sobota, 26 kwietnia 2025

Stolica opon i rzeka łóżek, czyli płyty marco-kwietniowe

 

Wczesną wiosną zdobyłem pięć kolejnych płyt, z czego trzy na targu, a dwie w normalnym sklepie. We wszystkich można się dopatrywać wspólnego motywu przejścia od dawnych do nowych czasów – czy to dlatego, że reprezentują okres przejściowy w twórczości wykonawcy, czy dlatego, że mamy do czynienia z młodym zespołem grającym po staremu.

  

The Rolling Stones, Let It Bleed, 1969

Tę płytę od paru lat planowałem kupić na Faradaguła, ale za każdym razem widziałem coś rzadziej spotykanego. Dopiero tym razem się zdecydowałem.

Album, którego nazwa prześmiewczo nawiązuje do Let It Be Beatlesów (wydanego dopiero rok później – ale nagranego wcześniej), sam powstawał na raty. W dwóch utworach słychać jeszcze dźwięki generowane przez zmarłego w lipcu 1969 Briana Jonesa, w paru innych – jego następcę Micka Taylora, ale zasadniczo Stonesi grają tu w kwartecie, za to z udziałem gości. Otwieracz jest potężny: Gimme Shelter, jeden z moich ulubionych utworów Kamulców,  dynamiczny, o dramatycznie narastającej atmosferze, z emocjonalnym duetem wokalnym Jaggera z Mary Clayton oraz krótką, ale mocną solówką: słychać w nim oddźwięk niepokojów związanych z wojną wietnamską.

Kamulce toczą się przeważnie w obrębie paradygmatu bluesrockowego. Czasami jest to blues elektryczny (Monkey Man), czasami akustyczny, jak w balladzie Love in Vain (gościnnie na mandolinie Ry Cooder, późniejszy propagator Buena Vista Social Club) albo You Got the Silver (Jones zagrał na cytrze harfowej). Gęsty rhythmandbluesowy (z pogranicza soulu) klimat pojawia się w Live with Me na mocnym basie, z gościnnym udziałem Leona Russella, który zagrał na fortepianie i zaaranżował trąby; jest to jakby zapowiedź Bitch z Lepkich paluchów. Solo fortepianowe wykonał Bobby Keys – jeszcze będzie się u Stonesów pojawiał. Największe wrażenie spośród bluesów robi Midnight Rambler, zainspirowany sprawą „dusiciela z Bostonu” – rozbudowany, dynamiczny, z harmonijką ustną i drugim udziałem Jonesa (na perkusyjnych).

Odpoczynkiem od bluesa jest Country Honk – nastrój jak sama nazwa wskazuje, podkreślony partią skrzypiecow, Taylor gra zaś techniką slide. W utworze tytułowym nieco knajpianego charakteru dodaje fortepian Iana Stewarta, członka pierwszego składu (sprzed debiutu nagraniowego), wkrótce znanego też ze współpracy z Led Zeppelin. Gdzie indziej fortepian obsługiwał Nicky Hopkins.

Finał jest równie klasyczny jak otwarcie: You Can’t Always Get What You Want. Wykorzystanie chóru podsuwa pokusę porównania z All You Need Is Love Beatlesów, ale na tym podobieństwa się kończą, bo znów mamy do czynienia z gęstym rhythmandbluesem. Pojawił się tu kolejny gość, tym razem zza oceanu – Al Kooper, koryfeusz amerykańskiego blues rocka i pierwszy wokalista Blood, Sweat & Tears. W każdym razie jest to finał monumentalny, z latynoidalnym rytmem, którym miał się później inspirować np. Primal Scream. 

Widłoklip współczesny

 

The Black Keys, Turn Blue, 2014

Garażowy duet z Akron w stanie Ohio – światowej stolicy opon – wyspecjalizował się w graniu korzennego rocka nawiązującego do klasyki lat 60. Turn Blue to ósmy z kolei album Dana Auerbacha i Patricka Carneya, a bodajże trzeci od momentu zdobycia większej popularności.

Czarne Klawisze również opierają się na bluesowym fundamencie, lecz interpretacje wokalne sięgają do soulu (rozmaite falsety itp.) Nie spodziewałem się zbyt mocnych wrażeń, ale kiedy w rozpoczynającym płytę ośmiominutowym Weight of Love usłyszałem dwie równoczesne solówki gitarowe, kopara mi opadła. Choć gra tylko trzech facetów – oprócz duetu także producent Brian Burton vel Danger Mouse – to aranżacje są pełne, dopracowane: organy, melotron, wibrafon… Tu leniwie glissandowe (potem przyspieszające) Bullet in the Brain, tam nieco diddleyowski rytm w It’s Up to You Now. Chwilę uspokojenia przynosi Waiting on Words, a motywem wiodącym 10 Lovers jest przenikliwa niczym świder dentystyczny partia analogowego syntezatora, kojarząca się z czarną muzyką lat 70.

Fakt, że zespół nie ma stałego basisty, nie oznacza, że nikt tu nie umie grać na basie. Wszędzie go pełno, to właśnie na tłustym basowym riffie opiera się wybrany do promocji Fever. Wpisuje się wprawdzie w normy utanecznionego rocka niezależnego lat dwutysięcznych, ale odróżnia się bardziej korzenną aranżacją, bez śladu nowoczesnej elektroniki. Osobiście wolę inny z singli: kończący płytę, bezczelnie southern-glamrockowy Gotta Get Away.  Po raz kolejny potwierdziło się, że nazwa miasta Kalamazoo wybitnie nadaje się do zastosowania w tekście piosenki. 

 

Millenium, Vocanda, 2000

Fragmenty tej płyty słyszałem w Trójce krótko po tym, jak się ukazała, i od razu wciągnąłem na listę do kupienia. Nie jest kwestią do końca ostrą, czy to pierwsza, czy druga płyta zespołu Millenium. Lider, klawiszowiec Ryszard Kramarski, wydał już wcześniej album pod tą nazwą, ale był on de facto dziełem jego poprzedniej grupy, Framauro. Vocanda to właściwy debiut kolejnego przedsięwzięcia, które toczy się do dziś (chociaż Framauro w międzyczasie też reaktywował).

Jest to concept album o niejakim Danielu, biznesmenie, który po wypadku samochodowym trafia w zaświaty i ma się nad nim odbyć sąd. Pod względem muzycznym mamy do czynienia z „baśniowym” art rockiem w wydaniu genesisowo-marillionowym, oczywiście z ważną rolą klawiszy (fortepian, syntezatory), chociaż i gitara czasem zabrzmi. O ile większość rocka tzw. neo-progresywnego zwykle mnie nudzi, to Millenium, podobnie jak zdobyty w zeszłym roku Collage, należy do wyjątków. Muzyka płynie swobodnie, jest melodyjna, często następują zmiany tempa i melodii, nie brakuje solówek, pojawiają się też dialogi i różne inne odgłosy dla podtrzymania fabuły. W sumie nie przeszkadza, że Łukasz Gałęziowski ma niezbyt charakterystyczny głos, a i angielszczyzna tekstów niezbyt poprawna (np. wydaje mi się, że autor nie odróżnia „destiny” od „destination”. Sporadycznie odzywa się saksofon i zaczyna powiewać Generatorem Van Der Graafa (chociaż za pierwszym razem, w It Could Have Happened to You!, można odnieść wrażenie, że to jakaś szałamaja).

Zachowane są wszelkie standardowe elementa stylu (np. klamra całej opowieści w postaci Back to Myself), ale wszystko to bardzo dobrze wykonane. Album jest na tyle spójny, że trudno rozpatrywać poszczególne utwory w oderwaniu od reszty, ale najbardziej podoba mi się część środkowa: Visit in Hell,  Waltz Vocanda łączący rytm walczyka z typowo podniosłym refrenem, czy też wybrany do promocji Lady Cash Cash w średnim tempie. Pewne zmęczenie odczuwa się dopiero pod koniec, w skocznym The Purgatory Stop.

Trudno przyrównywać Vocandę do innej progresywnej opowieści eschatologicznej – Metropolis Pt. 2 Dream Theater – ale jak na polskie warunki jest to płyta bardzo dobra. Po latach Millenium nagrało wersję koncertową tego materiału, a jeszcze później album, którego bohaterem jest syn Daniela, Dawid (zresztą imiennik kolejnego wokalisty grupy).

W projekcie graficznym okładki wykorzystano „komputerowy” font, w którym duże „K” jest niemal nie do odróżnienia od „H”, więc można odnieść wrażenie, że występujący gościnnie gitarzysta nazywa się Hołodziej.



Pidżama Porno, Złodzieje zapalniczek, 2006

W 1997 roku była to pierwsza wydana płyta Pidżamy, ale nie debiut: dwa materiały ukazały się wcześniej na kasetach. Zespół zdążył się zresztą już rozpaść i Złodzieje byli oznaką wznowienia działalności.

W 2006 Krzysztof Grabaż podjął kontrowersyjną decyzję o nagraniu albumu na nowo i tym razem była to oznaka zawieszenia działalności. Ponieważ nie jestem specjalnie przywiązany do wersji oryginalnej, uznałem, że zniosę to lżej niż np. reedycję Ozzy’ego Blizzard of Ozz z nagranymi na nowo basem i perkusją. W rezultacie jedynym rozczarowaniem jest nowa wersja jednego z większych hitów grupy – ska Ezoteryczny Poznań. Poza wszystkim innym, trąby brzmią tu strasznie płasko, nie ma „galileo, galileo” i paru innych elementów. Niewiele mam za to do zarzucenia drugiemu dużemu hitowi – smithsowatemu Balowi u senatora ’93 (refren to praktycznie Some Girls Are Bigger Than Others) – poza tym, że partia wokalna w paru momentach się różni.

Najmniej interesujące są utwory stricte punkowe, jak Porządek panuje w Warszawie czy Xero z kota; wyjątek stanowi otwieracz Gnijąca modelka w taksówce, którego charakterystycznie turpistyczny tytuł zainspirowała jedna z instalacji Salvadora Dalego. Moim ulubionym fragmentem są Poznańskie dziewczęta, oparte na ciężkim, lecz melodyjnym riffie spod walca drogowego, zapożyczonym z Waiting Room grupy Fugazi. W oryginalnym wydaniu zapożyczenie było jednoznacznie odnotowane we wkładce, w nowym tego zabrakło.

Łagodniejszą część repertuaru reprezentuje miłosne reggae 28 (One Love), wzbogacone brzmieniem organów i z bardzo malowniczą partią basu, na którym w drodze wyjątku gra Longin Bartkowiak ze Strachów na Lachy, drugiej kapeli Grabaża. 28 ma w sobie coś ze Sztywnego Pala Azji i ja się tu nie wyzłośliwiam, lider sam kiedyś porównywał Złodziei zapalniczek do tego zespołu, w kontraście z płytą kolejną. Bardziej jednoznaczne reggae słychać w Czas, czas, czas, chociaż moja mama dziwiła się kiedyś, jak można wyśpiewywać taką frazę jak „trzyma się za brzuch”. Z Grabażowych erotyków bardziej mi się podoba dramatyczny Stąpając po niepewnym gruncie. Płytę kończy akustyczne Nasze nogi są jak z gumy.

Jako bonusy dodane zostały: dość spokojny, bliski brytyjskiej alternatywy Wojna nie jest twoim stanem naturalnym oraz dwie demówki z 1995: dramatyczny Film o końcu świata (utwór, który wszedł na pierwszą wersję płyty, ale za drugim razem nie został nagrany) oraz znowu Nasze nogi są jak z gumy. Na basie grał wówczas Jacek Kąkolewski, który potem odszedł założyć jeszcze bardziej niszową grupę Happy Pills. Są również dwa wideoklipy: Czekając na trzęsienie ziemi z koncertowym nagraniem Grabaża w firmowym cylindrze (ale dźwięk jest z wersji studyjnej) i animowany Bal u senatora. Wkładka zawiera tekst, w którym artysta opisuje perypetie z nagrywaniem i wydawaniem pierwszej wersji Złodziei (klimata typu: Pidżama miała studio dla siebie tylko wtedy, kiedy discopolowcy wychodzili na obiad, na szczęście discopolowcy byli bogaci i jedli długo).


 Ta właściwa wersja Izotermicznego

 

Pink Floyd, A Momentary Lapse of Reason, 1987

Po The Wall źle się zaczęło dziać w Pink Floyd. Roger Waters wywalił Ricka Wrighta i zrobił z zespołu prywatne przedsięwzięcie. Potem doszło do rozpadu, Waters przegrał spór sądowy o prawa do nazwy i poszedł swoją drogą. Działalność pod dotychczasowym szyldem kontynuował David Gilmour.

Na A Momentary Lapse of Reason Floydzi byli w zasadzie duetem: Gilmour i Nick Mason. Wright powrócił wprawdzie do studia, ale wniósł w repertuar na tyle mało, że jego nazwisko wydrukowano we wkładce mniejszą czcionką, razem z całym tłumem gości, wśród których znalazły się postaci tego formatu co Tony Levin, Jim Keltner czy oczywiście producent Bob Ezrin. Zapłacono mu też podobno według stawek dla muzyków sesyjnych.

A jak wyszła muzyka? Niektórzy narzekają, że to w zasadzie płyta Gilmoura (który miał już na tym etapie dwa albumy solowe), ale w końcu czyja by miała być? Materiał z pewnością jest mniej mroczny niż za czasów Watersa, Nie zabrakło za to przestrzeni – uwypuklonej przez typową dla lat 80. gładką produkcję (syntezatory, Levin, żeńskie chórki) – i oczywiście Gilmourowskich glissand.

Łatwo znaleźć nawiązania do przeszłości Pink Floyd. Otwierający instrumental Signs of Life zawiera frazy budzące skojarzenia ze wstępem do Crazy Diamonda, a elektroniczne pobrzękiwania na początku motorycznego One Slip (współkompozytorem był tu gitarzysta Phil Manzanera, znany z Roxy Music) przywodzą na myśl zegary z Time. Ponure interludium w postaci Dogs of War – jakby syntetyczny blues z solówką saksofonu – kojarzy się dla odmiany z Welcome to the Machine. Niewątpliwym dziełem lat osiemdziesiątych jest za to pogodny Learning to Fly. Dawną stronę A kończył sercogrzejny, z deka szkocki On the Turning Away. Kiedy się dowiedziałem, że zarzucano Varius Manx plagiat z Floydów w Orła cieniu, myślałem, że chodzi o ten właśnie utwór (mniejsza już o podobieństwa pomiędzy Learning to Fly a suflerskim Ratujmy co się da). Tu w aranżacji zwracają uwagę ciepłe organy Hammonda w bardziej dynamicznych momentach oraz energiczna solówka.

Druga połowa albumu brzmi mroczniej, od Yet Another Movie z długim wstępem na bębnach elektronicznych jak odgłosy nadchodzącej burzy; sam utwór też niepokojący. Z dwóch instrumentali – Round and Around i Terminal Frost – pierwszy liczy tylko około minuty i stanowi w zasadzie kodę poprzedniej piosenki. Drugi jest ciekawszy i bardziej epicki, przy tym obudowany dwuczęściowym A New Machine, lamentem a cappella przetworzonego elektronicznie głosu. W samym Terminal Frost znalazło się miejsce i na partie saksofonu, i na kobiece solo wokalne, znów kojarzące się z najklasyczniejszymi płytami Floydów. Finał albumu stanowi Sorrow, w średnim tempie, faktycznie pełen smutku czy raczej melancholii, poprzedzony partią gitary brzmiącą, jakby dobiegała z dna morza. W tekście pojawia się motyw rzeki…

…A skoro mowa o rzece, to jak zwykle, dziełem sztuki jest okładka według projektu Storma Thorgersona. Przez plażę płynie cała rzeka łóżek, na jednym siedzi zaspany facet, obok pracuje pokojówka, a na horyzoncie widać stado owczarków niemieckich. Nie było tu fotomontażu – ktoś faktycznie musiał te wszystkie łóżka wynieść na plażę, a potem pościelić.  I to dwa razy, bo pierwszego dnia zaczęło padać. Trafiła mi się jednak reedycja z roku 2019, z innym zdjęciem z tej samej sesji – wykonanym w porze przypływu, więc łóżka stoją w wodzie, psów nie widać, a górą przelatuje motolotnia. Rick Wright odzyskał miejsce regularnego członka zespołu w wykazie wykonawców, jak i na zdjęciu grupowym.



niedziela, 6 kwietnia 2025

Niemcy w Chinach i Stark w Honolulu (z frontu czytelniczego, 1/2025)

 

Pierwsza w tym roku notka czytelnicza ukazuje się dopiero po kwartale, bo też i parę całkiem grubych książek mi się trafiło.

 

1. George R.R. Martin, A Feast for Crows, London 2011

W końcu powrót do Westeros (Nawałnicę mieczy czytałem pod koniec 2022). Powszechnie wiadomo, że GRR Martinowi fabuła się rozrasta ponad wszelką przyzwoitość – na szósty tom Pieśni lodu i ognia czekamy od 2011 i pisarz chyba już sobie odpuścił informowanie o przybliżonych terminach. Lada chwila pobije rekord Axla Rose’a, który na płytę Chinese Democracy kazał czekać 15 lat. Jednak już na etapie czwartego tomu wątki tak się porozłazili, że Martin musiał je podzielić na dwa tomy, których akcja rozgrywa się równolegle: część w Uczcie dla wron (pierwsze polskie wydanie nazywało się chyba Uczta kruków), a część w Tańcu ze smokami.

            Problem polega na tym, że w poprzednich tomach autor wykosił niektóre z ciekawszych postaci, a większość ulubieńców czytelników (Tyriona, Dankę, Stannisa, Jona) przeniósł do Tańca. Za to w Uczcie wprowadza nowe wątki, które mogą znużyć czytelnika oczekującego na ulubionych bohaterów. Prolog widzimy tradycyjnie z perspektywy postaci epizodycznej, która na końcu ginie. Publikę najbardziej interesują Starkowie i Lannisterowie – tyle że obie rodziny są częściowo wybite, a częściowo rozproszone. Ze Starków obserwujemy trochę Sansę w Dolinie pod kuratelą Littlefingera, a trochę Aryę za morzem, w Braavos – fantastycznym odpowiedniku Wenecji. Jon Snow pojawia się tylko przez moment w rozdziale z perspektywy Sama Tarly’ego, który akurat wyjeżdża na studia do Cytadeli (zresztą też przez Braavos).

Najwięcej rozdziałów, bo aż 10, dostała królowa Cersei, osoba wybitnie niesympatyczna, której wydaje się, że jest sprytna jak mucha na końcu nosa i ona już wszystkim pokaże. W szczególności postanawia pozbyć się przeciwników rękami fanatycznego ruchu odnowy religijnej, ale efekty „trochę” ją przerastają. Jaime, jej brat bliźniak, coraz bardziej się od niej dystansuje. Tyrion natomiast występuje wyłącznie w koszmarach Cersei.

Dużą część książki zajmuje wątek potężnej rycerki Brienne, która jeździ po Dorzeczu w poszukiwaniu wieści o Sansie. Ludzie narzekają, że to mototonne, ale ja lubię fabułę typu „bohater jeździ od jednego miasta do drugiego i zatrzymuje się w karczmach”, jest to dla mnie wręcz stały fragment gry w literaturze fantasy. Szkoda tylko, że historia Brienne urywa się poważnym cliff-dosłownie-hangerem, który na dobrą sprawę jeszcze nie został rozwiązany. Poza tym dostajemy wgląd w krainy dotychczas pozostające w tle: Dolinę Arrynów za pośrednictwem Sansy, a Żelazne Wyspy i Dorne – nie tyle z perspektywy głównych rozgrywających, co postaci drugoplanowych.

            Jeśli kto zna świat Martina tylko z serialu, to trzeba zwrócić uwagę, że scenarzyści bardzo luźno inspirowali się fabułą czwartego i piątego tomu. Szczególnie Dorne zostało całkowicie zaorane. Weźmy Piaskowe Żmije, córki naturalne Oberyna Martella – serial zrobił z nich gimbusiary różniące się w zasadzie tylko wzrostem i używaną bronią. Po przeczytaniu książki staje się jasne, że serialowe Nymeria i Tyene są klonami Obary, podczas gdy w powieści siostry (przyrodnie) różnią się co do charakteru i metod. Cała progenitura pragnie pomścić Oberyna, ale jego brat, książę Doran, utrąca wszelkie próby, bo ma własny plan. Natomiast „Żelazka” snują plany krótkoterminowe: po śmierci Balona Greyjoya pojawia się kwestia sukcesyjna i na scenę wkracza brat zmarłego, straszliwy Euron, znacznie bardziej przerażający niż „Ferdek Kiepski”, którego z niego zrobili w serialu. W międzyczasie do grona moich ulubionych postaci trafia wuj Ashy Greyjoy – zapalony czytelnik lord Rodrik Harlaw. A co się tyczy Balonów (Greyjoya i Swanna), to w kategorii „głupie imiona bohaterów fantasy” przebija ich zarządca królewskiego więzienia, lord Rennifer Longwaters. Przy tak ogromnej ilości postaci sprawę ułatwia oczywiście 70-stronicowy wykaz postaci według poszczególnych wielkich rodów, zamieszczony jako aneks na końcu książki.

            Wojna wygasa, ale świat Pieśni lodu i ognia jest cały czas brutalny. Weźmy Qyburna, czyli tutejszy odpowiednik doktora Mengele (czytelnikowi wprawdzie oszczędza się szczegółów). O ile zaś część autorów fantasy, także polskich, przejawia niezdrową fascynację przemocą seksualną, to u GRR Martina wszyscy mężczyźni-gwałciciele są jednoznacznie przedstawieni jako postaci skrajnie odpychające. Sprawa nie jest tak prosta w przypadku księżniczki Arianne, która dla własnych korzyści wielokrotnie zmolestowała rycerza poważnie traktującego śluby czystości – ale też wątek ten pokazany został z perspektywy samej Arianne, która przynajmniej do czasu postępowała dość krótkowzrocznie.

            Jak to zwykle u Martina, w tekście poutykane są różne aluzje dla spostrzegawczych. Przyjaciel autora, Robert Jordan, upamiętniony został aż dwukrotnie: jako arcymaester Rigney i lord Trebor Jordayne z Tor, z gęsim piórem w herbie. Innemu pisarzowi hołd oddany został postacią lorda Titusa Peake’a.

 

2. Michał A. Piegzik, Ocean Indyjski 1942, Warszawa 2019
(z serii Historyczne bitwy)

Po raz kolejny przyszło mi wrócić na grunt japońskiego udziału w II wojnie światowej. Wojna na Pacyfiku to znana sprawa, ale kampania na Oceanie Indyjskim – już mniej. W powszechnym odbiorze główny ciężar walk z Japonią spoczywał na barkach Amerykanów (Chińczycy nie mieli szczęścia trafić takiego złota propagandowego jak podnoszenie flagi na Iwo Jimie, poza tym mieli własne problemy). Brytyjczycy trochę nikną w cieniu swojej byłej kolonii – inna sprawa, że nie bardzo mieli się czym pochwalić. Przełom lat 1941-42 to przecież katastrofa za katastrofą: kampania na Malajach, klęska floty pod Kuantanem, upadek Singapuru, japońska inwazja w Birmie (mniejsza, że Amerykanie w tym samym okresie też nie za bardzo sobie radzili).

Po tak oszałamiających sukcesach dowództwo marynarki japońskiej musiało postawić sobie leninowskie pytanie: „co robić?” Brano pod uwagę zarówno rozstrzygającą walną bitwę z Amerykanami, jak i dobicie Royal Navy. Chociaż admirał Yamamoto zdecydował o przyjęciu pierwszego rozwiązania, drugie potraktowano jako kierunek pomocniczy – i tak wsławiony pod Pearl Harbor zespół lotniskowców admirała Nagumo ruszył na Cejlon, nową główną bazę Royal Navy. Brytyjczycy co prawda spodziewali się ataku, a dowodzący ich siłami admirał James Somerville (nie mylić z facetem z Bronski Beat) trafnie przewidział jego przebieg – tylko pospieszył się o kilka dni i wyszedł w morze na próżno. W składzie sił alianckich znalazło się także kilka okrętów australijskich i holenderskich, a w lotnictwie występowali nawet Kanadyjczycy.

Autor opisuje plany strategiczne i przygotowania obu stron, poświęcając przy tym nieco uwagi roli indyjskiego ruchu niepodległościowego. O tendencjach wyzwoleńczych na samym Cejlonie brak danych (mogły być mniej wyraźne, zważywszy, że Brytyjczycy prowadzili tam eksperyment z dopuszczaniem krajowców do władzy).

Ponieważ była to era bitew lotniskowców, pojawia się charakterystyka okrętów lotniczych obu stron i samolotów, które z nich startowały. Co prawda poszczególne typy opisane są od sztancy, za pomocą identycznych sformułowań („Dzięki silnikowi X o mocy Y mógł osiągnąć prędkość maksymalną Z km/h. W skład uzbrojenia wchodziły…”) Czytelniej byłoby przedstawić te same dane w formie tabel, ale mniej stron by się nabiło.

Po przebrnięciu przez te dość mototonne fragmenta przechodzimy do konkretnych działań. Przed rajdem na Cejlon Japończycy zabezpieczyli sobie tyły, zdobywając Andamany i Wyspę Bożego Narodzenia. W pierwszym przypadku obyło się bez walki, w drugim wszedł im w szkodę amerykański okręt podwodny, a jeszcze przed desantem Hindusi z miejscowego garnizonu postanowili sami się zdekolonizować, za co zostali przez Japończyków nagrodzeni ciężką pracą przy wydobyciu fosforytów.

Właściwy rajd zespołu uderzeniowego admirała Nagumo nastąpił na początku kwietnia. Japońskie samoloty zbombardowały Kolombo i Trincomalee (czy, jak kto woli, Korombo i Tsurinkomari), a w międzyczasie zatopiły kilka krążowników i lotniskowiec, co było dla Brytyjczyków bardziej bolesne niż same naloty. Tymczasem osobny zespół admirała Ozawy polował na statki handlowe w Zatoce Bengalskiej. Generalnie jednak kampania była mało epicka – nie doszło do większych starć pomiędzy okrętami, a spośród aliantów najwięcej strat przyczynili Japończykom lotnicy pod Trincomalee.

Książka została porządnie zriserczowana (bibliografia zawiera całą myngę tekstów źródłowych, w tym japońskich), ale język trudno uznać za szczególnie natchniony, a ciągle się pojawiające koordynaty, namiary i kursy nie ułatwiają lektury. Kiedy co trochę czyta się, że dnia tego i tego lotniskowiec Bakayaro wysłał tyle a tyle samolotów, które powróciły, nie napotykając przeciwnika, a dnia następnego wysłał drugą grupę, która napotkała brytyjski okręt na takich i takich współrzędnych, idący kursem tylu a tylu stopni, w namiarze tylu a tylu stopni, z prędkością tylu a tylu węzłów – można się czasami znudzić.

Chociaż wśród czwórki redaktorów znalazł się fachowiec wysokiej klasy, nie ustrzegło to autora przed takimi samymi irytującymi sformułowaniami, które przeszkadzały mi w czasie czytania dużo wcześniejszego Kanału Guadanal, w rodzaju „z racji na coś” (w kilku miejscach poprawiono, ale nie wszędzie) albo synonimozy podmiotowej („Yamamoto zamierzał przeprowadzić inwazję. Japończyk przewidywał…”). Pisze też nieustannie „wróg”, a chyba ani razu „nieprzyjaciel”. Ponieważ Michał A. Piegzik nie tylko czyta, ale i pisze po angielsku na rynek zagraniczny, to i w jego polskojęzycznej pracy ciągle ktoś „raportuje” zamiast meldować albo pojawiają się „operacyjne myśliwce” zamiast sprawnych. Za kontrowersyjne należy uznać dosłowne tłumaczenie z angielskiego stopni wojskowych RAF (np. „oficer lotniczy”), przez które czytelnik nie ma pewności, czy osobnik opisywany jako podporucznik nie jest czasem kapitanem (Flight Lieutenant). Na temat Wyspy Bożego Narodzenia dowiadujemy się, że „miała swój epizod astrologiczny, kiedy to (…) usiłowano bezskutecznie zaobserwować zaćmienie Słońca w celu potwierdzenia teorii względności Alberta Einsteina”. Gdzie astrologia, gdzie teoria względności… Brytyjscy lotnicy mają japońskie samoloty „na plecach”, zamiast na karku czy nawet na ogonie, atak na dwa krążowniki „został porównany do miana drugiego Kuantanu” (cokolwiek to oznacza), a z kolei o transportowcu „Nissei Maru” można przeczytać: „Jego zatonięcie było kroplą, która przechyliła (!) czarę goryczy”.

Tekst wzbogacają liczne tabele oparte na źródłach, przedstawiające skład sił uczestniczących w działaniach – znajdują się jednak, jak w poprzednich książkach autora, w odpowiednich miejscach tekstu, a nie na końcu, zgodnie z tradycją serii. Na końcu zamieszczono za to kilka dość prostych map. W tekście można też czasem natrafić na parę rysunków, takich jak mapa Andamanów czy schemat trafień w ten czy inny okręt. Tradycyjnie nie zabrakło ilustracji, zajmujących jedną wkładkę: portrety dowódców, okręty, samoloty, widoki Kolombo itp. Uwagę zwraca zdjęcie adm. Somerville’a z kiziakiem.

Smalltown Boy

 

3. James Jones, Stąd do wieczności,
przeł. Bronisław Zieliński, Warszawa 1974 (2 tomy)

Na Mazurach wpadła mi w ręce pierwsza powieść pisarza amerykańskiego i weterana Guadalcanalu, Jamesa Jonesa. Anal Canalowi poświęcona jest późniejsza Cienka czerwona linia, ale akurat nie wiedziałem, w którym kartonie jej szukać, za to jego wcześniejsza powieść sama wpadła mi w ręce.

Akcja rozgrywa się w ostatnich dla Amerykanów miesiącach pokoju, w bazie wojskowej Schofield Barracks pod Honolulu i okolicach. Jeden z dwóch głównych bohaterów, szeregowy Robert Prewitt, zostaje przeniesiony z lekkiej służby w oddziale trębaczy do normalnej kompanii piechoty. Kiedyś był niezłym bokserem, ale już nie chce się bić, więc dowództwo postanawia sprawić, żeby pożałował swojej decyzji. Drugim bohaterem jest szef kompanii, Milton Warden, postać niejednoznaczna, o parę klas zbyt inteligentny i za bardzo łotrzykowski jak na stereotyp sierżanta; dba o swoich ludzi, ale lubi wypić i potrafi się też pokazać ze złej strony. On z kolei nawiązuje romans z żoną przełożonego, którą naprawdę trudno za to winić, biorąc pod uwagę, jaki jej się ślubny trafił.

Wśród powszechnego wojskowego drylu żołnierze zajmują się głównie alkoholem, hazardem czy możliwością wyjścia na miasto i poderwania kogoś, chociaż bywają też próby twórczości artystycznej. Oficerów absorbują osiągi w ogólnowojskowych rozgrywkach sportowych oraz polityka awansowa. Jest to świat pełen hierarchii i podhierarchii: nie dość, że dzielą się na oficerów, podoficerów i szeregowych, to jeszcze własne hierarchię mają trębacze, kucharze, sportowcy itp. W takich okolicznościach przyrody Prew – który lubi wojsko i uważa je za swoje naturalne środowisko, ale jest rogatą duszą – usiłuje zachować godność człowieka, lecz rzeczywistość miota nim jak szatan, a w niektóre kłopoty pakuje się na własną prośbę; pod koniec powieści budzi już mniejszą sympatię.

Łatwo zauważyć, że jednoznacznie negatywne są te postaci, które dopasowały się do wojskowej rzeczywistości: bezduszny służbista kapitan Holmes, posługujący się niewiarygodnym językiem zupak Ike Galowicz czy sadystyczny żandarm zwany „Grubasem”. Pozytywni są natomiast żołnierze, którzy tę rzeczywistość w ten czy inny sposób kontestują: mały narwaniec Angelo Maggio, łagodny olbrzym Choate albo „więzienny budda” Jack Malloy. Pełnokrwistą postacią jest też Karen Holmes, zaniedbana żona dowódcy kompanii. Oprócz niej kobiety, z którymi mają styczność żołnierze ze Schofield, reprezentują głównie „branżę rozrywkową”. Wizyty w bordelach stanowią na przepustce stały fragment gry – Prew już na wstępie zakochuje się w dziewczynie znanej jako Lorene (a naprawdę Alma) i rozkręca romans.

Pojawiają się również wątki niehetero (Jones musiał je okroić i usunięte sceny dopiero niedawno wyszły na światło dzienne). Prewitt odszedł od trębaczy, ponieważ przełożony postawił swojego „dziubdziusia” na wyższym stanowisku, chociaż Prew był lepszy i miał dłuższy staż. Ten wątek nie doczekał się rozwinięcia, za to popularną rozrywką żołnierzy ze Schofield jest podrywanie honolulskich homoseksualistów w celu naciągnięcia na piwo, drinka czy jaką pożyczkę. Prew udaje się na schadzkę wraz z Maggio, który w dziedzinie „pederastów” jest praktykiem i znającym – ale sprawy wymykają się spod kontroli i kończą zaangażowaniem służb porządkowych.

Chociaż przez większość 1941 USA nie biorą jeszcze udziału w wojnie, wszyscy są w miarę zgodni co do tego, że prędzej czy później będą musiały przystąpić. Następuje to szybciej, niż się spodziewali: atak na Pearl Harbor obserwujemy z dachu koszar, oczami Wardena, który wraz z innymi strzela do japońskich samolotów – sama Żemczużna Gawań znajduje się jednak w oddali.

Pewną wadą powieści jest rozciągnięte zakończenie – począwszy od Pearl Harbor, kulminacja i rozwiązanie akcji trwają z górą setkę stron. Mocną stronę stanowi za to język: dialogi żywe, ze sporą ilością rzucania mięsem, narracja czasem ironiczna, czasem poetycka, z oryginalnymi metaforami. Niekiedy zdarzają się zdania na pół strony, zajmujące cały akapit, a w paru scenach erotycznych bohatera tak ponosi, że w swoim wewnętrznym strumieniu świadomości zapomina o interpunkcji. Element ironii wprowadzają np. wielokrotne powtórzenia w narracji niektórych wyrażeń, jak „piękna, prawie nieziemsko śliczna Chino-Hawajka” czy „powiedział porucznik Culpepper suchym, drwiącym tonem”. Tłumaczenie jest bardzo przyzwoite, chociaż gdzieniegdzie występują błędy w druku, a także drobne potknięcia typu „goleń” w rodzaju męskim.

Polskie wydanie zostało opublikowane ze skrótami, jak podaje adnotacja – za zgodą autora. Na okładce wykorzystano fragment popartowego obrazu Roya Lichtensteina: płomień buchający z tłumika broni, wraz z komiksową onomatopeją (można to uznać za „spoiler bez kontekstu”!) 

Już w 1952 r. powieść doczekała się ekranizacji, z kontrowersyjną jak na ówczesne warunki sceną pocałunku na plaży. Prewitta zagrał Montgomery Clift (później oszpecony w wypadku samochodowym, bohater piosenek The Clash i R.E.M.), Wardena – Burt Lancaster, Karen – Deborah Kerr, zaś w szeregowca Maggio wcielił się Frank Sinatra. Scenariusz został jednak złagodzony obyczajowo w stosunku do powieści (m.in. wywalono wątki homoseksualne). W latach 1979-80 były jeszcze dwa seriale, oba z Kim Basinger w roli Almy.

Co prawda w ostatnio czytanym tomie GRR Martina wystąpiło niewielu Starków, za to u Jonesa jeden się znalazł – pierwszy kucharz Maylon Stark, podprowadzony z artylerii nadbrzeżnej.

 

4. Ibuse Masuji, Czarny deszcz, przeł. Mikołaj Melanowicz, Warszawa 1971

Do tej powieści, pierwotnie wydanej w 1966, przymierzałem się od kilku lat. W latach powojennych małżeństwo Shizuma nie może wydać za mąż swojej siostrzenicy Yasuke, ponieważ była w Hiroszimie i krążą plotki, że ma chorobę popromienną. Aby rozstrzygnąć sprawę, wuj Shigematsu bierze się do przepisywania dla swatki dziennika podopiecznej z czasów wojny.

Kwestia ożenku Yasuke ma tu w zasadzie charakter pretekstowy (i nie zostaje rozstrzygnięta), bo cała rzecz właśnie w dziennikach – formie, która często pojawiała się w twórczości Ibuse. Zapoznanie się z zapiskami siostrzenicy skłania samego Shigematsu do odświeżenia własnego pamiętnika. Bohater nie tylko zrelacjonował wszystko, co go spotkało w dniu wybuchu bomby i później, ale przytoczył relacje napotkanych osób. Ciotka Shigeko dorzuca do tego trzy grosze w postaci relacji o tym, co się jadło w czasie wojny. Następnie, w czasie choroby Yasuke, miejscowy lekarz przekazuje dziennik swojego brata, opisującego leczenie i rekonwalescencję.

Czarny deszcz uznać można za fundamentalny obraz tragedii hiroszimskiej w literaturze. Autor nie szczędzi makabrycznych opisów, wszędzie trupy, pożary, zrujnowane budynki… W instytucjach panuje chaos. Ci, którzy przeżyli, nie tylko czują się źle, ale muszą pracować za kilku, zastępując tych, którzy zginęli lub uciekli, są zwłoki do pochowania i poszkodowani do leczenia, a nikt nawet nie wie, co za nową bombę rzucili Amerykanie. Shigematsu, człowiek inteligentny, snuje różne rozważania co do jej natury. Tymczasem widzimy czarny rynek, frazesy propagandowe, brutalność i arogancję żołnierzy – jest to więc szerzej obraz życia w Japonii w ostatnich miesiącach wojny. Bohater bez powodzenia usiłuje załatwić węgiel dla swojego zakładu pracy, a od matki na wsi przychodzą nawet wieści o wykopywaniu korzeni sosen do produkcji paliwa lotniczego (prawdę mówiąc, akcja ta miała większe znaczenie dla morale niż w praktyce).

Wizje zniszczonego miasta i poszkodowanych ludzi są straszliwe, ale język – dość prosty. Tłumacz spisał się nieźle, lecz korekta przepuściła „karnister”, „wracanie z powrotem”  i „stróżkę dymu”.

W 1989 Shohei Imamura zekranizował powieść z Yoshiko Tanaką w roli Yasuke. Co ciekawe, w tym samym roku Ridley Scott nakręcił film sensacyjny pod tym samym tytułem, niemający z powieścią Masujiego nic wspólnego poza tym, że akcja rozgrywa się w Japonii i pojawia się wzmianka o Hiroszimie.

 

5. Tomasz Rogacki, Cingtao 2 IX – 7 XI 1914,
Warszawa 2012 (z serii Pola bitew)

W klimatach wojenno-japońskich zdobyłem jakiś czas temu krótką publikację – w zasadzie broszurę, 80 stron z dużą ilością ilustracji – na temat głównej kampanii Japończyków w I wojnie światowej. Chodziło o zajęcie okręgu Kiauczou z miastem portowym Cingtao (Qingdao), posiadłości niemieckiej nad Morzem Żółtym. Dla wydawnictwa InfortEditions sprawą zajął się pracownik Urzędu Miasta i Gminy w Nakle nad Notecią oraz członek tamtejszego Bractwa Kurkowego, którego kojarzyłem dotąd z habełka o egipskiej ekspedycji Napoleona.



            Autor opisał temat skrótowo. Zaczął od tego, jak w ogóle Niemcy zagnieździli się w Chinach. Parę stron poświęcił rozwojowi Cingtao pod panowaniem cesarza Wilhelma, podając szereg danych liczbowych. „Niemiecki kolonializm był w pełni nowoczesny i by nie powiedzieć – przynoszący korzyści nie tylko samym Niemcom, ale i miejscowym”. Herero i Nama w Afryce Południowo-Zachodniej byliby innego zdania, ale fakt, że Tsingtao to do dziś najpopularniejsza chińska marka piwa.

            Po wybuchu wojny światowej Japończycy wysłali przeciwko miastu korpus ekspedycyjny, autor przedstawia więc charakterystykę obu stron. Wojskom japońskim towarzyszył kontyngent brytyjski, uporczywie zwany przez autora Anglikami, chociaż jedną trzecią stanowili Hindusi. Po niemieckiej stronie znalazł się austro-węgierski krążownik „Kaiserin Elisabeth”. W zabezpieczeniu logistycznym ważną rolę odegrał dyrektor kolei Julius Dorpmüller – za Hitlera zostanie dyrektorem generalnym Deutsche Reichsbahn. Wątpię natomiast, aby dowodzący po stronie japońskiej jedną z eskadr okrętów adm. Kamimura był Hikonojo Kamimurą, weteranem Cuszimy – ale nie mam pewności, bo imienia autor nie podał. Zupełnie zaś nic nie wiadomo o powiązaniach rodzinnych dowódcy kontrtorpedowca „S 90”, por. Brunnera.

            Niemcy byli sześciokrotnie słabsi liczebnie, a mimo to oblężenie trwało dwa miesiące. Nie dlatego, żeby faktycznie bili się dużo lepiej – ale Japończycy czuli respekt wobec niezwyciężonej dotąd armii niemieckiej, więc postępowali dość ostrożnie. W opracowaniu Rogackiego w ogóle nie czuć prochu; można odnieść wrażenie, że oblężenie sprowadzało się do ostrzału artyleryjskiego, w dodatku niecelnego. Co prawda były też działania okrętów, ale Niemcy w końcu sami zatopili większość własnych jednostek, nie mając z nimi co robić. Japońskie lotnictwo morskie, które tak straszliwą siłę osiągnęło w latach 1941-1942, debiut operacyjny przeżyło właśnie pod Qingdao. Trzy hydroplany wykonywały loty rozpoznawcze z okrętów-baz „Wakamiya” i „Sokaku Maru”. Niemcy natomiast mieli w mieście dwa samoloty, z czego jeden zepsuty.

            Na koniec autor wspomina parę słów o pozostałych epizodach pacyficznego teatru działań, czyli o działaniach eskadry admirała grafa Spee i o zajęciu przez Ententę reszty kolonii niemieckich.

            Niestetyż, temat potraktowany jest nie tylko skrótowo, ale i powierzchownie. Już na pierwszej stronie autor zalicza Nauru, Wyspy Marshalla, Archipelag  Bismarcka i inne wyspy pacyficzne do Azji. W ostatnim rozdziale nazywa Samoa Zachodnie wyspą – a są to dwie duże wyspy i szereg mniejszych. Można też przeczytać: „Myślano o Szantungu, ale ostatecznie (…) obrano na cel rejon zatoki Kiauczou” – a gdzież się znajduje Kiauczou, jeśli nie w Szantungu? Gdzie indziej napotykamy na zdumiewającą informację: „Walka była nierówna – 5 dział 75 mm Kennetha (pociski o wadze 5,6 kg) wobec 350 mm S 90 (pociski 1,75 kg)”. Jakim cudem pocisk kal. 350 mm miałby być ponad trzy razy lżejszy od pocisku kal. 75 mm? Odlewali je z metalu profesora Geista? Nie, to zaspała korekta: powinny być „3 działa 50 mm”. Nie poskromiła też skłonności autora do powtarzania drugi raz tej samej informacji.

            Na bibliografię składa się 41 pozycji, głównie niemieckich z okresu międzywojennego albo z samej I wojny. Powojenne są tylko trzy, w tym dwie polskie (Gozdawa-Gołębiowski i Perepeczko). Co za tym idzie, transkrypcja nazw chińskich jest w cały świat: ani pinyin, ani Wade-Giles, ani polska sinologiczna. Przeważnie pojawia się pisownia niemiecka, typu „Tschang kia lou”, ale już Cingtao i Kiauczou mamy w wersjach spolszczonych. Obok występują zupełne dziwactwa typu „Huicjan” – pewnie z rosyjskiego (transkrypcja z transkrypcji!) Tylko w pierwszym przypisie, wspominając, że „pisownia jest bardzo zróżnicowana”, autor w ogóle używa pinyinu, ale z jakiegoś powodu przypisuje go Anglii, w dodatku z bykiem: „Quingdao”. Nie lepiej wygląda sytuacja z japońskim. Autor ewidentnie czerpał z jedynej w bibliografii pozycji po rosyjsku (wydanej w Pitrze w 1914!), bo ogólnie przyjęta transkrypcja Hepburna – stosowana chyba intuicyjnie – sąsiaduje z potworkami typu „Citose” czy „Ciyoda”. Jeden z generałów nazywa się, o zgrozo, „Dzjohodżi”, a zatopiony przez Niemców krążownik „Takachiho” raz figuruje jako „Takaciho”, a później jako „Tacachiho”. Czyżby Władysław IV Taca był jego patronem? Okazjonalnie pojawia się rosyjski okręt „Ascold”. Sytuację najlepiej podsumowuje nazwa jednej z pobliskich miejscowości: Syfang.


            Tekstowi towarzyszy 10 map – zarówno dość prymitywnych współczesnych, jak i reprodukcji map z epoki. Są też liczne ilustracje samego miasta, żołnierzy, okrętów wojennych i paru najważniejszych dowódców.

Trochę Meyer, a trochę Waldeck