Wczesną wiosną zdobyłem pięć kolejnych płyt, z czego
trzy na targu, a dwie w normalnym sklepie. We wszystkich można się dopatrywać
wspólnego motywu przejścia od dawnych do nowych czasów – czy to dlatego, że
reprezentują okres przejściowy w twórczości wykonawcy, czy dlatego, że mamy do
czynienia z młodym zespołem grającym po staremu.
The
Rolling Stones, Let It Bleed, 1969
Tę płytę od paru lat
planowałem kupić na Faradaguła, ale za każdym razem widziałem coś rzadziej
spotykanego. Dopiero tym razem się zdecydowałem.
Album, którego nazwa
prześmiewczo nawiązuje do Let It Be Beatlesów (wydanego dopiero rok
później – ale nagranego wcześniej), sam powstawał na raty. W dwóch utworach
słychać jeszcze dźwięki generowane przez zmarłego w lipcu 1969 Briana Jonesa, w
paru innych – jego następcę Micka Taylora, ale zasadniczo Stonesi grają tu w
kwartecie, za to z udziałem gości. Otwieracz jest potężny: Gimme Shelter,
jeden z moich ulubionych utworów Kamulców, dynamiczny, o dramatycznie narastającej
atmosferze, z emocjonalnym duetem wokalnym Jaggera z Mary Clayton oraz krótką,
ale mocną solówką: słychać w nim oddźwięk niepokojów związanych z wojną
wietnamską.
Kamulce toczą się przeważnie
w obrębie paradygmatu bluesrockowego. Czasami jest to blues elektryczny (Monkey
Man), czasami akustyczny, jak w balladzie Love in Vain (gościnnie na
mandolinie Ry Cooder, późniejszy propagator Buena Vista Social Club) albo You
Got the Silver (Jones zagrał na cytrze harfowej). Gęsty rhythmandbluesowy (z
pogranicza soulu) klimat pojawia się w Live with Me na mocnym basie, z
gościnnym udziałem Leona Russella, który zagrał na fortepianie i zaaranżował
trąby; jest to jakby zapowiedź Bitch z Lepkich paluchów. Solo
fortepianowe wykonał Bobby Keys – jeszcze będzie się u Stonesów pojawiał. Największe
wrażenie spośród bluesów robi Midnight Rambler, zainspirowany sprawą
„dusiciela z Bostonu” – rozbudowany, dynamiczny, z harmonijką ustną i drugim
udziałem Jonesa (na perkusyjnych).
Odpoczynkiem od bluesa jest Country
Honk – nastrój jak sama nazwa wskazuje, podkreślony partią skrzypiecow,
Taylor gra zaś techniką slide. W utworze tytułowym nieco knajpianego charakteru
dodaje fortepian Iana Stewarta, członka pierwszego składu (sprzed debiutu
nagraniowego), wkrótce znanego też ze współpracy z Led Zeppelin. Gdzie indziej
fortepian obsługiwał Nicky Hopkins.
Finał jest równie klasyczny jak otwarcie: You Can’t Always Get What You Want. Wykorzystanie chóru podsuwa pokusę porównania z All You Need Is Love Beatlesów, ale na tym podobieństwa się kończą, bo znów mamy do czynienia z gęstym rhythmandbluesem. Pojawił się tu kolejny gość, tym razem zza oceanu – Al Kooper, koryfeusz amerykańskiego blues rocka i pierwszy wokalista Blood, Sweat & Tears. W każdym razie jest to finał monumentalny, z latynoidalnym rytmem, którym miał się później inspirować np. Primal Scream.
The Black Keys, Turn Blue,
2014
Garażowy duet z Akron w
stanie Ohio – światowej stolicy opon – wyspecjalizował się w graniu korzennego
rocka nawiązującego do klasyki lat 60. Turn Blue to ósmy z kolei album
Dana Auerbacha i Patricka Carneya, a bodajże trzeci od momentu zdobycia
większej popularności.
Czarne Klawisze również
opierają się na bluesowym fundamencie, lecz interpretacje wokalne sięgają do soulu
(rozmaite falsety itp.) Nie spodziewałem się zbyt mocnych wrażeń, ale kiedy w rozpoczynającym
płytę ośmiominutowym Weight of Love usłyszałem dwie równoczesne solówki
gitarowe, kopara mi opadła. Choć gra tylko trzech facetów – oprócz duetu także
producent Brian Burton vel Danger Mouse – to aranżacje są pełne, dopracowane:
organy, melotron, wibrafon… Tu leniwie glissandowe (potem przyspieszające) Bullet
in the Brain, tam nieco diddleyowski rytm w It’s Up to You Now. Chwilę
uspokojenia przynosi Waiting on Words, a motywem wiodącym 10 Lovers jest
przenikliwa niczym świder dentystyczny partia analogowego syntezatora,
kojarząca się z czarną muzyką lat 70.
Fakt, że zespół nie ma stałego basisty, nie oznacza, że nikt tu nie umie grać na basie. Wszędzie go pełno, to właśnie na tłustym basowym riffie opiera się wybrany do promocji Fever. Wpisuje się wprawdzie w normy utanecznionego rocka niezależnego lat dwutysięcznych, ale odróżnia się bardziej korzenną aranżacją, bez śladu nowoczesnej elektroniki. Osobiście wolę inny z singli: kończący płytę, bezczelnie southern-glamrockowy Gotta Get Away. Po raz kolejny potwierdziło się, że nazwa miasta Kalamazoo wybitnie nadaje się do zastosowania w tekście piosenki.
Millenium, Vocanda,
2000
Fragmenty tej płyty
słyszałem w Trójce krótko po tym, jak się ukazała, i od razu wciągnąłem na
listę do kupienia. Nie jest kwestią do końca ostrą, czy to pierwsza, czy druga
płyta zespołu Millenium. Lider, klawiszowiec Ryszard Kramarski, wydał już
wcześniej album pod tą nazwą, ale był on de facto dziełem jego poprzedniej grupy,
Framauro. Vocanda to właściwy debiut kolejnego przedsięwzięcia, które
toczy się do dziś (chociaż Framauro w międzyczasie też reaktywował).
Jest to concept album o
niejakim Danielu, biznesmenie, który po wypadku samochodowym trafia w zaświaty
i ma się nad nim odbyć sąd. Pod względem muzycznym mamy do czynienia z
„baśniowym” art rockiem w wydaniu genesisowo-marillionowym, oczywiście z ważną
rolą klawiszy (fortepian, syntezatory), chociaż i gitara czasem zabrzmi. O ile
większość rocka tzw. neo-progresywnego zwykle mnie nudzi, to Millenium,
podobnie jak zdobyty w zeszłym roku Collage, należy do wyjątków. Muzyka płynie
swobodnie, jest melodyjna, często następują zmiany tempa i melodii, nie brakuje
solówek, pojawiają się też dialogi i różne inne odgłosy dla podtrzymania fabuły.
W sumie nie przeszkadza, że Łukasz Gałęziowski ma niezbyt charakterystyczny
głos, a i angielszczyzna tekstów niezbyt poprawna (np. wydaje mi się, że autor
nie odróżnia „destiny” od „destination”. Sporadycznie odzywa się saksofon i
zaczyna powiewać Generatorem Van Der Graafa (chociaż za pierwszym razem, w It
Could Have Happened to You!, można odnieść wrażenie, że to jakaś szałamaja).
Zachowane są wszelkie standardowe
elementa stylu (np. klamra całej opowieści w postaci Back to Myself),
ale wszystko to bardzo dobrze wykonane. Album jest na tyle spójny, że trudno
rozpatrywać poszczególne utwory w oderwaniu od reszty, ale najbardziej podoba
mi się część środkowa: Visit in Hell,
Waltz Vocanda łączący rytm walczyka z typowo podniosłym refrenem,
czy też wybrany do promocji Lady Cash Cash w średnim tempie. Pewne
zmęczenie odczuwa się dopiero pod koniec, w skocznym The Purgatory Stop.
Trudno przyrównywać Vocandę
do innej progresywnej opowieści eschatologicznej – Metropolis Pt. 2 Dream
Theater – ale jak na polskie warunki jest to płyta bardzo dobra. Po latach
Millenium nagrało wersję koncertową tego materiału, a jeszcze później album, którego bohaterem jest syn Daniela, Dawid (zresztą
imiennik kolejnego wokalisty grupy).
W projekcie graficznym
okładki wykorzystano „komputerowy” font, w którym duże „K” jest niemal nie do
odróżnienia od „H”, więc można odnieść wrażenie, że występujący gościnnie
gitarzysta nazywa się Hołodziej.
Pidżama Porno, Złodzieje zapalniczek,
2006
W 1997 roku była to pierwsza
wydana płyta Pidżamy, ale nie debiut: dwa materiały ukazały się wcześniej na
kasetach. Zespół zdążył się zresztą już rozpaść i Złodzieje byli oznaką
wznowienia działalności.
W 2006 Krzysztof Grabaż
podjął kontrowersyjną decyzję o nagraniu albumu na nowo i tym razem była to oznaka
zawieszenia działalności. Ponieważ nie jestem specjalnie przywiązany do wersji
oryginalnej, uznałem, że zniosę to lżej niż np. reedycję Ozzy’ego Blizzard
of Ozz z nagranymi na nowo basem i perkusją. W rezultacie jedynym
rozczarowaniem jest nowa wersja jednego z większych hitów grupy – ska Ezoteryczny
Poznań. Poza wszystkim innym, trąby brzmią tu strasznie płasko, nie ma
„galileo, galileo” i paru innych elementów. Niewiele mam za to do zarzucenia
drugiemu dużemu hitowi – smithsowatemu Balowi u senatora ’93 (refren to praktycznie
Some Girls Are Bigger Than Others) – poza tym, że partia wokalna w paru momentach
się różni.
Najmniej interesujące są
utwory stricte punkowe, jak Porządek panuje w Warszawie czy Xero z
kota; wyjątek stanowi otwieracz Gnijąca modelka w taksówce, którego
charakterystycznie turpistyczny tytuł zainspirowała jedna z instalacji Salvadora
Dalego. Moim ulubionym fragmentem są Poznańskie dziewczęta, oparte
na ciężkim, lecz melodyjnym riffie spod walca drogowego, zapożyczonym z Waiting
Room grupy Fugazi. W oryginalnym wydaniu zapożyczenie było jednoznacznie
odnotowane we wkładce, w nowym tego zabrakło.
Łagodniejszą część repertuaru
reprezentuje miłosne reggae 28 (One Love), wzbogacone brzmieniem organów
i z bardzo malowniczą partią basu, na którym w drodze wyjątku gra Longin
Bartkowiak ze Strachów na Lachy, drugiej kapeli Grabaża. 28 ma w sobie
coś ze Sztywnego Pala Azji i ja się tu nie wyzłośliwiam, lider sam kiedyś porównywał
Złodziei zapalniczek do tego zespołu, w kontraście z płytą kolejną. Bardziej
jednoznaczne reggae słychać w Czas, czas, czas, chociaż moja mama
dziwiła się kiedyś, jak można wyśpiewywać taką frazę jak „trzyma się za brzuch”.
Z Grabażowych erotyków bardziej mi się podoba dramatyczny Stąpając po
niepewnym gruncie. Płytę kończy akustyczne Nasze nogi są jak z gumy.
Jako bonusy dodane zostały:
dość spokojny, bliski brytyjskiej alternatywy Wojna nie jest twoim stanem
naturalnym oraz dwie demówki z 1995: dramatyczny Film o końcu świata (utwór,
który wszedł na pierwszą wersję płyty, ale za drugim razem nie został nagrany) oraz
znowu Nasze nogi są jak z gumy. Na basie grał wówczas Jacek Kąkolewski,
który potem odszedł założyć jeszcze bardziej niszową grupę Happy Pills. Są
również dwa wideoklipy: Czekając na trzęsienie ziemi z koncertowym
nagraniem Grabaża w firmowym cylindrze (ale dźwięk jest z wersji studyjnej) i
animowany Bal u senatora. Wkładka zawiera tekst, w którym artysta opisuje
perypetie z nagrywaniem i wydawaniem pierwszej wersji Złodziei (klimata
typu: Pidżama miała studio dla siebie tylko wtedy, kiedy discopolowcy
wychodzili na obiad, na szczęście discopolowcy byli bogaci i jedli długo).
Pink
Floyd, A Momentary Lapse of Reason, 1987
Po The Wall źle się
zaczęło dziać w Pink Floyd. Roger Waters wywalił Ricka Wrighta i zrobił z
zespołu prywatne przedsięwzięcie. Potem doszło do rozpadu, Waters przegrał spór
sądowy o prawa do nazwy i poszedł swoją drogą. Działalność pod dotychczasowym
szyldem kontynuował David Gilmour.
Na A Momentary Lapse of
Reason Floydzi byli w zasadzie duetem: Gilmour i Nick Mason. Wright powrócił
wprawdzie do studia, ale wniósł w repertuar na tyle mało, że jego nazwisko
wydrukowano we wkładce mniejszą czcionką, razem z całym tłumem gości, wśród
których znalazły się postaci tego formatu co Tony Levin, Jim Keltner czy
oczywiście producent Bob Ezrin. Zapłacono mu też podobno według stawek dla muzyków
sesyjnych.
A jak wyszła muzyka?
Niektórzy narzekają, że to w zasadzie płyta Gilmoura (który miał już na tym
etapie dwa albumy solowe), ale w końcu czyja by miała być? Materiał z pewnością
jest mniej mroczny niż za czasów Watersa, Nie zabrakło za to przestrzeni – uwypuklonej
przez typową dla lat 80. gładką produkcję (syntezatory, Levin, żeńskie chórki)
– i oczywiście Gilmourowskich glissand.
Łatwo znaleźć nawiązania do
przeszłości Pink Floyd. Otwierający instrumental Signs of Life zawiera
frazy budzące skojarzenia ze wstępem do Crazy Diamonda, a elektroniczne
pobrzękiwania na początku motorycznego One Slip (współkompozytorem był
tu gitarzysta Phil Manzanera, znany z Roxy Music) przywodzą na myśl
zegary z Time. Ponure interludium w postaci Dogs of War – jakby
syntetyczny blues z solówką saksofonu – kojarzy się dla odmiany z Welcome to
the Machine. Niewątpliwym dziełem lat osiemdziesiątych jest za to pogodny Learning
to Fly. Dawną stronę A kończył sercogrzejny, z deka szkocki On the
Turning Away. Kiedy się dowiedziałem, że zarzucano Varius Manx plagiat z
Floydów w Orła cieniu, myślałem, że chodzi o ten właśnie utwór (mniejsza
już o podobieństwa pomiędzy Learning to Fly a suflerskim Ratujmy co
się da). Tu w aranżacji zwracają uwagę ciepłe organy Hammonda w bardziej
dynamicznych momentach oraz energiczna solówka.
Druga połowa albumu brzmi
mroczniej, od Yet Another Movie z długim wstępem na bębnach
elektronicznych jak odgłosy nadchodzącej burzy; sam utwór też niepokojący. Z
dwóch instrumentali – Round and Around i Terminal Frost – pierwszy
liczy tylko około minuty i stanowi w zasadzie kodę poprzedniej piosenki. Drugi
jest ciekawszy i bardziej epicki, przy tym obudowany dwuczęściowym A New
Machine, lamentem a cappella przetworzonego elektronicznie głosu. W samym Terminal
Frost znalazło się miejsce i na partie saksofonu, i na kobiece solo
wokalne, znów kojarzące się z najklasyczniejszymi płytami Floydów. Finał albumu
stanowi Sorrow, w średnim tempie, faktycznie pełen smutku czy raczej
melancholii, poprzedzony partią gitary brzmiącą, jakby dobiegała z dna morza. W
tekście pojawia się motyw rzeki…
…A skoro mowa o rzece, to jak
zwykle, dziełem sztuki jest okładka według projektu Storma Thorgersona. Przez
plażę płynie cała rzeka łóżek, na jednym siedzi zaspany facet, obok pracuje
pokojówka, a na horyzoncie widać stado owczarków niemieckich. Nie było tu
fotomontażu – ktoś faktycznie musiał te wszystkie łóżka wynieść na plażę, a
potem pościelić. I to dwa razy, bo
pierwszego dnia zaczęło padać. Trafiła mi się jednak reedycja z roku 2019, z
innym zdjęciem z tej samej sesji – wykonanym w porze przypływu, więc łóżka
stoją w wodzie, psów nie widać, a górą przelatuje motolotnia. Rick Wright
odzyskał miejsce regularnego członka zespołu w wykazie wykonawców, jak i na
zdjęciu grupowym.