Wiosenne nabytki muzyczne pochodziły częściowo z oferty używanej, a częściowo były świeże, spod folii.
Maanam, Maanam, 1980
Ten album miałem już od
dawna na kasecie, kupionej około 1999 r. w Białymstoku, w nieistniejącym
już dziś (oczywiście) sklepie przy ul. Sienkiewicza. Dużo wcześniej w rodzinie
musiało być wydanie jeszcze wcześniejsze, bo pamiętam z dzieciństwa nazwę
Maanam, okładkowe zdjęcie zespołu i wynikające z wizerunku Kory przekonanie,
że najbardziej wyrafinowana fryzura u kobiety to brak fryzury. Teraz, z okazji
wizyty u dentystologa, wzbogaciłem się o wersję kompaktową.
Z całą pewnością image Kory musiał
być szokiem na feściwalu w Opolu, gdzie, po kilku latach działalności w
undergroundzie, Maanam po raz pierwszy pokazał się szerokiej publiczności.
Debiutancki materiał był też jednak przełomem w polskiej muzyce tego czasu,
jednym z filarów rockowego boomu początku lat osiemdziesiątych.
Pierwsza płyta Maanamu
zdominowana jest przez czady, które można by nazwać punkowymi, gdyby nie stały na
zbyt wysokim jak na punk poziomie technicznym: Żądza pieniądza, Szare
miraże, Karuzela marzeń… No i ekscentryczne Boskie Buenos, które
rzuciło na kolana opolską publiczność. Nie mniej zadziorny jest nieco
spokojniejszy Biegnij razem ze mną, doprawiony saksofonem Zbigniewa
Namysłowskiego. Szczególnie wyróżnia się wariacki Oddech szczura,
wykonany jak gdyby w przyspieszonym tempie. Łagodniejsze momenty są dwa: gitarowy
instrumental Miłość jest cudowna oraz bluesowa ballada Szał
niebieskich ciał.
Po przesłuchaniu tego albumu
przypomniałem sobie, jak wulkaniczną osobowością sceniczną była Kora (w
późniejszych latach zdarzało jej się śpiewać już bardziej jednowymiarowo). W
jej śpiewie jest wszystko: pasja i żart, radość i gorycz, udręka i ekstaza, Dawid
i Goliat, gangsterzy i filantropi. Czasem słodzi, czasem wrzaśnie, czasem
wpadnie w groteskowy falset. Biorąc pod uwagę, że nierzadko nosiła się na łyso,
łatwo pojąć, z kogo ściągali Skunk Anansie. Ale – poważnie mówiąc – Maanam to
także talent kompozytorski Marka Jackowskiego, byłego muzyka zespołów Anawa i
Osjan, i niezwykle melodyjne solówki gitarowe Ryszarda Olesińskiego.
Jeśli zaś chodzi o sekcję
rytmiczną, to na tej, jak i na następnej płycie, bas i perkusja świetnie brzmią
– co pewnie jest zasługą zarówno perkusisty Pawła Markowskiego (a w dwóch
utworach Ryszarda Kupidury, który później grał z Andrzejem Pluszczem i Grażyną
Łobaszewską w grupie fusionowej Crash), basisty Krzysztofa Olesińskiego, jak i
realizatora nagrań, Andrzeja Poniatowskiego. W czasach, kiedy nie było u nas
producentów płytowych w sensie zachodnim (czego boleśnie doświadczyła np.
grupa Turbo, zmuszona współpracować z panią od muzyki poważnej), były
perkusista Klanu wiedział, co robić, żeby uzyskać właściwy efekt. Swoją drogą,
Krzysztof Olesiński, brat Ryszarda, został na okładce wymieniony jako uczestnik
sesji, nie stały członek zespołu. Na
następnej płycie zastąpił go Bogdan Kowalewski, co trwało aż do 1991, kiedy to
po obrażeniach poniesionych przez Kowalewskiego w wypadku drogowym Maanam
przyjął Krzysztofa O. na jego miejsce.
Jamiroquai, Travelling Without Moving, 1996
Znowu coś z pobocza drogi – „Żamiroke”
zalicza się bowiem do gatunku znanego jako acid jazz. Najgeneralniej rzecz
biorąc, mamy tu trochę soulu, trochę funku, trochę jazzowego feelingu, trochę
spraw latynoskich i okazjonalnie elementy nowoczesnych brzmień. Wokalista Jay
Kay wywija zaś takie melizmaty, że trudno uwierzyć, że biały, w dodatku
Brytyjczyk.
Dalibóg, nie jarzę, na czym
ma tu polegać „acidowość”, bo to przecie solidny funk. Weźmy Cosmic Girl: basowy fundament,
gitara robi głównie ozdobniki, stylowe smyczki… no może te zawijasy na
syntezatorach mają w sobie coś z „nowych brzmień”. Virtual Insanity
odjeżdża nawet w stronę soulu. W Alright funk nabiera cech
dyskotekowych, być może z perkusyjnym loopem, ale nie brzmi to tak plastikowo,
żeby mnie miało odrzucać. Najbardziej charakterystyczny jest Use the Force –
rytmika samby, odpowiednie perkusjonalia, fortepian elektryczny, a także
figura rytmiczna zagrana na gitarze z „kaczką” przy wytłumionych strunach, która
również kojarzy się z jakimiś brazylijskimi stukawkami.
Podobne klimata dominują na
całej płycie. Przerywnik w tej tanecznej imprezie stanowią utwory Didjerama i
Didjital Vibrations, oniryczne pejzaże muzyczne oparte na brzmieniu –
jak się łatwo domyślić – dzidziridu.
Jest utwór dodatkowy Funktion, wyróżniony jako osobna pozycja na wyświetlaczu, ale nieopisany na okładce. Cały czas słyszę tam „I’m going to abortion” albo dla odmiany „I’m going to a pociąg”.
Manic Street Preachers, Everything
Must Go, 1996
Z okładki tej płyty patrzą
na nas trzej Walijczycy. Everything Must Go, czwarty w ogóle album
Preachersów, jest pierwszy, jaki nagrali po zaginięciu bez śladu Richeya Jamesa
Edwardsa. Wykorzystali jednak kilka z jego tekstów.
Niewiele pozostało z
hardrockowych riffów, jakie rozbrzmiewały na Generation Terrorists.
Uliczni Kaznodzieje stali się de facto zespołem britpopowym i tylko słowa
piosenek pozostały, jak dawniej, ostre i zaangażowane. Pierwszy utwór, Elvis
Impersonator: Blackpool Pier, zaczyna się całkiem łagodnie, od „folkowego”
bicia gitary akustycznej, po chwili dołącza harfa i dopiero na wysokości
refrenu gitary i perkusja ruszają z kopyta. Harfistka Julie Aliss powraca w Small
Black Flowers That Grow in the Sky, zresztą najłagodniejszym na płycie.
O tym, że piosenki o
rozlewnych melodiach dobrze zespołowi wychodzą, wiadomo co najmniej od czasu Life
Becoming a Landslide, ale tutaj dominują one w repertuarze. Gitarową ścianę
dźwięku wzbogacają smyczki (A Design for Life), świetnie też budują
spectorowska aranżację utworu tytułowego. Charakterystyczne cykanie tamburynów
wzbogaca mocniejszą gitarową Australię. Kevin Carter zaczyna się
motywem do złudzenia przypominającym późniejszy Scenariusz dla moich
sąsiadów Myslovitz, a perkusista Sean Moore gra w nim solo na trąbce.
Nieco więcej postpunkowego czadu można znaleźć w Enola/Alone, Interiors (Song for Willem De Kooning) oraz Further Away, chociaż zespół nie porzuca rzewnej melodyki. Mój ulubiony jest Removables z bardziej zadziornym refrenem. Dobrze też wypada finał płyty – No Surface All Feeling, z którego zapamiętuję ładnie sfuzzowaną gitarę – chociaż odbiór psuje mi nieco fakt, że w moim egzemplarzu płyta trochę się zacina na początku tego utworu.
Eric Clapton, Journeyman, 1989
Wspominałem już chyba
kiedyś, jak ważny dla mojego rozwoju muzycznego był koncert Unplugged
Claptona. Po latach dotarłem do wcześniejszego albumu studyjnego, na którym
premierę miały utwory zagrane przez niego podczas tamtego występu.
W latach osiemdziesiątych Mr.
Slowhand wpadł w szpony Phila Collinsa, który przerobił go na swój obraz i
podobieństwo – nagrane wtedy płyty Claptona są właściwie płytami Collinsa z
Claptonem na wokalu. Potem jednak gitarzysta wytrzeźwiał na tyle, żeby wziąć
sprawy we własne ręce (choć de facto skomponował tu tylko dwa utwory, i to oba
we współpracy z kimś). W rezultacie powstała najlepsza jego płyta od początku
dekady.
Mamy tu do czynienia z powrotem
do bluesa, przy czym aranżacje są zrobione „po elegancku”, według pop-rockowych
standardów dominujących w późnych latach osiemdziesiątych. Spora w tym zasługa
porządnych muzyków sesyjnych. Basista Nathan East i perkusista Steve Ferrone
mieli potem zresztą zagrać także na Unplugged. Poza tym w nagraniu dużej
części płyty wzięli udział gitarzysta Phil Palmer i klawiszowiec Alan Clark,
kojarzeni z Dire Straits, a w perkusję wali gdzieniegdzie Jim Keltner,
przyjaciel Charliego Wattsa.
Zaczyna się całkiem
witalnie, od Pretending, w którym Clapton czaruje bluesowymi solówkami
na tle motorycznego pulsu, jaki pasowałby do ZZ Top, przy czym chórki damskie (a
w nich Chaka Khan) wprowadzają niejaki element soulowy. W podobnej konwencji No
Alibis pobudza słuchacza w połowie płyty. Run So Far to duet
Claptona ze starym druhem, George Harrisonem, i zresztą tego ostatniego
kompozycja. Anything for Your Love jest w średnim tempie i bardziej po
Claptonowsku płaczliwy, ale też ujdzie. Pewne potknięcie stanowi Breaking
Point, który w założeniu miał być funkowy, a wyszła rąbanka.
Stylowo brzmi przeróbka
Hard Times Raya Charlesa, dzięki wykorzystaniu sekcji dętej (a w niej Lew
Soloff, trębacz Blood, Sweat & Tears). Z kowerów wyróżnia się też Hound
Dog, ongiś jeden z największych przebojów Elvisa, przez Claptona
zinterpretowany raczej w wydaniu rhythmandbluesowym niż rockandrollowym, w
dodatku z innymi słowami w refrenie niż powszechnie znane.
Zdecydowanie przebojowy
walor ma mój ulubiony na płycie Bad Love, wspólna kompozycja Claptona z
Mickiem Jonesem, którego poprzednio słyszałem, gdy wspomagał Billy’ego Joela. Wokalami
dodatkowymi służą tu wokalistki Katie Kissoon i Tessa Niles, również znane z
koncertu dla MTV, na basie gra znany sesyjniak Pino Palladino, a na perkusji –
Phil Collins we własnej osobie.
A co z piosenkami, które Clapton
zagrał później na Unplugged? Najbardziej podobała mi się urokliwa
ballada Running on Faith, z wysokiej jakości partiami fortepianu Chucka
Leavella. Tamta aranżacja wydobyła pierwiastek southern-rockowy, natomiast
wersja studyjna wydaje mi się bardziej konfekcyjna, ale też fajna. Clapton gra tu
na gitarze typu dobro (ze stalowym rezonatorem), a wspiera go autentyczny chór
gospelsowy. Na Unplugged trafiła też „zmęczona” Old Love, oprócz Bad
Love najlepszy punkt Journeymana. Koncert zaczął się zaś bluesem Bo
Diddleya Before You Accuse Me, który tu trafia na sam koniec. O
wszystkich trzech można powiedzieć, że aranżacje akustyczne wydobyły z nich nowe
światło.
Frank Zappa/The Mothers of
Invention, Freak Out!, 1966
Znowu coś, co kiedyś miałem
na kasecie – i straszliwie mnie po pierwszym słuchaniu rozczarowało. Prawda, że
znaczna siła twórczości Franciszka Zappy leży w tekstach – bez ich zrozumienia
łatwo uznać Freak Out za coś bardzo passe.
Spora część tego albumu
(pierwotnie dwupłytowego) to pastisze modnej wówczas w USA muzyki młodzieżowej,
z odpowiednio durnymi tekstami, a kiedy indziej dla odmiany dającymi do
myślenia. Przykładem drugiego nurtu jest Hungry Freaks, Daddy z riffem
trawestującym Satisfaction Stonesów i tekstem wymierzonym w amerykański
system edukacji (komentarz Zappy we wkładce: „rzuć szkołę, idź do biblioteki”).
Dopiero po wieloletniej przerwie zauważyłem roziskrzoną solówkę gitarową, która
wycina tam Zappa. Motherly Love łączy nie do końca poważny tekst i
całkiem niepoważny motyw mirlitonu z całkiem stylowym riffem.
Z rzeczy pastiszowych najbardziej
zapamiętuję słodką jak ulepek balladę w stylu lat 50. Go Cry on Somebody
Else’s Shoulder oraz Wowie Zowie, infantylną piosneczkę z ksylofonem
(taka stylistyka się chyba nazywała „bubblegum music”?) Jest też I Ain’t Got
No Heart, w którym motyw przewodni kojarzy mi się z jednym z tematów Matuszkiewicza
do Dżejnosika. Przy tym wszystko to nagrane na wysokim poziomie
wykonawczym, z prawdziwym walorem przebojowym. Zappa zadbał też o aranżacje nie
odbiegające od standardów epoki: charakterystyczny dla muzyki popularnej lat
60. wibrafon, odpowiednie chórki, czasami trąby.
Miejscami widać skłonności
do awangardy. Już jako trzeci pojawia się Who Are the Brain Police?,
brzmiący jak muzyka z horroru i poświęcony zjawisku autocenzury; kojarzy się
nieco z debiutem Pink Floyd, wydanym dopiero rok później. Po kolejnym
intencjonalnie głupawym You’re Probably Wondering Why I’m Here następuje
ostatnia „normalna” tu piosenka – Trouble
Every Day, dynamiczny, z partią wokalną nieco podobną do nieistniejącego
jeszcze rapu, komentarz do zamieszek na tle rasowym w Watts (w aglomeracji LA).
Potem zaczyna się jazda bez trzymanki: pięciominutowy Help, I’m a Rock i
dwunastominutowy The Return of the Son of Monster Magnet, przedzielone
krótkim menelskim kanonem It Can’t Happen Here (w pierwszych wydaniach zaliczanym
jako część Help, I’m a Rock). Są to anarchiczne kolaże dźwiękowe,
sytuujące się pomiędzy muzyką konkretną w stylu Edgara Varèse a pijacką
orgią i naprawdę trudne do strawienia dla nieprzygotowanego słuchacza. Z
grubsza brzmią jak banda gości wygłupiających się w studiu na tle stałego
elementu w postaci rytmu perkusji (albo i bezeń), czasem też z dodatkiem
różnych innych dźwięków (fortepian, theremin), ale nie zdziwiłbym się, gdyby
Zappa starannie to wszystko rozkomponował. Zaiste, freakout!
Czesław Niemen, Niemen lub Człowiek jam
niewdzięczny, 1971
Aż dziw, że dopiero teraz
zdobyłem pierwszy kompakt Niemena; parę jego płyt, późniejszych i
wcześniejszych, miałem w rodzinnych zbiorach winylowych i generalnie się
orientuję w przebiegu jego kariery.
„Czerwony album” był drugim
przedsięwzięciem Czesława Niemena pod szyldem Niemen Enigmatic. Nie tak
przełomowym jak płyta Enigmatic, zawierająca Bema pamięci
żałobny-rapsod, bo taki przełom w polskiej muzyce można było zrobić tylko
raz, za to potężniejszym – jako pierwszy album dwupłytowy w dziejach polskiej
muzyki popularnej. W składzie znaleźli się muzycy znani z poprzedniej
płyty: Tomasz Jaśkiewicz na gitarze, Janusz Zieliński na basie, Czesław
„Mały” Bartkowski na perkusji i śp. Zbigniew Namysłowski tym razem na flecie.
Pierwotnie wydawnictwo nie
miało tytułu, a od czasu reedycji funkcjonuje jako Człowiek jam niewdzięczny
od najdłuższego utworu, zajmującego przy swoich 20 minutach całą stronę A. Jest
to forma progresywno-jazzrockowa, rozbuchana brzmieniowo, a przy tym wpisująca
się w konwencję, do której Niemen przyzwyczaił słuchacza na poprzednich płytach,
z charakterystycznymi chórkami żeńskimi (Krystyna Prońko, Zofia Borca, Elżbieta
Linkowska). Zasadnicza kompozycja opiera się na mocnej partii basu. Po
pierwszych czterech minutach podniosłej pieśni przychodzi pora na szaleństwa
instrumentalne: na tle jazzowo-latynoskiej rytmiki (można tu znaleźć
pokrewieństwo z jazzrockowymi poszukiwaniami Santany z tego samego okresu)
Jacek Mikuła daje długi popis na organach. Po nim przychodzi pora na basistę, który
zostaje sam na placu boju. Stopniowo do improwizacji basowej dołącza perkusja,
potem organy, a po paru minutach zespołowego grania następuje solo perkusji,
poprzedzające finałową zwrotkę.
Po raz drugi organista Mikuła
staje w świetle reflektorów w siedmioipółminutowych Enigmatycznych
impresjach, z wiodącym riffem w stylu Jethro Tull. Prócz nich na stronie B
znalazły się dwie kolejne pieśni Niemena do wierszy CK Norwida: lamentowate Aerumnarum
plenus oraz Italiam, Italiam, kojarzące się z Procol Harum.
Druga płyta nagrana została w
czasie późniejszej sesji, z innym perkusistą i grupą wokalną. Zawiera utwory
krótsze i prostsze, przy czym tylko soulowo-rockowy Nie jesteś moja (Joe
Cocker z wiadomą przeróbką Beatlesów się kłania) to w całości utwór Czesława
Niemena, który wdaje się tu w duety z Partitą i wydobywa z gardła najwyższe
tony, a wtóruje mu pięknie sfuzzowana gitara. Do czterech z sześciu pozostałych
słowa napisał Wojciech Młynarski. Najbardziej podobają mi się jazzrockowe
przeboje w podobie Chicago czy Blood, Sweat & Tears: Sprzedaj mnie
wiatrowi (muzyka Namysłowskiego, słowa R.M. Grońskiego) i Zechcesz mnie,
zechcesz – tu z kolei kompozycją popisał się Tomasz Jaśkiewicz, którego
dziełem jest jeszcze finałowe Muzyko moja.
Reedycja z 2014 jest bardzo
porządnie zrobiona, z grubą i silnie ilustrowaną książeczką zawierającą artykuł Grzegorza Hajduka w
dwóch językach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz