sobota, 26 kwietnia 2025

Stolica opon i rzeka łóżek, czyli płyty marco-kwietniowe

 

Wczesną wiosną zdobyłem pięć kolejnych płyt, z czego trzy na targu, a dwie w normalnym sklepie. We wszystkich można się dopatrywać wspólnego motywu przejścia od dawnych do nowych czasów – czy to dlatego, że reprezentują okres przejściowy w twórczości wykonawcy, czy dlatego, że mamy do czynienia z młodym zespołem grającym po staremu.

  

The Rolling Stones, Let It Bleed, 1969

Tę płytę od paru lat planowałem kupić na Faradaguła, ale za każdym razem widziałem coś rzadziej spotykanego. Dopiero tym razem się zdecydowałem.

Album, którego nazwa prześmiewczo nawiązuje do Let It Be Beatlesów (wydanego dopiero rok później – ale nagranego wcześniej), sam powstawał na raty. W dwóch utworach słychać jeszcze dźwięki generowane przez zmarłego w lipcu 1969 Briana Jonesa, w paru innych – jego następcę Micka Taylora, ale zasadniczo Stonesi grają tu w kwartecie, za to z udziałem gości. Otwieracz jest potężny: Gimme Shelter, jeden z moich ulubionych utworów Kamulców,  dynamiczny, o dramatycznie narastającej atmosferze, z emocjonalnym duetem wokalnym Jaggera z Mary Clayton oraz krótką, ale mocną solówką: słychać w nim oddźwięk niepokojów związanych z wojną wietnamską.

Kamulce toczą się przeważnie w obrębie paradygmatu bluesrockowego. Czasami jest to blues elektryczny (Monkey Man), czasami akustyczny, jak w balladzie Love in Vain (gościnnie na mandolinie Ry Cooder, późniejszy propagator Buena Vista Social Club) albo You Got the Silver (Jones zagrał na cytrze harfowej). Gęsty rhythmandbluesowy (z pogranicza soulu) klimat pojawia się w Live with Me na mocnym basie, z gościnnym udziałem Leona Russella, który zagrał na fortepianie i zaaranżował trąby; jest to jakby zapowiedź Bitch z Lepkich paluchów. Solo fortepianowe wykonał Bobby Keys – jeszcze będzie się u Stonesów pojawiał. Największe wrażenie spośród bluesów robi Midnight Rambler, zainspirowany sprawą „dusiciela z Bostonu” – rozbudowany, dynamiczny, z harmonijką ustną i drugim udziałem Jonesa (na perkusyjnych).

Odpoczynkiem od bluesa jest Country Honk – nastrój jak sama nazwa wskazuje, podkreślony partią skrzypiecow, Taylor gra zaś techniką slide. W utworze tytułowym nieco knajpianego charakteru dodaje fortepian Iana Stewarta, członka pierwszego składu (sprzed debiutu nagraniowego), wkrótce znanego też ze współpracy z Led Zeppelin. Gdzie indziej fortepian obsługiwał Nicky Hopkins.

Finał jest równie klasyczny jak otwarcie: You Can’t Always Get What You Want. Wykorzystanie chóru podsuwa pokusę porównania z All You Need Is Love Beatlesów, ale na tym podobieństwa się kończą, bo znów mamy do czynienia z gęstym rhythmandbluesem. Pojawił się tu kolejny gość, tym razem zza oceanu – Al Kooper, koryfeusz amerykańskiego blues rocka i pierwszy wokalista Blood, Sweat & Tears. W każdym razie jest to finał monumentalny, z latynoidalnym rytmem, którym miał się później inspirować np. Primal Scream. 

Widłoklip współczesny

 

The Black Keys, Turn Blue, 2014

Garażowy duet z Akron w stanie Ohio – światowej stolicy opon – wyspecjalizował się w graniu korzennego rocka nawiązującego do klasyki lat 60. Turn Blue to ósmy z kolei album Dana Auerbacha i Patricka Carneya, a bodajże trzeci od momentu zdobycia większej popularności.

Czarne Klawisze również opierają się na bluesowym fundamencie, lecz interpretacje wokalne sięgają do soulu (rozmaite falsety itp.) Nie spodziewałem się zbyt mocnych wrażeń, ale kiedy w rozpoczynającym płytę ośmiominutowym Weight of Love usłyszałem dwie równoczesne solówki gitarowe, kopara mi opadła. Choć gra tylko trzech facetów – oprócz duetu także producent Brian Burton vel Danger Mouse – to aranżacje są pełne, dopracowane: organy, melotron, wibrafon… Tu leniwie glissandowe (potem przyspieszające) Bullet in the Brain, tam nieco diddleyowski rytm w It’s Up to You Now. Chwilę uspokojenia przynosi Waiting on Words, a motywem wiodącym 10 Lovers jest przenikliwa niczym świder dentystyczny partia analogowego syntezatora, kojarząca się z czarną muzyką lat 70.

Fakt, że zespół nie ma stałego basisty, nie oznacza, że nikt tu nie umie grać na basie. Wszędzie go pełno, to właśnie na tłustym basowym riffie opiera się wybrany do promocji Fever. Wpisuje się wprawdzie w normy utanecznionego rocka niezależnego lat dwutysięcznych, ale odróżnia się bardziej korzenną aranżacją, bez śladu nowoczesnej elektroniki. Osobiście wolę inny z singli: kończący płytę, bezczelnie southern-glamrockowy Gotta Get Away.  Po raz kolejny potwierdziło się, że nazwa miasta Kalamazoo wybitnie nadaje się do zastosowania w tekście piosenki. 

 

Millenium, Vocanda, 2000

Fragmenty tej płyty słyszałem w Trójce krótko po tym, jak się ukazała, i od razu wciągnąłem na listę do kupienia. Nie jest kwestią do końca ostrą, czy to pierwsza, czy druga płyta zespołu Millenium. Lider, klawiszowiec Ryszard Kramarski, wydał już wcześniej album pod tą nazwą, ale był on de facto dziełem jego poprzedniej grupy, Framauro. Vocanda to właściwy debiut kolejnego przedsięwzięcia, które toczy się do dziś (chociaż Framauro w międzyczasie też reaktywował).

Jest to concept album o niejakim Danielu, biznesmenie, który po wypadku samochodowym trafia w zaświaty i ma się nad nim odbyć sąd. Pod względem muzycznym mamy do czynienia z „baśniowym” art rockiem w wydaniu genesisowo-marillionowym, oczywiście z ważną rolą klawiszy (fortepian, syntezatory), chociaż i gitara czasem zabrzmi. O ile większość rocka tzw. neo-progresywnego zwykle mnie nudzi, to Millenium, podobnie jak zdobyty w zeszłym roku Collage, należy do wyjątków. Muzyka płynie swobodnie, jest melodyjna, często następują zmiany tempa i melodii, nie brakuje solówek, pojawiają się też dialogi i różne inne odgłosy dla podtrzymania fabuły. W sumie nie przeszkadza, że Łukasz Gałęziowski ma niezbyt charakterystyczny głos, a i angielszczyzna tekstów niezbyt poprawna (np. wydaje mi się, że autor nie odróżnia „destiny” od „destination”. Sporadycznie odzywa się saksofon i zaczyna powiewać Generatorem Van Der Graafa (chociaż za pierwszym razem, w It Could Have Happened to You!, można odnieść wrażenie, że to jakaś szałamaja).

Zachowane są wszelkie standardowe elementa stylu (np. klamra całej opowieści w postaci Back to Myself), ale wszystko to bardzo dobrze wykonane. Album jest na tyle spójny, że trudno rozpatrywać poszczególne utwory w oderwaniu od reszty, ale najbardziej podoba mi się część środkowa: Visit in Hell,  Waltz Vocanda łączący rytm walczyka z typowo podniosłym refrenem, czy też wybrany do promocji Lady Cash Cash w średnim tempie. Pewne zmęczenie odczuwa się dopiero pod koniec, w skocznym The Purgatory Stop.

Trudno przyrównywać Vocandę do innej progresywnej opowieści eschatologicznej – Metropolis Pt. 2 Dream Theater – ale jak na polskie warunki jest to płyta bardzo dobra. Po latach Millenium nagrało wersję koncertową tego materiału, a jeszcze później album, którego bohaterem jest syn Daniela, Dawid (zresztą imiennik kolejnego wokalisty grupy).

W projekcie graficznym okładki wykorzystano „komputerowy” font, w którym duże „K” jest niemal nie do odróżnienia od „H”, więc można odnieść wrażenie, że występujący gościnnie gitarzysta nazywa się Hołodziej.



Pidżama Porno, Złodzieje zapalniczek, 2006

W 1997 roku była to pierwsza wydana płyta Pidżamy, ale nie debiut: dwa materiały ukazały się wcześniej na kasetach. Zespół zdążył się zresztą już rozpaść i Złodzieje byli oznaką wznowienia działalności.

W 2006 Krzysztof Grabaż podjął kontrowersyjną decyzję o nagraniu albumu na nowo i tym razem była to oznaka zawieszenia działalności. Ponieważ nie jestem specjalnie przywiązany do wersji oryginalnej, uznałem, że zniosę to lżej niż np. reedycję Ozzy’ego Blizzard of Ozz z nagranymi na nowo basem i perkusją. W rezultacie jedynym rozczarowaniem jest nowa wersja jednego z większych hitów grupy – ska Ezoteryczny Poznań. Poza wszystkim innym, trąby brzmią tu strasznie płasko, nie ma „galileo, galileo” i paru innych elementów. Niewiele mam za to do zarzucenia drugiemu dużemu hitowi – smithsowatemu Balowi u senatora ’93 (refren to praktycznie Some Girls Are Bigger Than Others) – poza tym, że partia wokalna w paru momentach się różni.

Najmniej interesujące są utwory stricte punkowe, jak Porządek panuje w Warszawie czy Xero z kota; wyjątek stanowi otwieracz Gnijąca modelka w taksówce, którego charakterystycznie turpistyczny tytuł zainspirowała jedna z instalacji Salvadora Dalego. Moim ulubionym fragmentem są Poznańskie dziewczęta, oparte na ciężkim, lecz melodyjnym riffie spod walca drogowego, zapożyczonym z Waiting Room grupy Fugazi. W oryginalnym wydaniu zapożyczenie było jednoznacznie odnotowane we wkładce, w nowym tego zabrakło.

Łagodniejszą część repertuaru reprezentuje miłosne reggae 28 (One Love), wzbogacone brzmieniem organów i z bardzo malowniczą partią basu, na którym w drodze wyjątku gra Longin Bartkowiak ze Strachów na Lachy, drugiej kapeli Grabaża. 28 ma w sobie coś ze Sztywnego Pala Azji i ja się tu nie wyzłośliwiam, lider sam kiedyś porównywał Złodziei zapalniczek do tego zespołu, w kontraście z płytą kolejną. Bardziej jednoznaczne reggae słychać w Czas, czas, czas, chociaż moja mama dziwiła się kiedyś, jak można wyśpiewywać taką frazę jak „trzyma się za brzuch”. Z Grabażowych erotyków bardziej mi się podoba dramatyczny Stąpając po niepewnym gruncie. Płytę kończy akustyczne Nasze nogi są jak z gumy.

Jako bonusy dodane zostały: dość spokojny, bliski brytyjskiej alternatywy Wojna nie jest twoim stanem naturalnym oraz dwie demówki z 1995: dramatyczny Film o końcu świata (utwór, który wszedł na pierwszą wersję płyty, ale za drugim razem nie został nagrany) oraz znowu Nasze nogi są jak z gumy. Na basie grał wówczas Jacek Kąkolewski, który potem odszedł założyć jeszcze bardziej niszową grupę Happy Pills. Są również dwa wideoklipy: Czekając na trzęsienie ziemi z koncertowym nagraniem Grabaża w firmowym cylindrze (ale dźwięk jest z wersji studyjnej) i animowany Bal u senatora. Wkładka zawiera tekst, w którym artysta opisuje perypetie z nagrywaniem i wydawaniem pierwszej wersji Złodziei (klimata typu: Pidżama miała studio dla siebie tylko wtedy, kiedy discopolowcy wychodzili na obiad, na szczęście discopolowcy byli bogaci i jedli długo).


 Ta właściwa wersja Izotermicznego

 

Pink Floyd, A Momentary Lapse of Reason, 1987

Po The Wall źle się zaczęło dziać w Pink Floyd. Roger Waters wywalił Ricka Wrighta i zrobił z zespołu prywatne przedsięwzięcie. Potem doszło do rozpadu, Waters przegrał spór sądowy o prawa do nazwy i poszedł swoją drogą. Działalność pod dotychczasowym szyldem kontynuował David Gilmour.

Na A Momentary Lapse of Reason Floydzi byli w zasadzie duetem: Gilmour i Nick Mason. Wright powrócił wprawdzie do studia, ale wniósł w repertuar na tyle mało, że jego nazwisko wydrukowano we wkładce mniejszą czcionką, razem z całym tłumem gości, wśród których znalazły się postaci tego formatu co Tony Levin, Jim Keltner czy oczywiście producent Bob Ezrin. Zapłacono mu też podobno według stawek dla muzyków sesyjnych.

A jak wyszła muzyka? Niektórzy narzekają, że to w zasadzie płyta Gilmoura (który miał już na tym etapie dwa albumy solowe), ale w końcu czyja by miała być? Materiał z pewnością jest mniej mroczny niż za czasów Watersa, Nie zabrakło za to przestrzeni – uwypuklonej przez typową dla lat 80. gładką produkcję (syntezatory, Levin, żeńskie chórki) – i oczywiście Gilmourowskich glissand.

Łatwo znaleźć nawiązania do przeszłości Pink Floyd. Otwierający instrumental Signs of Life zawiera frazy budzące skojarzenia ze wstępem do Crazy Diamonda, a elektroniczne pobrzękiwania na początku motorycznego One Slip (współkompozytorem był tu gitarzysta Phil Manzanera, znany z Roxy Music) przywodzą na myśl zegary z Time. Ponure interludium w postaci Dogs of War – jakby syntetyczny blues z solówką saksofonu – kojarzy się dla odmiany z Welcome to the Machine. Niewątpliwym dziełem lat osiemdziesiątych jest za to pogodny Learning to Fly. Dawną stronę A kończył sercogrzejny, z deka szkocki On the Turning Away. Kiedy się dowiedziałem, że zarzucano Varius Manx plagiat z Floydów w Orła cieniu, myślałem, że chodzi o ten właśnie utwór (mniejsza już o podobieństwa pomiędzy Learning to Fly a suflerskim Ratujmy co się da). Tu w aranżacji zwracają uwagę ciepłe organy Hammonda w bardziej dynamicznych momentach oraz energiczna solówka.

Druga połowa albumu brzmi mroczniej, od Yet Another Movie z długim wstępem na bębnach elektronicznych jak odgłosy nadchodzącej burzy; sam utwór też niepokojący. Z dwóch instrumentali – Round and Around i Terminal Frost – pierwszy liczy tylko około minuty i stanowi w zasadzie kodę poprzedniej piosenki. Drugi jest ciekawszy i bardziej epicki, przy tym obudowany dwuczęściowym A New Machine, lamentem a cappella przetworzonego elektronicznie głosu. W samym Terminal Frost znalazło się miejsce i na partie saksofonu, i na kobiece solo wokalne, znów kojarzące się z najklasyczniejszymi płytami Floydów. Finał albumu stanowi Sorrow, w średnim tempie, faktycznie pełen smutku czy raczej melancholii, poprzedzony partią gitary brzmiącą, jakby dobiegała z dna morza. W tekście pojawia się motyw rzeki…

…A skoro mowa o rzece, to jak zwykle, dziełem sztuki jest okładka według projektu Storma Thorgersona. Przez plażę płynie cała rzeka łóżek, na jednym siedzi zaspany facet, obok pracuje pokojówka, a na horyzoncie widać stado owczarków niemieckich. Nie było tu fotomontażu – ktoś faktycznie musiał te wszystkie łóżka wynieść na plażę, a potem pościelić.  I to dwa razy, bo pierwszego dnia zaczęło padać. Trafiła mi się jednak reedycja z roku 2019, z innym zdjęciem z tej samej sesji – wykonanym w porze przypływu, więc łóżka stoją w wodzie, psów nie widać, a górą przelatuje motolotnia. Rick Wright odzyskał miejsce regularnego członka zespołu w wykazie wykonawców, jak i na zdjęciu grupowym.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz