piątek, 6 czerwca 2025

Zgubiono-znaleziono, czyli drugi kwiecień w tym roku

 Niedawno zdałem sobie sprawę, że rok temu zapomniałem wrzucić notkę o płytach zdobytych w kwietniu. Pochodziły one zarówno z Faradaguła, jak i z internetów.

 

Primal Scream, Give Out But Don’t Give Up, 1994

            Tak się złożyło, że w następnej kolejności po pięciopaku The Jesus & Mary Chain zdobyłem dwie płyty zespołu założonego przez ich byłego perkusistę Bobby’ego Gillespie. Dwa albumy Primalów już się tu kiedyś pojawiły.

            Okładka mówi niewiele o charakterze muzyki. Neon w kształcie konfederackiej flagi? Pewno jakiś southern rock. Z tyłu czarny mężczyzna z pokaźnym afro? Pewno jakiś soul czy funk. Dobrze, że przynajmniej na grzbiecie widnieje nazwa zespołu, a tytuły utworów w książeczce.

            O ile Screamadelica stanowiła przełomowy mariaż rocka z brzmieniami typu rave, to na następnym albumie nie ma prawie w ogóle tanecznej elektroniki, często za to występuje sekcja dęta. Zaczyna się od stonesowskiego rocka w otwieraczu Jailbird, podobnie brzmi późniejszy Call On Me. Ducha Rollingów (tych z samej końcówki lat 60.) mają też ballady: (I’m Gonna) Cry Myself Blind oraz Sad and Blue z gitarą slide, harmonijką i gospelowym chórem. Amerykańskie wpływy muzyczne przynosi Rocks – boogie w skocznym tempie, a także Big Jet Plane, osobliwa próba połączenia brytyjskiej alternatywy ze southern rockiem (a jednak!)

            Prawdę mówiąc, tył okładki jest całkiem wymowny, bo drugi wątek tej płyty to czarne brzmienia. Tytuł Funky Jam mówi sam za siebie i choć to utwór najbardziej z całej płyty nadający się do tańca, to obywa się (prawie?) bez syntetycznych dźwięków, rządzi tu bas i trąby oraz lekko latynoskie instrumenty perkusyjne; momentami zresztą dostaje gitarowego kopa. Zarówno w nim, jak i w utworze tytułowym pojawia się sam czarodziej funku, George Clinton. Balladę soulową Free śpiewa współpracownica zespołu, zmarła niedawno Denise Johnson. Największy odlot w tej sytuacji stanowi ośmiominutowy Struttin’, dynamiczny funkrockowy utwór instrumentalny, ciepło brzmiący pomimo ornamentacji awangardowymi świstami.

      Po finałowej balladzie I’ll Be There for You pojawia się jeszcze utwór dodatkowy, też nastrojowy. 


 

Primal Scream, XTRMNTR, 2000

            W ciągu swojej kariery Primal Scream w różnych proporcjach mieszał rocka z elektroniką. O ile płyta opisana powyżej jest bardziej rockowa, to na XTRMNTR (czyli Exterminator) więcej elektroniki.

            Najbardziej bezpośrednią techniawę słychać w Swastika Eyes, chociaż zawiera normalną, a nie samplowaną partię wokalną, rockowego charakteru dodaje mu linia basowa, a dodatkowy szczegół stanowią smyczki w tle. Na płycie znalazły się dwie wersje: pierwsza wyprodukowana przez Jagza Koonera z ekipy The Aloof, druga, bardziej taneczna i niejako bonusowa – przez gwiazdy techno imieniem The Chemical Brothers.

             Właściwie tego rocka trzeba szukać w głębi. Kill All Hippies mieści się niedaleko jakiegoś Prodigy, ale po jakimś czasie dostrzega się w nim „kaszmirski” riff, a pod koniec utworu leją się nawet urokliwe dźwięki melotronu. Piosenkę rockową (nawet z solówką gitary) w gęstej elektronicznej obudowie stanowi Accelerator. Tytułowy Exterminator natomiast, w średnim tempie, brzmi bardziej industrialnie. Uspokojenie przynosi Keep Your Dreams. Dobre wrażenie robi instrumental Blood Money, oparty na dudniącej partii basu jak z serialu szpiegowskiego, do tego dysonansowe trąby i różne inne dźwięki, a nawet parę bardziej refleksyjnych momentów.

            Mniej ciekawy jest Pills z dawką krzykliwego rapu oraz MBV Arkestra (If They Move Kill ‘Em) – amorficzna kaskada różnych dźwięków na tle jednolitego rytmu, niczym z twórczości Can (płyta zawiera podziękowania dla Jakiego Liebezeita). Tytuł sugeruje, że w nagraniu maczał palce dział Kevin Shields, lider grupy My Bloody Valentine – swoją drogą także mikser paru utworów z płyty, a później w zasadzie półoficjalny członek zespołu. Książeczka wymienia też Bernarda Sumnera, gitarzystę New Order, ale nie podaje szczegółowo, gdzie konkretnie zagrał.

            Ciekawostka serialowa: koszulkę z okładkowym logiem zespołu i tytułem płyty naszał AJ (syn Tony’ego) w IV sezonie Rodziny Soprano, choć ogólnie kreowany był raczej na słuchacza nowego metalu (Soulfly, Slipknot, Pantera, Mudvayne). 


 

Dream Theater, Metropolis pt. 2: Scenes from the Memory, 1999

            Po wielu latach od Images and Words zanabyłem drugi najbardziej klasyczny album progresywnych metalowców z Long Island. Po raz pierwszy na klawiszach zagrał tu Jordan Rudess – tak więc skompletowany został skład, który widziałem w 2002 roku w Hali Wisły.

Mamy tu do czynienia z tzw. concept albumem czy wręcz rock operą. Główny bohater, Nicholas, w procesie hipnoterapii dowiaduje się, że w poprzednim wcieleniu był Victorią, ofiarą morderstwa, i postanawia rozwikłać zagadkę.

            Zaczyna się od spokojnego śpiewu z gitarą akustyczną i solennym akompaniamentem organów (Regression), ale potem już rusza metalowa machina. Muzycy są oczywiście wirtuozami, grają długie, epickie i wielowątkowe utwory pełne solówek, nierzadko przekraczające 7 minut (a nawet 10). Największe wrażenie zrobił na mnie Home z orientalnym motywem granym na sitarze.

Nie znam płyt nagranych z poprzednim klawiszowcem, Derekiem Sherinianem, ale recenzenci podkreślali, że w porównaniu z nim Rudess używa dużo fortepianu (choć mimo wszystko np. w Fatal Tragedy toczy gwiezdne wojny na syntezatorze). Takie momenty jak początek One Last Time, w którym podniosłe akordy fortepianowe współbrzmią z potężnymi uderzeniami Mike’a Portnoya, robią wrażenie. Końcówka Beyond This Life odlatuje w jazzujące dźwięki rodem z Franka Zappy, a już pełnym potwierdzeniem wszechstronności zespołu w ogóle, a Rudessa w szczególności, jest solo fortepianowe w stylu ragtime w The Dance of Eternity.

            Zapyta ktoś: skoro to jest Metropolis Pt. 2, to gdzie się podziewa część pierwsza? Ano był to jeden z utworów na Images and Words, nazwany „częścią pierwszą” dla żartu, bez poważnych myśli o kontynuacji. Nawiązania melodyczne do niego powtarzają się w ciągu całej płyty: w Overture 1928 czy zwłaszcza The Dance of Eternity.

            W pamięć najbardziej zapadają ballady: Through Her Eyes (rozwinięcie wcześniejszej, krótkiej Through My Words) i finałowa The Spirit Carries On, w której powraca melodia z samego początku, ale zaaranżowana z iście queenowskim rozmachem – tę ostatnią pamiętam jako punkt kulminacyjny koncertu w Hali Wisły. Epilogiem całej historii jest Finally Free, w którym Nicholas po wybudzeniu przez hipnoterapeutę wraca do domu i wyciąga wnioski, lecz potem robi się dramatycznie i padają strzały. 

 

Manic Street Preachers, The Holy Bible, 1994

            Trzeci album MSP, ostatni z udziałem Richeya Jamesa Edwardsa, jest trudniejszy niż poprzedni i następne dzieła Walijczyków. Również okładkę ma kontrowersyjną – z tytułem szokująco kontrastuje potrójny akt bieliźniany kobiety o wysokim BMI. Niewątpliwie ma to związek ze zmaganiami Edwardsa z anoreksją, o których mówi utwór 4st 7lb – czyżby ważył on w pewnym momencie 28,5 kilo?!  

            Dopiero po kilku przesłuchaniach mogę powiedzieć coś konkretnego. Grupa kontynuuje swoją ścieżkę „hard britpopu”, ale już nie wzoruje się na Guns N’Roses czy na nowszych wykonawcach zza oceanu. Coś z hard rocka (mianowicie solo gitarowe) uchowało się jeszcze w Archives of Pain. Melodie też nie wchodzą do głowy tak łatwo jak na poprzednich płytach. Że w tekstach jest poważnie, można wywnioskować z takich tytułów jak Of Walking Abortion, Archives of Pain, She Is Suffering czy – wdech – ifwhiteamericatoldthetruthforonedayit’sworldwouldfallapart (wydaje mi się, że apostrof jest zbędny). Zresztą Of Walking Abortion to jeden z bardziej przystępnych utworów na albumie. Obok niego wyróżnia się jeszcze spokojny This Is Yesterday oraz niepokojący, stosunkowo ciężki Die in the Summertime z orientalizującym riffem – oba wypadają pod koniec płyty. Natiomiast The Intense Humming of Evil, choć w wolnym tempie, jest najbardziej niemiłosierne, a finałowy P.C.P – typowy szybki manicsowy czad, najbardziej na płycie melodyjny i z efektowną solówką – pozwala nieco po nim odpocząć. 


 

Poison, Flesh & Blood, 1990

            W roku 1990 komercyjna odmiana heavy metalu chyliła się już ku zachodowi – za rok miał eksplodować grunge. Na razie jednak wytatuowani chłopcy w makijażach i z nastroszonymi piórami ciągle jeszcze rządzili na listach przebojów. Flesh & Blood, trzecia płyta Poison, jest całkiem reprezentatywna dla całego stylu. Za produkcję odpowiadał Bruce Fairbairn, który ciut wcześniej przeprowadził renowację kariery Aerosmith.

            Jest tu wszystkiego po trochu i z dużą dozą melodii, prawie każdy refren wpada w ucho, nawet jeśli nie jest do końca oryginalny. Mamy więc zadziorne rockery, takie jak Valley of Lost Souls, Come Hell or High Water, Don’t Give Up an Inch. Sąsiadują z nimi utwory w średnim, kroczącym tempie: (Flesh and Blood) Sacrifice czy singlowy Unskinny Bop, który kiedyś dość mnie denerwował. Funkcję przerywnika pomiędzy tymi dwoma dość zbliżonymi piosenkami stanowi Swampjuice (Soul-O), miniatura na gitary akustyczne, z wykorzystaniem techniki slide. Oczywiście zespoły pop-metalowe musiały mieć na płycie też balladę albo i kilka (Life Goes On ze smyczkami, Something to Believe In z fortepianem). Gitarzysta C.C. DeVille może i nie dogadywał się z resztą zespołu, ale niejednokrotnie wywija

Mój ulubiony jest utwór przedostatni, służący za punkt kulminacyjny całej płyty: Life Loves a Tragedy. Pierwsza zwrotka nastrojowa, a potem… dalej równie melodyjnie, lecz za do dużo mocniej. Na koniec, na wyspokojenie, pojawia się Poor Boy Blues i po poprzedzającym killerze trochę rozbija nastrój; Bon Jovi na New Jersey też zdecydowali się zakończyć bluesem wykonanym z wypolerowanego metalu, z podobnym efektem. 


 

Genesis, Live – The Way We Walk. Volume One: The Shorts, 1992

            Na początku lat 90., po wydaniu We Can’t Dance, Genesis było u szczytu sławy. Grupa wydała wówczas dwuczęściowe wydawnictwo koncertowe, którego pierwszą część właśnie zdobyłem. W wersji live do zasadniczego tria Collins-Banks-Rutherford dołączali gitarzysta Daryl Stuermer i perkusista Chester Thompson – na okładce widać więc całą piątkę w identycznych garniturach i w pozach rodem z teledysku I Can’t Dance.

Repertuar The Shorts tworzą, jak nazwa wskazuje, piosenki krótsze i bardziej przebojowe (utwory dłuższe i ambitniejsze znalazły się na drugiej płycie, The Longs). W pewnym sensie jest to „greatest hits live” Genesis z epoki Collinsa – od Land of Confusion do Invisible Touch. Nie zabrakło „afrykańskiej” Mamy i wymierzonego w telekaznodziejów Jesus He Knows Me. Phil Collins od czasu do czasu coś zapowiada, a publiczność reaguje w miarę żywiołowo, witając aplauzem takie hity jak No Son of Mine. Przedstawione wersje nie różnią się specjalnie od studyjnych, jeśli pominąć call-and-response na początku Throwing It All Away, celowo przedłużony początek I Can’t Dance czy brzydkie słowo przemycone w finałowym Invisible Touch. Nie pamiętam, czy w oryginale That’s All była solówka gitarowa, ale w wersji koncertowej – jak najbardziej.

  

Neil Young, Mirror Ball, 1995

            Stojąc jedną nogą w country i folku, a drugą – w garażowym rocku, Neil Young może uchodzić za prekursora grundżu. Kiedy w połowie lat dziewięćdziesiątych styl ten eksplodował, a potem się wypalił, doszło wreszcie do spotkania uczniów z mistrzem. Na albumie Mirror Ball artyście akompaniuje w pełnym składzie grupa Pearl Jam.

Co prawda zespół podporządkował się głównemu wykonawcy i album zdecydowanie brzmi jak dzieło Younga, a nie Perłowego Dżemu. Jeśli np. chodzi o solówki, to wygląda, że panowie Gossard i McCready całkiem ustąpili pola gospodarzowi. Nikt nie miał chyba jednak wątpliwości, że kapela ze Seattle umie generować brudny, chrzęszczący, a jednocześnie szlachetny hałas nie gorzej od stałych akompaniatorów Younga z grupy Crazy Horse. Wkład Eddiego Veddera ogranicza się do śpiewu w tle oraz napisania części tekstu Peace & Love.

Charakter całości nadają, jak zwykle, motoryczne utwory o szorstkim brzmieniu (Downtown), ale czasami zdarzają się spowolnienia (Truth Be Known, Scenery). Cały zestaw zaczyna podniosła, „galernicza” Song X. Zarówno ona, jak i Act of Love to wypowiedzi w zasadzie antyaborcyjne – Young mówił, że jest prochoicowcem, ale tym razem chciał pokazać inną perspektywę (gdyby był prolajfem, to dziwne by było, gdyby przy takim utworze chciał z nim współpracować Vedder, znany z popierania wolności reprodukcyjnej). Wyróżnia się Throw Your Hatred Down dzięki wykorzystaniu progresji jak z Dylano-Hendrixowego All Along the Watchtower. Najbardziej jednak przypadł mi do gustu dynamiczny, a bardzo melodyjny I’m the Ocean – z mojej perspektywy jeden z najlepszych utworów Younga. Samemu artyście także musiał się szczególnie spodobać, skoro płytę kończy Fallen Angel – repryza tej samej melodii w wersji nastrojowej, z fisharmonią. Nie jest to zresztą dla niego nietypowe rozwiązanie, vide tandemowe aranżacje Hey Hey, My My czy Rockin’ in the Free World na dawniejszych albumach. 


 

Gov’t Mule, By a Thread, 2009

            Wśród płyt uratowanych ze śmietnika przez mgr. Andrzeja Niedźwieckiego znalazłem studyjną płytę Muła. Moim poprzednim albumem tego zespołu była koncertówka Live… With a Little Help from Our Friends z 2000, nagrana w klasycznym ustawieniu Warren Haynes – Allen Woody – Matt Abts, z towarzyszeniem szeregu gości. W ciągu dziewięciu lat nieco się zmieniło: najpierw zmarł Woody, potem dołączył etatowy klawiszowiec Danny Louis. Na By a Thread debiutował w barwach zespołu szwedzki basista Jorgen Carlsson, ale w dwóch ostatnich utworach gra jeszcze jego poprzednik, Andy Hess.

            Nie będzie zaskoczeniem, że mamy tu do czynienia z muzyką bardzo amerykańską, bluesowo-jazzowo-country-rockową, o gęstej, „bagiennej” atmosferze. Gov’t Mule słynie z wielkiej wprawy w przerabianiu cudzych utworów, jednak na By a Thread znalazły się prawie same kompozycje autorskie, poza przeróbką standardu Railroad Boy. Dla niektórych może to być zła wiadomość, bo powszechna opinia o Haynesie głosi, że jest dużo słabszym kompozytorem niż gitarzystą. To fakt, że utwory z tej płyty nie nadają się na listy przebojów, ale też nie mają takiej ambicji.

Otwieracz, oparty na rytmicznym dudnieniu Broke Down on the Brazos, brzmi trochę jak ZZ Top i nic w tym dziwnego, bo gościnnie występuje tu Billy Gibbons. Po nim następuje siedmiominutowy Steppin’ Lightly, z którego pochodzi tytułowa fraza albumu – w miarę melodyjny. Najbardziej motoryczny jest z kolei Any Open Window dedykowany jest Mitchowi Mitchellowi i Buddy’emu Milesowi, perkusistom współpracującym z Jimi Hendrixem – i wiodący riff brzmi odpowiednio, solówka Haynesa zresztą też. Moim natomiast ulubionym fragmentem jest Inside Outside Woman Blues #9 z efektowną solówką organową. W ogóle Danny Louis raczej pozostaje w tle, ale czasem wyróżniają się jego partie, np. w Railroad Boy, a w Gordon James zagaja dyskusję kościelnym brzmieniem organów.

Dominują tempa dość powolne. Wolno pełznący blues Scenes from a Troubled Mind trochę się dłuży, Monday Mourning Meltdown zgodnie z tytułem ma smętny nastrój, ale pod koniec robi się dynamiczniej i pojawia się gitara a la John Fogerty. Podobnie finałowe World Wake Up ożywia jazzująca partia fortepianu elektrycznego. Lepiej do mnie trafia southern-rockowa ballada Gordon James (ze smyczkami?) i Forevermore. Jeśli zaś chodzi o ducha Allman Brothers Band, to najbardziej wydaje się go nieść Frozen Fear z solówkami techniką slide.



piątek, 23 maja 2025

Na drugim brzegu Odronysy, czyli słowiańskie rodzynki w niemieckim cieście (z frontu czytelniczego, 2/2025)

 

Mając w perspektywie wyjazd do Zgorzelca, postanowiłem zapoznać się z tematyką tamtych okolic.

 

6. Jan Šołta, Zarys dziejów Serbołużyczan, Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk-Łódź 1984

Łużyczanie, czyli Serbołużyczanie, czyli Serbowie Łużyccy (nie mylić z tymi z Bałkanów), od zawsze mnie interesowali: mały naród słowiański, zamieszkały na terenie Niemiec, jedyna pozostałość Słowian połabskich… W czasach szkolnych miałem na drzwiach plastikową mapę Polski, na której miejscowości po saskiej stronie miały nazwy nie tylko po niemiecku i ewentualnie polsku, ale w jeszcze jednym języku: Bautzen/Budyšin/Budziszyn, Bischofswerda/Biskopicy, Hoyerswerda/Wojerecy. Rzecz jasna, że przed wyjazdem na łużyckie pogranicze postanowiłem się zapoznać z dziejami tego ludu choćby i w zarysie.

Historyk Jan Šołta był działaczem (a nawet sekretarzem zarządu) Domowiny, głównego łużyckiego stowarzyszenia kulturalno-społecznego. Jego Zarys dziejów Serbołużyczan wydało u nas Ossolineum w formacie i oprawie graficznej przypominającej z grubsza serię historii państw świata tego wydawnictwa. Zarys oparty jest na czterotomowej pracy zbiorowej Stawizny Serbow. Wydano go pierwotnie w języku niemieckim, ale polska tłumaczka porównywała oryginał z przekładami na górno- i dolnołużycki.

Widać, że książka powstała w NRD, jest bowiem przesiąknięta marksistowsko-leninowską wizją świata i człowieka. Dzieje Serbołużyczan oglądamy przez pryzmat ewolucji stosunków gospodarczych i walki klas (z podkreślaniem, że chłopi niemieccy i serbołużyccy byli w tej walce sojusznikami przeciw wyłącznie niemieckim elitom). Gdybym wypijał kolejkę za każdym wystąpieniem słowa „feudalny” lub wyrazów pokrewnych, to moja wątroba latałaby pod sufitem, zanim bym doczytał do końca pierwszego rozdziału. Pojawiają się cytaty to z Marksa, to z Lenina, całą stronę poświęcono doniosłemu znaczeniu rewolucji październikowej. Odpowiednio też husytyzm zwany jest ruchem rewolucyjnym, reformacja to „rewolucja wczesnoburżuazyjna” (z klasyczną dla NRD apoteozą wielkiej wojny chłopskiej, która zresztą na Łużyce nie dotarła), a zmiany społeczne w rezultacie rewolucji francuskiej noszą miano „burżuazyjnego przewrotu społecznego”. Nie podano roku oryginalnego wydania (w internecie wyszperałem datę 1976), ale pod tym względem sprawia wrażenie, jak gdyby napisano ją w drugiej połowie lat pięćdziesiątych. Nie mogło być zresztą inaczej, skoro Šołta należał do partii SED i Związku Historyków NRD. Poza tym trudno oczekiwać typowej historii politycznej w przypadku narodu, który nigdy nie miał swojego państwa, poza wczesnym średniowieczem, dla którego i tak nie mamy wystarczających źródeł.

Ogólnie wydaje się, że Serbowie Ł. zawsze stali na uboczu historii; wielu ich mieszkało w Wittenberdze w czasach Lutra, ale sam reformator nie za bardzo ich lubił. Początkowo, jak wszyscy Słowianie, dzielili się na rozmaite plemiona, żeby wymienić choćby Głomaczów i Chudziców; wygląda na to, że „Łużyczanie” to pierwotnie nazwa tylko jednego z nich. Nie opierali się tak skutecznie naporowi niemieckiemu jak ich północni ziomkowie z Połabia, Obodrzyce i Wieleci, i szybko zostali skolonizowani. Okazjonalnie Łużyce trafiały pod panowanie Polski (Chrobry!) i Czech. W epoce wczesnonowożytnej stanęło na tym, że część serbołużyckiego obszaru językowego znalazła się pod berłem saskim, a część – brandenburskim, a potem pruskim. Dzieje Łużyczan są na ogół dziejami germanizacji i oporu przeciwko niej, od czasu do czasu wybuchają bunty chłopskie lub wyłaniają się nazwiska wybitnych działaczy, głównie duchownych, etnologów i literatów (niejeden był wszystkimi trzema równocześnie). W XIX w. serbołużycki ruch narodowy bardziej się zagęszcza, pojawiają się takie osobistości jak kompozytor Korla Awgust Kocor czy poetka Emilija Pfulec. Za cesarstwa Serbołużyczanie jeszcze bardziej cierpieli od kampanii germanizacyjnej, ale też w 1912 r. powstała Domowina, która istnieje do dziś (z przerwą na czasy III Rzeszy). Rzeczypospolitą Weimarską oglądamy przez pryzmat działań Komunistycznej Partii Niemiec, a za hitlerowców oczywiście prześladowania dodatkowo przybierały na sile.

Dopiero po ogłoszeniu NRD, zdaniem autora, Nastały Czasy Miłości i Łużycoserbowie wreszcie odnaleźli ojczyznę, czego przejawem były np. festiwale sztuki ludowej w Budziszynie. Co prawda zaraz po wojnie istniała organizacja pragnąca oderwać Łużyce od Niemiec i przyłączyć do Czechosłowacji, ale autor traktuje ją krytycznie, jako przejaw czeskiego imperializmu. Ostatni rozdział najcięższy jest w lekturze, a np. budowa Muru Berlińskiego została opisana tak eufemistycznie, że idealnie sferyczny Papuas w ogóle by się nie domyślił, że chodzi o to zdarzenie.

Cała ta frazeologia marksistowsko-lininowska jest dość ciężkostrawna. Przykładowe zdanie: „Mimo iż nie był on [ruch narodowy] wolny od pewnej połowiczności, nacjonalistycznych i klerykalnych wypaczeń oraz iluzji drobnomieszczańskich, to jednak zmierzał w zasadzie do przekształcenia stosunków społecznych w kierunku burżuazyjno-demokratycznym”. Pod względem poprawnościowym i korektorskim za to niewiele mam do zarzucenia, Ossolineum to jednak była solidna firma.

Materiał ikonograficzny to kilka map, nieodbiegających poziomem od standardów wydawnictwa, i 27 ilustracji (głównie portretów) przekazanych przez Domowinę.

 

7. Jurij Brězan, Krabat, przeł. Irena T. Sławińska, Katowice 1984
(z serii Dzieła pisarzy łużyckich)

Jedynym znanym mi pisarzem łużyckim był dotąd Jurij Brězan – swego rodzaju ichni gwiazdor, wiceprzewodniczący Związku Pisarzy NRD, wielokrotny laureat ichniej nagrody państwowej i scenarzysta wytwórni DEFA. Wygląda jednak, że literatów w tym narodzie musiało być trochę więcej, skoro wydawnictwo „Śląsk” wypuściło ongiś całą serię. W każdym razie u nas w domu znalazł się tylko Brězan.

Krabat jest postać legendarna z łużyckiego folkloru – czarodziej-cudotwórca, w jednych wersjach złowrogi, w drugich opiekun ludu, w jeszcze innych trickster; niektórzy folkloryści wywodzą go od chorwackiego oficera, który po służbie u Habsburgów osiadł na Łużycach i swoją szeroką wiedzą służył miejscowej ludności. Jego postacią interesowali się rozliczni pisarze – łużyccy, niemieccy, czescy i polscy – a w bliższych nam czasach zainspirował nazwę czeskiego zespołu thrashmetalowego Krabathor. Sam Jurij Brězan też nie po raz pierwszy sięga po Krabata – był on bohaterem wcześniejszej powieści Czarny młyn.

Po niemiecku powieść ma podtytuł: Krabat, oder Die Verwandlung der Welt. Polski przekład go nie ma i nic mi nie wiadomo, aby podtytuł występował też w wersji oryginalnej. W każdym razie o przemianie świata sporo tu się mówi. Już pierwszy rozdział może zdezorientować czytelnika. Narracja stwierdza, że istnieje wiele historii o Krabacie, sporo nieprawdziwych – lecz nie wyjaśnia, co w takim razie jest prawdą. W konwencji ni to baśni, ni to ludowego podania, ni poetyckiej gawędy, ni realizmu magicznego, ni przypowieści filozoficznej, Krabat i jego przyjaciel Jakub Kuszk wydają się być wszystkim jednocześnie: usłyszały o nich Łużyce po wojnie trzydziestoletniej, ale zarazem zostali stworzeni jakoś krótko po Adamie i Ewie, a zarazem nie przestali być obecni w 1848 roku i w ostatnich latach Cesarstwa Niemieckiego. Od razu też po stworzeniu Krabat wdał się w manichejski konflikt z okrutnym i zachłannym obszarnikiem Reissenbergiem, symbolizowanym przez wilka. Ważną postacią jest Smjała, jego ukochana, którą utracił i usiłuje odnaleźć. Od tej pory Krabat, Reissenberg, Kuszk i kolejni przedstawiciele rodu Serbinów (tożsami z Krabatem?) wędrują przez wieki i nie jest do końca jasne, czy następuje między nimi zwykła przemiana pokoleń, czy może jakaś reinkarnacja. Czasy Wallensteina, rewolucji 1848 roku i cesarza Wilhelma zlewają się w jedno. Tak samo współczesność, w której rozgrywa się walka o przekształcenie człowieka dzięki osiągnięciom genetyki.

Nie jest to łatwa lektura, zwłaszcza jeśli – jak w moim egzemplarzu – brakuje jednego arkusza, a kilka innych ma przemieszaną kolejność. W pewnym momencie zastosowałem metodę, która sprawdzała się przy oglądaniu Twin Peaks albo filmów Szulkina – przestałem za bardzo myśleć i dałem się nieść fabule. Oto Krabat z Kuszkiem odwiedzają groteskowe miasto ślepców, a chwilę później genetyk Jan Serbin odwiedza siostrę w Szwecji. Wielokrotnie wracamy do jego ojca, Handrija Serbina, u schyłku życia w samotnej zagrodzie na wzgórzu.

 Całkiem niezłym podsumowaniem jest cytat: „Wszystko było jak zawsze i wszystko było na zewnątrz lub poza przebiegiem wydarzeń: bez kontaktu z rzeczywistością. (...) Mógł być tam albo tutaj, ale to tutaj i to tam dały się wymieniać, bałamucąc go albo raczej: to jego mózg igrał z nimi i tak bez końca”. Z kolei Karol Koczy w posłowiu cytuje niemieckiego krytyka: „Jest ciężko pisać o tej powieści. Zapewne, ma ona fabułę, lecz nie można za nią, jak sądzi autor, biec niczym po szynach tramwajowych”.

Podobnie jak w przypadku pracy powyżej, Krabat został przetłumaczony na polski z niemieckiego, jednak tłumaczka weryfikowała z oryginałem łużyckim. Gdzieniegdzie zdarzają się literówki, ale niespecjalnie denerwujące.

 

8. Kazimierz Kaczmarek, Budziszyn 1945, Warszawa 1982
(z serii Historyczne bitwy)

Będąc na Łużicy, sięgnąłem po habełka poświęconemu działaniom 2. Armii Wojska Polskiego w bitwie o Budziszyn. Była to dopiero czwarta pozycja wydana w tej w serii, a trzeba dodać, że udział sił gen. Świerczewskiego na południowym odcinku operacji berlińskiej omówiony już został w Berlinie 1945 Z. Stąpora, czyli tomie w ogóle pierwszym. Za opracowanie tematu wziął się płk Kazimierz Kaczmarek z Wojskowego Instytutu Historycznego. Nie był on weteranem tych zdarzeń (służył w lWP dopiero od marca 1945, i to w brygadzie saperów wchodzącej w skład 1. Armii), ale nie była to jego pierwsza publikacja w tej dziedzinie.

2. Armia wchodziła w skład 1. Frontu Ukraińskiego marszałka Koniewa i jako lewoskrzydłowy sąsiad sił marszałka Żukowa zabezpieczała główne uderzenie na Berlin (w którym brała udział polska 1. Armia). Początkowo sprawy szły nieźle: nasze wojska sforsowały Nysę Łużycką i parły na zachód, rozbijając z większym czy mniejszym trudem siły niemieckie. Polski 1. Korpus Pancerny dotarł już prawie na przedmieścia Drezna. Tak się złożyło, że armia wbiła się klinem głęboko w terytorium nieprzyjaciela, pozostawiając za plecami duże jego zgrupowania z północy i z południa, a one postanowiły kontratakować, izolując wojska Świerczewskiego od reszty frontu.

Delikatnie mówiąc, sytuacja polskich żołnierzy nie była najlepsza. Przeciw nieostrzelanej 2. Armii operowały tak zaprawione w bojach dywizje niemieckie jak „Grossdeutschland” i „Brandenburg”, po sąsiedzku działały jednostki Korpusu „Hermann Göring” a gdzieś tam się jeszcze przewinęła ukraińska brygada przeciwpancerna.

Książka napisana jest w stylu sztabowym ze sporą domieszką propagandowego patosu. Gdzieniegdzie autor przywołuje przykłady osobistego męstwa poszczególnych żołnierzy. W trakcie lektury zwraca uwagę, że wielu oficerów 2. A WP nosiło polskie imiona i rosyjskie nazwiska: Bazyli Jewtiejew, Grzegorz Nikiforow, Jan Łowiannikow, Michał Kudriawcew… Jeszcze inni zostali określeni jako „Polacy z pochodzenia”, jakby to było coś dziwnego w polskiej armii. Obecność w jej szeregach personelu przeniesionego z Armii Czerwonej obywa się bez jakiegokolwiek komentarza. Z drugiej strony gdzieś się też przewija ppłk Stanisław Pluto. Perspektywa niemiecka jest obecna w ilościach śladowych  (w każdym razie jakaś jest – w odróżnieniu od Berlina). Książka nie ma zresztą w ogóle bibliografii ani przypisów literaturowych, a tylko niekiedy autor w ramach tekstu powołuje się na tego czy innego autora. Pojawiają się wzmianki o przychylności Serbołużyczan wobec żołnierzy polskich.

Materiał ikonograficzny stanowią dwie wkładki z fotografiami. Jedno zdjęcie, podpisane „W pościgu za nieprzyjacielem na kierunku drezdeńskim”, w Berlinie Stąpora figuruje jako „Kolumna marszowa piechoty 1 armii WP w czasie przegrupowania z wybrzeża Morza Bałtyckiego nad Dolną Odrę do rejonu Morynia”. I wierzyć tu peerelowskim historykom… Są także dwie rozkładane mapy. Korekta nie zwracała uwagi na radzieckie podejście do liczby mnogiej, puściła też „możliwość osiągnięcia większych sukcesów jak w poprzednich dniach”.

Opracowanie, które powstało w 1982 r. w Wydawnictwie Ministerstwa Obrony Narodowej, trudno uważać za rzetelne, ale w tym przypadku jest lepiej, niż by można było oczekiwać. Autor nazywa co prawda bitwę budziszyńską jedną z największych bitew II wojny światowej i w dodatku zwycięstwem, ale z treści wynika, że sytuacja 2. Armii była bardzo groźna i poniesione zostały ciężkie straty. Nie wypadało krytykować gen. Świerczewskiego, jednego ze „świętych męczenników” PRL, ani tym bardziej marszałka Koniewa, który, jak wiadomo, wielki jeeeest, ale mimo wszystko p. Kaczmarek bardzo oględnie wspomniał, że wyżsi dowódcy byli źle poinformowani, a chociaż 2. Armia przeszła do obrony, to sztab frontu traktował ją cały czas tak, jakby atakowała.

Pomnik na cmentarzu 2. Armii w Zgorzelcu

Powtarzana ostatnio – w kontraście do peerelowskiej narracji – opowieść, jakoby kompletnie pijany Świerczewski z pistoletem w ręku nie dopuszczał podwładnych do mapy sztabowej, wydaje się apokryficzna – pochodzi ze wspomnień Zygmunta Berlinga, który, delikatnie mówiąc, nie darzył „Waltera” sympatią. Gdyby jednak kogoś interesowało bardziej aktualne i odideologizowane opracowanie tematu, to łońskiego roku w tej samej serii wyszła praca Leszka Kani Nysa Łużycka-Łaba 1945.

 

9. Robert F. Barkowski, Połabie 983, Warszawa 2015
(z serii Historyczne bitwy)

Kolejny habełek wydany został już w czasach nowszych, a dotyczy czasów starszych. Robert F. Barkowski należy do płodniejszych ostatnio autorów Historycznych bitew i zajmuje się głównie średniowieczem. Tym razem postanowił przybliżyć czytelnikowi powstanie Słowian połabskich, dzięki któremu plemiona żyjące między Odrą a Łabą na około półtora wieku zrzuciły panowanie niemieckie. Skutkiem ubocznym był wzrost znaczenia państwa wczesnopolskiego, bo w obliczu najazdów wieleckich cysorz musiał domagać się od Piastów, aby ratowali mu skórę.

Zaczyna się od omówienia głównych grup plemion: Obodrytów, Wieletów, Stodoran i Serbołużyczan. Zwłaszcza dwie pierwsze były dość scentralizowane – Obodrzyce jako księstwo, Wieleci jako konfederacja pod rządami wiecu i kapłanów. Dalej opisane są – pod nieco mylącym mianem „szlaku bojowego” – dzieje Połabian do X w., kiedy to plemiona walczyły głównie z Sasami i cesarstwem frankijskim, a gdzieś tam w tle przewijają się nawet Węgrzy. W X wieku dynastia Ottonów rozpoczęła podbój ziem między Łabą a Odrą, mniej lub bardziej brutalnymi metodami podporządkowując sobie Słowian. Gdzieś po drodze przemyka charakterystyka wojskowości słowiańskiej, zrobiona dość po łebkach; ekstrapolując z tego, co wiadomo o Wielkich Morawach czy państwie Mieszka I, autor każe wierzyć na słowo, że Połabianie byli znakomicie uzbrojeni i wyszkoleni. Następnie mamy omówienie kilku różnych przyczyn wybuchu powstania. Na sam jego opis pozostaje 15 stron (ze 188) i jest on dość ogólnikowy. Kolejne kilkanaście stron zajmuje omówienie skutków powstania i dalszych wydarzeń. Utrzymanie przez Związek Lutycki niezależności nie oznaczało bowiem spokoju na granicach, a przeciwnikami Połabian byli także i Piastowie.

Jest to praca zdecydowanie bardziej popularna niż naukowa. Autor stara się pisać w zajmujący sposób, ze sporym rozmachem – można by pomyśleć, że chciał zostać nowym Kęciekiem czy Rochalą, ale to jednak nie ta klasa. Krytycy nazywają Barkowskiego „bajkopisarzem”, bo tam, gdzie brak szczegółów źródłowych, puszcza wodze fantazji i czasem wychodzą mu absurdy. Dowiadujemy się na przykład, że Obotryci mieszkali w gęstych, niedostępnych lasach, gdzie nie da się operować jazdą, a mimo wszystko mieli tej jazdy pancernej od metra i to bardzo skutecznej. W ogóle słowiańska jazda jest zawsze ciężkozbrojna, a każdy niemiecki zbrojny to dla niego rycerz, pojawiają się nawet passusy o „zaginionej cywilizacji Słowian”. Na szczęście nie osuwa się w klimata wielkolechickie, ale i tak czasem zdrowo przegina w koloryzacji. Gdzie w tekście źródłowym mamy jedno zdanie, on z niego robi barwny akapit. Raz nawet przyznaje rozbrajająco: „Moje obstawanie przy takim rozwiązaniu jest, niestety, tylko założeniem, ponieważ nie ma potwierdzenia w źródłach”. Może lepiej by mu było skupić się na beletrystyce historycznej?

Korekta mogłaby lepiej się przyłożyć do roboty. Już na początku książki atakuje nas „pierwsze z wielu licznych wystąpień”, później trafiają się zawirowania z odmianą rzeczowników. Czasami też autor stawia kropkę. Dzieląc zdania złożone. Które faktycznie mogłyby być nieco trudne w odbiorze, gdyby napisał je longiem. Ale w takim razie lepiej by było zupełnie je przeredagować. Z kolei redakcja powinna była powściągnąć skłonność autora do wielokrotnego powtarzania tej samej informacji, jak również niepohamowaną ględźbę (bicie na objętość?), której egzemplifikacją jest zdanie „To nie były starcia takie jak czarni wojownicy Zulusów z lamparcimi tarczami przeciwko brytyjskiej kawalerii kolonialnej”. Wojownicy Zulusów byli starciami? Mieli lamparcie tarcze? O piernika, a ja całe życie myślałem, że Zulusi robili tarcze ze skóry państwowych krów. Nie mówiąc o tym, że parę bitew z Brytyjczykami jednak wygrali. Habek Wojna zuluska wyszedł pięć lat przed Połabiem, ale, jak widać, nie wszyscy go przeczytali.

Bibliografię stanowi pięć stron zarówno źródeł, jak i opracowań, ale i tak trudno powiedzieć, skąd autor bierze swoje twierdzenia, bo przypisy do tekstu pojawiają się przeważnie przy bezpośrednich cytatach. Ikonografię stanowią dwie marne mapki oraz dwie wklejki z ilustracjami. Są to głównie wykonane przez samego autora zdjęcia rekonstrukcji słowiańskiej osady w Brandenburgu oraz tamtejszej katedry „kompletnie zniszczonej podczas powstania Słowian połabskich”. Zaraz, panie B., skoro została kompletnie zniszczona, to jakim cudem zdołałeś ją pan sfotografować? Ano sfotografował późniejszą katedrę gotycką, której wygląd nic nam nie mówi o stanie z X wieku. Podobnie obraz Gersona i ilustracje z Kroniki Sasów Georga Spalatina przedstawiają sceny połabskie tak, jak je sobie wyobrażali artyści żyjący wieki później.

Ilustrację okładkową wykonał Marek Szyszko, przedstawiając kilku wojowników słowiańskich pastwiących się nad księdzem. Przy okazji zrobił autorowi kawał, RFB pisze bowiem, że Połabianie to nie byli w żadnym wypadku barbarzyńcy przyobleczeni w skóry wilków, dzików czy niedźwiedzi, tymczasem na okładce jak najbardziej widać facetów w skórach wilka i niedźwiedzia.  

 

10. Robert F. Barkowski, Krucjata połabska 1147, Warszawa 2017
(z serii Historyczne bitwy)

Powstanie z 983 r. na jakiś czas powstrzymało wchłanianie plemion połabskich przez Niemcy, ale nie zakończyło procesu niemieckiej ekspansji na wschód. W swojej kolejnej książce RFB zajmuje się wyprawą krzyżową, która położyła kres niezależności Słowian między Odrą a Łabą.

Pierwszy rozdział to właściwie streszczenie tego, o czym mówiła poprzednia książka. Potem dowiadujemy się o dalszych dziejach organizmów połabskich. Interesująca wydaje się myśl, że gdyby historia potoczyła się inaczej, to na terenach byłej NRD mogłoby dziś istnieć jeszcze jedno państwo słowiańskie albo nawet kilka – ale to nierealne. Połabszczyzna nie zaznała wystarczająco wiele spokoju, żeby mogły się tam ukształtować mocne państwa z prawdziwego zdarzenia. Maks to były księstwa Obdarczyńców i Stodoran, a i one pozostawały nieustannie szarpane to konfliktami z Niemcami, Danią i Polską, to starciami wewnątrzsłowiańskimi. Zbyt wielka była też presja Niemców – niezależnie bowiem od sytuacji wewnętrznej w cesarstwie, która też bywała burzliwa, na ziemie Słowian wciąż napierali lokalni możnowładcy sascy. Kiedy więc Bernard z Clairvaux zaczął nawoływać do wyprawy krzyżowej przeciw Saracenom, rzeczeni możnowładcy powiedzieli: „Zara! Mamy tak po prostu zostawić swoje posiadłości na pastwę dzikich Słowian?” W efekcie zorganizowano drugą krucjatę – na Połabian. Autor zwraca uwagę na niemal ludobójcze skłonności Bernarda i na paradoks, że krzyżowcy wzięli na cel głównie schrystianizowanych Stodoran i Odrzykoniów, zamiast faktycznie pogańskich Wieletów, więc najwyraźniej chodziło im nie tyle o obronę czy krzewienie wiary, co o zagarnięcie najbardziej rozwiniętych terytoriów.

W międzyczasie przelatuje omówienie sztuki wojennej na Połabiu. Nie przestaje mnie zastanawiać mnie, jak to jest, że germańscy najeźdźcy nie mogli wyżywić koni, bo na obszarach między Łabą a Odrą, wśród gęstych puszcz, nie było wielkich pól uprawnych – a Słowianie jednak jakoś tę swoją jazdę pancerną utrzymywali? Przy omawianiu słowiańskich fortyfikacji RFB pozwala sobie na obrazową metaforę: „Cóż mogły im wyrządzić kamienne głazy (!) miotane z katapult – to tak jakby wrzucać bez opamiętania rodzynki do ciasta: wpadały i znikały w kleistej masie”.

Działania wojenne w ciągu całej krucjaty omówione są dość zwięźle, jak na to pozwalają źródła: na północy ekspedycja księcia saskiego Henryka Lwa, a na południu margrabiego brandenburskiego Albrechta Niedźwiedzia, poprzedzone prewencyjnym najazdem na Niemcy księcia Obrzydliwców o zimno lśniącym imieniu Niklot (według niektórych interpretacji – Niekłót). O ile wyprawa krzyżowa (do której dołączyli też Duńczycy) zakończyła się niepowodzeniem krzyżowców, to w późniejszych latach Słowiańszczyzna połabska upadła. O tych późniejszych latach – dalszych walkach Niklowanego i upadku Rugii – traktuje ostatni rozdział, który jest nawet obszerniejszy niż te poświęcone samej krucjacie.

Pod względem językowym i korektorskim jest tak samo jak w poprzedniej książce. Autor najwyraźniej uważa Skanię za jedną z duńskich wysp, tyle że jest to wyspa cokolwiek przyrośnięta do lądu. Poza tym w ramach swojej gawędy pozwala sobie na dwie aluzje do współczesności, budzące dziwne skojarzenia z wyobrażeniami partii podówczas w Polszcze rządzącej na temat jej oponentów.

Prócz standardowych marnych mapek, za ikonografię robi jedna wkładka, gdzie jeszcze dobitniej widać problem z ilustrowaniem wydarzeń średniowiecznych przez autorów nowożytnych. Widzimy mianowicie rysunek zatytułowany „Bitwa o Lubekę w czerwcu 1147 roku”, bez podanego źródła – a tu po obu stronach uczestnicy wyraźnie wyposażeni są w dymiące arkebuzy! 

Do tego apokryficzny, a w zasadzie legendarny
atak lubeckich kobiet na słowiańskich oprawców

Za to książka zawiera indeks osobowy i miejscowy, co jest praktyczne, a w tej serii jednak nie tak częste. Na okładce tym razem nikt nie nosi wilczej skóry na głowie: dwaj spośród słowiańskich wojów mają nawet porządne hełmy i przeszywanice.

sobota, 26 kwietnia 2025

Stolica opon i rzeka łóżek, czyli płyty marco-kwietniowe

 

Wczesną wiosną zdobyłem pięć kolejnych płyt, z czego trzy na targu, a dwie w normalnym sklepie. We wszystkich można się dopatrywać wspólnego motywu przejścia od dawnych do nowych czasów – czy to dlatego, że reprezentują okres przejściowy w twórczości wykonawcy, czy dlatego, że mamy do czynienia z młodym zespołem grającym po staremu.

  

The Rolling Stones, Let It Bleed, 1969

Tę płytę od paru lat planowałem kupić na Faradaguła, ale za każdym razem widziałem coś rzadziej spotykanego. Dopiero tym razem się zdecydowałem.

Album, którego nazwa prześmiewczo nawiązuje do Let It Be Beatlesów (wydanego dopiero rok później – ale nagranego wcześniej), sam powstawał na raty. W dwóch utworach słychać jeszcze dźwięki generowane przez zmarłego w lipcu 1969 Briana Jonesa, w paru innych – jego następcę Micka Taylora, ale zasadniczo Stonesi grają tu w kwartecie, za to z udziałem gości. Otwieracz jest potężny: Gimme Shelter, jeden z moich ulubionych utworów Kamulców,  dynamiczny, o dramatycznie narastającej atmosferze, z emocjonalnym duetem wokalnym Jaggera z Mary Clayton oraz krótką, ale mocną solówką: słychać w nim oddźwięk niepokojów związanych z wojną wietnamską.

Kamulce toczą się przeważnie w obrębie paradygmatu bluesrockowego. Czasami jest to blues elektryczny (Monkey Man), czasami akustyczny, jak w balladzie Love in Vain (gościnnie na mandolinie Ry Cooder, późniejszy propagator Buena Vista Social Club) albo You Got the Silver (Jones zagrał na cytrze harfowej). Gęsty rhythmandbluesowy (z pogranicza soulu) klimat pojawia się w Live with Me na mocnym basie, z gościnnym udziałem Leona Russella, który zagrał na fortepianie i zaaranżował trąby; jest to jakby zapowiedź Bitch z Lepkich paluchów. Solo fortepianowe wykonał Bobby Keys – jeszcze będzie się u Stonesów pojawiał. Największe wrażenie spośród bluesów robi Midnight Rambler, zainspirowany sprawą „dusiciela z Bostonu” – rozbudowany, dynamiczny, z harmonijką ustną i drugim udziałem Jonesa (na perkusyjnych).

Odpoczynkiem od bluesa jest Country Honk – nastrój jak sama nazwa wskazuje, podkreślony partią skrzypiecow, Taylor gra zaś techniką slide. W utworze tytułowym nieco knajpianego charakteru dodaje fortepian Iana Stewarta, członka pierwszego składu (sprzed debiutu nagraniowego), wkrótce znanego też ze współpracy z Led Zeppelin. Gdzie indziej fortepian obsługiwał Nicky Hopkins.

Finał jest równie klasyczny jak otwarcie: You Can’t Always Get What You Want. Wykorzystanie chóru podsuwa pokusę porównania z All You Need Is Love Beatlesów, ale na tym podobieństwa się kończą, bo znów mamy do czynienia z gęstym rhythmandbluesem. Pojawił się tu kolejny gość, tym razem zza oceanu – Al Kooper, koryfeusz amerykańskiego blues rocka i pierwszy wokalista Blood, Sweat & Tears. W każdym razie jest to finał monumentalny, z latynoidalnym rytmem, którym miał się później inspirować np. Primal Scream. 

Widłoklip współczesny

 

The Black Keys, Turn Blue, 2014

Garażowy duet z Akron w stanie Ohio – światowej stolicy opon – wyspecjalizował się w graniu korzennego rocka nawiązującego do klasyki lat 60. Turn Blue to ósmy z kolei album Dana Auerbacha i Patricka Carneya, a bodajże trzeci od momentu zdobycia większej popularności.

Czarne Klawisze również opierają się na bluesowym fundamencie, lecz interpretacje wokalne sięgają do soulu (rozmaite falsety itp.) Nie spodziewałem się zbyt mocnych wrażeń, ale kiedy w rozpoczynającym płytę ośmiominutowym Weight of Love usłyszałem dwie równoczesne solówki gitarowe, kopara mi opadła. Choć gra tylko trzech facetów – oprócz duetu także producent Brian Burton vel Danger Mouse – to aranżacje są pełne, dopracowane: organy, melotron, wibrafon… Tu leniwie glissandowe (potem przyspieszające) Bullet in the Brain, tam nieco diddleyowski rytm w It’s Up to You Now. Chwilę uspokojenia przynosi Waiting on Words, a motywem wiodącym 10 Lovers jest przenikliwa niczym świder dentystyczny partia analogowego syntezatora, kojarząca się z czarną muzyką lat 70.

Fakt, że zespół nie ma stałego basisty, nie oznacza, że nikt tu nie umie grać na basie. Wszędzie go pełno, to właśnie na tłustym basowym riffie opiera się wybrany do promocji Fever. Wpisuje się wprawdzie w normy utanecznionego rocka niezależnego lat dwutysięcznych, ale odróżnia się bardziej korzenną aranżacją, bez śladu nowoczesnej elektroniki. Osobiście wolę inny z singli: kończący płytę, bezczelnie southern-glamrockowy Gotta Get Away.  Po raz kolejny potwierdziło się, że nazwa miasta Kalamazoo wybitnie nadaje się do zastosowania w tekście piosenki. 

 

Millenium, Vocanda, 2000

Fragmenty tej płyty słyszałem w Trójce krótko po tym, jak się ukazała, i od razu wciągnąłem na listę do kupienia. Nie jest kwestią do końca ostrą, czy to pierwsza, czy druga płyta zespołu Millenium. Lider, klawiszowiec Ryszard Kramarski, wydał już wcześniej album pod tą nazwą, ale był on de facto dziełem jego poprzedniej grupy, Framauro. Vocanda to właściwy debiut kolejnego przedsięwzięcia, które toczy się do dziś (chociaż Framauro w międzyczasie też reaktywował).

Jest to concept album o niejakim Danielu, biznesmenie, który po wypadku samochodowym trafia w zaświaty i ma się nad nim odbyć sąd. Pod względem muzycznym mamy do czynienia z „baśniowym” art rockiem w wydaniu genesisowo-marillionowym, oczywiście z ważną rolą klawiszy (fortepian, syntezatory), chociaż i gitara czasem zabrzmi. O ile większość rocka tzw. neo-progresywnego zwykle mnie nudzi, to Millenium, podobnie jak zdobyty w zeszłym roku Collage, należy do wyjątków. Muzyka płynie swobodnie, jest melodyjna, często następują zmiany tempa i melodii, nie brakuje solówek, pojawiają się też dialogi i różne inne odgłosy dla podtrzymania fabuły. W sumie nie przeszkadza, że Łukasz Gałęziowski ma niezbyt charakterystyczny głos, a i angielszczyzna tekstów niezbyt poprawna (np. wydaje mi się, że autor nie odróżnia „destiny” od „destination”. Sporadycznie odzywa się saksofon i zaczyna powiewać Generatorem Van Der Graafa (chociaż za pierwszym razem, w It Could Have Happened to You!, można odnieść wrażenie, że to jakaś szałamaja).

Zachowane są wszelkie standardowe elementa stylu (np. klamra całej opowieści w postaci Back to Myself), ale wszystko to bardzo dobrze wykonane. Album jest na tyle spójny, że trudno rozpatrywać poszczególne utwory w oderwaniu od reszty, ale najbardziej podoba mi się część środkowa: Visit in Hell,  Waltz Vocanda łączący rytm walczyka z typowo podniosłym refrenem, czy też wybrany do promocji Lady Cash Cash w średnim tempie. Pewne zmęczenie odczuwa się dopiero pod koniec, w skocznym The Purgatory Stop.

Trudno przyrównywać Vocandę do innej progresywnej opowieści eschatologicznej – Metropolis Pt. 2 Dream Theater – ale jak na polskie warunki jest to płyta bardzo dobra. Po latach Millenium nagrało wersję koncertową tego materiału, a jeszcze później album, którego bohaterem jest syn Daniela, Dawid (zresztą imiennik kolejnego wokalisty grupy).

W projekcie graficznym okładki wykorzystano „komputerowy” font, w którym duże „K” jest niemal nie do odróżnienia od „H”, więc można odnieść wrażenie, że występujący gościnnie gitarzysta nazywa się Hołodziej.



Pidżama Porno, Złodzieje zapalniczek, 2006

W 1997 roku była to pierwsza wydana płyta Pidżamy, ale nie debiut: dwa materiały ukazały się wcześniej na kasetach. Zespół zdążył się zresztą już rozpaść i Złodzieje byli oznaką wznowienia działalności.

W 2006 Krzysztof Grabaż podjął kontrowersyjną decyzję o nagraniu albumu na nowo i tym razem była to oznaka zawieszenia działalności. Ponieważ nie jestem specjalnie przywiązany do wersji oryginalnej, uznałem, że zniosę to lżej niż np. reedycję Ozzy’ego Blizzard of Ozz z nagranymi na nowo basem i perkusją. W rezultacie jedynym rozczarowaniem jest nowa wersja jednego z większych hitów grupy – ska Ezoteryczny Poznań. Poza wszystkim innym, trąby brzmią tu strasznie płasko, nie ma „galileo, galileo” i paru innych elementów. Niewiele mam za to do zarzucenia drugiemu dużemu hitowi – smithsowatemu Balowi u senatora ’93 (refren to praktycznie Some Girls Are Bigger Than Others) – poza tym, że partia wokalna w paru momentach się różni.

Najmniej interesujące są utwory stricte punkowe, jak Porządek panuje w Warszawie czy Xero z kota; wyjątek stanowi otwieracz Gnijąca modelka w taksówce, którego charakterystycznie turpistyczny tytuł zainspirowała jedna z instalacji Salvadora Dalego. Moim ulubionym fragmentem są Poznańskie dziewczęta, oparte na ciężkim, lecz melodyjnym riffie spod walca drogowego, zapożyczonym z Waiting Room grupy Fugazi. W oryginalnym wydaniu zapożyczenie było jednoznacznie odnotowane we wkładce, w nowym tego zabrakło.

Łagodniejszą część repertuaru reprezentuje miłosne reggae 28 (One Love), wzbogacone brzmieniem organów i z bardzo malowniczą partią basu, na którym w drodze wyjątku gra Longin Bartkowiak ze Strachów na Lachy, drugiej kapeli Grabaża. 28 ma w sobie coś ze Sztywnego Pala Azji i ja się tu nie wyzłośliwiam, lider sam kiedyś porównywał Złodziei zapalniczek do tego zespołu, w kontraście z płytą kolejną. Bardziej jednoznaczne reggae słychać w Czas, czas, czas, chociaż moja mama dziwiła się kiedyś, jak można wyśpiewywać taką frazę jak „trzyma się za brzuch”. Z Grabażowych erotyków bardziej mi się podoba dramatyczny Stąpając po niepewnym gruncie. Płytę kończy akustyczne Nasze nogi są jak z gumy.

Jako bonusy dodane zostały: dość spokojny, bliski brytyjskiej alternatywy Wojna nie jest twoim stanem naturalnym oraz dwie demówki z 1995: dramatyczny Film o końcu świata (utwór, który wszedł na pierwszą wersję płyty, ale za drugim razem nie został nagrany) oraz znowu Nasze nogi są jak z gumy. Na basie grał wówczas Jacek Kąkolewski, który potem odszedł założyć jeszcze bardziej niszową grupę Happy Pills. Są również dwa wideoklipy: Czekając na trzęsienie ziemi z koncertowym nagraniem Grabaża w firmowym cylindrze (ale dźwięk jest z wersji studyjnej) i animowany Bal u senatora. Wkładka zawiera tekst, w którym artysta opisuje perypetie z nagrywaniem i wydawaniem pierwszej wersji Złodziei (klimata typu: Pidżama miała studio dla siebie tylko wtedy, kiedy discopolowcy wychodzili na obiad, na szczęście discopolowcy byli bogaci i jedli długo).


 Ta właściwa wersja Izotermicznego

 

Pink Floyd, A Momentary Lapse of Reason, 1987

Po The Wall źle się zaczęło dziać w Pink Floyd. Roger Waters wywalił Ricka Wrighta i zrobił z zespołu prywatne przedsięwzięcie. Potem doszło do rozpadu, Waters przegrał spór sądowy o prawa do nazwy i poszedł swoją drogą. Działalność pod dotychczasowym szyldem kontynuował David Gilmour.

Na A Momentary Lapse of Reason Floydzi byli w zasadzie duetem: Gilmour i Nick Mason. Wright powrócił wprawdzie do studia, ale wniósł w repertuar na tyle mało, że jego nazwisko wydrukowano we wkładce mniejszą czcionką, razem z całym tłumem gości, wśród których znalazły się postaci tego formatu co Tony Levin, Jim Keltner czy oczywiście producent Bob Ezrin. Zapłacono mu też podobno według stawek dla muzyków sesyjnych.

A jak wyszła muzyka? Niektórzy narzekają, że to w zasadzie płyta Gilmoura (który miał już na tym etapie dwa albumy solowe), ale w końcu czyja by miała być? Materiał z pewnością jest mniej mroczny niż za czasów Watersa, Nie zabrakło za to przestrzeni – uwypuklonej przez typową dla lat 80. gładką produkcję (syntezatory, Levin, żeńskie chórki) – i oczywiście Gilmourowskich glissand.

Łatwo znaleźć nawiązania do przeszłości Pink Floyd. Otwierający instrumental Signs of Life zawiera frazy budzące skojarzenia ze wstępem do Crazy Diamonda, a elektroniczne pobrzękiwania na początku motorycznego One Slip (współkompozytorem był tu gitarzysta Phil Manzanera, znany z Roxy Music) przywodzą na myśl zegary z Time. Ponure interludium w postaci Dogs of War – jakby syntetyczny blues z solówką saksofonu – kojarzy się dla odmiany z Welcome to the Machine. Niewątpliwym dziełem lat osiemdziesiątych jest za to pogodny Learning to Fly. Dawną stronę A kończył sercogrzejny, z deka szkocki On the Turning Away. Kiedy się dowiedziałem, że zarzucano Varius Manx plagiat z Floydów w Orła cieniu, myślałem, że chodzi o ten właśnie utwór (mniejsza już o podobieństwa pomiędzy Learning to Fly a suflerskim Ratujmy co się da). Tu w aranżacji zwracają uwagę ciepłe organy Hammonda w bardziej dynamicznych momentach oraz energiczna solówka.

Druga połowa albumu brzmi mroczniej, od Yet Another Movie z długim wstępem na bębnach elektronicznych jak odgłosy nadchodzącej burzy; sam utwór też niepokojący. Z dwóch instrumentali – Round and Around i Terminal Frost – pierwszy liczy tylko około minuty i stanowi w zasadzie kodę poprzedniej piosenki. Drugi jest ciekawszy i bardziej epicki, przy tym obudowany dwuczęściowym A New Machine, lamentem a cappella przetworzonego elektronicznie głosu. W samym Terminal Frost znalazło się miejsce i na partie saksofonu, i na kobiece solo wokalne, znów kojarzące się z najklasyczniejszymi płytami Floydów. Finał albumu stanowi Sorrow, w średnim tempie, faktycznie pełen smutku czy raczej melancholii, poprzedzony partią gitary brzmiącą, jakby dobiegała z dna morza. W tekście pojawia się motyw rzeki…

…A skoro mowa o rzece, to jak zwykle, dziełem sztuki jest okładka według projektu Storma Thorgersona. Przez plażę płynie cała rzeka łóżek, na jednym siedzi zaspany facet, obok pracuje pokojówka, a na horyzoncie widać stado owczarków niemieckich. Nie było tu fotomontażu – ktoś faktycznie musiał te wszystkie łóżka wynieść na plażę, a potem pościelić.  I to dwa razy, bo pierwszego dnia zaczęło padać. Trafiła mi się jednak reedycja z roku 2019, z innym zdjęciem z tej samej sesji – wykonanym w porze przypływu, więc łóżka stoją w wodzie, psów nie widać, a górą przelatuje motolotnia. Rick Wright odzyskał miejsce regularnego członka zespołu w wykazie wykonawców, jak i na zdjęciu grupowym.



niedziela, 6 kwietnia 2025

Niemcy w Chinach i Stark w Honolulu (z frontu czytelniczego, 1/2025)

 

Pierwsza w tym roku notka czytelnicza ukazuje się dopiero po kwartale, bo też i parę całkiem grubych książek mi się trafiło.

 

1. George R.R. Martin, A Feast for Crows, London 2011

W końcu powrót do Westeros (Nawałnicę mieczy czytałem pod koniec 2022). Powszechnie wiadomo, że GRR Martinowi fabuła się rozrasta ponad wszelką przyzwoitość – na szósty tom Pieśni lodu i ognia czekamy od 2011 i pisarz chyba już sobie odpuścił informowanie o przybliżonych terminach. Lada chwila pobije rekord Axla Rose’a, który na płytę Chinese Democracy kazał czekać 15 lat. Jednak już na etapie czwartego tomu wątki tak się porozłazili, że Martin musiał je podzielić na dwa tomy, których akcja rozgrywa się równolegle: część w Uczcie dla wron (pierwsze polskie wydanie nazywało się chyba Uczta kruków), a część w Tańcu ze smokami.

            Problem polega na tym, że w poprzednich tomach autor wykosił niektóre z ciekawszych postaci, a większość ulubieńców czytelników (Tyriona, Dankę, Stannisa, Jona) przeniósł do Tańca. Za to w Uczcie wprowadza nowe wątki, które mogą znużyć czytelnika oczekującego na ulubionych bohaterów. Prolog widzimy tradycyjnie z perspektywy postaci epizodycznej, która na końcu ginie. Publikę najbardziej interesują Starkowie i Lannisterowie – tyle że obie rodziny są częściowo wybite, a częściowo rozproszone. Ze Starków obserwujemy trochę Sansę w Dolinie pod kuratelą Littlefingera, a trochę Aryę za morzem, w Braavos – fantastycznym odpowiedniku Wenecji. Jon Snow pojawia się tylko przez moment w rozdziale z perspektywy Sama Tarly’ego, który akurat wyjeżdża na studia do Cytadeli (zresztą też przez Braavos).

Najwięcej rozdziałów, bo aż 10, dostała królowa Cersei, osoba wybitnie niesympatyczna, której wydaje się, że jest sprytna jak mucha na końcu nosa i ona już wszystkim pokaże. W szczególności postanawia pozbyć się przeciwników rękami fanatycznego ruchu odnowy religijnej, ale efekty „trochę” ją przerastają. Jaime, jej brat bliźniak, coraz bardziej się od niej dystansuje. Tyrion natomiast występuje wyłącznie w koszmarach Cersei.

Dużą część książki zajmuje wątek potężnej rycerki Brienne, która jeździ po Dorzeczu w poszukiwaniu wieści o Sansie. Ludzie narzekają, że to mototonne, ale ja lubię fabułę typu „bohater jeździ od jednego miasta do drugiego i zatrzymuje się w karczmach”, jest to dla mnie wręcz stały fragment gry w literaturze fantasy. Szkoda tylko, że historia Brienne urywa się poważnym cliff-dosłownie-hangerem, który na dobrą sprawę jeszcze nie został rozwiązany. Poza tym dostajemy wgląd w krainy dotychczas pozostające w tle: Dolinę Arrynów za pośrednictwem Sansy, a Żelazne Wyspy i Dorne – nie tyle z perspektywy głównych rozgrywających, co postaci drugoplanowych.

            Jeśli kto zna świat Martina tylko z serialu, to trzeba zwrócić uwagę, że scenarzyści bardzo luźno inspirowali się fabułą czwartego i piątego tomu. Szczególnie Dorne zostało całkowicie zaorane. Weźmy Piaskowe Żmije, córki naturalne Oberyna Martella – serial zrobił z nich gimbusiary różniące się w zasadzie tylko wzrostem i używaną bronią. Po przeczytaniu książki staje się jasne, że serialowe Nymeria i Tyene są klonami Obary, podczas gdy w powieści siostry (przyrodnie) różnią się co do charakteru i metod. Cała progenitura pragnie pomścić Oberyna, ale jego brat, książę Doran, utrąca wszelkie próby, bo ma własny plan. Natomiast „Żelazka” snują plany krótkoterminowe: po śmierci Balona Greyjoya pojawia się kwestia sukcesyjna i na scenę wkracza brat zmarłego, straszliwy Euron, znacznie bardziej przerażający niż „Ferdek Kiepski”, którego z niego zrobili w serialu. W międzyczasie do grona moich ulubionych postaci trafia wuj Ashy Greyjoy – zapalony czytelnik lord Rodrik Harlaw. A co się tyczy Balonów (Greyjoya i Swanna), to w kategorii „głupie imiona bohaterów fantasy” przebija ich zarządca królewskiego więzienia, lord Rennifer Longwaters. Przy tak ogromnej ilości postaci sprawę ułatwia oczywiście 70-stronicowy wykaz postaci według poszczególnych wielkich rodów, zamieszczony jako aneks na końcu książki.

            Wojna wygasa, ale świat Pieśni lodu i ognia jest cały czas brutalny. Weźmy Qyburna, czyli tutejszy odpowiednik doktora Mengele (czytelnikowi wprawdzie oszczędza się szczegółów). O ile zaś część autorów fantasy, także polskich, przejawia niezdrową fascynację przemocą seksualną, to u GRR Martina wszyscy mężczyźni-gwałciciele są jednoznacznie przedstawieni jako postaci skrajnie odpychające. Sprawa nie jest tak prosta w przypadku księżniczki Arianne, która dla własnych korzyści wielokrotnie zmolestowała rycerza poważnie traktującego śluby czystości – ale też wątek ten pokazany został z perspektywy samej Arianne, która przynajmniej do czasu postępowała dość krótkowzrocznie.

            Jak to zwykle u Martina, w tekście poutykane są różne aluzje dla spostrzegawczych. Przyjaciel autora, Robert Jordan, upamiętniony został aż dwukrotnie: jako arcymaester Rigney i lord Trebor Jordayne z Tor, z gęsim piórem w herbie. Innemu pisarzowi hołd oddany został postacią lorda Titusa Peake’a.

 

2. Michał A. Piegzik, Ocean Indyjski 1942, Warszawa 2019
(z serii Historyczne bitwy)

Po raz kolejny przyszło mi wrócić na grunt japońskiego udziału w II wojnie światowej. Wojna na Pacyfiku to znana sprawa, ale kampania na Oceanie Indyjskim – już mniej. W powszechnym odbiorze główny ciężar walk z Japonią spoczywał na barkach Amerykanów (Chińczycy nie mieli szczęścia trafić takiego złota propagandowego jak podnoszenie flagi na Iwo Jimie, poza tym mieli własne problemy). Brytyjczycy trochę nikną w cieniu swojej byłej kolonii – inna sprawa, że nie bardzo mieli się czym pochwalić. Przełom lat 1941-42 to przecież katastrofa za katastrofą: kampania na Malajach, klęska floty pod Kuantanem, upadek Singapuru, japońska inwazja w Birmie (mniejsza, że Amerykanie w tym samym okresie też nie za bardzo sobie radzili).

Po tak oszałamiających sukcesach dowództwo marynarki japońskiej musiało postawić sobie leninowskie pytanie: „co robić?” Brano pod uwagę zarówno rozstrzygającą walną bitwę z Amerykanami, jak i dobicie Royal Navy. Chociaż admirał Yamamoto zdecydował o przyjęciu pierwszego rozwiązania, drugie potraktowano jako kierunek pomocniczy – i tak wsławiony pod Pearl Harbor zespół lotniskowców admirała Nagumo ruszył na Cejlon, nową główną bazę Royal Navy. Brytyjczycy co prawda spodziewali się ataku, a dowodzący ich siłami admirał James Somerville (nie mylić z facetem z Bronski Beat) trafnie przewidział jego przebieg – tylko pospieszył się o kilka dni i wyszedł w morze na próżno. W składzie sił alianckich znalazło się także kilka okrętów australijskich i holenderskich, a w lotnictwie występowali nawet Kanadyjczycy.

Autor opisuje plany strategiczne i przygotowania obu stron, poświęcając przy tym nieco uwagi roli indyjskiego ruchu niepodległościowego. O tendencjach wyzwoleńczych na samym Cejlonie brak danych (mogły być mniej wyraźne, zważywszy, że Brytyjczycy prowadzili tam eksperyment z dopuszczaniem krajowców do władzy).

Ponieważ była to era bitew lotniskowców, pojawia się charakterystyka okrętów lotniczych obu stron i samolotów, które z nich startowały. Co prawda poszczególne typy opisane są od sztancy, za pomocą identycznych sformułowań („Dzięki silnikowi X o mocy Y mógł osiągnąć prędkość maksymalną Z km/h. W skład uzbrojenia wchodziły…”) Czytelniej byłoby przedstawić te same dane w formie tabel, ale mniej stron by się nabiło.

Po przebrnięciu przez te dość mototonne fragmenta przechodzimy do konkretnych działań. Przed rajdem na Cejlon Japończycy zabezpieczyli sobie tyły, zdobywając Andamany i Wyspę Bożego Narodzenia. W pierwszym przypadku obyło się bez walki, w drugim wszedł im w szkodę amerykański okręt podwodny, a jeszcze przed desantem Hindusi z miejscowego garnizonu postanowili sami się zdekolonizować, za co zostali przez Japończyków nagrodzeni ciężką pracą przy wydobyciu fosforytów.

Właściwy rajd zespołu uderzeniowego admirała Nagumo nastąpił na początku kwietnia. Japońskie samoloty zbombardowały Kolombo i Trincomalee (czy, jak kto woli, Korombo i Tsurinkomari), a w międzyczasie zatopiły kilka krążowników i lotniskowiec, co było dla Brytyjczyków bardziej bolesne niż same naloty. Tymczasem osobny zespół admirała Ozawy polował na statki handlowe w Zatoce Bengalskiej. Generalnie jednak kampania była mało epicka – nie doszło do większych starć pomiędzy okrętami, a spośród aliantów najwięcej strat przyczynili Japończykom lotnicy pod Trincomalee.

Książka została porządnie zriserczowana (bibliografia zawiera całą myngę tekstów źródłowych, w tym japońskich), ale język trudno uznać za szczególnie natchniony, a ciągle się pojawiające koordynaty, namiary i kursy nie ułatwiają lektury. Kiedy co trochę czyta się, że dnia tego i tego lotniskowiec Bakayaro wysłał tyle a tyle samolotów, które powróciły, nie napotykając przeciwnika, a dnia następnego wysłał drugą grupę, która napotkała brytyjski okręt na takich i takich współrzędnych, idący kursem tylu a tylu stopni, w namiarze tylu a tylu stopni, z prędkością tylu a tylu węzłów – można się czasami znudzić.

Chociaż wśród czwórki redaktorów znalazł się fachowiec wysokiej klasy, nie ustrzegło to autora przed takimi samymi irytującymi sformułowaniami, które przeszkadzały mi w czasie czytania dużo wcześniejszego Kanału Guadanal, w rodzaju „z racji na coś” (w kilku miejscach poprawiono, ale nie wszędzie) albo synonimozy podmiotowej („Yamamoto zamierzał przeprowadzić inwazję. Japończyk przewidywał…”). Pisze też nieustannie „wróg”, a chyba ani razu „nieprzyjaciel”. Ponieważ Michał A. Piegzik nie tylko czyta, ale i pisze po angielsku na rynek zagraniczny, to i w jego polskojęzycznej pracy ciągle ktoś „raportuje” zamiast meldować albo pojawiają się „operacyjne myśliwce” zamiast sprawnych. Za kontrowersyjne należy uznać dosłowne tłumaczenie z angielskiego stopni wojskowych RAF (np. „oficer lotniczy”), przez które czytelnik nie ma pewności, czy osobnik opisywany jako podporucznik nie jest czasem kapitanem (Flight Lieutenant). Na temat Wyspy Bożego Narodzenia dowiadujemy się, że „miała swój epizod astrologiczny, kiedy to (…) usiłowano bezskutecznie zaobserwować zaćmienie Słońca w celu potwierdzenia teorii względności Alberta Einsteina”. Gdzie astrologia, gdzie teoria względności… Brytyjscy lotnicy mają japońskie samoloty „na plecach”, zamiast na karku czy nawet na ogonie, atak na dwa krążowniki „został porównany do miana drugiego Kuantanu” (cokolwiek to oznacza), a z kolei o transportowcu „Nissei Maru” można przeczytać: „Jego zatonięcie było kroplą, która przechyliła (!) czarę goryczy”.

Tekst wzbogacają liczne tabele oparte na źródłach, przedstawiające skład sił uczestniczących w działaniach – znajdują się jednak, jak w poprzednich książkach autora, w odpowiednich miejscach tekstu, a nie na końcu, zgodnie z tradycją serii. Na końcu zamieszczono za to kilka dość prostych map. W tekście można też czasem natrafić na parę rysunków, takich jak mapa Andamanów czy schemat trafień w ten czy inny okręt. Tradycyjnie nie zabrakło ilustracji, zajmujących jedną wkładkę: portrety dowódców, okręty, samoloty, widoki Kolombo itp. Uwagę zwraca zdjęcie adm. Somerville’a z kiziakiem.

Smalltown Boy

 

3. James Jones, Stąd do wieczności,
przeł. Bronisław Zieliński, Warszawa 1974 (2 tomy)

Na Mazurach wpadła mi w ręce pierwsza powieść pisarza amerykańskiego i weterana Guadalcanalu, Jamesa Jonesa. Anal Canalowi poświęcona jest późniejsza Cienka czerwona linia, ale akurat nie wiedziałem, w którym kartonie jej szukać, za to jego wcześniejsza powieść sama wpadła mi w ręce.

Akcja rozgrywa się w ostatnich dla Amerykanów miesiącach pokoju, w bazie wojskowej Schofield Barracks pod Honolulu i okolicach. Jeden z dwóch głównych bohaterów, szeregowy Robert Prewitt, zostaje przeniesiony z lekkiej służby w oddziale trębaczy do normalnej kompanii piechoty. Kiedyś był niezłym bokserem, ale już nie chce się bić, więc dowództwo postanawia sprawić, żeby pożałował swojej decyzji. Drugim bohaterem jest szef kompanii, Milton Warden, postać niejednoznaczna, o parę klas zbyt inteligentny i za bardzo łotrzykowski jak na stereotyp sierżanta; dba o swoich ludzi, ale lubi wypić i potrafi się też pokazać ze złej strony. On z kolei nawiązuje romans z żoną przełożonego, którą naprawdę trudno za to winić, biorąc pod uwagę, jaki jej się ślubny trafił.

Wśród powszechnego wojskowego drylu żołnierze zajmują się głównie alkoholem, hazardem czy możliwością wyjścia na miasto i poderwania kogoś, chociaż bywają też próby twórczości artystycznej. Oficerów absorbują osiągi w ogólnowojskowych rozgrywkach sportowych oraz polityka awansowa. Jest to świat pełen hierarchii i podhierarchii: nie dość, że dzielą się na oficerów, podoficerów i szeregowych, to jeszcze własne hierarchię mają trębacze, kucharze, sportowcy itp. W takich okolicznościach przyrody Prew – który lubi wojsko i uważa je za swoje naturalne środowisko, ale jest rogatą duszą – usiłuje zachować godność człowieka, lecz rzeczywistość miota nim jak szatan, a w niektóre kłopoty pakuje się na własną prośbę; pod koniec powieści budzi już mniejszą sympatię.

Łatwo zauważyć, że jednoznacznie negatywne są te postaci, które dopasowały się do wojskowej rzeczywistości: bezduszny służbista kapitan Holmes, posługujący się niewiarygodnym językiem zupak Ike Galowicz czy sadystyczny żandarm zwany „Grubasem”. Pozytywni są natomiast żołnierze, którzy tę rzeczywistość w ten czy inny sposób kontestują: mały narwaniec Angelo Maggio, łagodny olbrzym Choate albo „więzienny budda” Jack Malloy. Pełnokrwistą postacią jest też Karen Holmes, zaniedbana żona dowódcy kompanii. Oprócz niej kobiety, z którymi mają styczność żołnierze ze Schofield, reprezentują głównie „branżę rozrywkową”. Wizyty w bordelach stanowią na przepustce stały fragment gry – Prew już na wstępie zakochuje się w dziewczynie znanej jako Lorene (a naprawdę Alma) i rozkręca romans.

Pojawiają się również wątki niehetero (Jones musiał je okroić i usunięte sceny dopiero niedawno wyszły na światło dzienne). Prewitt odszedł od trębaczy, ponieważ przełożony postawił swojego „dziubdziusia” na wyższym stanowisku, chociaż Prew był lepszy i miał dłuższy staż. Ten wątek nie doczekał się rozwinięcia, za to popularną rozrywką żołnierzy ze Schofield jest podrywanie honolulskich homoseksualistów w celu naciągnięcia na piwo, drinka czy jaką pożyczkę. Prew udaje się na schadzkę wraz z Maggio, który w dziedzinie „pederastów” jest praktykiem i znającym – ale sprawy wymykają się spod kontroli i kończą zaangażowaniem służb porządkowych.

Chociaż przez większość 1941 USA nie biorą jeszcze udziału w wojnie, wszyscy są w miarę zgodni co do tego, że prędzej czy później będą musiały przystąpić. Następuje to szybciej, niż się spodziewali: atak na Pearl Harbor obserwujemy z dachu koszar, oczami Wardena, który wraz z innymi strzela do japońskich samolotów – sama Żemczużna Gawań znajduje się jednak w oddali.

Pewną wadą powieści jest rozciągnięte zakończenie – począwszy od Pearl Harbor, kulminacja i rozwiązanie akcji trwają z górą setkę stron. Mocną stronę stanowi za to język: dialogi żywe, ze sporą ilością rzucania mięsem, narracja czasem ironiczna, czasem poetycka, z oryginalnymi metaforami. Niekiedy zdarzają się zdania na pół strony, zajmujące cały akapit, a w paru scenach erotycznych bohatera tak ponosi, że w swoim wewnętrznym strumieniu świadomości zapomina o interpunkcji. Element ironii wprowadzają np. wielokrotne powtórzenia w narracji niektórych wyrażeń, jak „piękna, prawie nieziemsko śliczna Chino-Hawajka” czy „powiedział porucznik Culpepper suchym, drwiącym tonem”. Tłumaczenie jest bardzo przyzwoite, chociaż gdzieniegdzie występują błędy w druku, a także drobne potknięcia typu „goleń” w rodzaju męskim.

Polskie wydanie zostało opublikowane ze skrótami, jak podaje adnotacja – za zgodą autora. Na okładce wykorzystano fragment popartowego obrazu Roya Lichtensteina: płomień buchający z tłumika broni, wraz z komiksową onomatopeją (można to uznać za „spoiler bez kontekstu”!) 

Już w 1952 r. powieść doczekała się ekranizacji, z kontrowersyjną jak na ówczesne warunki sceną pocałunku na plaży. Prewitta zagrał Montgomery Clift (później oszpecony w wypadku samochodowym, bohater piosenek The Clash i R.E.M.), Wardena – Burt Lancaster, Karen – Deborah Kerr, zaś w szeregowca Maggio wcielił się Frank Sinatra. Scenariusz został jednak złagodzony obyczajowo w stosunku do powieści (m.in. wywalono wątki homoseksualne). W latach 1979-80 były jeszcze dwa seriale, oba z Kim Basinger w roli Almy.

Co prawda w ostatnio czytanym tomie GRR Martina wystąpiło niewielu Starków, za to u Jonesa jeden się znalazł – pierwszy kucharz Maylon Stark, podprowadzony z artylerii nadbrzeżnej.

 

4. Ibuse Masuji, Czarny deszcz, przeł. Mikołaj Melanowicz, Warszawa 1971

Do tej powieści, pierwotnie wydanej w 1966, przymierzałem się od kilku lat. W latach powojennych małżeństwo Shizuma nie może wydać za mąż swojej siostrzenicy Yasuke, ponieważ była w Hiroszimie i krążą plotki, że ma chorobę popromienną. Aby rozstrzygnąć sprawę, wuj Shigematsu bierze się do przepisywania dla swatki dziennika podopiecznej z czasów wojny.

Kwestia ożenku Yasuke ma tu w zasadzie charakter pretekstowy (i nie zostaje rozstrzygnięta), bo cała rzecz właśnie w dziennikach – formie, która często pojawiała się w twórczości Ibuse. Zapoznanie się z zapiskami siostrzenicy skłania samego Shigematsu do odświeżenia własnego pamiętnika. Bohater nie tylko zrelacjonował wszystko, co go spotkało w dniu wybuchu bomby i później, ale przytoczył relacje napotkanych osób. Ciotka Shigeko dorzuca do tego trzy grosze w postaci relacji o tym, co się jadło w czasie wojny. Następnie, w czasie choroby Yasuke, miejscowy lekarz przekazuje dziennik swojego brata, opisującego leczenie i rekonwalescencję.

Czarny deszcz uznać można za fundamentalny obraz tragedii hiroszimskiej w literaturze. Autor nie szczędzi makabrycznych opisów, wszędzie trupy, pożary, zrujnowane budynki… W instytucjach panuje chaos. Ci, którzy przeżyli, nie tylko czują się źle, ale muszą pracować za kilku, zastępując tych, którzy zginęli lub uciekli, są zwłoki do pochowania i poszkodowani do leczenia, a nikt nawet nie wie, co za nową bombę rzucili Amerykanie. Shigematsu, człowiek inteligentny, snuje różne rozważania co do jej natury. Tymczasem widzimy czarny rynek, frazesy propagandowe, brutalność i arogancję żołnierzy – jest to więc szerzej obraz życia w Japonii w ostatnich miesiącach wojny. Bohater bez powodzenia usiłuje załatwić węgiel dla swojego zakładu pracy, a od matki na wsi przychodzą nawet wieści o wykopywaniu korzeni sosen do produkcji paliwa lotniczego (prawdę mówiąc, akcja ta miała większe znaczenie dla morale niż w praktyce).

Wizje zniszczonego miasta i poszkodowanych ludzi są straszliwe, ale język – dość prosty. Tłumacz spisał się nieźle, lecz korekta przepuściła „karnister”, „wracanie z powrotem”  i „stróżkę dymu”.

W 1989 Shohei Imamura zekranizował powieść z Yoshiko Tanaką w roli Yasuke. Co ciekawe, w tym samym roku Ridley Scott nakręcił film sensacyjny pod tym samym tytułem, niemający z powieścią Masujiego nic wspólnego poza tym, że akcja rozgrywa się w Japonii i pojawia się wzmianka o Hiroszimie.

 

5. Tomasz Rogacki, Cingtao 2 IX – 7 XI 1914,
Warszawa 2012 (z serii Pola bitew)

W klimatach wojenno-japońskich zdobyłem jakiś czas temu krótką publikację – w zasadzie broszurę, 80 stron z dużą ilością ilustracji – na temat głównej kampanii Japończyków w I wojnie światowej. Chodziło o zajęcie okręgu Kiauczou z miastem portowym Cingtao (Qingdao), posiadłości niemieckiej nad Morzem Żółtym. Dla wydawnictwa InfortEditions sprawą zajął się pracownik Urzędu Miasta i Gminy w Nakle nad Notecią oraz członek tamtejszego Bractwa Kurkowego, którego kojarzyłem dotąd z habełka o egipskiej ekspedycji Napoleona.



            Autor opisał temat skrótowo. Zaczął od tego, jak w ogóle Niemcy zagnieździli się w Chinach. Parę stron poświęcił rozwojowi Cingtao pod panowaniem cesarza Wilhelma, podając szereg danych liczbowych. „Niemiecki kolonializm był w pełni nowoczesny i by nie powiedzieć – przynoszący korzyści nie tylko samym Niemcom, ale i miejscowym”. Herero i Nama w Afryce Południowo-Zachodniej byliby innego zdania, ale fakt, że Tsingtao to do dziś najpopularniejsza chińska marka piwa.

            Po wybuchu wojny światowej Japończycy wysłali przeciwko miastu korpus ekspedycyjny, autor przedstawia więc charakterystykę obu stron. Wojskom japońskim towarzyszył kontyngent brytyjski, uporczywie zwany przez autora Anglikami, chociaż jedną trzecią stanowili Hindusi. Po niemieckiej stronie znalazł się austro-węgierski krążownik „Kaiserin Elisabeth”. W zabezpieczeniu logistycznym ważną rolę odegrał dyrektor kolei Julius Dorpmüller – za Hitlera zostanie dyrektorem generalnym Deutsche Reichsbahn. Wątpię natomiast, aby dowodzący po stronie japońskiej jedną z eskadr okrętów adm. Kamimura był Hikonojo Kamimurą, weteranem Cuszimy – ale nie mam pewności, bo imienia autor nie podał. Zupełnie zaś nic nie wiadomo o powiązaniach rodzinnych dowódcy kontrtorpedowca „S 90”, por. Brunnera.

            Niemcy byli sześciokrotnie słabsi liczebnie, a mimo to oblężenie trwało dwa miesiące. Nie dlatego, żeby faktycznie bili się dużo lepiej – ale Japończycy czuli respekt wobec niezwyciężonej dotąd armii niemieckiej, więc postępowali dość ostrożnie. W opracowaniu Rogackiego w ogóle nie czuć prochu; można odnieść wrażenie, że oblężenie sprowadzało się do ostrzału artyleryjskiego, w dodatku niecelnego. Co prawda były też działania okrętów, ale Niemcy w końcu sami zatopili większość własnych jednostek, nie mając z nimi co robić. Japońskie lotnictwo morskie, które tak straszliwą siłę osiągnęło w latach 1941-1942, debiut operacyjny przeżyło właśnie pod Qingdao. Trzy hydroplany wykonywały loty rozpoznawcze z okrętów-baz „Wakamiya” i „Sokaku Maru”. Niemcy natomiast mieli w mieście dwa samoloty, z czego jeden zepsuty.

            Na koniec autor wspomina parę słów o pozostałych epizodach pacyficznego teatru działań, czyli o działaniach eskadry admirała grafa Spee i o zajęciu przez Ententę reszty kolonii niemieckich.

            Niestetyż, temat potraktowany jest nie tylko skrótowo, ale i powierzchownie. Już na pierwszej stronie autor zalicza Nauru, Wyspy Marshalla, Archipelag  Bismarcka i inne wyspy pacyficzne do Azji. W ostatnim rozdziale nazywa Samoa Zachodnie wyspą – a są to dwie duże wyspy i szereg mniejszych. Można też przeczytać: „Myślano o Szantungu, ale ostatecznie (…) obrano na cel rejon zatoki Kiauczou” – a gdzież się znajduje Kiauczou, jeśli nie w Szantungu? Gdzie indziej napotykamy na zdumiewającą informację: „Walka była nierówna – 5 dział 75 mm Kennetha (pociski o wadze 5,6 kg) wobec 350 mm S 90 (pociski 1,75 kg)”. Jakim cudem pocisk kal. 350 mm miałby być ponad trzy razy lżejszy od pocisku kal. 75 mm? Odlewali je z metalu profesora Geista? Nie, to zaspała korekta: powinny być „3 działa 50 mm”. Nie poskromiła też skłonności autora do powtarzania drugi raz tej samej informacji.

            Na bibliografię składa się 41 pozycji, głównie niemieckich z okresu międzywojennego albo z samej I wojny. Powojenne są tylko trzy, w tym dwie polskie (Gozdawa-Gołębiowski i Perepeczko). Co za tym idzie, transkrypcja nazw chińskich jest w cały świat: ani pinyin, ani Wade-Giles, ani polska sinologiczna. Przeważnie pojawia się pisownia niemiecka, typu „Tschang kia lou”, ale już Cingtao i Kiauczou mamy w wersjach spolszczonych. Obok występują zupełne dziwactwa typu „Huicjan” – pewnie z rosyjskiego (transkrypcja z transkrypcji!) Tylko w pierwszym przypisie, wspominając, że „pisownia jest bardzo zróżnicowana”, autor w ogóle używa pinyinu, ale z jakiegoś powodu przypisuje go Anglii, w dodatku z bykiem: „Quingdao”. Nie lepiej wygląda sytuacja z japońskim. Autor ewidentnie czerpał z jedynej w bibliografii pozycji po rosyjsku (wydanej w Pitrze w 1914!), bo ogólnie przyjęta transkrypcja Hepburna – stosowana chyba intuicyjnie – sąsiaduje z potworkami typu „Citose” czy „Ciyoda”. Jeden z generałów nazywa się, o zgrozo, „Dzjohodżi”, a zatopiony przez Niemców krążownik „Takachiho” raz figuruje jako „Takaciho”, a później jako „Tacachiho”. Czyżby Władysław IV Taca był jego patronem? Okazjonalnie pojawia się rosyjski okręt „Ascold”. Sytuację najlepiej podsumowuje nazwa jednej z pobliskich miejscowości: Syfang.


            Tekstowi towarzyszy 10 map – zarówno dość prymitywnych współczesnych, jak i reprodukcji map z epoki. Są też liczne ilustracje samego miasta, żołnierzy, okrętów wojennych i paru najważniejszych dowódców.

Trochę Meyer, a trochę Waldeck