wtorek, 8 sierpnia 2023

Z Ełku do Jarocina, czyli wiosenny rejs muzyczny

 


W czasie wyprawy północno-wschodniej postanowiłem zapoznać się z historią ełckiego rocka. Potem moją płytotekę zasiliło jeszcze parę płyt z nieco dalszych stron.

  

Enklawa Ełk, Enklawa Ełk, 2016 

W czasie pobytu w stolicy Mazur Garbatych zahaczyłem o placówkę muzealną w budynku byłej stacji Ełckiej Kolei Wąskotorowej. Ponieważ miałem niski budżet, zamiast książki kupiłem tym razem wydawnictwo płytowe. Enklawa Ełk (występująca też jako po prostu Enklawa) była miejscowym zespołem punkowym, który w 1986 r. załapał się do finału festiwalu w Jarocinie. Nigdy nie nagrała regularnej płyty, a oferowany w muzeum kompakt zawiera zachowane nagrania archiwalne: z ełckiego kina „Orzeł” i właśnie z Jarocina.

Nie miałem większych złudzeń co do wartości wydawnictwa – raczej historyczno-regionalnej niż muzycznej. Mamy do czynienia z najzwyklejszą punkową rąbanką, przy której wczesny Defekt Muzgó wydaje się szczytem przebojowości i kunsztu instrumentalnego, a nawet produkcji. Enklawa ma przekaz do przekazania i nie zawraca sobie głowy jakąś melodią. Oprócz turpistycznego śpiewu Wiesiek Osiecki wpada niekiedy w melorecytacje. Przekaz jest, no cóż, punkowy: nonkonformizm, wojna, rasizm, odradzający się faszyzm.

Niektórych dziwi istnienie w Polsce zjawiska konserwatywnych punków. Jak się okazuje, korzenie sięgają tu aż do lat osiemdziesiątych. Jeden z utworów w tym zbiorze (i to aż siedmiominutowy) zawiera retorykę antyaborcyjną, jakiej nie powstydziliby się manifestanci od krwawych płodów, jedynie bez wątków religijnych. Mamy też piosenkę Boże chroń papieża – w dzisiejszych czasach trudno by było o pewność, czy to przypadkiem nie prawo Poego, ale w 1986 roku raczej nikomu poza Kazimierzem Staszewskim nie przychodziło do głowy podważać autorytetu biskupa Rzymu. Próbka tekstu: „Twoja krew na Placu Piotra / To dzieło szatana łotra”. Chociaż... pod koniec papież zostaje zrównany z sekretarzem. A może to taki sprytny wybieg dla zmylenia cenzury? I dlaczego wszystko to na motywach (nie przejdzie mi przez klawiaturę, że na melodię) Holidays in Cambodia?

  

Ogród Wyobraźni, Live at Kongresowa, 2008

Wkład Ełku w polskiego rocka nie ograniczał się do prymitywnego punku – ze stolicy Mazur Garbatych pochodził także reprezentant stylistyki wprost odmiennej. Przewinął się przez niego nawet Janusz Panasewicz w czasach przedladypankowych, ale długo miejsca nie zagrzał. W zachowanych nagraniach wokalistą Ogrodu Wyobraźni jest Janusz Zapolski-Downar.

Zespół grał art rocka w konwencji Genesis czy Yes, w czasach, kiedy na świecie ten nurt stał się już niemodny. Dowodzony przez klawiszowca Jacka Olejnika, zwyciężył nawet Jarocin w 1980, ale mimo wszystko w czasach rockowego boomu lat osiemdziesiątych nie udało mu się nagrać porządnego albumu czy nawet singla. Płyty z archiwalnym materiałem zaczęły się ukazywać dopiero od 2007, kiedy dwaj członkowie tamtego składu – Zapolski-Downar oraz basista Władysław Jankowski – już dawno nie żyli, a trzej pozostali przebywali na emigracji, każdy w innym kraju. Koncert z Sali Kongresowej został zarejestrowany w 1981 na festiwalu Rock Jamboree (rockowej satelicie Jazz Jamboree) i zachował się w archiwach Polskiego Radia.

Nieco drażniąca może być maniera wokalna Zapolskiego-Downara, jednak ogólnie biorąc, pomimo pewnej wtórności, muzyka ta całkiem nieźle jedzie. Oprócz wszechobecnych klawiszy lidera zwracają uwagę kompetentne, melodyjne solówki Bogdana Łosia. W Anglii Marillion miał jeszcze przed sobą debiut fonograficzny, jednak muzyka Ogrodu Wyobraźni przypomina tę „drugą falę” art rocka z lat 80., a pewna naiwność łączy zespół z innymi wykonawcami z kręgu Muzyki Młodej Generacji.

Większość utworów nie schodzi poniżej sześciu minut. Tekst pierwszego jakiś znajomy… Oczywiście, to Krzyk Kaczmarskiego! Przy czym na zupełnie inną melodię, w aranżacji sporo zawdzięczającej Genesis. Do najlepszych fragmentów płyty należy hardrockowy Lepszy spokojny dzień. W Tańcu wolnych ludzi fragmenty genesisowe splatają się z gitarowo-organowym czadem budzącym skojarzenia zgoła węgierskie (konkretnie z Edda Művek). Ogrodowi, niestety, nie była obca heroina – to ona później zabrała dwóch członków zespołu – więc i w tekstach pojawia się motyw narkotyków, zwykle kojarzony z innymi odmianami rocka. Oprócz Tańca wolnych ludzi należy tu, jak się łatwo domyślić, Świat strzykawek, łagodniejszy i najwyraźniej zainspirowany grupą Camel. Część zasadniczą kończy dwuczęściowa (w sumie 14,5 minuty) Opowieść o małym Johnnie (czy raczej Johnnym), gdzie do listy inspiracji można dopisać jeszcze Kansas.

Materiał uzupełniają nagrania z festiwali Muzyki Młodej Generacji, Czas, Głos i Wewnątrz opowiadania (drugi z nich najciekawszy, do słów „L. A. Mochulskiego” – ?) pochodzą z Jarocina, a Noc i W blasku słońca – z Sopotu. Zachowały się one dzięki amatorom, ale utwory jarocińskie świadczą, że amatorski zapis nie zawsze musi oznaczać fatalną jakość dźwięku. Prawie nie słychać w nich publiczności, ale za to zespół brzmi bardzo wyraźnie – można by je wręcz wziąć za rejestracje studyjne. Z gruntu odmienna jest sprawa z utworami nagranymi w Sopocie – w przypadku Nocy wypada jedynie żałować tak nędznej jakości dźwięku, natomiast w przypadku W blasku słońca (do słów Stachury), utworu hardrockowego, poważnie ogranicza ona komfort słuchania.

 

 

Czarno-Czarni & Holly Shepherd, The Power of the Dance Floor, 2012

Ta skromna supergrupa (3/4 Big Cyca, wokalista Bielizny oraz klawiszowiec, który do Cyca w końcu dołączył) zaskoczyła polską publiczność w roku 1998 stylizacjami na bigbit i podobną muzykę popularną lat 60. Potem już nie zaliczała takich hitów jak Nogi, ale od czasu do czasu coś nagrywała. The Power of the Dance Floor to jej szósta płyta, a pierwsza prawie cała po angielsku.

Czarno-Czarni mocno się wyrobili od czasu debiutu, który jeszcze miał na sobie sporo Bielizny. Przy słuchaniu albumu można wręcz zapomnieć, że to ta sama kapela, która nagrała Nogi i Trąbo-twist – przede wszystkim dlatego, że prawie w ogóle nie słychać „Doktora” Janiszewskiego i jego groteskowych partii wokalnych. Śpiewa Holly Shepherd, wokalistka z Nashville, o niskim, zmysłowym alcie w podobie Debbie Harry. Janiszewskiego słychać głownie jako drugi, dośpiewujacy głos w Day Lovely Day. Wszystkie teksty są dziełem członków zespołu (w tłumaczeniu Tadeusza Z. Wolańskiego), ale angielski stawia tu polskiemu słuchaczowi barierę językową, która utrudnia rozpoznanie, czy też są tak groteskowo-rubaszne jak w polskich piosenkach Czarno-Czarnych.

Teksty tekstami, natomiast muzycznie jest to całkiem zgrabna dawka retro. Na szczególną uwagę zasługuje klawiszowiec Gadak, pozostający w cieniu bardziej znanych kolegów – w niemal każdym utworze można podziwiać jego stylowe organy. Gitarzysta z kolei regularnie wpada w patenty jak u The Shadows (singlowy Day Lovely Day, „kowbojski” In the Waiters Arms).  Czasami zdarzają się utwory spokojniejsze (The Snowfall, Mail); bardziej dynamicznie robi się w An English Film (wzbogaconym partiami trąbki i saksofonu) albo Something Crazy, gdzie cały zespół daje w refrenie grupowe zaśpiewy po polsku, które stwarzają osobliwe języków pomieszanie („Świat cannot boring be, nie może!”). W utworze tytułowym łagodna zwrotka z wibrafonem w tle kontrastuje z bardziej twistowym refrenem.

Część utworów jest całkiem premierowa, a część powstała w drodze dogrania wokali Holly Shepherd do nagrań z poprzedniej płyty Czarno-Czarnych, Nudny świat z 2009. Już po samym tytule łatwo się domyślić, że dynamiczny twist I Really Hate You to remak Kwiatu nienawiści, zaśpiewanego pierwotnie przez Janiszewskiego w duecie z Anią Rusowicz (w tej wersji słyszymy Shepherd solo).

O tym, że zespołowi nie chodzi wyłącznie o wygłupy, świadczą utwory instrumentalne. Swingujący Irena the Spy to m.in. popis trębacza i Gadak tym razem sięgający po syntezator analogowy; pierwsze takty wydają się wywiedzione z muzyki z Klossa. Natomiast finałowy, nastrojowy The Last Day przekracza nawet 6 minut. 


 

Roxette, Crash! Boom! Bang!, 1994

Na drugi w swojej płytotece album szwedzkiego duetu zwróciłem uwagę dzięki największemu hitowi – niezwykle chwytliwemu, a zarazem motorycznemu Sleeping in My Car. Ogólnie jednak mniej tu elementów rockowych niż na Joyride, chociaż całą płytę otwiera przesterowana gitara grająca riff a la Bo Diddley w Harleys & Indians (Riders in the Sky). Ale już Crash! Boom! Bang! nie jest wcale tak hałaśliwe, jakby sugerował tytuł – nastrojowa ballada. W I Like the Sound of Crashing Guitars przynajmniej te grzmocące gitary trochę słychać. W miarę rockowy jest jeszcze Fireworks, gdzie zwrotki śpiewa Per Gessle, a Marie Fredriksson dołącza dopiero w refrenach.

Nastrojowa część repertuaru też zresztą wstydu nie przynosi. Run to You ma w sobie fleetwoodową lekkość. W aranżacjach czasem smyczki, czasem harmonijka (w First Girl on the Moon jedno i drugie). Gessle wykonał jeszcze Vulnerable – ckliwy jak u jakiego De Burgha, a także bazujący na gitarze akustycznej Taste Your Love.

Piosenki ogółem zgrabne (a z każdym słuchaniem płyta zyskuje), ale nie mogą się równać z nagromadzeniem hiciorów na płycie Joyride. Podobnie jak na tamtej, główną wadą jest długość, która sprawia, że koło dziesiątego utworu słuchacz odczuwa już pewne zmęczenie. Wprawdzie utwory jak zaorkiestrowany Do You Wanna Go the Whole Way? czy bodaj najbardziej rockowy Lies zrobione są profesjonalnie. Za to patetyczna Love Is All (Shine Your Light on Me) zdecydowanie się dłuży przy prawie siedmiu minutach. 


 

Electric Six, Fire, 2003

Pewnego razu, gdy byłem na pierwszym roku studiów, mojego współlokatora odwiedzili koledzy, studenci mechatroniki z Kielc. Wykorzystując nieobecność koleżanek, które wyjechały na weekend, wesołe towarzystwo zajęło się biesiadami, po których m.in. dywan musiał się suszyć na balkonie. W pewnym momencie w telewizorze ujrzeliśmy teledysk, od którego szczęki nam opadły. Muzyka imitowała disco lat 70. z dodatkiem przesterowanych gitar, natomiast wizualia stylizowane były raczej na film grozy z lat 60. W salonie mrocznej  rezydencji pan z wąsikiem i pani w wieku ponadśrednim mieli się ku sobie, o czym świadczyły ich pulsujące światłem elektrycznym części niesforne. Dodatkowej zberedy dodawało temu utworowi solo na saksofonie. Dopiero później dowiedziałem się, że pan występował pod perwersyjnym pseudonimem Dick Valentine, a pani nazywała się Tina Kanarek i cztery lata później nie było już jej wśród nas. Zresztą użyczyła tylko osoby do teledysku, a przypisany jej, nieco histeryczny wokal wydał z siebie podobno nie kto inny jak Jack White, guru „nowej rewolucji rockowej”.

Tak mocnym akcentem grupa Electric Six dołączyła do grona amerykańskich humorystów rockowych. Nie wsłuchiwałem się zbyt dokładnie w teksty na jej pierwszym albumie, ale łatwo pojąć, że łączą się tam treści seksualne z politycznymi (np. bliskowschodnimi). Wokal Dicka Valentine’a sam w sobie brzmi zresztą tak zbereźnie, że nie trzeba rozumieć słów. Muzycznie mamy do czynienia z tzw. dance punkiem – połączeniem alternatywnego rocka i tanecznych rytmów. Wprawdzie poza sztandarowym utworem nie pojawia się już ani saksofon, ani wokalne duety, ale i tak zwrotów melodycznych i szlagwortów jest wystarczająco dużo, żeby było na czym zawiesić ucho.

Nie do końca przekonuje mnie otwieracz Dance Commander, ale później nie mogę narzekać. Rock i disco są wymieszane w różnych proporcjach. Po stronie bardziej gitarowej znajdują się Vengeance and Fashion, Naked Pictures (Of Your Mother) czy wydany na drugim singlu rockandrollowy Gay Bar (w teledysku wokalista latał ucharakteryzowany na Lincolna). Mój ulubiony She’s White z dziarskimi pokrzykiwaniami mógłby spokojnie się znaleźć wśród hitów nowego rocka lat dwutysięcznych. Bliższe klasycznej dyskoteki są utwory jak I’m the Bomb, adekwatnie zatytułowany Improper Dancing, czy też – mimo dużej dawki gitar – Getting into the Jam z drażniącym, falsetowym zaskowytem. Wyspokojenie przynoszą natomiast nieco bardziej zmysłowy I Invented the Night (choć i w nim w końcu dołączają ostre gitary) i finałowy Synthesizer, w którym tytułową rolę odgrywa instrument analogowy.

Nie jest tak, że zespół ma do zaoferowania wyłącznie samą wesołkowatość i shock factor, lecz utrzymuje te aspekty w ramach całkiem zgrabnych piosenek. Czasami nawet efektowna solówka się trafi. 


 

Genesis, Calling All Stations, 1997

Rzecz, którą miałem przedtem na kasecie. Po odejściu w latach 90. Phila Collinsa skład Genesis skurczył się do dwóch facetów – Mike’a Rutherforda (gitary, w tym bas) i Tony’ego Banksa (klawisze). Nie złożyli oni jednak broni, lecz zaangażowali szkockiego wokalistę Raya Wilsona, znanego dotąd z alternatywnej grupy Stiltskin.

Skoro głos Wilsona nie przypomina Collinsa ani nawet Petera Gabriela (niższy i bez charakterystycznej maniery), zasadne staje się pytanie „ile Genesis w Genesis?” Okazuje się jednak, że pozbawieni popowych ciągot pana Phila, jego byli koledzy powrócili do bardziej złożonych opowieści muzycznych. Żaden utwór nie schodzi poniżej czterech minut, zaś aż cztery mają powyżej siedmiu i pół.

Daleko stąd jednak zarówno do baśniowości Genesis z czasów Gabriela, jak i nieco cukierkowej przebojowości okresu Collinsa. Pierwsze dźwięki płyty to zgrzytliwy, „mechaniczny” riff gitarowy utworu tytułowego. A potem pierwsze słowa: Calling all stations / Can anybody tell me, tell me exactly where I am / I’ve lost all sense of directionI takie właśnie skojarzenia, spotęgowane przez projekt okładki, budzi ogólny klimat tej płyty: żegluga w mroku, po nieznanych wodach, wśród dojmującego poczucia niepewności. Kiedy zaś docieramy do niemal hardrockowego The Dividing Line, na wodach tych zrywa się sztorm. Jest to mój ulubiony fragment płyty i osobiście podziękowałem Wilsonowi za zagranie go w Częstochowie w 2018. Zaczyna się przejaśniać w There Must Be Some Other Way, gdzie partie syntezatora potwierdzają moje przekonanie, że niezależnie od wokalisty, duszą Genesis był od zawsze Tony Banks. Wreszcie, w finałowym (i najdłuższym) One Man’s Fool, nasz wyimaginowany żeglarz wypływa na spokojniejsze wody.

Oczywiście, nie zabrakło utworów krótszych i bardziej przebojowych. Przede wszystkim należy wymienić największy hit z albumu – Congo o nieco dusznej zwrotce, przebojowym refrenie i z solówką klawiszową, jaka pasowałaby do synthpopu czy zgoła dance. Na dalszych singlach wyszły dwie nastrojowe ballady – niedaleka od britpopu Not About Us oraz Shipwrecked z brzmieniami niby-orkiestrowymi. Całkiem przystępnie brzmi też trzecia ballada, If That’s What You Need. Zwraca uwagę, że nagromadzenie tych wszystkich lżejszych utworów wraz z najpogodniejszym spośród siedmiominutowców – Alien Afternoon o nieco „afrykańskim” rytmie – przypada na pierwszą połowę płyty. Druga jest już trudniejsza, choć też przełamana lekkim Small Talk oraz balladą Uncertain Weather o typowo genesisowej melodyce.

Z materiałem Calling All Stations przyjechało Genesis na koncert w Katowicach na początku 1998, transmitowany w TVP. Na perkusji grał wówczas Nir Zidkyahu, izraelski bębniarz, który wystąpił w większości utworów na płycie (resztę obskoczył Nick D’Virgilio). Mimo pozytywnych recenzji album poniósł klapę komercyjną i podobał się właściwie tylko w Polsce. Wobec tego grupa postanowiła zakończyć działalność. Reaktywowała się jeszcze później na koncerty w składzie z Philem Collinsem, ale nic premierowego od tej pory nie nagrała, a Wilson rozpoczął udaną karierę solową i przeprowadził się do Polski.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz