poniedziałek, 29 kwietnia 2024

Trąby, świnia, Grek i wielkie krzesło, czyli lutowe żniwo muzyczne

 

W lutym zgromadziłem dziesięć płyt, w tym trzy polskie zaśpiewane po angielsku oraz dwie z bonusowym drugim dyskiem.

 

The Hives, Tyrannosaurus Hives, 2004

Tę pozycję wylicytowałem przy okazji Wielkiej Orkiestry. Jest to pierwsza u mnie w tym roku płyta z udziałem rodzeństwa, chociaż za sprawą „groźnych” pseudonimów szwedzkiej grupy trudno się domyślić, że gitarzysta Nikolaus Arson jest bratem wokalisty, Howlin’ Pelle Almquista.

Członkowie zespołu, w jednakowych kiczowatych garniturach, wyglądają jak rasowi kotleciarze (a już szczególnie basista, znany jako Dr. Matt Destruction, łysiejący i z wąsikiem), ale grają ostro i zadymiarsko. Wyobrażałem sobie zresztą, że ostrzej niż w rzeczywistości. Rok 2004 były to czasy „nowej rockowej rewolucji”, kiedy w rocku alternatywnym królował Franz Ferdinand, a młode kapele łączyły gitarowe brzmienia z tanecznymi rytmami. W pierwszych utworach wszystko wskazuje na to, że Szwedzi dali się ponieść ogólnej modzie, zwłaszcza w Two-Timing Touch and Broken Bones oraz Walk Idiot Walk. Najbardziej przebojowy z tej kategorii jest A Little More for Little You, natomiast B is for Brutus ma niezły riff. Nawet zresztą tam, gdzie zamiast skocznego rytmu mamy do czynienia tylko z rockandrollową jazdą naprzód, ten ich czad jest jakiś nadmiernie, klinicznie czysty. Wyróżnia się Diabolic Scheme, dramatyczny blues ze smyczkami, w którym Pelle śpiewa z dyletancką manierą a la Idzi Pop (a trochę też z chrypą pod Edgara Broughtona). W recenzjach The Hives często powtarzało się skojarzenie z The Stooges, chociaż grupa twierdziła, że wcale jakoś specjalnie nie ceni tej kapeli.

Dostało mi się wydanie brytyjskie z dwoma bonusami, spójnymi z resztą repertuaru.


 
 

Kazik + Zdunek Ensemble, Warhead, 2018

Po 2009 r. Kazelot Staszewski nie rozdrabniał się już tak bardzo jak dawniej na projekty pozakultowe (które odbijały się negatywnie na jakości macierzystego zespołu), ale czasem jednak coś nagrał. Płyta Warhead powstała we współpracy z formacją jazzowej proweniencji, na której czele stoi trębacz Janusz Zdunek. Oprócz nich dwóch ze składem Kultu pokrywali się jeszcze Wojtek Jabłoński (gitara) i Jarosław Ważny (puzon). Saksofonista tenorowy Mariusz Godzina miał dołączyć do Kulcich kilka lat później, zaś na altowym zagrał Alek Korecki, znany przede wszystkim z Elektrycznych Gitar i jako wzięty muzyk sesyjny.

Na repertuar złożyły się przeróbki utworów brytyjskiego punk rocka i nowej fali z przełomu lat 70. i 80. Całą płytę otwiera utwór tytułowy z repertuaru UK Subs pod polskim tytułem Wojny – tak, jak go Kazik wykonywał jeszcze z Kultem w początkach działalności (tamtą wersję można znaleźć na płycie dołączonej do książki Leszka Gnoińskiego Kult Kazika). W obecnej wersji zapada w pamięć atrakcyjna solówka czegoś dętego. Reszta zasadniczego repertuaru zaśpiewana została po angielsku, ale Kazik nie byłby sobą, gdyby nie dorzucił gdzieniegdzie jakichś wtrętów w języku polskim. Swoją drogą, po raz pierwszy usłyszałem Warhead w jeszcze innym wykonaniu i innej wersji językowej, pod tytułem Teroriszta vagyok

Chociaż muzycy twierdzili, że chcą się trochę odróżniać od brzmienia Kultu, a zwłaszcza sekcja rytmiczna miała pochodzenie jazzowo-funkowe, to płyta jest zdecydowanie rockowa. Intensywnie czadujący punk z trąbami pod tytułem Teenage Warning pasowałby i do Kultu. Z kolei Public Image, pierwotnie dzieło, jak się łatwo domyślić, formacji Public Image Limited, brzmi nawet dość przebojowo. Do moich faworytów należy Into the Valley z repertuaru Skids. Późniejszą nową falę reprezentuje jeszcze Prince Charming Adam & The Ants.

Nie zabrakło brzmień karaibskich. Klamrę albumu tworzy Police and Thieves Juniora Murvina, w kontekście pozajamajskim kojarzone głównie z wykonania The Clash. Trzeba przyznać, że panowie podbili czadowość w porównaniu z tamtą wersją – choć to nie zasługa gitar, lecz zmasowanego ataku sekcji dętej; zresztą jest to popisowy numer dla basisty. Porcję ska, czy może raczej rocksteady, przynosi Gangsters z repertuaru The Specials. Muzycy wzięli się też za Rivers of Babylon, wielki przebój Boney M, eksponując w nim aspekt reggae. Właściwie na długo przed Boney M tę przeróbkę Psalmu 137 śpiewali regałowcy z The Melodians, czyli jej właściwi twórcy, ale w książeczce uwzględniony jest Frank Farian jako współautor (chodzi pewnie o zmiany pod kątem teologicznym w tekście).

Płytę – pomijając finałową repryzę Policjantów i złodziei – kończą dwie przeróbki Kultu: piosenka nowa (Prosto) i piosenka bardzo stara (Zabiłem kolegę na poligonie), znana dotąd ze starej wersji demo Kultu i koncertowego wykonania zespołu El Dupa. Pierwsza oczywiście zaczepna i wściekła, a druga dołująca tekstowo i muzycznie, przypominająca jassowe odloty z płyty Czterdziesty pierwszy. 

 

James, Millionaires, 1999

W lutym nie zabrakło britpopu. Niebieska płyta z brązową świnią w perłowym naszyjniku jest ósmym dziełem manchesterskiego zespołu, na którego czele stoi wokalista Tim Booth (znany skądinąd jako maniakalny morderca Victor Zsasz z filmu Batman: początek). Na Millionaires po raz pierwszy wystąpił gitarzysta rytmiczny o dźwięcznym nazwisku Michael Kulas, jako producent zaangażowany zaś został we własnej osobie Brian Eno.

            Efektem jest porządna płyta osadzona w kontekście britpopowym, ale słychać, że doświadczenie zespołu sięgało dalej, do alternatywy lat 80. (w tym Madchesteru), a pod koniec milenium sięgnął on otwarcie po elektronikę: wszędzie syntezatory i różne inne klawisze, ale wykorzystane w sposób, który nie zgrzyta. Ogólnie rzecz biorąc, sporo tu ładnych, choć nienachalnych melodii, nie ma za to ortodoksyjnie gitarowego czadu a la punk rock.

Wita nas skoczny rytm i falsetowe zaśpiewy w Crash. Elementy muzyki tanecznej wykorzystano też w Afro Lover (zrealizowanym wyjątkowo przez Faithless, speców od tego rodzaju muzyki), a najlepiej w tej kategorii wypada singlowy I Know What I’m Here For, przebojowa piosenka w silnie zelektronizowanej aranżacji, z motywem przewodnim syntezatora i przetworzonymi głosami. Spokojniejszy jest drugi singiel, Just Like Fred Astaire, na bazie motywu fortepianu (miał się nazywać po prostu Fred Astaire, ale sprzeciwili się spadkobiercy tegoż). Podoba mi się poza tym We’re Going to Miss You, piosenka w średnim tempie, ze smyczkami (chyba syntetycznymi) i ciepłymi harmoniami wokalnymi w refrenie.  Najdelikatniejsze są ballady Hello i Someone’s Got It In for Me. Do oasisowatej normy, z dużym udziałem gitary akustycznej i ponownie smyczków, nawiązuje Strangers, zaś Surprise to przyzwoita elektryczna ballada britpopowa. Płytę kończy sięgnięcie do najwcześniejszej przeszłości britpopu: psychodeliczno-shoegazowy Vervaceous, który zaczyna się lekko i onirycznie, a potem wpada w niejaki trans.


 

Tears For Fears, Songs from the Big Chair, 1985

Kolejna z płyt, które trafiły do mojej kolekcji po ponad 20 latach, od kiedy usłyszałem ją w Trójkowej audycji „Pół Perfekcyjnej Płyty”. Trzon Tears For Fears stanowili wokalista/basista Curt Smith i gitarzysta/klawiszowiec Roland Orzabal. Drugi klawiaturzysta Ian Stanley i perkusista Manny Elias też byli stałymi członkami, ale nie pojawiają się na okładce. Razem grali elegancko skrojony pop rock z dużym udziałem syntezatorów.

            Na Songs from the Big Chair, drugiej i przełomowej płycie zespołu, znalazły się dwie jego najsłynniejsze piosenki. Pierwszą jest Shout – rytmiczny, z charakterystycznym, zdatnym do skandowania refrenem. Przypomina trochę hity Depeche Mode, ale bez ich firmowego mroku, ma za to w sobie coś z protest songu. Druga to refleksyjna Everybody Wants to Rule the World, jeden z tych utworów, które artysta stworzył niemal na kolanie i  w ostatniej chwili bez przekonania wcisnął na płytę, a potem stały się wielkimi przebojami. Pomiędzy nimi trochę niknie, ale też jest bardzo udany podniosły Working Hour, podobny z kolei do Simple Minds – gościnnie Mel Collins na saksofonie i Jerry Marotta na perkusji, czyli muzycy o karmazynowych powiązaniach.

            Najdelikatniejszym fragmentem jest powłóczysta, jazzująca ballada I Believe, za to w kategorii „typowo do tańca” mamy funkujący Mothers Talk oraz ciekawszy, sprężysty Broken, połączony bezszwowo ze spokojniejszym Head Over Heels, a później powraca po nim jako repryza z nagrania koncertowego. Oklaski z tego ostatniego zachodzą na finałowy, przestrzenny Listen (ze śpiewem operowym Marilyn Davis i afrykańskimi chóralnymi zaśpiewami), druga połowa albumu tworzy więc coś w rodzaju suity.


 

Paradise Lost, Draconian Times, 1995

            A tera coś metalowego. Brytyjski Paradise Lost zaczynał od mrocznej i hałaśliwej wersji doom metalu, ale z czasem złagodził brzmienie, Nick Holmes zaczął śpiewać normalnie, zamiast ryczeć… Mrok wprawdzie pozostał, ale całość nabrała większej atrakcyjności dla słuchacza nienawykłego do ekstremów, zbliżając się do metalu gotyckiego. Dojrzałą wersję swojego stylu osiągnęła grupa już na czwartym albumie Icon, który mam od dawna, ale brakowało mi na nim nośnych melodii. Draconian Times jest utrzymany w tej samej konwencji, lecz ma już bardziej przebojowe fragmenty, przede wszystkim Yearn for Change. Zapada także w pamięć dynamiczny The Last Time, ciężki Hallowed Land oraz melodyjny motyw Shadowkings.

            Molowe harmonie i dołująca atmosfera pozwalają nazywać tę twórczość metalem gotyckim. Początek utworu I See Your Face może wręcz zmylić, że mamy do czynienia z czymś w rodzaju Sisters of Mercy. Całą płytę rozpoczyna partia fortepianu w zalewie syntezatorowej i dopiero po niespełna minucie wjeżdża gitarowy walec (Enchantment). Głos Holmesa jest niski, głęboki, lekko zachrypnięty, przy czym jego interpretacja wokalna – zwłaszcza w bardziej dramatycznych momentach – wydaje się zawdzięczać co nieco Jamesowi Hetfieldowi. Chwilami też przychodzi do głowy Peter Steele (Hands of Reason). Spokojniejsze momenty, jak gitara akustyczna w Elusive Cure, podkreślają ogólnie minorowy nastrój. Ostrzejsza, prawie thrashowa jazda pojawia się tylko w Once Solemn.

Płyta, łącznie z poprzedniczką, miała wielki wpływ na metal lat 90. Naśladowcy Raju Utraconego pojawiali się aż hen na Litwie (Ruination). Kiedy pod koniec dekady recenzent „Tylko Rocka” pisał o jakiejś trzecioligowej kapeli, że gra „komercyjny metal”, to nie chodziło mu już, jak dziesięć lat wcześniej, o muzykę w stylu Bon Jovi czy Poison, tylko właśnie na podobieństwo Paradise Lost. Trochę szkoda, że sami twórcy tego zamieszania zapatrzyli się później w Depeche Mode. Wprawdzie później powrócili do starego stylu, ale ten etap ich twórczości muszę dopiero odkryć.

 

Human, Earth, 1993

            Pierwsza w tym roku wizyta na Faradaguła przyniosła mi cztery kolejne albumy. Human była to supergrupa, którą tworzyli Konstanty Yoriadis (śpiew i klawisze), gitarzysta Maciej Gładysz, basista Piotr Urbanek i perkusista Krzysztof Patocki – czyli czołówka polskich muzyków sesyjnych. Nagrali jedną płytę, która zdobyła uznanie krytyków, po czym się rozeszli. Udało mi się dorwać reedycję jubileuszową z okazji XX-lecia.

             Na zawartość płyty składają się utwory hardrockowo-funkowe (czyżby inspiracja kapelami w rodzaju Extreme?), w których muzycy popisują się zdolnością grania, a Kostek śpiewa po angielsku z niemal groteskową chrypą. Sprawnie to wszystko zagrane, ale melodie nie za bardzo oryginalne. Otwierający Hey Your’ Little Lady (4 rowery na Wery Kostrzewy) to zasadniczo pretekst dla długiego wywijatorstwa Gładysza w tradycji Joe Satrianiego – swego czasu spece od gitar uważali ją za jedną z lepszych solówek polskich. Jimi nie jest wcale taki hendrixowaty – funk metal z udziałem trąb. Podobne granie słychać w Rhinoceros, w Let’s Play Funk (oczywiście) albo w siedmiominutowym I See, gdzie w tle wydziera się jakiś wokal płci nieokreślonej. Z kolei w Faith jest to już niewątpliwie Edyta Bartosiewicz. Ta power-ballada, lekko kosząca pod AOR, stanowi mój ulubiony fragment płyty, chociaż mam z nią złe skojarzenia, bo kiedy słuchałem jej na Jujubie, komputer mi klapnął. Oprócz niej chwilę wytchnienia od dominującego stylu stanowi Amanda – kawałek pseudo-world music o afrykańskim posmaku, gdzie udziela się Jerzy „Słoma” Słomiński, spec od bębnów wszelakich.

      Muzycy wykazują się umiejętnościami technicznymi, ale werbalnie nie mają wiele do powiedzenia. Co prawda okładkę otaczają ekologiczne hasła w łamanej angielszczyźnie („ozon friendly – Destruction of rain forest – Endangered wild live – Save the Wales”), ale pan wokalista nauczył się niedawno słowa „motherfucker” i chętnie dzieli się swoim odkryciem ze słuchaczami. Wątłość literacką przedsięwzięcia potwierdza Polski, jedyny w zasadzie utwór po naszemu, którego treść nie wykracza poza standardowe „niniejszym informuję, że chciałbym odbyć z obywatelką stosunek seksualny”. Bardzo kocham moją mamę, mimo polskiego tytułu, zaśpiewane zostało po angielsku, dopiero reedycja zawiera jako bonus wersję polskojęzyczną pt. Słońce moje. Tak czy inaczej, jest to fortepianowa ballada o melodyce typowej dla polskiej muzyki popularnej tamtych lat (Varius Manx i te sprawy), tylko bardziej szorstka. Ogólnie mówiąc, nie jest to płyta, której by się słuchało ze względu na teksty. 


 

R.E.M., New Adventures in Hi-Fi, 1995

            R.E.M. to marka, która na ogół nie zawodzi. New Adventures ukazał się po ciągu trzech bardzo udanych płyt i sam też jest nie najgorszy. Grupa nie odkrywa nowych lądów, trzymając się charakterystycznego stylu nastrojowego rocka alternatywnego, nawiązującego do amerykańskiej tradycji muzycznej i dość bogatego aranżacyjnie.

            Początek płyty – pod ironicznym tytułem How the West Was Won and Where It Got Us – jest tym razem „wieczorny”, z pewną nutą niepokoju i podzwaniającym uporczywym motywem fortepianu. Słuchacza budzi dopiero drugi, słusznie nazwany The Wake-up Bomb, ze ścianą ostrych gitar, otynkowaną organami. Michael Stipe śpiewa w swoim zwykłym stylu, niejednokrotnie wspierany przez harmonie wokalne. Głośniejsze gitary odzywają się jeszcze So Fast, So Numb czy w Departure z wokalem Stipe’a bliskim melorecytacji; refren i ogólny nastrój tego utworu do złudzenia przypominają Me in Honey, brakuje tylko śpiewu Kate Pierson.

            New Test Leper to akustyczna ballada o narastającej aranżacji, ale gdzie indziej brzmienia bywają bardziej dysonansowe, jak w Undertow. Do wtóru gitary elektrycznej wokalista śpiewa w Be Mine. Znalazł się też na płycie pogodny utwór instrumentalny Zither, faktycznie z wykorzystaniem czegoś, co brzmi jak cytra, a co za tym idzie, o charakterze trochę folkowym, a trochę surferskim. Najbardziej zapadają w pamięć E-Bow the Letter z gościnnym udziałem Patti Smith oraz podniosłe Leave na kanwie motywu przypominającego wycie syreny, złowieszczo kontrastującego z rzewną melodią. 


 

Temple of the Dog, 1991

            Ta klasyczna płyta nurtu grunge była jedynym dziełem zespołu zebranego dla upamiętnienia przedwcześnie zgasłego Andy’ego Wooda, ważnej postaci na seattlowskiej scenie muzycznej. Inicjatorami przedsięwzięcia byli dwaj faceci z uznanego już Soundgarden: wokalista Chris Cornell i perkusista Matt Cameron. Dołączyli do nich współpracownicy Wooda – Jeff Ament i Stone Gossard – oraz współpracujący z nimi od niedawna Mike McCready. Celem była rejestracja dwóch piosenek, które w hołdzie Woodowi napisał Cornell, ale sesja się rozkręciła i po drodze nagrano jeszcze osiem, z czego niektóre miały wcześniejsze pochodzenie. Cornell był autorem wszystkich tekstów i większości muzyki, parę utworów skomponował też Gossard.

Oba pierwotnie planowane utwory trafiły na początek płyty. Niewątpliwym epitafium dla przyjaciela jest pieśń Say Hello 2 Heaven z melodyjną solówką gitarową i emocjonalnym śpiewem Cornella, rozwijającym się aż do pięknej finałowej rozdziawy (później artysta otrzymywał wielokrotnie prośby od fanów, żeby zaśpiewał to w hołdzie dla różnych zmarłych). Drugi jest ciężki blues Reach Down. Trwa on jedenaście minut, z czego sporo przypada na solówki gitarowe, co prawda trochę schowane w miksie, jednak McCready, choć nigdy wcześniej nie nagrywał w studiu, wpadł w takie zapamiętanie, że aż mu słuchawki spadły.

Właściwie jedynym jednoznacznym czadem na płycie jest dynamiczny i ciężki Pushing Forward Back, zarazem jedyny wkład kompozytorski Jeffa Amenta. Do przodu sunie też Your Savior, ale wydaje się najmniej ciekawy. Ogólnie jednak, ze względu na swój charakter, płyta skupiona jest wokół ballad. Call Me a Dog jedzie niemalże southern-rockowym nastrojem, a motyw przewodni Times of Trouble przypomina późniejsze Footsteps Pearl Jam. Do najmocniejszych momentów należy Hunger Strike. Chrisa Cornella słychać tu w tle, a na pierwszym planie debiutuje obdarzony „południowym” głosem nieznany dotąd szerzej wokalista z San Diego, który przyjechał do Seattle na przesłuchanie do nowego zespołu. Zwał się on Eddie Vedder i już niedługo miał się stać sławny jako głos Pearl Jam.

            W reedycji z 2016 nie tylko dodano w bonusie trzy dodatkowe miksy, ale doszedł cały drugi dysk z wersjami demo i odrzutami. Są to w większości te same utwory co w zasadniczym repertuarze (takim obrazem Say Hello 2 Heaven pojawia się w całym zestawie cztery razy), Times of Trouble ma również wersję instrumentalną. Wyjątek stanowią Angel of Fire oraz Black Cat – przydługi bluesawy jam do akompaniamentu jakichś dzwonków. Kompozycje te w ogóle nie były planowane z myślą o albumie i być może powstały już po jego wydaniu.

Temple of the Dog pomyślane było jako jednorazowy projekt i dało tylko parę koncertów, ale w późniejszych latach dochodziło czasem do wykonywania utworów z tej płyty, gdy np. Pearl Jam i Soundgarden grali na jednej scenie. Książeczka zawiera okolicznościowy artykuł Davida Fricke’a z pisma „Rolling Stone”, który wspomniał, że Cornellowi „obecnie” (tzn. w 2016) zdarza się śpiewać na koncertach Say Hello 2 Heaven. Rok później wokalisty nie było już wśród żywych.

 


 

T.Rex, Dandy in the Underworld, 1977

            Swoją ostatnią płytę Marc Bolan wydał na kilka miesięcy przed śmiercią w wypadku samochodowym. 1977 to już były czasy punk rocka, ale Bolan nie zaczął hałasować, poruszał się za to w swoim zwykłym glamrockowym emploi, które nie tyle ocierało się o kicz, co czerpało z niego pełnymi garściami.

Sporo materiału na Dandy in the Underworld to piosenki w średnim tempie, bliskie ówczesnej brytyjskiej glamowej estrady (która się zresztą wzięła z naśladowania T.Rex) – z syntezatorami, falsetowymi chórami itp. Przez cały album przewija się typowa dla T.Rex rytmika boogie, jak w Universe czy I’m a Fool For You Girl z solówką niejakiego J. Longa na skrzypcach. Jason B. Sad (skojarzenie z Johnny B. Goode zamierzone) kojarzy się z takimi wcześniejszymi hitami jak Get It On czy Telegram Sam, ale główny riff wykonuje sekcja dęta. Najlepiej wypada upajająco przebojowy utwór tytułowy; znakiem czasu są syntetyczne plamy w tle. Z bardziej dynamicznych najbardziej odpowiadają mi I Love to Boogie, dynamiczny Visions of Domino (napędzany gitarą, ale wypełniony orkiestrą, co daje efekt zbliżony do Electric Light Orchestry), a także odbiegający nieco od reszty Pain and Love – ponury klimat i przerysowane vibrato a la Bryan Ferry kojarzą się z twórczością Roxy Music.

W zespole nie było już Mickey’ego Finna, a z klasycznego składu został basista Steve Currie, ale w nagraniu albumu wzięli udział m.in. basista Herbie Flowers (wcześniej grał m.in. z Davidem Bowie i Lou Reedem), Steve Harley (lider Cockney Rebel), a także małżonka Bolana, Gloria Jones – tym razem tylko śpiewa, a nie gra na klawiszach. Ta ostatnia sprowadziła wcześniej artystę od glam rocka w stronę poszukiwań soulowych. Na Dandy powrócił na rockowe tory, ale z soulu jednak coś zostało, choćby sposób wykorzystania smyczków, trąbów i klawiszów. W Under a Crimson Moon gitara elektryczna koegzystuje z typowym dla „czarnej muzyki” fortepianem elektrycznym. Ten ostatni odgrywa też główną rolę w Groove a Little.

Bonusy zaczynają się już na pierwszym dysku, zawierającej materiał epki wydanej przy okazji albumu. Należy do niej To Know You Is to Love You, przeróbka przeboju Phila Spectora z lat 60. (którą dziesięć lat po T.Rex na nowo wylansowały panie Parton, Harris i Ronstadt). Dandy występuje tu w wersji singlowej, z której usunięto słowo „cocaine”. Poza tym epka zawiera City Port, w końcu nieco bardziej gitarowy, choć i tak łagodny oraz z wokalnym udziałem Glorii Jones, Tame My Tiger w średnim tempie i szybki Celebrate Summer.

Druga płyta zawiera aż 21 utworów, a mianowicie wersje alternatywne całego materiału (longplaya i czwórki). Jak wyjaśnia książeczka, po śmierci Bolana jego majątek został częściowo rozszabrowany, więc część nagrań zaginęła i wydawcy zdecydowali się dosztukować repertuar wersjami koncertowymi. Universe brakuje w ogóle, a Visions of Domino występuje pod poprzednim tytułem Funky London Childhood. Jason B. Sad bez dęciaków jest bardziej gitarowe, a Hang-Ups w postaci live to już największa dawka szorstkiego rocka w całym zestawie, ale już np. Teen Riot Structure pojawia się w wersji roboczej: Bolan sam z gitarą akustyczną i organami  w tle. City Port to nagranie jeszcze z 1973, bez Glorii. Do tego dochodzi kilka „bonusowych bonusów”: część koncertowych, a część słabo brzmiących, brudnopisowych. Teen Riot Structure to nawet a cappella, Celebrate Summer – przeciwnie, instrumental ze szczątkową partią wokalną. Zestaw kończy coś, co się nazywa Weird Strings i zgodnie z tytułem jest to robocze nagranie jakichś syntetycznych smyków o nieprzyjemnie dysonansowym brzmieniu. 


 

Collage, Moonshine, 1994

            Z okazji 29 lutego zaopatrzyłem się w jeden z czołowych albumów polskiego art rocka po 1989. Moonshine był drugą pełnowymiarową płytą kapeli, na której czele stali wokalista Robert Amirian, gitarzysta Mirek Gil i perkusista Wojtek Szadkowski – każdy z nich z osobna stał się potem ważną osobistością na polskiej scenie artrockowej. Wbrew stereotypom, najbardziej twórczym członkiem zespołu był perkusista – autor prawie wszystkich tekstów oraz autor lub współautor muzyki do wszystkich utworów oprócz trzech.

Mamy tu do czynienia z „baśniową” odmianą rocka progresywnego (zresztą pierwsza płyta Collage nazywała się po prostu Baśnie). Jako inspiracje można wskazać prędzej Genesis i Camel niż np. Pink Floyd, nie bez wpływu pozostawała też druga fala art rocka w latach 80., z Marillion na czele. Muzyka płynie jak należy, z dużą dawką melodii, nie słyszę tu nudziarstwa, które na ogół kojarzy mi się z rockiem neoprogresywnym.

Płytę rozpoczyna dość dynamiczny, a przy tym podniosły Heroes Cry. Następny utwór, In Your Eyes, zaczyna się kameralnie i nastrojowo, ale w ciągu czternastu minut narasta i ta muzyczna historia przechodzi przez różne meandry, z kunsztownymi partiami gitary i klawiszy (Krzysztof Palczewski). Dziesięć minut przekraczają też Wings in the Night i utwór tytułowy. Osiem kompozycji jest stylistycznie spójnych, a najbardziej przebojowa to Living in the Moonlight. Poza tym zapada w pamięć końcowa ballada War Is Over z „irlandzką” kodą na akordeon i mandolinę.

Grupa cieszyła się wsparciem Tomasza Nosferatu Beksińskiego, który zezwolił jej na wykorzystanie na okładce obrazu swojego ojca, a na krótko przed śmiercią wymienił Moonshine jako jedną z zaledwie trzech polskich płyt, które by wyróżnił na plus w muzyce lat dziewięćdziesiątych.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz