czwartek, 12 października 2023

Od Olsztyna po Tarnów, czyli płyty z wakacji

  

Zgodnie z nową świecką tradycją, po wakacyjnych wojażach zaopatrzyłem się w płyty zespołów pochodzących z odwiedzonych rejonów Polski.


Ziyo, Tetris, 1993

Po Mazurach byłem jeszcze w Tarnowie. Z tamtejszych zespołów kojarzę tylko Ziyo, nazywany – sporo na wyrost – „polskim U2” (złośliwi mówili, że chyba ze względu na fryzurę Jerzego Durała). Tetris był jego trzecią płytą. Oryginalne wydanie łapie się do absolutnego topu najgorszych okładek w dziejach polskiego rocka. Na łamach „Teraz Rocka” Durał wspominał, jak dał grafikowi szczegółowe wytyczne, co ma być na okładce, a ten zrobił wszystko po swojemu. W późniejszym wydaniu artysta sam zaprojektował okładkę i efekta były niewiele lepsze. Obecna reedycja (z 2018) ma za to projekt całkiem nijaki.

Na szczęście lepiej jest pod względem muzycznym: połączenie rocka nowofalowego z elektronicznymi brzmieniami. Otwierający Nr 4 to np. dawka syntetyki inspirowana jakby Kraftwerkiem, a może Kombi naśladującym Kraftwerk.  Instrumentalny utwór tytułowy też może się kojarzyć z Kombi, zwłaszcza ze względu na zestawienie syntezatorów z klangowanym basem. Faktycznie momentami słychać wpływy U2 (maniera wokalna Durała, przestrzenne, spogłosowane brzmienie), ale zamiast tekstów zaangażowanych społecznie mamy dość banalne wyznania miłosne (Isabelle). Z drugiej strony takie utwory jak Niech płonie Rzym czy pokotłowany rytmicznie Ethos kojarzą się z przeżywającymi w tamtych latach szczyt popularności Wilkami. Finałem płyty jest leniwa, mglista Dwa słońca z przewijającym się orientalnym motywem, który brzmi trochę jak z Wilków, a trochę jakby z The Cure.

Na Tetrisie znalazła się najpopularniejsza piosenka Ziyo (i zupełnie niereprezentatywna dla stylu grupy )  Magiczne słowa (potocznie zwana Wszystko to, co mam), która trafiła wręcz potem do repertuaru kapel weselnych, ale trzeba przyznać, że w tej nieskomplikowanej balladzie miłosnej całkiem nieźle grasuje bas. W ogóle basista jest dobrze słyszalny (Noc i dzień). Z kolei gitarzysta wywija spektakularne, sfuzzowane solo w Teraz albo nigdy, gdzie konwencja U2 spotyka się z syntetyczną orkiestrą i jazzującym fortepianem.

Płyta – najwyraźniej już od pierwszego wydania – zawiera trzy bonusy. Dwa z nich to wersje Isabelle Teraz albo nigdy z podtytułem France Mix, zmiksowane w Blois. Trzecim jest Hush, czyli – o czym ani słowa w opisie – przeróbka znanego utworu Joe Southa, kojarzonego przede wszystkim jako pierwszy przebój Deep Purple.



 

Vader, De profundis, 1995

Specjalnym fanem śmierćmetalu nie jestem, ale jeśli już mam mieć jakąś jedną płytę z tego gatunku – oczywistym wyborem się wydaje coś z dyskografii najsłynniejszego na świecie zespołu z Olsztyna (chociaż moja koleżanka z liceum, słuchając Vadera, nie wiedziała nawet, że to polska grupa).

De Profundis jest drugi album Petera i spółki. Nie znam się na tyle, żeby wiedzieć, do jakich wcześniejszych reprezentantów stylu Vader tu nawiązuje, więc ograniczę się do stwierdzenia, że czaduje bezlitośnie, ale w jakiś sposób przystępnie. Podczas gdy wiele kapel deathmetalowych gra tak szybko, że praktycznie stoi w miejscu, bo błyskawiczne młócenie w gitary i perkusję zlewa się w jeden przeciągły dźwięk, to Vader ewidentnie pędzi przed siebie, aż się chce równocześnie klepać w klawiaturę (nadaje się więc jako soundtrack do roboty biurkowej). Zresztą występują tu zmiany tempa: Sothis, jeden ze sztandarowych utworów grupy, w ogóle jest utrzymany na ogół w średniej szybkości, przełamywanej przyspieszeniem. W odróżnieniu też od stereotypowych deathowców, Peter nie brzmi jak niedźwiedź, lecz jak ekstremalnie wściekły, ale jednak człowiek, tylko niekiedy nienaturalnie modulując głos (chyba jedynie pod koniec Of Moon, Blood, Dream and Me się mu to zdarza). Jego wokal pada nawet nie tak daleko od Arayi ze Slayera. Warto też wspomnieć o śp. Docencie (Krzysztofie Raczkowskim), którego tytułowano ongiś najszybszym i zarazem najdokładniejszym perkusistą na świecie – naprawdę wykonuje tu solidną robotę.

Trudno jest mi konkretnie analizować poszczególne utwory, bo są tak jednorodne, że album sprawia wrażenie jednej długiej suity (czemu sprzyja brak przerw). W tekstach jak zwykle dawka ezoteryzmu: tu Sumerowie (Blood of Kingu – grupa Therion miała później utwór pod identycznym tytułem, ale całkiem inny), tam nefilimowie (Incarnation), a gdzie indziej Egipcjanie (Sothis), Crowley, Lovecraft i jakieś enochianizmy. Otwierający całą płytę Silent Empire nawiązuje zaś do teorii spiskowej o rządzącej światem firmie pocztowej Trystero, wymyślonej przez Thomasa Pynchona w powieści 49 idzie pod młotek.

Ważne, że płyta trwa tylko 34 minuty, więc kończy się, zanim zdąży zmęczyć.  



Big Day, Iluminacja, 1997

W roku 1997 sporym przebojem była piosenka W dzień gorącego lata. Pamiętam, jak skłoniła mnie do rozmyślań o rzemiośle piosenkoróbczym. Skąd taki artysta muzyk wie, że w tym miejscu piosenki ma wstawić powtarzalną frazę, a w tamtym, dajmy na to, motyw sekcji dętej? Frapowało mnie też znaczenie dwuwiersza „Powietrze pachnie takim samym nonsensem / Jak wtedy, kiedy poznałem ciebie” – to dobrze czy źle?

Dopiero później dowiedziałem się czegoś o olsztyńskiej grupie Big Day. Debiutancką płytę już tu kiedyś opisywałem. Iluminacja była już czwarta. Grupa wzbogaciła się o drugiego gitarzystę, Piotra Szymańskiego, ale małżeństwo Ciurapińskich, prostopadle do wszelkich aktualnych mód, w dalszym ciągu grało piosenki inspirowane psychodelią lat 60., chwaląc się w książeczce płyty, że wszystko zostało nagrane w systemie analogowym. Jaki podział obowiązków wokalnych, wariacie? Czasem solo śpiewa Anna Zalewska-Ciurapińska (Ocsid), czasem Marcin Ciurapiński (W jego stroju), czasem występuje dwugłos (A ty tylko…) albo też Marcin śpiewa partię pierwszoplanową, a Ania dośpiewuje (W dzień gorącego lata).

Do dynamiczniejszej części repertuaru należą Ocsid i Jak to jest, choć zarazem brzmią one bardzo przestrzennie. Oddalam się ma aranżację pod Rolling Stonesów – łącznie z ognistą solówką – a rytm podkreśla bezczelny cowbell. Nowocześniej brzmi Indy-Rave o tanecznym rytmie a la Madchester. Z ballad zwraca uwagę Dzień, w którym przyszła miłość, a jeszcze bardziej Zapach ognia oparty na hendrixowskim pasażu. Nieco beatlesowskie dęciaki (opis mówi tylko o trąbce, gra na niej producent Tomasz Bonarowski) występują jeszcze w utworze tytułowym, który najbardziej z całego albumu zbliża się do britpopu. Gdzieniegdzie pojawiają się brzmienia quasi-orkiestrowe (na pewno z syntezatora). Dwie piosenki, zaśpiewane przez Ciurapińskiego, brzmią dość groteskowo: W jego stroju z osobliwym przeciąganiem słów oraz niby-bigbitowy Królowie dnia, we kierym artysta wyzłośliwia się nad krytykami (a ostatnia zwrotka to jakiś bełkot, składa się z czterech wzajemnie sprzecznych dwuwierszy).



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz