poniedziałek, 29 września 2025

W oparach szczawiu, czyli płyty lipcowe

 W ciągu lipca udało mi się wydobyć z targu na Faradaguła cztery płyty, z których na trzy zasadzałem się już od dawna, za to czwarta była za 5 zł.

 

Raggattack, Boom Boom, 2002

A teraz coś z zupełnie innej beczki: zespół wykonujący dancehall/raggamuffin, czyli, z grubsza biorąc, taneczne warianty muzyki jamajskiej. Dziś największą gwiazdą gatunku w Polsce jest znany z zaangażowania społecznego Paweł Sołtys vel Pablopavo, a przed ćwierćwieczem prekursorem nadwiślańskiego dancehallu był Raggattack. Zespół z nigeryjskim wokalistą Henrym Mmereole i wokalistką kenijskiego pochodzenia Olissą Rae występował na Przystanku Woodstock i zyskał pochwały samego Owsiaka, jednak wkrótce po nagraniu płyty zakończył działalność.

Najkrócej powiedzieć, że jest to słoneczne granie z czarnymi głosami. Poza dwojgiem tychże zespół składa się z didżeja, gitarzysty, basisty/klawiszowca i trębacza. Nasycenie elektroniką różni się w poszczególnych piosenkach. Summer Vibes ma, zgodnie z tytułem, nastrój dość beztroski. Bardziej typowy rytm reggae słychać w Fine Baby, gdzie Henry nawija w charakterystycznym dla ragga, półrapowym stylu znanym jako toasting, w Peace, Love & Unity z trąbką, dubowym podbiciem rytmu i pierwszoplanową partią Olissy Rae, czy wreszcie w Mtoto. Olissa ostatnia dochodzi do głosu w szybko nawiniętym Black Sheep.

Mniej mi się podobały leniwy, włóczący się w średnim tempie I’m Not Gonna B wit U (chociaż gitarzysta pozwala sobie tam na santanowate zagrywki), oraz kolejna szybka nawijka, ani po polsku, ani po angielsku – Hakuna matata (warto wspomnieć, że to normalna fraza w języku suahili, a nie wymysł twórców filmu Król lew). Także Mad Man to raczej coś dla fanów elektronicznych rytmów.

Najfajniejszy jest chyba angielsko-polski utwór tytułowy: dynamiczny, pogodny i niesiony partią trąby. Przed tym utworem słychać krótki dialog Henry’ego z dzieckiem. Jest to jego córeczka, o której swoją drogą śpiewa w bardziej dubowym Mała Jasmin. Język polski w wykonaniu obojga wokalistów, z ujmującym zresztą akcentem, słychać też w Będę tam, chociaż muzycznie efekt jest bliższy popowego banału. Do lepszych, optymistycznie bujających utworów należą ponadto Lies i pochwała, jak się wydaje, spożywania szczawiu w Ganja Man.

Płyta zawiera dwa bonusy, z czego jeden (Black Man) umieszczony nietypowo w środku płyty – czyżby z myślą o tym, że w wersji kasetowej miał wypaść na końcu strony A? Drugi, Bad World, jest już normalnie na końcu, ale zbliża się do drum’n’bass czy czegoś w tej podobie.

  

Flash and the Pan, Lights in the Night, 1980

Ten studyjny zespół poznałem dzięki Radiu Kraków, ale jego liderzy nie byli mi wcześniej obcy. W latach sześćdziesiątych George Young i Harry Vanda, imigranci ze Szkocji i Holandii, założyli The Easybeats, jeden z najpopularniejszych australijskich zespołów beatowych. W siedemdziesiątych, jako producenci, wspierali grupę AC/DC, założoną przez młodszych braci George’a. Potem przyszła pora na kolejny własny projekt.

Flash and the Pan określa się nieraz jako zespół nowofalowy, jednakże swoista podniosłość repertuaru z drugiej płyty, okazjonalne zmiany tempa i względna długość utworów mają wiele wspólnego z rockiem progresywnym. Użycie natomiast przede wszystkim syntezatorów oraz minorowy nastrój kojarzą się silnie ze sceną new romantic. Wokalista śpiewa dość jednowymiarowo, blisko melorecytacji – a czasami to po prostu jest melorecytacja – za to wspierają go melodyjne harmonie wokalne.

Wspomniany smutek nie występuje na całej płycie. Otwieracz Media Man jest dosyć motoryczny, energiczny, a nawet wydaje się ironiczny. Podobny charakter ma funkujący Make Your Own Cross. Najdłuższy na płycie Welcome to the Universe trwa z górą osiem minut, z czego dwie przypadają na podniosły syntezatorowo-orkiestrowy wstęp, a potem zaczyna się część piosenkowa w szybkim tempie, zaaranżowana dość pomysłowo; efekt przypomina nieco twórczość Electric Light Orchestry. Oprócz niego najbardziej podoba mi się depresyjny utwór tytułowy. Z minorowego nastroju wyprowadza słuchacza kolejna dynamiczna piosenka Captains Beware, a finałowy Atlantis Calling dorzuca szczyptę epickości. 


 

The Moody Blues, Long Distance Voyager, 1981

Miałem ten album na liście od ćwierćwiecza, odkąd usłyszałem fragment w Trójkowej audycji „Pół Perfekcyjnej Płyty”. Z Radiem Kraków też istnieje związek – red. Skarżyński zrobił z pierwszych taktów otwieracza The Voice sygnał swojej „Listy niezapomnianych przebojów”.

Jest to pierwsza płyta Moodies nagrana bez Mike’a Pindera – zastąpił go Patrick Moraz. Co prawda szwajcarski wirtuoz klawiatury nie tylko nie śpiewał, ale nawet nie skomponował żadnego utworu na ten album. Nie rzucają się też w uszy żadne jego popisy solowe, nie licząc syntetycznego powiewu na początku płyty. Tak czy inaczej, w brzmieniu Moody Blues z początkiem lat osiemdziesiątych pojawiło się więcej syntezatorów, a dużo mniej słychać tak charakterystycznego melotronu. Jeszcze w latach 90. recenzenci takiego np. „Tylko Rocka” oburzali się na tę zmianę. Z dzisiejszej perspektywy, kiedy mamy za sobą falę nostalgii za osiemdziesiątymi, trudno zrozumieć, o co im chodziło – ta płyta nie jest nawet szczególnie plastikowa.

Stronę A (którą to właśnie znałem z Trójki) zdominował Justin Hayward, poczynając od wspomnianego The Voice, utworu utrzymanego w szybkim tempie i nawet z ognistą solówką gitarową, chociaż głos wokalisty jak zwykle łagodny. Poza tym skomponował oniryczną balladę In My World z chóralnymi aranżacjami w tle oraz opartą na gitarze akustycznej Meanwhile.

Basista John Lodge przygotował dwie pełne słodyczy ballady z prawdziwymi smyczkami (New World Philharmonic Orchestra) i nieco maccartneyowską melodyką. Talking Out of Turn trwa tyle samo co In My World (7:17), a Nervous ma tytuł niezwykle mylący, z baśniowym klimatem (w tym brzmieniem fletu) i bardziej dynamicznym, podniosłym refrenem. Na spółkę Lodge i Hayward wysmażyli Gemini Dream – szybką piosenkę w elektronicznej aranżacji, kojarzącą się nieodparcie (znowu!) z poczynaniami ELO.

Perkusista Graeme Edge tradycyjnie wniósł na płytę jedną kompozycję własną – dość epicki, a nawet trochę mroczny 22,000 Days – ale to nie on śpiewa, tylko obytrzej wokaliści grupy. Końcówka płyty należy zaś do Raya Thomasa. Flecista przedstawił krótką suitę. Jakby wodewilowy Painted Smile z dynamicznym Veteran Cosmic Rocker łączy krótka melorecytacja Reflective Smile. W Veteran Cosmic Rocker pojawia się interludium z diddleyowskim rytmem, harmonijką ustną i orientalnymi melodiami. Jest to epickie zwieńczenie całej płyty, które dla słuchaczy uśpionych balladami może też pełnić funkcję budzika.

 

The Cars, Heartbeat City, 1984 

Kolejna pozycja z „Pół Perfekcyjnej Płyty” to piąty album grupy Rica Ocaska i Bena Orra (z domu Orzechowskiego). Za produkcję wziął się tym razem nie Roy Thomas Baker (ongiś współpracownik Queen), lecz fachowiec od brzmienia ostrego, a przebojowego, R.J. „Mutt” Lange. W efekcie atrakcyjne i tak kompozycje Ocaska zyskały odpowiednią oprawę, aby podbić listy przebojów. Mnóstwo syntezatorów, elektroniczne bębny, ostre gdzie trzeba gitary, harmonie wokalne, melodyjne refreny, i w efekcie… It’s magic! Najkrócej mówiąc, jest to po prostu bardzo sympatyczna płyta.

Choć liderem był Ocasek, to największy hit The Cars, nastrojową balladę Drive, skomponował i zaśpiewał Orr. Mniej mi się podobała jego druga kompozycja, nieco zagoniona Stranger Eyes, a już lepiej wypadł wspólny utwór z Ocaskiem – It’s Not The Night. Sam lider przygotował jeszcze dwa refleksyjne utwory: Looking for Love w średnim tempie oraz niepokojąco zaaranżowaną Why Can’t I Have You.

Do moich faworytów należą utwory motoryczne, ale naznaczone melancholią: Magic i You Might Think. Ponieważ były to złote czasy MTV, do singli nakręcono teledyski. You Might Think to jeden z pierwszych przypadków zastosowania animacji komputerowej, która dziś wydaje się bardzo toporna, ale wtedy musiała robić wrażenie. I Refuse na singiel się nie dostał, ale też ma bardzo atrakcyjny refren. Płytę zamyka dynamiczny i znowu pobrzmiewający nutą niepokoju utwór tytułowy (w niektórych wydaniach zatytułowany Jacki), robi jednak mniejsze wrażenie w porównaniu z tym, co było przed nim. 



poniedziałek, 22 września 2025

Derszewo w cieniu mostów, czyli pierwszy etap drugich wczasów

 

Po wizycie na Pomorzu Zachodnim kolejny wyjazd wakacyjny skierowany był na Pomorze Wschodnie. Na pierwszy ogień poszło jedno z głównych miast Kociewia, a o rejonach bliżej Bałtyku Morskiego napiszę inną razą.

Symbolem Tczewa jest czerwona kura

Podróż pociągiem kolejowym wiodła przez Uć, Aleksandrów Kujawski, Włocławek, Toruń, Bydgoszcz i Solec Kujawski, aż wylądowaliśmy w rodzinnym mieście Grzegorza Ciechowskiego.

Tczew, czyli Czczew, czyli Dirschau, czyli Derszewo, leży na zachodnim brzegu Wisły, przez którą przerzucone zostały dwa potężne mosty: drogowy i kolejowy, łączące miasto z położonym na drugim brzegu Lisewem Malborskim. Kiedy powstały w XIX w., były najdłuższe w Europie. Z biegiem lat w ich konstrukcji zachodziły rozmaite zmiany – m.in. doznały zniszczeń w czasie wojny, a podczas powojennych napraw postawiono tam przęsła różniące się od oryginalnych. Obecnie tylko most kolejowy jest czynny, drogowy chyba pozostaje w remoncie.

Co ciekawe, zanim władze zdecydowały się wybudować w Gdyni nowy port morski dla II RP Polskiej, inżynier Wenda prowadził badania, czy Tczew by się nie nadawał, ale wyszło mu, że to niemożliwe: dla utrzymania żeglowności trzeba by na okrągło bagrować osadzany przez Wisłę piasek.

Wtem! akcent irlandzki

Tczewo ma wprawdzie prawa miejskie, ale nasz hotel posiadał certyfikat, że leży na terenie wiejskim. Pokój mieścił się na piętrze, nad restauracją, z widokiem na parking i psa na balkonie. Śniadania były całkiem niezłe. Obiady spożywaliśmy głównie w centrum miasta: raz pizza we włoskiej traktorni, innym razem makaron…

Naleśnik z serem w barze mlecznym „Kocowilk” „Kociewiak”

Nieopodal hotelu stoją plansze przedstawiające słynnych tczewian. Oprócz Ciechowskiego są wśród nich aktorka Teresa Budzisz-Krzyżanowska, saskofonista jazzowy Adam Wendt, ekscentryczny były minister finansów Grzegorz Kołodko, alternatywny gitarzysta Roman Puchowski czy też uczestnicy wyprawy Jamesa Cooka – Jan Forster i jego syn Jerzy. Zbiegiem okoliczności, w trakcie pisania niniejszego tekstu znalazłem w śmietniku relację Jerzego Forstera, wydaną w Polsce w roku 1977.

Na tyłach budynku przebiega Wisła i bulwary wzdłuż niej. Idąc w górę rzeki, doszliśmy do restauracji „Panorama”. W okolicy widziałem kota śledzonego przez srokę – od czasu do czasu odwracał się i odganiał ją, a potem znów za nim szła.

Na pierwszy rzut oka miasto wydaje się nieco zaniedbane, chociaż pracuje nad rewitalizacją.

 Na Skwerze Tczewskich Kolejarzy znajduje się pomnik w postaci semaforu i kawałka toru.

Ścisłe centrum Tczewa skupia się wokół rynku zwanego Placem Hallera, przy którym stoją najokazalsze kamieniczki.

Lato, ale chyba nie Grzegorz

Do rynku dobiega krótki deptak (przedłużenie ul. Jarosława Dąbrowskiego) z ławeczką miejscowego poety Romana Landowskiego.

Spośród architektury wrażenie robi trochę popruskiego neogotyku. Najbardziej charakterystyczne przykłady to poczta i jeden z gmachów urzędu miejskiego (na drugim ciągle wisi dekoracja bożonarodzeniowa).

Główną placówką muzealną jest Muzeum Wisły, oddział gdańskiego Centralnego Muzeum Morskiego. Urządzono je w długim, ceglanym budynku, który brałem za koszary, ale najwyraźniej była to jakaś fabryka. Zresztą drugie skrzydło zajmuje instytucja zwana Fabryką Sztuki.

Ekspozycja Muzeum Wisły przedstawia historię żeglugi wiślanej i ogólnie śródlądowej w Polsce: modele łodzi i statków rzecznych (od jednostek „jednorazowego użytku”, typu komięgi, galary i dubasy, po okręty flotylli wojennych z międzywojnia), dioramy, jak też autentyczne i rekonstruowane egzemplarze łodzi, m.in. czółno z Polesia). Dla okresu wczesnonowożytnego lejmotywem wystawy był poemat utylitarny Flis Klonowica, czyli de facto poradnik wierszem dla szypra i kupca zbożowego.

Na dziedzińcu grupa kobiet ćwiczyła pilates na tle małej lokomotywy spalinowej. Omijając tę scenę, dotarliśmy do Centrum  Wraków Statków.

We all live in a yellow submarine...

Prócz widoku na warsztat można tam zobaczyć m.in. tratwę z Tuvalu, zdobione łodzie rybackie z Senegalu i Portugalu, polski pojazd podwodny „Manta” oraz jacht „Opty” Leonida Teligi.

Na zachód od muzeum rozciąga się Park im. Mikołaja Kopernika. Można tam znaleźć pomniki tczewskich jednostek wojskowych oraz Solidarności.

Ulicą Wojska Polskiego posuwaliśmy się w kierunku północno-zachodnim, przekraczając tory kolejowe po wiadukcie wspartym na ukośnym łuku, zresztą do niedawna jeszcze remontowanym.

Po drugiej stronie rozciągało się konwencjonalne blokowisko. Uwagę naszą zwróciły cztery bloki mieszkalne z muralami na ścianach szczytowych.

Plac Patriotów to de facto trawiasty kawałek gruntu. 16. Baon Saperów uczczony został pomnikiem w postaci transportera pływającego PTS. Obok na górce stoi pomnik ofiar hitlerowskich.

Po przecięciu al. Solidarności ul. Wojska Polskiego zmienia nazwę na Jagiellońską. Z lewej stoją hipermarkety przy ul. Braci Grimm, od której odgałęzia się ul. Czerwonego Kapturka – jest to skraj tzw. Osiedla Bajkowego. Po przeciwnej stronie Jagiellońskiej można podziwiać domki jednorodzinne.

Tczewskie łojbędzie

Komunikacja w Derszewie jest bezpłatna, co wykorzystaliśmy, by dotrzeć do dzielnicy o dźwięcznej nazwie Suchostrzygi. Zastaliśmy tam skwer z fontanną, otoczony tabliczkami „ul. Tczewska” z różnych miast polskich i niemieckich, w tym z Częstochowej (Li Siniec). Co ciekawe, w 1992, w ramach dekomunizacji ulic, częstochowska Rada Miasta przegłosowała zmianę ul. Tczewskiej na Nowosądecką, ale później ta nazwa musiała powrócić.

Głównym celem w Suchostrzygach była Księgarnia Kociewska. Na dziale regionalnym nie znalazłem nic ciekawego, za to kupiłem drugi tom autobiografii Sharon Osbourne za 18 złych. Opodal stoją plansze dokumentujące tczewskie życie kulturalne, m.in. pionierski zespół muzyki progresywnej „Lock Up”, który chyba nic nie nagrał.

Koło dworca znajduje się za to Galeria Kociewska – nie sztuki, tylko handlowa. Nieopodal stoją dwa parowozy, z czego jeden pomalowany w ukośne biało-czarne pasy á la Republika.

Innym razem wyruszyliśmy w innym kierunku i doszliśmy bulwarem do mostów, omijając błonia, na których urządza się imprezy masowe. Stamtąd, Wiaduktem 800-lecia Miasta Tczewa, zakręciliśmy na północny zachód ul. Gdańską, gdzie mieszczą się wszelakie biznesy.

Skręcając z Gdańskiej w lewo, natrafiamy na Osiedle im. Antoniego Garnuszewskiego, czyli nowsze blokowisko z obleśnym – czy jak kto woli, stylowym – centrum handlowo-usługowym. Obok znajduje się już całkiem nowy sąd rejonowy.

Kimże był ów Garnuszewski? Człowiekiem morza i pierwszym dyrektorem pierwszej szkoły morskiej w RP, która mieściła się w gmachu przy 30 Stycznia. Później szkoła przeniosła się do Gdyni, a budynek zajmuje dziś I LO im. Curii Skłodowskiej.

Jeśli chodzi o życie religijne, to natrafiłem na trójcę kościołów z trzech różnych epok. W samym centrum (od strony Wisły można wejść po stromych schodach) stoi gotycka XIV-wieczna fara Podwyższenia Krzyża Świętego, wchodząca w skład tzw. Szlaku Kościołów Książąt Pomorskich.


Modernizm międzywojenny reprezentuje kościół św. Józefa z lat trzydziestych, z wysoką wieżą na planie kwadratu. Do tradycji peerelowskiego sakromodernizmu należy natomiast kościół NMP Matki Kła na osiedlu Bajkowym; po drugiej od niego stronie ulicy rozciąga się plac z pomnikiem papieża.

Znalazłem i moment na zwiedzenie starego cmentarza katolickiego (położonego tuż przy I LO). Wytropiłem tam parę aniołów i trochę ciekawych portretów; był fizyk-poeta z własnym wierszem na nagrobku, założyciel dyskusyjnego klubu filmowego z epitafium z Edgara Allana Poe oraz żołnierz zabity (przez dywersantów?) na parę dni przed wybuchem II wojny światowej. Za płotem znajduje się dużo mniejszy i gorzej utrzymany cmentarz ewangelicki z kaplicą.



Pomiędzy starym cmentarzem a nowym znajduje się mogiła zbiorowa 469 żołnierzy radzieckich. Na wykonanych w języku polskich tablicach można znaleźć takie nazwiska jak Unril Metre, Wołocz Karolul, Andremi Driszka, Ulis Kopir czy Wanke Hrerowap. Albo to byli przedstawiciele jakiegoś tajemniczego syberyjskiego plemienia, albo ktoś tu nie umiał czytać cyrylicy.



Od strony cmentarzy wróciłem nad Wisłę przez park, gdzie urządzono amfiteatr, zegar słoneczny i inne rekreacje. Jeżeli chodzi o ludność kocią, to najłatwiej było ją spotkać właśnie na bulwarze wiślanym.



piątek, 22 sierpnia 2025

Roger będący Jimem oraz punk z dwóch krańców Polski, czyli płyty wczesnego lata

  

W czerwcu i pierwszej połowie lipca zdobytki płytowe okazały się całkiem zróżnicowane. Objęły zarówno amerykańską klasykę lat sześćdziesiątych, jak i polskiego punk rocka.

  

KSU, 21, 1999

            Nieco przypadkowo wpadła w moje ręce płyta najsłynniejszego zespołu z Ustrzyk Dolnych. Grupą, której nazwę rozmaicie rozwijano, a po latach okazała się pochodzić od rejestracji samochodowej z ówczesnego województwa krośnieńskiego (dziś jest to dla odmiany oznaczenie powiatu Sucha Beskidzka), kieruje od zawsze Siczka vel Eugeniusz Olejarczyk.

            Płyta 21 zawiera, jak się łatwo domyślić, 21 utworów na 21. rocznicę działalności zespołu. Znalazł się tu prawie cały (z wyjątkiem Dna) repertuar debiutanckiego albumu Pod prąd oraz kilka piosenek z płyt późniejszych, a wszystko nagrane na nowo, przez zespół znacznie bardziej doświadczony (chociaż z tamtego składu pozostał tylko Siczka). Słucha się tego jak „greatest hits”: trudno nie czuć satysfakcji, gdy po melodyjnym Po drugiej stronie drzwi wjeżdża antywojenny 1944 z cytatem z Deszczów niespokojnych, a zaraz potem złowieszcze Nocne kroki, albo kiedy po Jabol punku pojawia się zaraz Liban.

            Punk jest punk: ostre gitary, turpistyczny śpiew, tematyka tekstów też typowa – antywojenna (1944, Liban), alkoholizm (Jabolowe ofiary, Po drugiej stronie drzwi, Pijany gówniarz, Jabol punk), (anty)patriotyzm lokalny (Ustrzyki i dwie części Moich Bieszczad) i ogólny rozpad wszystkiego (Ewolucja, Umarłe drzewa).

            Na początku pojawia się niespełna minutowe Hej, to znowu my – wielokrotne wykrzykiwanie w szybkim tempie „spójrz wstecz!” byłoby wyzwaniem dykcyjnym nawet dla Panasewicza, ale Siczka poradził sobie całkiem przyzwoicie. Najbardziej podobają mi się te fragmenty, w których punk wzbogacony został elementami klasycznego rock and rolla, z melodyjnymi zagrywkami i solówkami (Pościg, Po drugiej stronie drzwi), a także utwory w średnim tempie, jak Na krawędzi snu. Gdzieniegdzie pojawiają się elementa metalowe: unisona gitarowe (Moja nienawiść, Martwy rok) czy ogólna aranżacja Nocnych kroków. Urozmaiceniem jest też melorecytacja przez słuchawkę telefoniczną w utworze Ewolucja (w ścieku) (oczywiście, że zrozumiałem „Ewolucja wścieku”). Ze stricte punkowych galopad mało przypadły mi do gustu Pijany gówniarz czy Wielki koniec, za to najciekawsze wydają się najbardziej melodyjne – Liban i Pod prąd, oraz niemal hymniczny Jabol punk o kilku zmianach dynamiki. Jabolowe ofiary mają dość prymitywną zwrotkę, ale rewanżują się w refrenie, a Ustrzyki to de facto adaptacja Submission Sex Pistolsów.

            Finał albumu jest spokojniejszy: najpierw zbliżony do ballady metalowej Za mgłą, a potem akustyczny dyptyk Moje Bieszczady, który wpisuje się w ogólne standardy polskich ballad rockowych lat 90. i słychać nawet brzmienia klawiszowe. Trudno jednak powiedzieć, że przynosi wytchnienie, bo w tych trzech utworach, mimo deklarowania miłości (nawet krytycznej) do ojczystej krainy, kryje się sporo smutku.


 

Talk Talk, It’s My Life, 1984

            Zespół zmarłego kilka la temu Marka Hollisa znałem do tej pory wyłącznie z płyty The Colour of Spring, zawierającej muzykę stonowaną i ambitną, dość daleką od syntezatorowego rocka kojarzonego zwykle z terminem „new romantic”. Na targu staroci wychwyciłem jednak wcześniejszy album zespołu.

            It’s My Life jest płytą przejściową. Talk Talk jeszcze nie osiągnął późniejszego wyrafinowania, ale już widać, że stać go na więcej niż na debiucie. Są tu utwory o bezsprzecznie przebojowym walorze, jak sam otwierający Dum Dum Girl. Najbardziej, ze względu na refren, podoba mi się Such a Shame, zaś utwór tytułowy o wyraźnej linii basu można do dziś jeszcze usłyszeć w zwykłym radiu. Refleksyjny śpiew Hollisa czyni jednak ten materiał odległym od beztroski, raczej zdatnym do „tańca ze łzami w oczach”, że zacytuję innego artystę z tego nurtu.

Najbardziej pogodne wydają się The Last Time oraz Call in the Night Boy (w tym drugim przypadku z dysonansową solówką fortepianu), i prawidłowo, skoro następują po szczególnie smutnej Tomorrow Started. Podobnie jak jeszcze bardziej wyciszona Renée (obie zresztą sześciominutowe), zapowiada ona już dalszą ewolucję zespołu.    



The Byrds, Mr. Tambourine Man, 1965

            Zespół jest to w Ameryce ogromnie istotny, a  nas mało znany. Kiedy więc zobaczyłem na targu jego płyty w zremasteryzowanym wydaniu z bonusami, po 20 zł sztuka, bez większego namysłu wziąłem dwie.

            The Byrds zasłynęli z łączenia rocka na beatlesowską modłę z amerykańskim folkiem. Znakiem rozpoznawczym zespołu stało się wykorzystanie przez lidera, Jima McGuinna (później zmienił imię na Roger), dwunastostrunowej gitary elektrycznej o charakterystycznym, dźwięcznym i rozedrganym brzmieniu, które naśladowało potem wielu, z Peterem Buckiem i Johnny Marrem włącznie. Muzykę taką zaczęto określać mianem „jangle pop”. Grupa nie zapominała też o efektownych harmoniach wokalnych. Na gitarze rytmicznej grał David Crosby, znany później z innych przedsięwzięć.

            Prawie połowę repertuaru stanowią przeróbki. Przede wszystkim tytułowy Mr. Tambourine Man, który w wykonaniu The Byrds stał się jeszcze popularniejszy niż w oryginale Boba Dylana. Na drugim singlu wyszła piosenka All I Really Want to Do – sam przyszły noblista był pod wielkim wrażeniem interpretacji zespołu. Z Dylanowskiego śpiewnika pochodzą też Spanish Harlem Incident oraz Chimes of Freedom. Poza tym grupa przerobiła utwory Pete’a Seegera (The Bells of Rhymney), Jackie DeShannon (Don’t Doubt Yourself, Babe z wykorzystaniem diddleyowskiego rytmu) oraz finałowe odczytanie We’ll Meet Again, śpiewanego w czasie wojny przez Verę Lynn.

            Utwory autorskie to głównie kompozycje wokalisty Gene’a Clarke’a (grającego też na tamburynie), czasem ze współudziałem McGuinna. Beatlesowskie inspiracje widać nie tylko w aranżacjach śpiewu, ale w melodyce takich utworów jak You Won’t Have to Cry. Zwraca uwagę „antymiłosna” I’ll Feel a Whole Lot Better. Z kolei Here Without You oraz I Knew I’d Want You wykorzystują bardziej folkowe, wręcz ponure harmonie. Najbardziej motoryczna jest It’s No Use, bliska już rocka psychodelicznego, z krótką, ale zadziorną solówką.

            Reedycja z 1996 r. zawiera sześć bonusów, w tym cztery wersje alternatywne utworów albumowych (All I Really Want to Do singlowa, pozostałe niepublikowane) oraz odrzut z sesji She Has a Way i podkład instrumentalny You and Me. W książeczce przedrukowany został oryginalny tekst z koperty winylu, obok przedstawiającego kontekst historyczny artykułu z 1996 oraz uwag o poszczególnych utworach. 


 

The Byrds, Sweetheart of the Rodeo, 1968

Sprzedawca nie miał ani klasycznej drugiej płyty Byrdsów Turn! Turn! Turn!, ani trzeciej Fifth Dimension. Miał za to szóstą, której tytuł mówi sam za siebie: Roger McGuinn i koledzy stworzyli, jak się przyjmuje, pierwszą płytę country-rockową z prawdziwego zdarzenia. Zamiary mieli zresztą znacznie bardziej ambitne – stworzenie wielkiej syntezy muzyki amerykańskiej – ale zostało z nich to, co się ukazało.

W grupie zabrakło już Davida Crosby’ego, a na jego miejsce przybył countrowiec Gram Parsons (zmarł pięć lat później, a przyjaciel wykradł go z domu pogrzebowego i po amatorsku skremował na pustyni). Wzbudziło to pewne kontrowersje: poprzednia wytwórnia Parsonsa twierdziła, że jest on nadal związany kontraktem. Wobec tego trzy piosenki przez niego zaśpiewane trzeba było nagrać na nowo, z wokalem McGuinna. Głos Parsonsa ocalał tylko w jego autorskim Hickory Wind i standardzie You’re Still on My Mind. W jego drugiej kompozycji, One Hundred Years from Now, słychać już lidera zespołu; jest to zresztą najbardziej na całej płycie udana fuzja rocka i country.

Dużą część albumu stanowią standardy: tradycyjna pieśń I Am a Pilgrim wypadła jak stylowy bluegrass z banjo i skrzypcami, całkiem pozbawiony elementów rockowych. Dobrze pasuje do takich countrówek jak The Christian Life braci Louvinów, Life in Prison Merle Haggarda albo Blue Canadian Rockies Cindy Walker – w tym ostatnim śpiewa basista Chris Hillman. W aranżacjach pojawiają się tak typowe elementy jak gitara pedałowo-stalowa, skrzypce, banjo czy pianino w stylu honky-tonk. Podobnie przearanżowany został You Don’t Miss Your Water z repertuaru soulowca Williama Bella. Pretty Boy Floyd, portret słynnego gangstera napisany przez Woody’ego Guthriego, to znowu czysty akustyczny bluegrass.

Mimo wszystko nie zrezygnowali z piosenek Dylana: płytę otwiera You Ain’t Going Nowhere, także przerobione na countrową modłę, kończy zaś Nothing Was Delivered, kolejna fuzja country z rockiem. Bob Dylan był pod takim wrażeniem, że wkrótce sam zaczął grać country.

W ramach bonusów do reedycji dorzucono „brakujące ogniwo”, czyli zarejestrowane na próbach wersje czterech piosenek zaśpiewane przez Parsonsa. Poza tym w ramach sesji powstały dwa utwory, które chyba dlatego się nie zmieściły, że były za bardzo rockowe: Lazy Days (wzięta potem jeszcze przez Parsonsa na warsztat z zespołem The Flying Burrito Brothers) i przeróbka Tima Hardina You’ve Got a Reputation. Do tego dochodzi tradycyjna pieśń Pretty Polly oraz instrumentalny All I Have Is Memories. Ostatni bonus stanowi, niewymieniona w opisie radiowa reklama płyty, w której pan i pani nie mogą dojść do porozumienia, czy to są The Byrds, czy nie oni. 


 

The Analogs, Miejskie opowieści, 2008

W Szczecinie postanowiłem zaopatrzyć się w album miejscowego zespołu. Ponieważ ani Pogodno, ani Quo Vadis nie należą do moich faworytów, a Hey się wyprowadził do Warszawy, poszedłem do sklepu prowadzonego przez niezależną firmę płytową Jimmy Jazz Records i zanabyłem płytę szczecińskich klasyków street punku/oi! Sprzedawca, a zarazem producent nagrań Analogsów, polecił mi Miejskie opowieści jako udaną pod względem brzmieniowym.

Nie bardzo jest się nad czym rozwodzić: muzyka na Miejskich opowieściach to przeważnie ostra punkowa jazda do przodu, z nieco jednowymiarowym, zachrypniętym głosem Dominika Pyrzyny (vel Harry alias Harcerz). Oczywiście nie mogło zabraknąć okrzyków „oi! oi! oi!” Czasem pojawiają się elementy klasycznego rock and rolla (finałowy Nasz rock’n’roll z tekstem o życiu w trasie i największą ilością przekleństw), a sporadycznie nawet solówki.

Teksty poruszają tematy bliskie ludziom ulicy: trudne koleje życiowe, konflikty z prawem, alkohol, kobiety, ciężka praca, lojalność grupowa, nonkonformizm, także muzyczny. Tekstowo wyróżnia się antyfaszystowski Fridman, natomiast muzycznie – Dziewczyny, ze względu na żeński głos niejakiej Marty Wiśniewskiej (ówczesny recenzent „Teraz Rocka” czuł się w obowiązku sprecyzować, że nie chodzi o Mandarynę). Do bardziej melodyjnych należą Przegrany (mimo dołujących słów), Zemsta oraz mój ulubiony utwór Analogsów w ogóle – hymniczna Latarnia (chociaż bardziej podoba mi się wersja nagrana później na rocznicowy album). 


 

Banda i Wanda, Banda i Wanda, 1984

Parę lat temu kupiłem drugą płytę zespołu Wandy Kwietniewskiej. Jeden ze znajomych stwierdził wówczas, że najwyższy czas, aby ukazała się wreszcie reedycja debiutu. Doszło do tego właśnie w tym roku.

Wiele z tego, co napisałem na temat albumu Mamy czas, można by powtórzyć w przypadku pierwszej płyty. Kwietniewska prezentuje się jako zadziorna, nieco cyniczna rockowa dziewczyna, zaś akompaniatorzy o nazwiskach renomowanych z perspektywy czasu (Raduli, Krzaklewski, Baran, Tylec) prezentują lekkiego hard rocka z elementami nowej fali. Co prawda Bandę i Wandę należałoby zaliczyć raczej do drugiej ligi polskiego rocka lat osiemdziesiątych, ale na debiucie trafiło się parę poważnych hitów. Należy tu wymienić Nie będę Julią, deklarację niezależnej kobiety na riffie przypominającym AC/DC, oraz kończący płytę obrazek z dyskoteki w Hi-Fi. Oba były kompozycjami autora spoza zespołu – zmarłego w tym roku Wojciecha Trzcińskiego. W pamięć zapada mi też Bilet na dno – nie dlatego, że podmiot liryczny „spada w dół”, ale ze względu na melodyjną partię dwóch gitar. W ogóle gitarzyści nieźle tu szyją, już od pierwszej, rozbudowanej solówki w otwieraczu Fabryka Marzeń.

Większość repertuaru jest motoryczna, hardrockowa. Wytchnienie przynoszą ballady, takie jak Stylowe ramy z knopflerowatymi zagrywkami gitarowymi czy bluesująca Chcę zapomnieć, gdzie gitarzyści grają nawet pod koniec partię unisono niczym Wishbone Ash. Do bluesa nawiązuje też refleksyjna Zgrywa.

Płyta zawiera dwa bonusy: jeden z epoki (Muchołapki), a drugi tegoroczny (Pod wiatr). Ten ostatni zaaranżowany jest już na sposób współczesny, ze sporą dawką elektroniki, a specyficzna melancholia kojarzy mi się z niedawnymi piosenkami grupy DDT. 


 

czwartek, 14 sierpnia 2025

Z Zachodniego Pomorza i Stasilandu (z frontu czytelniczego, 4/2025)

 W związku z wyjazdem szczecińskim dorzuciłem do listy coś w temacie. Ponadto kontynuowałem zainspirowany wizytą w Zhorjelcu wątek enerdowski.

 

14. W krainie Gryfitów. Podania, legendy i baśnie Pomorza Zachodniego,
wybrał i napisał przemowę Stanisław Świrko, Poznań 1986

Na pierwszy ogień poszła pękata księga legend i podań pomorskich. Szereg autorów opracował je literacko do postaci przyswajalnej także dla młodszego czytelnika, któremu służy pomocą słowniczek na końcu książki, chociaż w dziedzinie np. terminologii rybackiej może się przydać i starszemu.

Teksty podzielono na dziesięć rozdziałów tematycznych. Na początku wyróżnia się motyw rywalizacji słowiańsko-niemieckiej, czasami podany dość łopatologicznie (wiadomo, Ziemie Odzyskane!) Występuje on też w legendach poświęconych książętom Pomorza Zachodniego. Sporo więc o pomorskich wojach toczących skazany na klęskę bój z niemiecką nawałą czy o późniejszych władcach piastowskich, których upadek był winą germańskich knowań. Pojawia się słynna, spalona za czary Sydonia Borek (von Borck), ukazująca się później jako biała dama. Niektóre teksty wyjaśniają pochodzenie charakterystycznych drzew i głazów z okolicy (jeden odwołuje się nawet do czasów napoleońskich).

Inny nurt to opowieści o okrutnych panach, których spotkała zasłużona kara za wszelkie zbrodnie, a ich duchy czasem jeszcze się pojawiają – w innym wariancie są to duchy ich ofiar. Wyjątkiem jest legenda o dobrym – dla odmiany – staroście ze Świerzyna, który nawet po śmierci służył dobrą radą każdemu chętnemu, tyle że mówił wyłącznie po polsku. Tekst o nim należy do najdłuższych w zbiorze i został spisany przez Romana Zmorskiego jeszcze w XIX w. Mamy ponadto reminiscencje kultów pogańskich (święty biały koń pojawia się trzykrotnie), opowieść o karze dla zachłannych zakonników czy wyjaśnienie, dlaczego kościół w Stargardzie ma dwie wieże niejednakowej wielkości.

Legendy tym się różnią od baśni, że dotyczą konkretnej przestrzeni. Książka zawiera więc opowieści o Nowogardzie, Kołbaczu czy Stargardzie. Dwa podania wyjaśniają na różny sposób erozję Trzęsacza, pojawia się też legendarna Wineta. Z drugiej strony wiele tekstów mówi o bogatych skarbach ukrytych w różnych miejscach Pomorza, we wzgórzach i na dnach jezior.

Oczywiście, jak to w podaniach ludowych, musi się pojawić diabeł, którego jeden Pomorzanin przechytrzy, a drugi zaprzepaści duszę przez to, że niedokładnie słuchał warunków umowy. Prócz diabła występują inne istoty nadprzyrodzone, jako to syreny i inne panny wodne, król morza, olbrzymi i wręcz przeciwnie, krasnoludki. W ogóle obecność morza odróżnia legendarium pomorskie od opowieści z centralnej Polski; wiele ma tu do rzeczy rybacki tryb życia, choć rybacy łowią i na jeziorach. Oprócz tego spotykamy bałtyckich piratów, jak i lądowych rozbójników.

Z autorów najciekawiej wypada Marzenna Rzeszowska, spod której pióra wyszły opowiadania ze sporą, może nawet nieco zbyt nachalną archaizacją językową w dialogach. Wady tej nie mają teksty Gracjana Bojara-Fijałkowskiego. Tymoteusz Karpowicz – bardziej znany jako poeta modernistyczny – do tego stopnia wyróżnia się opisami przyrody, że po jakimś czasie rozpoznawałem jego kawałki bez patrzenia na podpis. Bardziej zwięzłe zreferowanie materii widać we fragmentach opracowanych przez Stanisława Świrkę.

Na końcu znajduje się wykaz źródeł – były to podania publikowane wcześniej, np. w wydawanych za Niemca czasopismach pomorskich, lub zasłyszane. Teksty Karpowicza i Bojara-Fijałkowskiego pochodzą z ich wcześniej wydanych zbiorów legend pomorskich.

Wiesław Majchrzak wykonał okładkę i ilustracje: zarówno czarno-białe, umieszczone w samym tekście (w tym stylizowane herby miast pomorskich na początku każdego rozdziału), jak i kolorowe na wkładkach.

 

15. Kurt David, Ocalona, przeł. Zofia Rybicka, Poznań 1979
(z serii Kolekcja Literatury Niemieckiej Republiki Demokratycznej)

Kontynuując wątek enerdowski, sięgnąłem po krótką powieść Kurta Davida, którą akurat znalazłem na działce. Autor ten, urodzony w Reichenau, czy jak kto woli Bogatyni, chciał być muzykiem, ale uniemożliwiła mu to wojenna rana dłoni (i to go łączy z bohaterem Ocalonej), więc pozostało mu pisać powieści np. o Schubercie czy Beethovenie. Poza tym, jak informuje tekst na skrzydełku obwoluty, „wiele podróżował po krajach Europy i po Mongolii”. Z tego ostatniego terenu, sądząc po tytułach, pochodzą inspiracje dla jego wcześniej wydanych w Polsce powieści historyczno-przygodowych dla młodzieży.  

Głównym bohaterem, a zarazem narratorem Ocalonej jest pisarz niemiecki tworzący opartą na faktach powieść o czworgu antyfaszystów zamordowanych przez hitlerowców w okupowanej Polsce. Dręczy go taka kwestia, że dokumenty mówią niewiele o tych zdarzeniach, a jemu niekomfortowo zmyślać, bo chodzi, bądź co bądź, o prawdziwych ludzi i prawdziwą tragedię. Wtem nawiązuje z nim kontakt Danuta, jedna z tej czwórki, która – jak się okazuje – przeżyła. Pisarz przyjeżdża więc do Polski, aby zobaczyć miejsca, o których ma pisać, i usłyszeć, jak było naprawdę.

Przewija się tu kwestia odpowiedzialności zwykłych Niemców za wojnę – główny bohater służył przecież w Wehrmachcie jako szeregowy. Danuta uświadamia mu po raz pierwszy, że czysto niemieckie spojrzenie jest niekompletne. To nie był tylko konflikt tylko „my, antyfaszyści” kontra „oni, gestapo”, ale on sam mógł być jednym z tych, których Danuta bała się spotkać na swojej drodze, bo mogliby do niej strzelać. Z drugiej strony jej samej obce jest jego poczucie winy za wojnę. W hotelu bohater spotyka też młodego enerdowskiego inżyniera, który nie pamięta wojny i wydaje mu się, że „on by się nie dał tak nabrać” jak pokolenie jego rodziców.

Z drugiej strony jest to opowieść o relacjach międzyludzkich: pomiędzy Danutą a młodym antyfaszystą Bernhardem, którzy przypadają sobie do gustu, ale też między Danutą a narratorem. Bohater wydaje się nieco ananasowy: dużo rozkminia, dużo nadinterpretowywuje, zastanawia się, co rozmówczyni miała na myśli.

Pod względem językowym nie miałem się do czego przyczepić, poza tym, że korekta puściła „obieżyny” i siadanie „okradkiem”.

Zastanawiająca jest kwestia regionu Polski, w którym toczy się akcja. Pojawiają się takie nazwy wsi jak Wilowice, Pyry, Bilowa – możliwe, że całkiem wymyślone. Samo miasto nie ma nazwy, ale leży nad Wartą, niedaleko dawnej granicy Rzeszy, jest w nim klasztor na wzgórzu i przemysł włókienniczy – mam pewne podejrzenia.

 

16. Antologia opowiadań pisarzy Niemieckiej Republiki Demokratycznej,
wybór i wstęp Hubert Orłowski, przekład zbiorowy, Poznań 1979
(z serii Kolekcja Literatury Niemieckiej Republiki Demokratycznej)

W tej samej serii Wydawnictwa Poznańskiego wyszła antologia 21 opowiadań. Hubert Orłowski przyznaje we wstępie, że nie jest to forma literacka tak popularna w NRD jak dramat czy powieść. Zdecydował się wykorzystać układ chronologiczny – najstarsze teksty powstały na emigracji w czasie wojny, kiedy nie było jeszcze NRD.

Wśród autorów znaleźli się pisarze o przedwojennej sławie ogólnoniemieckiej, którzy po wojnie trafili do NRD (Bertolt Brecht, Arnold Zweig). Są „gwiazdy” literatury enerdowskiej, jak Anna Seghers (przewodnicząca Związku Pisarzy), tak bezlitośnie kiedyś obśmiany przez Barańczaka Heiner Müller czy „dyżurny Serbołużyczanin” Jurij Brězan. Friedrich Wolf, którego krótka Wiśnia rozpoczyna zbiór, był pierwszym ambasadorem NRD w PRL oraz jednym z enerdowskich koryfeuszy – na jego cześć nazwali m.in. odznaczenie za zasługi dla kultury oraz… statek wycieczkowy, na którym w 1962 r. grupa ludzi próbowała uciec z Berlina Wschodniego do Zachodniego. Są też pisarze młodszego pokolenia, chociaż żaden nie urodził się po wojnie – najmłodszy był Manfred Jendryschik, rocznik 1943, zmarły w czerwcu bieżącego roku.

Najwięcej autorów, bo aż trójka (Willi Bredel, Hermann Kant, Uwe Kant), pochodziło z Hamburga – a więc spoza DDR. Stephan Hermlin i Irmgard Morgner byli z Chemnitz alias Karl-Marx-Stadt. Dwoje autorów urodziło się na ziemiach nazwanych później Odzyskanymi: Zweig w Głogowie, Christa Wolf w Gorzowie Wlkp. Pogranicza niemieckiego kręgu kulturowego reprezentują Franz Fühmann z czeskich Sudetów i Johannes Bobrowski z Litwy.

            Przede wszystkim rzuca się w oczy tematyka rozrachunkowa, czyli spojrzenie Niemców na czasy hitleryzmu. Kilkakrotnie powraca temat poczynań Wehrmachtu na ziemiach okupowanych. Podporucznik Yorck von Wartenburg Stephana Hermlina mówi o jednym z uczestników spisku przeciw Hitlerowi – męczą się zdrowo, jednak autor sam spoileruje zakończenie informacją w przypisie, że inspiracją była dla niego nowela Ambrose’a Bierce’a (której co prawda nie czytałem, ale i tak szybko się domyśliłem finałowego zwrotu akcji). Żelazny Krzyż Heinera Müllera jest krótki i okrutny jak utwór grindcore’owy. Bodo Uhse tematem Świętej Kunegundy w śniegu uczynił konflikt pomiędzy dwoma malarzami – jednym robiącym karierę w ramach reżimu, a drugim na emigracji wewnętrznej, z kobietą w tle (jest to więc już drugie przeczytane przeze mnie latoś opowiadanie o artystach plastykach). Z kategorii rozliczeniowej szczególnie zapadło mi w pamięć Za białym murem Anny Seghers, w oryginale zatytułowane Wycieczka zmarłych dziewczynek: emigrantka w Meksyku wspomina dawną wycieczkę z koleżankami z klasy i tragiczny los, jaki je później spotkał. Karl Mundstock w opowiadaniu Do ostatniego żołnierza opowiada znów historię walki dezertera z podoficerem-sadystą wśród surowej przyrody lapońskiej. Inne starcie – walkę klas nad szachownicą – opisuje Opowieść szachowa Hermanna Kanta, osadzona w obozie jenieckim pod Warszawą. Christa Wolf w Retrospekcji przedstawia perspektywę uchodźców.

            Na szczęście nic nie reprezentuje niemieckiego socrealizmu. Milcząca wieś Williego Bredela ukazała się w mrocznym roku 1949, wymyka się jednak kanonom lakierowania rzeczywistości. Trudno, żeby było inaczej, zważywszy na tematykę tego najdłuższego w zbiorze opowiadania: młody człowiek wraca z kanadyjskiej niewoli do głuchej wsi w Meklemburgii, gdzie mieszka jego narzeczona, a tam napotyka na niesamowicie wrogą atmosferę i zmowę milczenia wśród mieszkańców. Czytało się to całkiem wciągająco, choć elementy lakiernictwa jednak się pojawiają – lokalny komendant wojsk radzieckich to po prostu wzór cnót wszelakich, a do tego profesor matematyki. Jednakże delegat nowej, ludowej władzy niemieckiej przedstawiony został dość karykaturalnie, a już sam fakt, że okryta tajemnicą zbrodnia rozegrała się na terenie strefy radzieckiej, a nie w zachodnich Niemczech, wymyka się skrajnie optymistycznym kanonom realizmu socjalistycznego.

            Nie cała antologia dotyczy wojny i jej następstw. Głównym bohaterem Ongiś na farmie Erwina Strittmattera jest włóczęga, który zatrudnia się u hrabiego na fermie zwierząt futerkowych. Utwór napisany został w sposób bardziej artystyczny, ale nie trzeba dodawać, że osoby wrażliwe na krzywdę zwierząt powinny go omijać. Z dorobku Brechta wybrano nieco groteskowe opowiadanie o Sokratesie. Tematykę antyczną, a w zasadzie mitologiczną, w tonacji erotycznej przedstawia Fühmann (Kochanek zorzy porannej). Arnold Zweig w Symfonii fantastycznej przeplata żywot Hectora Berlioza z losami młodego Francuza pragnącego napisać jego biografię; stosuje przy tym technikę narracyjną kojarzącą się ze scenariuszem filmowym.

             W około trzech czwartych książki wkracza wreszcie tematyka współczesna. Brězana reprezentuje Gwiazdkowa opowieść – humoreska o redakcji niemającej czym zapełnić numeru na święta i o pisarzu, do którego zwróciła się w tej sprawie o pomoc. W groteskowej konwencji utrzymane są też opowiadania Irmtraud Morgner oraz Uwego Kanta (Sędzia główny o sfrustrowanym i bucowatym sędzi piłkarskim). Syn jesieni K.H. Roehrichta to kawałek prozy poetyckiej. Manfred Jendryschik w opowiadaniu Lato z Wandą opowiada o wakacyjnym romansie studenta z wiejską dziewczyną – i tu znów mamy wątek polski, Wanda jest bowiem córką Niemki i robotnika przymusowego. Z dorobku Johanny i Güntera Braunów wybrane zostało Pięć filarów małżeńskiego szczęścia, w którym młoda kobieta, zgodnie z zaleceniami matki, „zwyciężyła” swoją konkurentkę, ale na dobre jej małżeństwu to nie wyszło.

Korekcie (lub redakcji) zdarzyło się parę kiksów: w Podporuczniku Yorcku zdarza się „stróżka krwi”, mowa też o „pistolecie kalibru 08” (zamiast „wzoru 08”; milimetrów to on miał 9).

 

17. Zbigniew Stanuch, Walka o religię. Katechizacja szkolna i pozaszkolna
na Pomorzu Zachodnim w latach 1945-1961,
Szczecin 2014

Przy okazji Szczecina znalazłem na półce publikację tamtejszego IPN, wydaną w ramach projektu badawczego „Władze wobec Kościołów i związków wyznaniowych w Polsce 1944-1989”. Autor jest osobą świecką, a jednak doktorem teologii, nie dziwi zatem, że 2/3 recenzentów pracy stanowili księża.

Do 1945 Pomorze Zachodnie było terytorium protestanckim. Po włączeniu do Polski nie tylko administracja świecka, ale i kościelna kształtowała się stopniowo. Pierwszy więc rozdział pracy dotyczy właśnie tła: powojenne przesiedlenia ludności, administracja państwowa, struktury kościelne oraz organy państwowe służące do nadzorowania tych struktur. W omawianym okresie na Pomorzu Zachodnim nie było nawet diecezji, tylko administratura apostolska, i to z siedzibą w Gorzowie Wielkopolskim – czasem tylko zwana diecezją, kiedy akurat na jej czele stał biskup. Nadzorowaniu tej struktury państwo PRL-owskie poświęcało wyspecjalizowane organa w ramach partii, UB/SB i administracji terenowej.

W drugim rozdziale omówione zostały przepisy prawne regulujące sytuację katechezy szkolnej w PRL w omawianym okresie, trzeci natomiast dotyczy konkretnej ich realizacji przez władze lokalne. Z pozoru wydaje się, że powojenne zmiany w nauczaniu religii nie odbiegają od dzisiejszych standardów: zniesienie obowiązkowości, przeniesienie na pierwszą lub ostatnią godzinę… Jednakże władza równocześnie poddawała katechetów inwigilacji, a z czasem wprowadzała różne ograniczenia i utrudnienia, takie jak nakaz wizytowania lekcji religii wyłącznie przez świeckie władze oświatowe czy zakaz prowadzenia katechezy przez księży należących do zakonów (choć w niektórych miejscowościach innych nie było). W efekcie w pierwszej połowie lat 50. liczba katechetów na Pomorzu Zachodnim – i tak niewielka, ze względu na specyfikę Ziem Odzyskanych – stale się zmniejszała, gdy coraz to kolejnym cofano zgodę na nauczanie.

Nie pojawia się wątek wyzyskiwania przez władzę nadużyć seksualnych duchowieństwa, za to w omawianym okresie odnotowywano przypadki egzekwowania przez katechetów szacunku ręcznie. Zdaniem autora sytuacje takie mogły być wyolbrzymione, ale wypada zauważyć, że doniesienia o nich znamy i z cesarskiej Galicji, i z III RP, więc przynajmniej brzmiały wiarygodnie.

Względnie najciekawszy jest rozdział czwarty, charakteryzujący praktyczną działalność edukacyjną zachodniopomorskiego Kościoła: szkolenie katechetów, programy nauczania i podręczniki, organizację punktów katechetycznych. Przedstawione są także sylwetki paru księży opornych wobec władzy oraz – żeby nie było lakierowania rzeczywistości – paru konformistycznych. Pod koniec autor dorzuca parę ogólnych słów o katechizacji na Pomorzu po 1961 r. (kiedy to religia została w ogóle wycofana ze szkół i trafiła do salek parafialnych), dodając, że jest to temat jeszcze nietknięty stopą historyka.

Tekst napisany jest językiem dość sztywnym, jak to praca stricte naukowa. Gdzieniegdzie zdarzają się ryzykowne konstrukcje („Czytając dokumenty, nasuwa się wniosek”). Można też przeczytać, że na lekcjach z zakresu historii Kościoła jednym z tematów była „walka z inwestyturą” (zamiast „o inwestyturę”).

Książka nie zawiera ilustracji, jeśli pominąć załączniki. Na sztywnych wkładkach na końcu znajdują się fotokopie dokumentów napisanych na maszynie: sprawozdanie katechetki z rozmowy na komisariacie oraz trzy przykłady listów Wydziału Duszpasterskiego do katechistów.

W moim egzemplarzu znalazła się wklejona dedykacja od posła partii prawicowej dla proboszcza. Skąd ja mam taką książkę? Wylicytowałem na aukcji internetowej w ramach WOŚP.

 

 

18. Ewa Matkowska, System. Obywatel NRD pod nadzorem tajnych służb,
Kraków 2003 (z serii Arkana historii)

Jeszcze jedna rzecz o NRD to opracowanie poświęcone tamtejszej tajnej policji, znanej potocznie jako Stasi (skrót od Staatssicherheit), chociaż oficjalnie nazywała się MfS – Ministerstwem Bezpieczeństwa Państwowego. Ewa Matkowska wydała pracę w krakowskim wydawnictwie „Arcana”, określanym jako skrajnie prawicowe: w serii Arkana Historii wyszły przecie książki czołowych polskich przedstawicieli skrajnego konserwatyzmu, Jacka Bartyzela i Adama Wielomskiego, jak też prof. Andrzeja Nowaka (nie mylić z facetem z TSA). Z drugiej strony publikowali w niej np. spec (zdaniem niektórych samozwańczy) od Dalekiego Wschodu Jakub Polit, amerykańsko-ukraiński politolog Roman Szporluk czy mój dawny wykładowca Henryk Głębocki. Znam jednak wydawnictwa jeszcze skrajniejsze, a „Arcana” określiłbym jako po prostu prawicowe.

System przedstawia pajęczynę, jaką Stasi uplotło we wszelkich dziedzinach życia społecznego NRD: w medycynie, w edukacji, w Kościołach (głównie protestanckich) – każda dziedzina życia znajdowała się pod trójzębnym nadzorem państwa, partii i MfS. Nie dość, że tajna policja miała wszędzie mnóstwo zarówno tajnych współpracowników, jak i etatowych funkcjonariuszy, to instytucje państwowe miały obowiązek udzielać jej wszelkiej żądanej pomocy. I tak na przykład, choć nie ma dowodów na programową przymusową hospitalizację opozycjonistów, jak w ZSRR, to służba zdrowia udostępniała Stasi dane pacjentów lub np. wystawiała skierowania, żeby pod nieobecność pacjenta można było założyć mu podsłuch w mieszkaniu albo żeby zapewnić alibi informatorowi.

MfS podchodziło naukowo do swoich metod, zwanych eufemistycznie „psychologią operacyjną”. Skłanianie ludzi do współpracy i łamanie charakterów były przedmiotem studiów na tajnej uczelni prawniczej ministerstwa, a z rozpracowywania opozycjonistów czy ludzi z rodziną na Zachodzie robiono doktoraty. W rozdziale o więziennictwie omówione są niektóre metody tortur psychicznych; również i wobec osób pozostających na wolności Stasi stosowało sposoby dziś określane jako gaslighting, czyli wmawianie komuś zaburzeń psychicznych.

Przy okazji rozdziału o literatach dowiadujemy się, że wspomniana wyżej Christa Wolf z Gorzowa należała do grona TW, podobnie Hermann Kant i mąż Irmtraud Morgner. Natomiast syn Friedricha Wolfa,  Markus, był nie jakimś byle donosicielem, lecz szefem wywiadu i wiceministrem bezpieki w stopniu generalskim, praktycznie prawą ręką ministra Mielkego. Funkcjonariusze Stasi sami parali się poezją, ale, jak się łatwo domyślić, nie była to twórczość zbyt  wysokich lotów.

Osobną kwestią, która w książce pojawia się marginalnie, było KoKo, czyli Wydział Koordynacji Komercyjnej – instytucja parająca się dochodowym, a pokątnym handlem zagranicznym (u nas SB też miało własne biznesy eksportowe, ale w porównaniu ze Stasią jawi się drobnym ciułaczem). NRD praktykowało także handel ludźmi, domagając się od RFN okupu za zwolnienie więźniów politycznych.

Praca opiera się zarówno na literaturze przedmiotu, jak i na dokumentach MfS czy ustaleniach komisji śledczych. Instytut Gaucka stawia się tu za wzór w dziedzinie archiwizacji dokumentów bezpieki. Językowo jest całkiem w porządku, chociaż autorka nie może się zdecydować, czy MfS ma być rodzaju nijakiego jak „ministerstwo”, czy żeńskiego jak „służba”. Zdarza się też wyjaśnianie po kilka razy tej samej informacji – np. czym była Wyższa Szkoła Prawnicza MfS, jakby każdy rozdział był przeznaczony do osobnej publikacji. W kilku przypadkach rzeczywiście tak było – fragmenty rozdziałów ukazywały się jako artykuły w piśmie „Arcana” – ale przy redagowaniu wersji książkowej należałoby to może odchudzić.

Na końcu książki znalazł się wykaz skrótów (szkoda, że KGB rozwinięto w transkrypcji niemieckiej, a nie po naszemu: „Komitet gossudarswennoi besopasnostii”) oraz biogramy niektórych postaci. Okazuje się, że poprzednik Mielkego, Wilhelm Zaisser, był w latach dwudziestych doradcą marokańskiego powstańca Abd el-Krima. Jest też jedna wkładka z ilustracjami, zaczerpniętymi z niemieckiej publikacji. Przedstawiają m.in. Honeckera, Mielkego, otoczenie Muru Berlińskiego albo aparat fotograficzny ukryty w biustonoszu  („Innowacja żeńskiego kolektywu młodzieżowego MfS (…) nagrodzona premią w wysokości 600 marek”).