ona tradycyjnie krwawa.

Ciekawostka: zanim jeszcze do Europy przybył major Major, na Wschodzie jego węgierski imiennik miał już stopień pułkownika i w pierwszym etapie działań 2. Armii dowodził grupą szybką. Jednym z uczestników bitwy, którego dziennik wykorzystał autor jako źródło, był kpt. Vilmos Kosztka (krewniak inżyniera Kostki?) Natomiast od jesieni 1942 r. pułkami piechoty w 23. Dywizji Lekkiej dowodzili pułkownicy Sándor Benkő i Dániel Bánkó.

 

4. Andrzej Toczewski, Kostrzyn 1945, Warszawa 1988

Na wycieczkę na Ziemię Lugburską zabrałem habeka dotyczącego tych właśnie rejonów. Dla zielonogórskiego historyka Andrzeja Toczewskiego działania wojenne nad Odrą w 1945 r. od zawsze były jednym z ulubionych tematów – zrobił o nich doktorat.

Książka jest krótka, ledwie 111 stron. Z tego pierwsza część stanowi omówienie operacji wiślańsko-odrzańskiej Armii Czerwonej i w ogóle sytuacji strategicznej w tej części frontu wschodniego, o czym czytałem niedawno w Pomorzu 1945. Kostrzyn nad Odrą, ufortyfikowany jako twierdza, stanowił poważną przeszkodę na drodze wojsk radzieckich gotujących się do ostatecznego uderzenia na Berlin. Opracowanie omawia zatem walki na środkowym Nadodrzu (w tym o Międzyrzecki Rejon Umocniony), przygotowania do wzięcia Kostrzyna, otoczenie go przyczółkami uchwyconymi na drugim brzegu Odry, a wreszcie same ciężkie walki miejskie. Kostrzyn, położony na wyspie u zbiegu Odry i Warty, okazał się twardym orzechem do zgryzienia, zniszczeniu uległo 90% miasta.

Było to przedsięwzięcie prawie całkiem radzieckie, ale i Polacy wzięli drobny udział: przed rozpoczęciem regularnych działań rejon Kostrzyna rozpoznawała zrzucona na tyły wroga grupa zwiadowców (głównie Ślązaków) por. Szelachowskiego, a potem 6. Warszawski Batalion Pontonowo-Mostowy brał udział w budowie mostu przez Odrę. Wśród sił radzieckich główną rolę odegrała 8. Armia Gwardii gen. Wasilija Czujkowa, w której dowódca wojsk pancerno-zmechanizowanych nosił czysto słowiańskie nazwisko Wajnrub, a także 5. Armia Uderzeniowa Bierzarina. Po drugiej stronie stała Grupa Armii „Wisła” pod nieudolnym dowództwem Himmlera, którego pod sam koniec zastąpił „Jadowity Krasnal”, gen. Gotthard Heinrici, ale nawet on, spec od walk obronnych, na tym etapie niewiele mógł już zrobić. Samym garnizonem Twierdzy Kostrzyn dowodził niesławny Heinz Reinefarth, jeden z rzeźników Warszawy, któremu udało się wydostać z okrążenia, a po wojnie został nawet burmistrzem miasteczka we Fryzji.

Praca napisana jest językiem profesjonalnie historyczno-wojskowym, ale przejrzystym. Narrację urozmaicają obszerne cytaty ze wspomnień uczestników wydarzeń, m.in. walczącego w 5. AUd Polaka, Leona Nowickiego, samego Czujkowa, dowódcy 16. Armii Lotniczej Rudenki albo Heinza Guderiana. W odróżnieniu od niektórych peerelowskich autorów piszących o froncie wschodnim, Toczewski przywołuje perspektywę niemiecką, wspominając zwłaszcza w ostatnim rozdziale o reakcji Hitlera i jego otoczenia na rozwój sytuacji w Kostrzynie (spoiler: nie był ci on zadowolony).

Rok wydania był 1988 (tak na stronie tytułowej, stopka podaje 1987), czyli już u schyłku PRL, ale kręgi wojskowe pozostawały bardziej konserwatywne od ogółu, dlatego czytelnik powinien uważać na wtręty ideologiczne. Na szczęście nie ma ich tu za dużo, prócz wzmianek o „powrocie nad starą, piastowską granicę” (Toczewski, jako lugburski patriota lokalny, miał swoje powody, aby to podkreślać). Trochę też dziwnie brzmi, kiedy wojska radzieckie „wyzwalają” miasta, które jeszcze przed wojną (i właściwie od czasów Bolesława Rogatki) należały do Niemiec – chociaż przez ostatnie tygodnie mieliśmy okazję widzieć, jak to z tym „wyzwalaniem” bywa. O tym, że autor nie lakierował rzeczywistości po stronie radzieckiej, świadczy fakt, że poświęcił trochę miejsca rozkazowi nr 300, wydanemu przez Stalina na cześć zdobycia Kostrzyna, z pochwałą dla poszczególnych dowódców, chociaż Radzianie zdobyli dopiero Nowe Miasto, a Niemcy trzymali się jeszcze mocno na Starym i mieli nawet korytarz na tyły. Postawiło to dowództwo radzieckie w mieście w dość niezręcznej sytuacji.

Większych byków językowych nie stwierdzono, poza informacją, że radziecka 61. Armia dowodzona była przez „Pawieła” Biełowa. W opisie niemieckich umocnień autor nazywa też słupy przeciwczołgowe „zębami Drakona”, zamiast po prostu smoczymi. Co do spraw merytorycznych – wśród jednostek niemieckich wymieniana jest DGPanc SS „Kunmark”. Po pierwsze, powinno być „Kurmark”, a po drugie, to nie była dywizja SS, tylko Wehrmachtu, zaliczana do tzw. rodziny „Grossdeutschland”.

Materiał ilustracyjny to dwie wklejki ze zdjęciami, prezentującymi zarówno perspektywę radziecką, jak i niemiecką, a nawet polską. Jest też jedna mapa rozkładana (w moim egzemplarzu wklejona dwukrotnie) i dwie mniejsze, całkiem czytelne.

W 2015 r. ukazało się wydanie poprawione i rozszerzone pod tetułem Festung Küstrin 1945, z uwzględnieniem nowszej literatury, chociaż dyskutanci na Histerykach twierdzą, że, poza dodatkowymi rozdziałami o walkach o Odrę i Frankfurt nad nią, zmiany są kosmetyczne. Uwzględniono np. próbę zatrzymania radzieckiej ofensywy operacją „Sonnenwende”, o której wzmianki brakowało mi w trakcie lektury pierwszego wydania; można było wręcz odnieść wrażenie, że – jak w porządnym produkcyjniaku – na drodze wojsk marszałka Żukowa stały tylko przeszkody obiektywne, które zmuszały go do „rewidowania planów”. Prof. Bogusław Polak z Rady Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie nazwał nową wersję „jedną z ważniejszych prac w serii Historyczne bitwy”. Znane mi środowiska fanów habeków nie są raczej pod wrażeniem, oceniając Festung Küstrin na mniej więcej tróję; skoro zaś prof. Polak chwalił w tej pracy „potoczny, piękny polski język”, to najwyraźniej musiał zamiast niej przeczytać jakąś inną książkę.

O ile mi wiadomo, przez ponad trzydzieści lat od wydania tej pracy nie powstało w Kostrzynie – zapowiadane w ostatnim zdaniu książki – muzeum-panorama walk o Berlin. Miasto słynie natomiast jako siedziba Przystanku Woodstock czy jak się teraz ten feściwal zowie.

 

4,5. Anitta Maksymowicz (red.), Andrzej Toczewski, Zielona Góra 2015

(z serii Twórcy zielonogórskiej kultury)

Będąc w Muzeum Ziemi Lugburskiej, zobaczyłem w sklepiku przy kasie broszurę na temat autora czytanego właśnie habełka, więc postanowiłem od razu się zapoznać.

            Broszura wyszła w serii wydawanej przez muzeum, którego Andrzej Toczewski był zresztą wówczas dyrektorem (w tym samym roku zastąpił go Leszek Kania – byłżeby to autor habełka Wilno 1944?). To zresztą on urządził w piwnicy ekspozycję znaną jako Muzeum Wina i Tortur. Przez większość życia był zresztą związany z Zieloną Górą; wyjścia do Krakowa (na UJ) i do Gdańska (gdzie miał zostać dyrektorem muzeum miejskiego) były krótkotrwałe.

Część pierwszą publikacji stanowi rys biograficzny, utrzymany w tonie mocno laudacyjnym. Okazuje się, że z Kostrzynem dr Toczewski miał związki osobiste, gdyż chodził tam do technikum chemicznego i grał na basie w zespole bigbitowym. W jego rodzinie gender był mocny, jego matka bowiem była żołnierzem, żona bibliotekarzem, a córka – redaktorem.  Historią militarną na poważnie zajął się w czasie służby zasadniczej, kiedy skierowali go na etat reportera i przeprowadził wiele wywiadów z weteranami. Potem, na zielonogórskiej WSP, trudnił się pracą naukową i prowadzeniem wydawnictwa. Oprócz działań wojennych nad środkową Odrą (był m.in. pionierem badań nad Międzyrzeckim Rejonem Umocnionym) jego obszar zainteresowań obejmował tematykę jeńców wojennych i zbrodnie hitlerowskie, a po 1989 także stalinowskie. Po upadku komunizma pracował poza tym w organach samorządowych i wreszcie w zielonogórskim muzeum, którego cały dzisiejszy kształt jest w zasadzie jego zasługą (dr Maksymowicz określa to mianem przejścia od „muzeum artystów” do „muzeum tożsamości”). Silnie też pracował nad gruntowaniem lubuskiej tożsamości lokalnej, wymyślając termin „Śląsk Lubuski” na określenie południowej części tego województwa-Frankensteina. Oprócz tego miał rozliczne hobby, w tym majsterkowanie – swój ogród obstawiał różnego typu budkami dla ptaków i owadów, wykonywał też „kruczki” – metaloplastyczne wyroby w stylu Mariana Kruczka, którego wystawę urządził w swoim muzeum.

Drugą częścią jest wywiad przeprowadzony z Toczewskim przez Anittę Maksymowicz, a skupiający się wokół zagadnienia tożsamości lubuskiej. Uzupełnienie stanowi bibliografia uczonego, obejmująca 178 pozycji (książek i artykułów).

Siłą rzeczy, wydana w roku 2015 publikacja nie podaje, że Toczewski zmarł wiosną 2020. Po wizycie w MZL można się jednak przekonać, że trzy ekspozycje stałe, które w chwili wydania broszury miał dopiero w planach – o dziejach regionu, powojennym osadnictwie i biennale „Złote Grono” - rzeczywiście powstały.

Jan Dobkowski, Spacer po własnym ogrodzie,
VII Złote Grono w 1975 (zbiory MZL)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz