niedziela, 6 kwietnia 2025

Niemcy w Chinach i Stark w Honolulu (z frontu czytelniczego, 1/2025)

 

Pierwsza w tym roku notka czytelnicza ukazuje się dopiero po kwartale, bo też i parę całkiem grubych książek mi się trafiło.

 

1. George R.R. Martin, A Feast for Crows, London 2011

W końcu powrót do Westeros (Nawałnicę mieczy czytałem pod koniec 2022). Powszechnie wiadomo, że GRR Martinowi fabuła się rozrasta ponad wszelką przyzwoitość – na szósty tom Pieśni lodu i ognia czekamy od 2011 i pisarz chyba już sobie odpuścił informowanie o przybliżonych terminach. Lada chwila pobije rekord Axla Rose’a, który na płytę Chinese Democracy kazał czekać 15 lat. Jednak już na etapie czwartego tomu wątki tak się porozłazili, że Martin musiał je podzielić na dwa tomy, których akcja rozgrywa się równolegle: część w Uczcie dla wron (pierwsze polskie wydanie nazywało się chyba Uczta kruków), a część w Tańcu ze smokami.

            Problem polega na tym, że w poprzednich tomach autor wykosił niektóre z ciekawszych postaci, a większość ulubieńców czytelników (Tyriona, Dankę, Stannisa, Jona) przeniósł do Tańca. Za to w Uczcie wprowadza nowe wątki, które mogą znużyć czytelnika oczekującego na ulubionych bohaterów. Prolog widzimy tradycyjnie z perspektywy postaci epizodycznej, która na końcu ginie. Publikę najbardziej interesują Starkowie i Lannisterowie – tyle że obie rodziny są częściowo wybite, a częściowo rozproszone. Ze Starków obserwujemy trochę Sansę w Dolinie pod kuratelą Littlefingera, a trochę Aryę za morzem, w Braavos – fantastycznym odpowiedniku Wenecji. Jon Snow pojawia się tylko przez moment w rozdziale z perspektywy Sama Tarly’ego, który akurat wyjeżdża na studia do Cytadeli (zresztą też przez Braavos).

Najwięcej rozdziałów, bo aż 10, dostała królowa Cersei, osoba wybitnie niesympatyczna, której wydaje się, że jest sprytna jak mucha na końcu nosa i ona już wszystkim pokaże. W szczególności postanawia pozbyć się przeciwników rękami fanatycznego ruchu odnowy religijnej, ale efekty „trochę” ją przerastają. Jaime, jej brat bliźniak, coraz bardziej się od niej dystansuje. Tyrion natomiast występuje wyłącznie w koszmarach Cersei.

Dużą część książki zajmuje wątek potężnej rycerki Brienne, która jeździ po Dorzeczu w poszukiwaniu wieści o Sansie. Ludzie narzekają, że to mototonne, ale ja lubię fabułę typu „bohater jeździ od jednego miasta do drugiego i zatrzymuje się w karczmach”, jest to dla mnie wręcz stały fragment gry w literaturze fantasy. Szkoda tylko, że historia Brienne urywa się poważnym cliff-dosłownie-hangerem, który na dobrą sprawę jeszcze nie został rozwiązany. Poza tym dostajemy wgląd w krainy dotychczas pozostające w tle: Dolinę Arrynów za pośrednictwem Sansy, a Żelazne Wyspy i Dorne – nie tyle z perspektywy głównych rozgrywających, co postaci drugoplanowych.

            Jeśli kto zna świat Martina tylko z serialu, to trzeba zwrócić uwagę, że scenarzyści bardzo luźno inspirowali się fabułą czwartego i piątego tomu. Szczególnie Dorne zostało całkowicie zaorane. Weźmy Piaskowe Żmije, córki naturalne Oberyna Martella – serial zrobił z nich gimbusiary różniące się w zasadzie tylko wzrostem i używaną bronią. Po przeczytaniu książki staje się jasne, że serialowe Nymeria i Tyene są klonami Obary, podczas gdy w powieści siostry (przyrodnie) różnią się co do charakteru i metod. Cała progenitura pragnie pomścić Oberyna, ale jego brat, książę Doran, utrąca wszelkie próby, bo ma własny plan. Natomiast „Żelazka” snują plany krótkoterminowe: po śmierci Balona Greyjoya pojawia się kwestia sukcesyjna i na scenę wkracza brat zmarłego, straszliwy Euron, znacznie bardziej przerażający niż „Ferdek Kiepski”, którego z niego zrobili w serialu. W międzyczasie do grona moich ulubionych postaci trafia wuj Ashy Greyjoy – zapalony czytelnik lord Rodrik Harlaw. A co się tyczy Balonów (Greyjoya i Swanna), to w kategorii „głupie imiona bohaterów fantasy” przebija ich zarządca królewskiego więzienia, lord Rennifer Longwaters. Przy tak ogromnej ilości postaci sprawę ułatwia oczywiście 70-stronicowy wykaz postaci według poszczególnych wielkich rodów, zamieszczony jako aneks na końcu książki.

            Wojna wygasa, ale świat Pieśni lodu i ognia jest cały czas brutalny. Weźmy Qyburna, czyli tutejszy odpowiednik doktora Mengele (czytelnikowi wprawdzie oszczędza się szczegółów). O ile zaś część autorów fantasy, także polskich, przejawia niezdrową fascynację przemocą seksualną, to u GRR Martina wszyscy mężczyźni-gwałciciele są jednoznacznie przedstawieni jako postaci skrajnie odpychające. Sprawa nie jest tak prosta w przypadku księżniczki Arianne, która dla własnych korzyści wielokrotnie zmolestowała rycerza poważnie traktującego śluby czystości – ale też wątek ten pokazany został z perspektywy samej Arianne, która przynajmniej do czasu postępowała dość krótkowzrocznie.

            Jak to zwykle u Martina, w tekście poutykane są różne aluzje dla spostrzegawczych. Przyjaciel autora, Robert Jordan, upamiętniony został aż dwukrotnie: jako arcymaester Rigney i lord Trebor Jordayne z Tor, z gęsim piórem w herbie. Innemu pisarzowi hołd oddany został postacią lorda Titusa Peake’a.

 

2. Michał A. Piegzik, Ocean Indyjski 1942, Warszawa 2019
(z serii Historyczne bitwy)

Po raz kolejny przyszło mi wrócić na grunt japońskiego udziału w II wojnie światowej. Wojna na Pacyfiku to znana sprawa, ale kampania na Oceanie Indyjskim – już mniej. W powszechnym odbiorze główny ciężar walk z Japonią spoczywał na barkach Amerykanów (Chińczycy nie mieli szczęścia trafić takiego złota propagandowego jak podnoszenie flagi na Iwo Jimie, poza tym mieli własne problemy). Brytyjczycy trochę nikną w cieniu swojej byłej kolonii – inna sprawa, że nie bardzo mieli się czym pochwalić. Przełom lat 1941-42 to przecież katastrofa za katastrofą: kampania na Malajach, klęska floty pod Kuantanem, upadek Singapuru, japońska inwazja w Birmie (mniejsza, że Amerykanie w tym samym okresie też nie za bardzo sobie radzili).

Po tak oszałamiających sukcesach dowództwo marynarki japońskiej musiało postawić sobie leninowskie pytanie: „co robić?” Brano pod uwagę zarówno rozstrzygającą walną bitwę z Amerykanami, jak i dobicie Royal Navy. Chociaż admirał Yamamoto zdecydował o przyjęciu pierwszego rozwiązania, drugie potraktowano jako kierunek pomocniczy – i tak wsławiony pod Pearl Harbor zespół lotniskowców admirała Nagumo ruszył na Cejlon, nową główną bazę Royal Navy. Brytyjczycy co prawda spodziewali się ataku, a dowodzący ich siłami admirał James Somerville (nie mylić z facetem z Bronski Beat) trafnie przewidział jego przebieg – tylko pospieszył się o kilka dni i wyszedł w morze na próżno. W składzie sił alianckich znalazło się także kilka okrętów australijskich i holenderskich, a w lotnictwie występowali nawet Kanadyjczycy.

Autor opisuje plany strategiczne i przygotowania obu stron, poświęcając przy tym nieco uwagi roli indyjskiego ruchu niepodległościowego. O tendencjach wyzwoleńczych na samym Cejlonie brak danych (mogły być mniej wyraźne, zważywszy, że Brytyjczycy prowadzili tam eksperyment z dopuszczaniem krajowców do władzy).

Ponieważ była to era bitew lotniskowców, pojawia się charakterystyka okrętów lotniczych obu stron i samolotów, które z nich startowały. Co prawda poszczególne typy opisane są od sztancy, za pomocą identycznych sformułowań („Dzięki silnikowi X o mocy Y mógł osiągnąć prędkość maksymalną Z km/h. W skład uzbrojenia wchodziły…”) Czytelniej byłoby przedstawić te same dane w formie tabel, ale mniej stron by się nabiło.

Po przebrnięciu przez te dość mototonne fragmenta przechodzimy do konkretnych działań. Przed rajdem na Cejlon Japończycy zabezpieczyli sobie tyły, zdobywając Andamany i Wyspę Bożego Narodzenia. W pierwszym przypadku obyło się bez walki, w drugim wszedł im w szkodę amerykański okręt podwodny, a jeszcze przed desantem Hindusi z miejscowego garnizonu postanowili sami się zdekolonizować, za co zostali przez Japończyków nagrodzeni ciężką pracą przy wydobyciu fosforytów.

Właściwy rajd zespołu uderzeniowego admirała Nagumo nastąpił na początku kwietnia. Japońskie samoloty zbombardowały Kolombo i Trincomalee (czy, jak kto woli, Korombo i Tsurinkomari), a w międzyczasie zatopiły kilka krążowników i lotniskowiec, co było dla Brytyjczyków bardziej bolesne niż same naloty. Tymczasem osobny zespół admirała Ozawy polował na statki handlowe w Zatoce Bengalskiej. Generalnie jednak kampania była mało epicka – nie doszło do większych starć pomiędzy okrętami, a spośród aliantów najwięcej strat przyczynili Japończykom lotnicy pod Trincomalee.

Książka została porządnie zriserczowana (bibliografia zawiera całą myngę tekstów źródłowych, w tym japońskich), ale język trudno uznać za szczególnie natchniony, a ciągle się pojawiające koordynaty, namiary i kursy nie ułatwiają lektury. Kiedy co trochę czyta się, że dnia tego i tego lotniskowiec Bakayaro wysłał tyle a tyle samolotów, które powróciły, nie napotykając przeciwnika, a dnia następnego wysłał drugą grupę, która napotkała brytyjski okręt na takich i takich współrzędnych, idący kursem tylu a tylu stopni, w namiarze tylu a tylu stopni, z prędkością tylu a tylu węzłów – można się czasami znudzić.

Chociaż wśród czwórki redaktorów znalazł się fachowiec wysokiej klasy, nie ustrzegło to autora przed takimi samymi irytującymi sformułowaniami, które przeszkadzały mi w czasie czytania dużo wcześniejszego Kanału Guadanal, w rodzaju „z racji na coś” (w kilku miejscach poprawiono, ale nie wszędzie) albo synonimozy podmiotowej („Yamamoto zamierzał przeprowadzić inwazję. Japończyk przewidywał…”). Pisze też nieustannie „wróg”, a chyba ani razu „nieprzyjaciel”. Ponieważ Michał A. Piegzik nie tylko czyta, ale i pisze po angielsku na rynek zagraniczny, to i w jego polskojęzycznej pracy ciągle ktoś „raportuje” zamiast meldować albo pojawiają się „operacyjne myśliwce” zamiast sprawnych. Za kontrowersyjne należy uznać dosłowne tłumaczenie z angielskiego stopni wojskowych RAF (np. „oficer lotniczy”), przez które czytelnik nie ma pewności, czy osobnik opisywany jako podporucznik nie jest czasem kapitanem (Flight Lieutenant). Na temat Wyspy Bożego Narodzenia dowiadujemy się, że „miała swój epizod astrologiczny, kiedy to (…) usiłowano bezskutecznie zaobserwować zaćmienie Słońca w celu potwierdzenia teorii względności Alberta Einsteina”. Gdzie astrologia, gdzie teoria względności… Brytyjscy lotnicy mają japońskie samoloty „na plecach”, zamiast na karku czy nawet na ogonie, atak na dwa krążowniki „został porównany do miana drugiego Kuantanu” (cokolwiek to oznacza), a z kolei o transportowcu „Nissei Maru” można przeczytać: „Jego zatonięcie było kroplą, która przechyliła (!) czarę goryczy”.

Tekst wzbogacają liczne tabele oparte na źródłach, przedstawiające skład sił uczestniczących w działaniach – znajdują się jednak, jak w poprzednich książkach autora, w odpowiednich miejscach tekstu, a nie na końcu, zgodnie z tradycją serii. Na końcu zamieszczono za to kilka dość prostych map. W tekście można też czasem natrafić na parę rysunków, takich jak mapa Andamanów czy schemat trafień w ten czy inny okręt. Tradycyjnie nie zabrakło ilustracji, zajmujących jedną wkładkę: portrety dowódców, okręty, samoloty, widoki Kolombo itp. Uwagę zwraca zdjęcie adm. Somerville’a z kiziakiem.

Smalltown Boy

 

3. James Jones, Stąd do wieczności,
przeł. Bronisław Zieliński, Warszawa 1974 (2 tomy)

Na Mazurach wpadła mi w ręce pierwsza powieść pisarza amerykańskiego i weterana Guadalcanalu, Jamesa Jonesa. Anal Canalowi poświęcona jest późniejsza Cienka czerwona linia, ale akurat nie wiedziałem, w którym kartonie jej szukać, za to jego wcześniejsza powieść sama wpadła mi w ręce.

Akcja rozgrywa się w ostatnich dla Amerykanów miesiącach pokoju, w bazie wojskowej Schofield Barracks pod Honolulu i okolicach. Jeden z dwóch głównych bohaterów, szeregowy Robert Prewitt, zostaje przeniesiony z lekkiej służby w oddziale trębaczy do normalnej kompanii piechoty. Kiedyś był niezłym bokserem, ale już nie chce się bić, więc dowództwo postanawia sprawić, żeby pożałował swojej decyzji. Drugim bohaterem jest szef kompanii, Milton Warden, postać niejednoznaczna, o parę klas zbyt inteligentny i za bardzo łotrzykowski jak na stereotyp sierżanta; dba o swoich ludzi, ale lubi wypić i potrafi się też pokazać ze złej strony. On z kolei nawiązuje romans z żoną przełożonego, którą naprawdę trudno za to winić, biorąc pod uwagę, jaki jej się ślubny trafił.

Wśród powszechnego wojskowego drylu żołnierze zajmują się głównie alkoholem, hazardem czy możliwością wyjścia na miasto i poderwania kogoś, chociaż bywają też próby twórczości artystycznej. Oficerów absorbują osiągi w ogólnowojskowych rozgrywkach sportowych oraz polityka awansowa. Jest to świat pełen hierarchii i podhierarchii: nie dość, że dzielą się na oficerów, podoficerów i szeregowych, to jeszcze własne hierarchię mają trębacze, kucharze, sportowcy itp. W takich okolicznościach przyrody Prew – który lubi wojsko i uważa je za swoje naturalne środowisko, ale jest rogatą duszą – usiłuje zachować godność człowieka, lecz rzeczywistość miota nim jak szatan, a w niektóre kłopoty pakuje się na własną prośbę; pod koniec powieści budzi już mniejszą sympatię.

Łatwo zauważyć, że jednoznacznie negatywne są te postaci, które dopasowały się do wojskowej rzeczywistości: bezduszny służbista kapitan Holmes, posługujący się niewiarygodnym językiem zupak Ike Galowicz czy sadystyczny żandarm zwany „Grubasem”. Pozytywni są natomiast żołnierze, którzy tę rzeczywistość w ten czy inny sposób kontestują: mały narwaniec Angelo Maggio, łagodny olbrzym Choate albo „więzienny budda” Jack Malloy. Pełnokrwistą postacią jest też Karen Holmes, zaniedbana żona dowódcy kompanii. Oprócz niej kobiety, z którymi mają styczność żołnierze ze Schofield, reprezentują głównie „branżę rozrywkową”. Wizyty w bordelach stanowią na przepustce stały fragment gry – Prew już na wstępie zakochuje się w dziewczynie znanej jako Lorene (a naprawdę Alma) i rozkręca romans.

Pojawiają się również wątki niehetero (Jones musiał je okroić i usunięte sceny dopiero niedawno wyszły na światło dzienne). Prewitt odszedł od trębaczy, ponieważ przełożony postawił swojego „dziubdziusia” na wyższym stanowisku, chociaż Prew był lepszy i miał dłuższy staż. Ten wątek nie doczekał się rozwinięcia, za to popularną rozrywką żołnierzy ze Schofield jest podrywanie honolulskich homoseksualistów w celu naciągnięcia na piwo, drinka czy jaką pożyczkę. Prew udaje się na schadzkę wraz z Maggio, który w dziedzinie „pederastów” jest praktykiem i znającym – ale sprawy wymykają się spod kontroli i kończą zaangażowaniem służb porządkowych.

Chociaż przez większość 1941 USA nie biorą jeszcze udziału w wojnie, wszyscy są w miarę zgodni co do tego, że prędzej czy później będą musiały przystąpić. Następuje to szybciej, niż się spodziewali: atak na Pearl Harbor obserwujemy z dachu koszar, oczami Wardena, który wraz z innymi strzela do japońskich samolotów – sama Żemczużna Gawań znajduje się jednak w oddali.

Pewną wadą powieści jest rozciągnięte zakończenie – począwszy od Pearl Harbor, kulminacja i rozwiązanie akcji trwają z górą setkę stron. Mocną stronę stanowi za to język: dialogi żywe, ze sporą ilością rzucania mięsem, narracja czasem ironiczna, czasem poetycka, z oryginalnymi metaforami. Niekiedy zdarzają się zdania na pół strony, zajmujące cały akapit, a w paru scenach erotycznych bohatera tak ponosi, że w swoim wewnętrznym strumieniu świadomości zapomina o interpunkcji. Element ironii wprowadzają np. wielokrotne powtórzenia w narracji niektórych wyrażeń, jak „piękna, prawie nieziemsko śliczna Chino-Hawajka” czy „powiedział porucznik Culpepper suchym, drwiącym tonem”. Tłumaczenie jest bardzo przyzwoite, chociaż gdzieniegdzie występują błędy w druku, a także drobne potknięcia typu „goleń” w rodzaju męskim.

Polskie wydanie zostało opublikowane ze skrótami, jak podaje adnotacja – za zgodą autora. Na okładce wykorzystano fragment popartowego obrazu Roya Lichtensteina: płomień buchający z tłumika broni, wraz z komiksową onomatopeją (można to uznać za „spoiler bez kontekstu”!) 

Już w 1952 r. powieść doczekała się ekranizacji, z kontrowersyjną jak na ówczesne warunki sceną pocałunku na plaży. Prewitta zagrał Montgomery Clift (później oszpecony w wypadku samochodowym, bohater piosenek The Clash i R.E.M.), Wardena – Burt Lancaster, Karen – Deborah Kerr, zaś w szeregowca Maggio wcielił się Frank Sinatra. Scenariusz został jednak złagodzony obyczajowo w stosunku do powieści (m.in. wywalono wątki homoseksualne). W latach 1979-80 były jeszcze dwa seriale, oba z Kim Basinger w roli Almy.

Co prawda w ostatnio czytanym tomie GRR Martina wystąpiło niewielu Starków, za to u Jonesa jeden się znalazł – pierwszy kucharz Maylon Stark, podprowadzony z artylerii nadbrzeżnej.

 

4. Ibuse Masuji, Czarny deszcz, przeł. Mikołaj Melanowicz, Warszawa 1971

Do tej powieści, pierwotnie wydanej w 1966, przymierzałem się od kilku lat. W latach powojennych małżeństwo Shizuma nie może wydać za mąż swojej siostrzenicy Yasuke, ponieważ była w Hiroszimie i krążą plotki, że ma chorobę popromienną. Aby rozstrzygnąć sprawę, wuj Shigematsu bierze się do przepisywania dla swatki dziennika podopiecznej z czasów wojny.

Kwestia ożenku Yasuke ma tu w zasadzie charakter pretekstowy (i nie zostaje rozstrzygnięta), bo cała rzecz właśnie w dziennikach – formie, która często pojawiała się w twórczości Ibuse. Zapoznanie się z zapiskami siostrzenicy skłania samego Shigematsu do odświeżenia własnego pamiętnika. Bohater nie tylko zrelacjonował wszystko, co go spotkało w dniu wybuchu bomby i później, ale przytoczył relacje napotkanych osób. Ciotka Shigeko dorzuca do tego trzy grosze w postaci relacji o tym, co się jadło w czasie wojny. Następnie, w czasie choroby Yasuke, miejscowy lekarz przekazuje dziennik swojego brata, opisującego leczenie i rekonwalescencję.

Czarny deszcz uznać można za fundamentalny obraz tragedii hiroszimskiej w literaturze. Autor nie szczędzi makabrycznych opisów, wszędzie trupy, pożary, zrujnowane budynki… W instytucjach panuje chaos. Ci, którzy przeżyli, nie tylko czują się źle, ale muszą pracować za kilku, zastępując tych, którzy zginęli lub uciekli, są zwłoki do pochowania i poszkodowani do leczenia, a nikt nawet nie wie, co za nową bombę rzucili Amerykanie. Shigematsu, człowiek inteligentny, snuje różne rozważania co do jej natury. Tymczasem widzimy czarny rynek, frazesy propagandowe, brutalność i arogancję żołnierzy – jest to więc szerzej obraz życia w Japonii w ostatnich miesiącach wojny. Bohater bez powodzenia usiłuje załatwić węgiel dla swojego zakładu pracy, a od matki na wsi przychodzą nawet wieści o wykopywaniu korzeni sosen do produkcji paliwa lotniczego (prawdę mówiąc, akcja ta miała większe znaczenie dla morale niż w praktyce).

Wizje zniszczonego miasta i poszkodowanych ludzi są straszliwe, ale język – dość prosty. Tłumacz spisał się nieźle, lecz korekta przepuściła „karnister”, „wracanie z powrotem”  i „stróżkę dymu”.

W 1989 Shohei Imamura zekranizował powieść z Yoshiko Tanaką w roli Yasuke. Co ciekawe, w tym samym roku Ridley Scott nakręcił film sensacyjny pod tym samym tytułem, niemający z powieścią Masujiego nic wspólnego poza tym, że akcja rozgrywa się w Japonii i pojawia się wzmianka o Hiroszimie.

 

5. Tomasz Rogacki, Cingtao 2 IX – 7 XI 1914,
Warszawa 2012 (z serii Pola bitew)

W klimatach wojenno-japońskich zdobyłem jakiś czas temu krótką publikację – w zasadzie broszurę, 80 stron z dużą ilością ilustracji – na temat głównej kampanii Japończyków w I wojnie światowej. Chodziło o zajęcie okręgu Kiauczou z miastem portowym Cingtao (Qingdao), posiadłości niemieckiej nad Morzem Żółtym. Dla wydawnictwa InfortEditions sprawą zajął się pracownik Urzędu Miasta i Gminy w Nakle nad Notecią oraz członek tamtejszego Bractwa Kurkowego, którego kojarzyłem dotąd z habełka o egipskiej ekspedycji Napoleona.



            Autor opisał temat skrótowo. Zaczął od tego, jak w ogóle Niemcy zagnieździli się w Chinach. Parę stron poświęcił rozwojowi Cingtao pod panowaniem cesarza Wilhelma, podając szereg danych liczbowych. „Niemiecki kolonializm był w pełni nowoczesny i by nie powiedzieć – przynoszący korzyści nie tylko samym Niemcom, ale i miejscowym”. Herero i Nama w Afryce Południowo-Zachodniej byliby innego zdania, ale fakt, że Tsingtao to do dziś najpopularniejsza chińska marka piwa.

            Po wybuchu wojny światowej Japończycy wysłali przeciwko miastu korpus ekspedycyjny, autor przedstawia więc charakterystykę obu stron. Wojskom japońskim towarzyszył kontyngent brytyjski, uporczywie zwany przez autora Anglikami, chociaż jedną trzecią stanowili Hindusi. Po niemieckiej stronie znalazł się austro-węgierski krążownik „Kaiserin Elisabeth”. W zabezpieczeniu logistycznym ważną rolę odegrał dyrektor kolei Julius Dorpmüller – za Hitlera zostanie dyrektorem generalnym Deutsche Reichsbahn. Wątpię natomiast, aby dowodzący po stronie japońskiej jedną z eskadr okrętów adm. Kamimura był Hikonojo Kamimurą, weteranem Cuszimy – ale nie mam pewności, bo imienia autor nie podał. Zupełnie zaś nic nie wiadomo o powiązaniach rodzinnych dowódcy kontrtorpedowca „S 90”, por. Brunnera.

            Niemcy byli sześciokrotnie słabsi liczebnie, a mimo to oblężenie trwało dwa miesiące. Nie dlatego, żeby faktycznie bili się dużo lepiej – ale Japończycy czuli respekt wobec niezwyciężonej dotąd armii niemieckiej, więc postępowali dość ostrożnie. W opracowaniu Rogackiego w ogóle nie czuć prochu; można odnieść wrażenie, że oblężenie sprowadzało się do ostrzału artyleryjskiego, w dodatku niecelnego. Co prawda były też działania okrętów, ale Niemcy w końcu sami zatopili większość własnych jednostek, nie mając z nimi co robić. Japońskie lotnictwo morskie, które tak straszliwą siłę osiągnęło w latach 1941-1942, debiut operacyjny przeżyło właśnie pod Qingdao. Trzy hydroplany wykonywały loty rozpoznawcze z okrętów-baz „Wakamiya” i „Sokaku Maru”. Niemcy natomiast mieli w mieście dwa samoloty, z czego jeden zepsuty.

            Na koniec autor wspomina parę słów o pozostałych epizodach pacyficznego teatru działań, czyli o działaniach eskadry admirała grafa Spee i o zajęciu przez Ententę reszty kolonii niemieckich.

            Niestetyż, temat potraktowany jest nie tylko skrótowo, ale i powierzchownie. Już na pierwszej stronie autor zalicza Nauru, Wyspy Marshalla, Archipelag  Bismarcka i inne wyspy pacyficzne do Azji. W ostatnim rozdziale nazywa Samoa Zachodnie wyspą – a są to dwie duże wyspy i szereg mniejszych. Można też przeczytać: „Myślano o Szantungu, ale ostatecznie (…) obrano na cel rejon zatoki Kiauczou” – a gdzież się znajduje Kiauczou, jeśli nie w Szantungu? Gdzie indziej napotykamy na zdumiewającą informację: „Walka była nierówna – 5 dział 75 mm Kennetha (pociski o wadze 5,6 kg) wobec 350 mm S 90 (pociski 1,75 kg)”. Jakim cudem pocisk kal. 350 mm miałby być ponad trzy razy lżejszy od pocisku kal. 75 mm? Odlewali je z metalu profesora Geista? Nie, to zaspała korekta: powinny być „3 działa 50 mm”. Nie poskromiła też skłonności autora do powtarzania drugi raz tej samej informacji.

            Na bibliografię składa się 41 pozycji, głównie niemieckich z okresu międzywojennego albo z samej I wojny. Powojenne są tylko trzy, w tym dwie polskie (Gozdawa-Gołębiowski i Perepeczko). Co za tym idzie, transkrypcja nazw chińskich jest w cały świat: ani pinyin, ani Wade-Giles, ani polska sinologiczna. Przeważnie pojawia się pisownia niemiecka, typu „Tschang kia lou”, ale już Cingtao i Kiauczou mamy w wersjach spolszczonych. Obok występują zupełne dziwactwa typu „Huicjan” – pewnie z rosyjskiego (transkrypcja z transkrypcji!) Tylko w pierwszym przypisie, wspominając, że „pisownia jest bardzo zróżnicowana”, autor w ogóle używa pinyinu, ale z jakiegoś powodu przypisuje go Anglii, w dodatku z bykiem: „Quingdao”. Nie lepiej wygląda sytuacja z japońskim. Autor ewidentnie czerpał z jedynej w bibliografii pozycji po rosyjsku (wydanej w Pitrze w 1914!), bo ogólnie przyjęta transkrypcja Hepburna – stosowana chyba intuicyjnie – sąsiaduje z potworkami typu „Citose” czy „Ciyoda”. Jeden z generałów nazywa się, o zgrozo, „Dzjohodżi”, a zatopiony przez Niemców krążownik „Takachiho” raz figuruje jako „Takaciho”, a później jako „Tacachiho”. Czyżby Władysław IV Taca był jego patronem? Okazjonalnie pojawia się rosyjski okręt „Ascold”. Sytuację najlepiej podsumowuje nazwa jednej z pobliskich miejscowości: Syfang.


            Tekstowi towarzyszy 10 map – zarówno dość prymitywnych współczesnych, jak i reprodukcji map z epoki. Są też liczne ilustracje samego miasta, żołnierzy, okrętów wojennych i paru najważniejszych dowódców.

Trochę Meyer, a trochę Waldeck


piątek, 14 marca 2025

Tańce z siekierami i łysa śpiewaczka, czyli pierwsze płyty nowego roku

 Początek roku oznaczał w mojej płytotece sporą dawkę rocka lat siedemdziesiątych, a dopełniłem klasyką nieco młodszą.

Gentle Giant, Three Friends, 1972

Pierwsza latoś wizyta na Faradaguła przyniosła klasyczną pozycję, za którą rozglądałem się od dawna. Trzecia płyta zespołu założonego przez trzech braci Shulmanów jest to concept album, jak się łatwo domyślić, o trzech przyjaciołach z dzieciństwa, których drogi życiowe się rozeszły: jeden został robotnikiem, drugi urzędnikiem, a trzeci artystą malarzem. Oprócz Shulmanów grupę tworzyło trzech nie mniej istotnych muzyków: klawiszowiec Kerry Minnear, gitarzysta Gary Green oraz perkusista. Tę ostatnią funkcję, jedyny raz, pełnił Malcolm Mortimore – po nagraniu płyty został poszkodowany w wypadku i zespół zatrudnił na zastępstwo Johna Weathersa, który już pozostał do końca działalności.

Gentle Giant nie przejmował się specjalnie sławą i grał zbyt trudną muzykę, żeby zdobyć popularność porównywalną np. z Pink Floyd czy Genesis. Po pierwszych kilku przesłuchaniach płyty można jeszcze nie do końca wszystko wyłapać. Skomplikowane melodie, zmienne podziały rytmiczne, częste występowanie krótkich fraz powtarzanych ostinato, bogate instrumentarium (na koncertach bracia mieli zwyczaj niemal żonglować instrumentami), harmonie wokalne… Poziom zawiłości kojarzy się z King Crimson, twórczość Olbrzyma nie odznacza się jednak tym charakterystycznym chłodem, brzmi cieplej i przyjaźniej, często nawiązuje do muzyki dawnej. Na płycie jest sześć utworów, ale żaden nie schodzi poniżej 5 minut. Z kolei co cięższe, wężowate riffy stanowią punkt styczny z Jethro Tull. W Working All Day riff taki grają unisono gitara i szaksofon. Kerry Minnear wydaje się kluczowym członkiem zespołu – jego rozmaite instrumenty klawiszowe tworzą kanwę wielu utworów. Otwierający płytę bulgoczący motyw organowy w Prologue budzi np. skojarzenia z Emersonem – ale to są luźne punkty odniesienia, Gentle Giant ma swój własny, wykrystalizowany styl.

School Days zaczyna się lekko, krotochwilnie, z wykorzystaniem instrumentarium akustycznego i wibrafonu. Beztroskę przerywają głośniejsze dźwięki fortepianu i orkiestry, a potem jest jeszcze parę zmian tempa i Minnear wygrywa na wibrafonie solo w szybkim tempie.   W Peel the Paint, także po łagodnym rozpoczęciu, ton nadaje partia smyczkowa, ale potem znów wchodzą cięższe riffy, a nieco amorficzne interludium gitarowe Greena pod wieloma względami przypomina późniejszy o kilka lat popis solowy Briana Maya w Brighton Rock. Mister Class and Quality, czyli ten o urzędasie, daje z kolei miejsce do wykazania się skrzypkowi.

Kanoniczna wersja okładki przedstawia tytułowych trzech przyjaciół, ale w moje ręce trafiło wydanie kanadyjskie, z wizerunkiem znanego z debiutanckiej płyty wielkoluda, ale z inną typografią (czarne litery na łysinie, zamiast białych z boku).

 

Greenslade, Time and Tide, 1975

Oprócz Łagodnego Olbrzyma przyniosłem z targu rosyjską edycję czwartej płyty zespołu, którego liderem był – jak sama nazwa wskazuje – klawiszowiec Dave Greenslade, były członek Colosseum. Grupę zakładał z drugim eks-„gladiatorem”, Tony Reevesem, ale w roku 1975 na basie grał już Martin Briley. Kolejnym weteranem był perkusista Andrew McCulloch (znany z karmazynowego Jaszczura). A gitarzysta? Sytuacja podobna jak w Emerson, Lake & Palmer – jeśli już trzeba było korzystać z gitary, to sięgał po nią basista, ale zasadniczo aranżacje opierały się na klawiszach. W odróżnieniu jednak od ELP, grało na nich aż dwóch muzyków: oprócz Greenslade’a także Dave Lawson, skądinąd główny wokalista i autor wszystkich tekstów, do tego obsługujący syntezator.

Na Time and Tide grupa nieco uprościła brzmienie w stosunku do wcześniejszych albumów. Dynamiczny otwieracz Animal Farm i następny Newsworth brzmią całkiem sympatycznie, oparte na brzmieniu fortepianu i z rozmaitymi harmoniami wokalnymi. Dave Greenslade znalazł miejsce na popisy solowe w postaci dwóch utworów tytułowych: Time (barokująca kompozycja na klawikord i chór męski) oraz Tide (z ciekawym przeciwstawieniem melotronu i fortepianu elektrycznego). Lider nie zmonopolizował jednak repertuaru: w Animal Farm, kompozycji Lawsona, nawet nie zagrał. Przedostatni Doldrums to w ogóle Lawson całkiem solo. Obdarzony jest on wysokim głosem i niekiedy wpada w ciut histeryczną manierę a la Geddy Lee (The Flattery Stakes, The Ass’s Ears).

Na singiel, co osobliwe, wybrano utwór instrumentalny – Catalan: dynamiczna zwrotka nawiązująca do katalońskiego tańca ludowego i solenny refren z udziałem melotronu i syntezatora. Brakuje kojarzonych z Colosseum brzmień bluesowych, jest natomiast trochę jazzu, ale zwiewnego i bez trąb. Za to Waltz for a Fallen Idol ma charakter bardziej soulowy, obowiązkowo z fortepianem elektrycznym. Płytę kończy dynamiczny, zbudowany na fundamencie klawinetu utwór Gangsters, nagrany dla potrzeb „Play for Today” – teatru telewizji BBC.

Ogólnie rzecz biorąc, druga liga art rocka nieźle się tu zazębia z brytyjskim nurtem „soft rocka” popularnego od połowy lat 70.       

 

Pink Floyd, Ummagumma, 1969

Najbardziej kontrowersyjny album Floydów miałem od czasów licealnych na kasecie. Była to kaseta 90-minutowa – w wersji winylowej, jak i kompaktowej, Ummagumma jest albumem dwupłytowym.

A dlaczego kontrowersyjna? Po ostatecznym odejściu Syda Barretta grupa była dość zagubiona życiowo i nie bardzo wiedziała, w którą stronę pójść. Wypełniające drugą płytę zestawu nagrania studyjne są tego zagubienia świadectwem i dla niejednego słuchacza mogą się okazać nie do strawienia. Dla odmiany na pierwszej płycie znalazły się nagrania koncertowe z Birmingham i Manchesteru – i te z kolei wysoko się ocenia.

Płyta koncertowa to tylko cztery utwory, za to długie: czołowe kompozycje wczesnego Pink Floyd w rozbudowanych wersjach. Zaczyna się od psychodelicznego Astronomy Domine, jednego z najwcześniejszych egzemplarzy tak zwanego space rocka, wciąż jeszcze naznaczonym krotochwilnością Barretta. Po nim następuje powoli pełznący, złowróżbny Careful with That Axe, Eugene, z dużą rolą organów (wersja studyjna wyszła przedtem tylko na stronie B singla i ogółem blednie w porównaniu). Z tytułem – Ostrożnie z tą siekierą, Eugeniuszu – doskonale współgra nagły wrzask mrożący krew w żyłach. Płytę A Saucerful of Secrets reprezentują dwa fragmenty: orientalizujący Set the Controls for the Heart of the Sun (zwracają uwagę potężnie dudniące bębny) oraz utwór tytułowy – amorficzne szaleństwo, jakiego nie powstydziliby się muzycy z RFN, z podniosłym organowym finałem.

Co się tyczy płyty studyjnej – każdy z członków zespołu skomponował i osobiście nagrał po ćwiartce. Najbardziej strawne dla słuchacza jest to, co wysmażył Roger Waters, a mianowicie Grantchester Meadows – typowa dla niego (w tamtych czasach) łagodna piosenka na gitarę akustyczną, wzbogacona odgłosami przyrody. Waters przygotował też jednak utwór o najdłuższym tytule w dziejach Pink Floyd: Several Species of Small Furry Animals Gathered Together in a Cage and Grooving with a Pict – krótką, zwariowaną miniaturkę, w której różne dźwięki – głównie odgłosy paszczą, poddane obróbce studyjnej – imitują tupot i głosy tytułowych zwierzątek, a dołącza do nich ekstatyczne pokrzykiwanie jakiegoś Szkota, który na koniec dorzuca refleksyjnie za Jimi Hendrixem: „And the wind cried Mary…” David Gilmour przyniósł trzyczęściową The Narrow Way, opartą oczywiście na brzmieniach gitarowych. Część pierwsza jest akustyczna, w drugiej pojawiają się cięższe riffy, ale wszystko to obudowane zgiełkiem różnych dźwięków nieuczesanych; dopiero w trzeciej słychać łagodny śpiew Gilmoura na tle fortepianu i leniwych glissand.

Propozycje pozostałych dwóch muzyków to już cokolwiek awangarda. Wkładem Richarda Wrighta stał się czteroczęściowy Sysyphus, kakofoniczna kompozycja w stylu muzyki współczesnej, głównie na fortepian – na którym zagrał chyba nie tylko za pomocą klawiszy – chociaż na początku i w finale słychać kotły i brzmienie orkiestrowe (a raczej melotronu). Pojawiają się też dość przeraźliwe odgłosy, może paszczą, a może nie. Nick Mason wniósł The Grand Vizier’s Garden Party – siedem minut cokolwiek męczącego nawalania w instrumenty perkusyjne, przyprawionego studyjnymi zniekształceniami dźwięku; najlepiej tu wypada bukoliczna klamra z fletową melodią, zagraną przez żonę perkusisty.

Drugiej płyty albumu z pewnością nie poleciłbym słuchaczowi początkującemu w temacie Pink Floyd, ale sam mam stosunek sentymentalny. 

Inne wykonanie Eugeniusza

 

Deep Purple, Fireball, 1971

W lutym było mroźno i na targ staroci nie dojechał żaden ze sprzedawców płytowych, więc nabytki płytowe musiałem nadrobić w sklepie i w sieci. Na pierwszy ogień poszła kolejna klasyczna pozycja z siedemdziesiątych.

Fireball trochę niknie w dorobku Deep Purple, wydana pomiędzy dwoma killerami – In Rock a Machine Head. Nie ma na niej ani tak potężnego utworu jak Child in Time, ani tak ponadczasowego riffu jak Smoke on the Water, ani utworu tak brutalnego na swoje czasy jak Speed King. Zresztą zespół sam przyznawał, że przystępując do nagrywania, w zasadzie nie miał pomysłów i wszystko wyszło na bieżąco.

Purpura pozostaje oczywiście zespołem hardrockowym, o czym świadczy już rozpędzony utwór tytułowy, z solówkami basu i organów. W średnim tempie utrzymane są No No No (Ritchie Blackmore popisuje się techniką slide) czy kończący płytę No One Came, oprócz normalnych solówek przyozdobiony spowolnioną i odtworzoną wspak partią fortepianu. Najbardziej przebojowy Strange Kind of Woman ukazał się tylko w amerykańskiej wersji albumu i na singlu. Wersja brytyjska zawierała zamiast niego również dość chwytliwy, funkujący Demon’s Eye (wydany poza tym na stronie B singla Fireball) i na niej wzorowane są późniejsze reedycje.

Fajerbala zawiera próby urozmaicenia stylu grupy (prawda, że w pełni wypracowanego dopiero płytę wcześniej). Anyone’s Daughter to pogodna countrowa piosenka w akustycznej aranżacji (Jon Lord gra głównie na fortepianie), która zdumiała wówczas wielu słuchaczy. Psychodeliczno-orientalizujący The Mule bywa porównywany to do późnych Beatlesów, to do wczesnych Floydów, a mnie się trochę kojarzy z poszukiwaniami The Who. Z kolei ośmiominutowy Fools to próba syntezy obu tendencji – utwór zasadniczo hardrockowy, ale z długim, rozciągłym początkiem i interludium. Blackmore gra tu solo z manipulacją potencjometrem.

W ręce wpadło mi wydanie z okazji 25-lecia, opublikowane w 1996 r. Wśród bonusów znalazło się oczywiście Strange Kind of Woman oraz jego strona B – I’m Alone o latynosko zagęszczonej rytmice. Poza tym można się zapoznać z dwoma odrzutami: Freedom to hard-rockandrollowy kawałek z Gillanem wchodzącym na wysokie obroty, napisany z myślą o czymś do grania na bis, a Slow Train brzmi bardziej generycznie, zwraca uwagę interludium z krótką wokalizą pomiędzy na ogół ostrą jazdą. Są też instrumentalne podejście do Fireball, nowocześniejsze miksy Demon’s Eye i No One Came, nagranie wykorzystanej w tym ostatnim solówki fortepianu wspak (ale bez spowolnienia) oraz zagrana w studiu na rozgrzewkę wiązanka popularnych melodii, jak Podmoskownyje wieczera czy Wilhelm Tell.

Książeczka zawiera obszerny artykuł o powstawaniu płyty oraz wspomnienia Rogera Glovera – to właśnie podczas tej sesji doszło do incydentu z udziałem siekiery pomiędzy Blackmore’em a basistą. Wydawcy prosili też o wspomnienia Iana Gillana, ale nic nie pamiętał. 


 

Sinéad O’Connor, I Don’t Want What I Haven’t Got, 1990

Po przeczytaniu autobiografii Żanety O’Connor nie pozostało mi nic innego, jak włączyć jakąś jej płytę do swojej kolekcji. W internetach wyłowiłem drugi album, następcę świetnie przyjętego debiutu The Lion and the Cobra.

Tu się znajduje największy przebój O’Connor: refleksyjna ballada Nothing Compares 2 U (anglistka w liceum polecała nam teledysk jako przykład wymawiania głoski „th”). Nie jest to autorski utwór Łysej Śpiewaczki, lecz kompozycja Prince’a, zresztą w melodii i aranżacji słychać wyraźne oznaki soulu. Dopiero jakiś czas później Żaneta miała okazję poznać Książęcia, ale nie było to przyjemne spotkanie (po szczegóły odsyłam do wspomnianej autobiografii).

Album wpisuje się w nurt „brytyjsko-irlandzkiego rocka uduchowionego” z lat 80., chociaż nie wszystkie utwory mają stricte rockowy charakter. W każdym razie trudno się dziwić obecności na płycie członków The Waterboys: Karla Wallingera i Steve’a Wickhama. Album rozpoczyna zaśpiewana z towarzyszeniem orkiestry, stopniowo narastająca podniosła pieśń Feel So Different. W kolejnym I Am Stretched on Your Grave Żaneta śpiewa tradycyjną melodię do ascetycznego akompaniamentu funkowej perkusji i basu, i tylko Wickham gra w pewnym momencie irlandzkie solo na skrzypcach. Mamy też balladę z gitarą akustyczną – Black Boys on Mopeds, właściwie protest song przeciw brutalności policji – a finałowy utwór tytułowy to już w ogóle a cappella. Orkiestra (pod batutą Nicka Ingmana) pojawia się też w łagodnym instrumentalnie, ale plastycznym pod względem śpiewu Three Babies.

Gdzie w takim razie jest rock? A choćby w Emperor’s New Clothes – jak dla mnie centralnym punkcie płyty – czy też w najbardziej dynamicznym, przybrudzonym Jump in the River, gdzie zresztą wokal wydaje się zbyt cichy i spokojny w stosunku do akompaniamentu. W obydwu i jeszcze w kilku innych gra na basie Andy Rourke (ex-The Smiths). The Last Day of Our Acquaintance zaczyna się jako akustyczna ballada, ale potem dostaje doładowania, a dudni Jah Wobble, znany z Public Image Ltd.

Nie da się zaprzeczyć, że swoją interpretacją wokalną i kontestacyjną postawą Żaneta O’Connor utorowała drogę całej fali żeńskiej alternatywy lat 90., która w końcu przyniosła artystki takie jak Alanis Morissette.

 

New Model Army, The Love of Hopeless Causes, 1993

Ten album Armii Nowego Wzoru ukazał się jako następny po koncertówce pod anagramowym tytułem Raw Melody Men, która podsumowywała pierwszy okres działalności grupy. Recenzenci określają go jako łagodniejszy, ale wciąż bardzo dobry. Niespecjalnie dostrzegam złagodnienie. Może mniej tu ostrej punkowej jazdy, ale w dalszym ciągu są to pełne emocji, zaangażowane społecznie utwory oparte na dynamicznych liniach basowych, łączące postpunkowy fundament z folkowymi inspiracjami. Te ostatnie są o tyle mniej zauważalne, że grupa nie miała już w składzie skrzypka.

Otwierający płytę Here Comes the War nabrał latoś, niestety, sporej aktualności (łącznie z frazą „Put out the lights on the age of reason”) – w zeszłym tygodniu przypomniał go nawet na swoim blogu znany warszawski nauczyciel chemii. Utrzymany jest w nerwowym nastroju, a Justin Sullivan na wpół melorecytuje gęsty tekst, czasem dla odmiany wybuchając krzykiem. Do szybszej części repertuaru należy też Understand U oraz mocny finał w postaci Bad Old World.

Łagodniejsze są utwory w rodzaju Fate czy My People – ale to wciąż oznacza średnie tempo, wyraźny bas i łotrzykowsko-bardowski śpiew Sullivana. W Living in the Rose łagodną partię wokalną podpiera monumentalny, przesterowany bas jak z Joy Division, mocne walenie w perkusję i hałaśliwe solówki. Najbardziej podoba mi się Believe It z grupowym zaśpiewem w refrenie. Nawet zresztą w najmniej dynamicznych utworach kryje się niepokój, który nie pozwala ich klasyfikować jako ballady. Jedyny wyjątek stanowi akustyczna These Words – raczej wyciszona, nie tak epicka jak klasyk Green and Grey.



środa, 15 stycznia 2025

Słowacki odwrót i węgierskie życie rodzinne (z frontu czytelniczego, cz. 9 i podsumowanie roczne)

 

Mój przerób książkowy w roku 2024 był prawie tak dobry jak w 2023. Przy normie 15 książek przeczytałem 31 (o 2 mniej niż poprzednio), czyli wykonałem 206% planu; takim obrazem mogę właściwie dać sobie spokój z utrzymywaniem normy. Średnio oznacza to 2,6 książki miesięcznie (nie licząc tych, które musiałem przeczytać ze względów zawodowych). Kolejny rok nie udało mi się sięgnąć do Pieśni lodu i ognia ani powrócić do tematyki chińskiej.

·         Tradycyjnie dominowały szeroko pojęte opracowania historyczne – 21 książek (68%). Znalazło się wśród nich 5 pozycji z serii Historyczne bitwy oraz 3 z kieszonkowej serii artystycznej wydawnictwa Arkady. Biografie były 4, w tym 2 Stalina, a 2 pozostałe – osób zmarłych już w XXI wieku. Do tego trafił się 1 reportaż historyczny (o Ricie Gorgonowej). 9 książek (29% całości, w tym wszystkie habełki) dotyczyło starożytności, 3 – średniowiecza (a konkretnie państwa Zakonu Krzyżackiego), 7 – XX wieku.

·         Na literaturę faktu przypadło 5 pozycji (16%), przy czym biografie stosunkowo współczesne i reportaż o Gorgonowej zaliczają się trochę do historii. Pozostałe dwie książki z tej dziedziny to wspomnienia artystek muzycznych.

·         Literaturę piękną reprezentowało 10 pozycji  (32%). Z tego największą grupę stanowiły powieści (8 = 26% całości), prócz tego pojawił się 1 epos heroiczny i 1 zbiór opowiadań (z utworem na tyle długim, że można go uznać za minipowieść). 4 książki dotyczyły II wojny światowej, 3 – chłopów (Wędrujące buciory Penttiego Haanpää zaliczają się do obydwu kategorii).

·         Wszystkie książki czytałem w języku polskim. Dla 17 z nich (55%) był to język oryginalny. Spośród tłumaczeń 6 (19%) pochodziło z języka angielskiego, z czego 4 z Wielkiej Brytanii, 1 z Irlandii i 1 z USA. Ponadto pojawiły się przekłady z języków: węgierskiego (3), fińskiego, włoskiego (po 2), słowackiego i gruzińskiego (po 1). Tematyki chińskiej tym razem nie reprezentowało nic.

·         Najstarszą pozycją był Witeź w tygrysiej skórze, powstały w 1180 r., chociaż ja czytałem go w XX-wiecznym opracowaniu z 1960 (ale w wydaniu z 1978). Najnowsza była Kora. Się żyje Katarzyny Kubisiowskiej, wydana w roku 2023.

·         Przeczytałem łącznie 9613 stron (w stosownych przypadkach z bibliografiami, ale bez indeksów). Najcieńszy pod względem samego tekstu był Lidzbark Warmiński Andrzeja Rzempołucha (56 stron), ale za to z dużą ilością zdjęć. Najgrubszy był Stalin. Dwór czerwonego cara Simona Sebaga Montefiore – 759 stron. Najwięcej książek, bo aż 13, należało do przedziału objętości 200-300 stron.

·         Najbardziej podobały mi się: Żołnierz nieznany Väinö Linny, Gloryfikacja Józsefa Kántora Jánosa Kodolányiego i dyptyk Montefiorego o Stalinie. Największą gugułą była Kora Kubisiowskiej – nie dość, że nieznośna stylistycznie, to jeszcze autorka musiała przepraszać niektóre opisane osoby za swoje zbyt śmiałe tezy.

Specjalne wyróżnienie otrzymuje straszny, nieludzki ryk „Jeezus Perkele!” (V. Linna, Żołnierz nieznany) w kategorii „najbardziej epicki okrzyk bojowy w literaturze” (dorównujący niemalże sławnemu „Baruk Khazad! Khazad ai-menu!”)

 

29. Ladislav Ťažký, Amenmaryja. Sami dobrzy żołnierze,
Warszawa 1970, przeł. Edward Madany

Słowacja interesuje mnie od dawna –  młodsza i mniej znana siostra Czech, słowiańskie Węgry, górale jakby nasi, ale nie do końca, kraj naddunajski, kraj Janosika, kraj, w którym faceci w ramach stroju ludowego nosili koszule odsłaniające brzuch (za to z długim rękawem) i nikogo to nie dziwiło. Szczególnie zaś swego czasu zaciekawiła mnie historia tego kraju w II wojnie światowej. Kraj słowiański, który stał się faszystowską dyktaturą i sojusznikiem Hiltera, a w dodatku jego prezydentem był ksiądz… Zastanawiało mnie też, jak do tych mrocznych lat odnoszono się za czasów komunistycznych.

Z posłowia do Żołnierza nieznanego Väinö Linny dowiedziałem się o istnieniu powieści Ťažký’ego Amenmaryja, przedstawiającej w krzywym zwierciadle udział wojsk słowackich w wojnie z ZSRR, i niezwłocznie nabyłem ją przez jęternet za ogólną kwotę 14 zł, z czego 10 wynosił koszt przesyłki. Okazało się, że to cegła na 730 stron, w dodatku wydana przez Wydawnictwo MON, więc może być ideologicznie.

Głównym bohaterem jest Matusz Zraz, robotnik leśny znad Czarnego Hronu, służący jako sztabowy kreślarz-kartograf. Poznajemy go jako świeżego rekruta; Po odsłużeniu w bratysławskich koszarach służby zasadniczej nie zostaje jednak zwolniony do cywila, lecz wysłany w stopniu kaprala do słowackiego kontyngentu na Krymie, na tyłach frontu wschodniego. Nie jest więc prawdą, co pisał autor posłowia do Żołnierza nieznanego, że powieść ta przedstawia odwrót słowackiej Dywizji Szybkiej znad Morza Kaspijskiego – bo w momencie, gdy Zraz trafia na front, jest to już przeszłość.

Ciężko przebrnąć przez pierwsze 117 stron. Narracja w pierwszym rozdziale to monolog wewnętrzny głównego bohatera o charakterze strumienia, a raczej górskiego potoku świadomości (np. w początkowej scenie inspekcji generała ciągle mu się nasuwa pytanie: „czy wiedzą panowie, ile waży pniak?”) Przy zastosowanej technice trudno czasem się zorientować, czy on to myśli, czy faktycznie mówi; czy wyobraża sobie, że coś się zaraz stanie, czy to się właśnie dzieje, czy już się stało. Przeskoki czasowe między wydarzeniami zachodzą niepostrzeżenie – dobrze przynajmniej, że retrospekcje zostały wyróżnione kursywą. W rezultacie utwór już po pierwszych 50 stronach robi się cokolwiek męczący.

Dopiero od drugiego rozdziału idzie przywyknąć. Z rzadka pojawia się narrator trzecioosobowy – abstrakcyjny lub towarzyszący. Dominują jednak fragmenty z perspektywy Matusza, choć nie zawsze powracają do pierwotnej bełkotliwości – może dlatego, że to już nie tylko monolog wewnętrzny, lecz i prywatne zapiski, siłą rzeczy bardziej konkretne. Trochę to wygląda, jakby autor testował różne techniki narracyjne, zanim zdecydował się na jakiś konkret.

Z podtytułu Sami dobrzy żołnierze nie należy wnioskować, że ambicją autora mogło być stworzenie „słowackiego Szwejka”. Przede wszystkim dużo mniej tu humoru; rubaszny koszarowy żywot, egzystencja na tyłach frontu, absurd i okrucieństwo wojny – wszystko to w tonacji balladowo-poetyzowanej, dość gorzkiej. Brak tu też wyrazistych postaci. Najlepiej wypada setnik Skaliczan, zwany Amenmaryja – drze mordę, ale jest ludzkim oficerem, dbającym o podwładnych. Choć to jednak niby bohater tytułowy, nie dostał na tych 731 stronach zbyt wiele czasu antenowego. Większą rolę (czarnego charakteru) odgrywa niejaki Holoszko vel Książę – typowy dla powieści wojennych przykład wojennego kombinatora, który trudni się głównie spekulacją i rozpustą.

Ciekawiło mnie, na ile zostanie zaprezentowana ideologia faszystowskiego Slovenska, ale nie ma tego za wiele. Propaganda słowacka sprowadza się do tego, że głównemu bohaterowi każą przygotowywać dekoracje na wspólne biesiady oficerów słowackich i niemieckich, potem jeszcze mamy oglądanie kronik filmowych i ogólną popijawę z okazji święta państwowego. Bohaterów nie za bardzo obchodzi, dlaczego poszli na wojnę. Zraz, wychowany na komunistę, ciągle wyobraża sobie, że kiedy już będzie na linii frontu, to zdezerteruje do Rosjan, jak wielu innych żołnierzy słowackich, ale nic z tego nie wychodzi, więc się frustruje, co ojciec i jego towarzysze powiedzą.

Linii frontu właściwie nie oglądamy, jedynie rozprzężenie na tyłach – co nie oznacza, że bohater nie staje w obliczu niebezpieczeństwa. Sztab kwateruje po ukraińskich i rumuńskich wsiach, w chłopskich domach, żołnierze bratają się z miejscowymi, Matusz ciągle powtarza, że Słowacy są prawie tacy jak Rosjanie (Ukraińcy, Bułgarzy), ale mimo wszystko jednak siedzą tam jako okupanci. Żołnierze biorą sobie kochanki spośród miejscowych i traktują je na ogół przedmiotowo; dla głównego bohatera kontakty z kobietami są jednym z głównych źródeł angstu.

Oprócz Słowaków pojawiają się różne inne narodowości. Niemcy są zwykle butni i wyniośli, traktują swoich sojuszników per noga, pomimo propagandowych sloganów o braterstwie. Wyjątek stanowią folksdojcze służący w armii słowackiej, którzy niespecjalnie się różnią od słowiańskich towarzyszy broni. Węgrzy są do Słowaków wrogo nastawieni, Rumuni – strasznie nędzni. Pobocznie pojawiają się wzmianki o tragicznym losie słowackich Żydów, a także rozbisurmanieni tatarscy kolaboranci. Jest też akcent polski: pociąg Zraza w drodze na wschód przechodzi przez Kraków i Lwów.

Bohater ponad 20 razy oglądał Janosika, ale nie chodzi oczywiście o film Passendorfera, tylko o przedwojenną słowacką produkcję – raczej tę nowszą, z 1935 r., z Paľo Bielikiem w roli głównej, a nie pierwszy słowacki film pełnometrażowy z 1921, jeszcze niemy.

 

30. János Kodolányi, Gloryfikacja Józsefa Kántora,
Warszawa 1979, przeł. Camilla Mondral

Kolejna – po Madziarach Balázsa – rzecz o węgierskich chłopach, ale jeszcze z lat dwudziestych. Jest to jedna z pierwszych powieści Jánosa Kodolányiego, wydana w 1926, kiedy był przed trzydziestką; później wyspecjalizował się w powieściach historycznych, sięgających nieraz i czasów pogańskich.

Gloryfikacja Józsefa Kántora zaczyna się od upadku tytułowego bohatera ze schodów. Wokół poszkodowanego sędziwego alkoholika zaraz zbiera się rodzina i zaczyna mu wymyślać. Wkrótce dochodzi do wznowienia dyskusji o spadku – przecież jeśli stary znowu zacznie w pijackim ciągu wyprzedawać majątek, to w końcu nie będzie co dziedziczyć. Kántor ma trzy córki: mężem najstarszej jest pozujący na człowieka światowego karczmarz Heldmann, średniej – mechanik Vilonyi, niesamowity frustrat przekonany, że ludzie nic ino go obgadują, a najmłodsza uciekła z artystą malarzem. Dwaj szwagrzy zawierają sojusz przeciw „pacykarzowi”, muszą więc urobić starego, żeby w końcu spisał testament. Sprawa wciągnie w swoje tryby oportunistycznego sekretarza gminy, kilku lekarzy i jeszcze inne osobistości.

Akcja rozgrywa się we wsi, której nazwy nie znamy, ale to w okolicach Siklósa (wiejski doktor publikuje poezje w piśmie „Siklós i okolice”), nad Drawą, niedaleko granicy z Jugosławią. Wśród miejscowej ludności zdarzają się – oprócz Romów – Chorwaci, a zaraz po wojnie światowej była tu okupacja serbska; byłby to zatem komitat Baranya (Vilonyi jest przybyszem z Somogy). Pod względem wyznaniowym miejscowi dzielą się na katolików, kalwinistów i nazarejczyków (węgierski odłam anabaptystów).

Obraz rodziny, w której nikt nikomu dobrego słowa nie powie, tylko wszyscy obrzucają się obelgami i myślą o tym, jakby tu wyrolować pozostałych (a sam József Kántor, choć teraz niedołężny i na łożu śmierci, wcale nie był lepszy), byłby naprawdę ciężką lekturą, gdyby nie spora dawka ironii w narracji – to właśnie ona ciągnie powieść do przodu, szczególnie widoczna w charakterystykach postaci, a już szczególnie lokalnej socjety. Nie zawsze jest czytelna dla współczesnego polskiego czytelnika: „Juliska była inteligentniejsza, poważniejsza, rozsądniejsza, czytała już nawet powieści Jadwigi Courths-Mahlerowej i Ferenca Herczega”. Dotąd tych nazwisk nie słyszałem, ale z ogólnego tonu narracji można się domyślić, że nie byli to pisarze wysokich lotów. Istotnie, pierwsza z nich to austriacka autorka tłuczonych taśmowo romansideł. Za to Herczeg był najpopularniejszym pisarzem międzywojennych Węgier, trzykroć nominowanym do Nobla, i zestawienie go z Courths-Mahlerową może stanowić jeszcze dodatkową szpilę. Żeby nie było całkiem zabawnie – nędza egzystencji zniedołężniałego alkoholika i scena jego zgonu przedstawione są w sposób przejmujący.

Tłumaczka zdecydowała o stylizacji językowej na „uśrednioną” gwarę chłopską (raczej z centralnej Polski, bez elementów góralskich czy podlaskich). Ponieważ o gwarach węgierskich nie mam żadnego pojęcia, nie potrafię powiedzieć, na ile oddała w ten sposób zamysł autora. Odnoszę wrażenie pewnej stereotypizacji językowej, ale znów żyję w czasach, kiedy gwary wiejskie prawie już uległy wypłaszczeniu przez mass media.

Okładkę i wklejki z ilustracjami wykonała Małgorzata Rutkowska i są one, niestety, trudniejsze do interpretacji niż te w Madziarach.

Tu przynajmniej widać drabinę, z której najwyraźniej ktoś spadł, a inni na niego patrzą

A skąd tytułowa gloryfikacja? Jak to śpiewali The Stranglers – wszyscy cię kochają, kiedy już nie żyjesz. Zwłaszcza jeśli zależy od tego los testamentu.

 

31. Sándor Somogyi Tóth, Gabi, Warszawa 1973, przeł. Andrzej Sieroszewski

Somogyi Tóth to pisarz z późniejszego pokolenia niż Kodolányi: miał dopiero trzy lata, gdy ukazała się Gloryfikacja Józsefa Kántora, a Gabiego wydał w roku śmierci Kodolányiego, czyli w 1969. Był już wtedy uznanym pisarzem; jego powieść Byłeś prorokiem, kochanie ukazała się tymczasem nawet w Polsce.

Gabi to krótka rzecz, stylizowana na pamiętnik dwunastolatka z Budapesztu. Chłopiec zaczyna pisać dziennik za namową ojca, żeby ćwiczyć pismo. Początkowo odnotowuje bardzo podstawowe informacje ze swojego życia, ale z biegiem czasu wpisy robią się coraz dłuższe i bardziej rozbudowane, z opisem przemyśleń. Codzienność Gabiego wypełniają zwyczajne sprawy: szkoła, futbol, rodzina, zabawa z kolegą w wojnę z Turkami albo w ludzi pierwotnych, kłótnie z młodszym bratem, starsza siostra, która już weszła w tryb Sarkastycznej Nastolatki™ i spotyka się z jakimś podejrzanym gachem, babcia narzekająca na dzisiejszą młodzież, że to wszystko panie przez brak sakramentów…

W tle widać jednak nieubłaganą rzeczywistość. Rodzice są dobrymi ludźmi i starają się porządnie wychować swoje dzieci, ale kiedy ojciec popije, to czasem mówi za dużo o tym, co się działo w pracy, a mama wspomina z żalem, że połowa ich znajomych już zniknęła. Sam Gabi musi wkuwać życiorys Mattyása Rákosiego i innych przywódców klasy robotniczej, jest świadkiem żałoby po śmierci Stalina, a jego najlepszy kumpel Molnár to w zasadzie półsierota, bo jego ojciec, pułkownik, także „zniknął”. Z czasem potylika wkracza nawet w życie rodzinne – matkę wyrzucili z roboty za „sabotaż”. W lipcu rodzice słuchają z napięciem jakiegoś przemówienia, które napełnia ich ulgą i nadzieją. Nie wiedziałem, o co konkretnie chodziło, dopóki nie sprawdziłem, że w tym czasie Rákosi ustąpił ze stanowiska premiera (ale jeszcze pozostał I sekretarzem) i na jego miejsce przyszedł Imre Nágy.

Wszystko to napisane żywym, codziennym językiem, jakim mógłby się posługiwać uczeń, z elementami gwary młodzieżowej. Czasem narratorowi wymknie się brzydkie słowo, innym razem zacytuje wiersz. Ogólnie rzecz biorąc, dość zgrabny szkic społeczeństwa węgierskiego w tamtym momencie historii.

W 1977 na podstawie książki powstał czarno-biały film telewizyjny w reżyserii Frigyesa Mamcserova.