piątek, 27 grudnia 2013

Miało być o świętach, a jest o muzyce


      Niniejszy wpis miał stanowić zbiór refleksji poświątecznych, ale tak jakoś wyszło, że dotyczy głównie muzyki. Ale nie wyłącznie.
Choinkę ubrałem już we czwartek przed świętami, ponieważ w sobotę miała posłużyć do fotosesji. Od lat używam choinki sztucznej, zamiast co roku wspierać biznes ścinania drzew. Jednakże w zeszłym roku dostałem zupełnie nową, o bardzo długich igłach, które znacznie utrudniają wieszanie bombek. Jeżeli chodzi o technologię, muszę stwierdzić wyższość haczyków zrobionych ze spinaczy biurowych nad nitkami (czy to fabrycznymi, czy zawiązanymi na bombce w poprzednich latach). Bombkę na nitce można naciągnąć jedynie na koniec gałązki – najdalej do pierwszego rozgałęzienia – i to z trudem, jeżeli igły są rzeczywiście długie. Ewentualnie można by wiązać bombki od razu na drzewku, ale tak naprawdę – komu by się chciało? Natomiast spinacz da się zapiąć w dowolnym miejscu gałęzi, nawet przy samym pniu, a potem równie łatwo odpiąć i wykorzystać w następnym roku (podczas gdy nitki czasami jednak trzeba ciąć). Moją pracą rządziła prócz tego zasada: bombki z deseniem albo o nietypowych kształtach – na zewnątrz, monochromatyczne – do środka, aby odbijały światło lampek (również podświetlających choinkę od wewnątrz).
Krasnoludek z Przyrowa, zwany także Miętusem -
- na świątecznym posterunku od jakiegoś ćwierć wieku!

Przy ubieraniu słuchałem Red King Crimson. Uderzyło mnie podobieństwo tej płyty, pod względem struktury, do mojej ukochanej In the Court of the Crimson King („Na zamku rumianego króla”, jak pisano na łamach „Jazzu” w 1969 roku). No więc tak: 1) ostre, hardrockowe wręcz otwarcie (21st Century Schizoid Man/Red), 2) coś łagodniejszego (I Talk to the Wind/Fallen Angel), 3) coś podniosłego (Epitaph/One More Red Nightmare), 4) free-eksperymenty (Moonchild/Providence) i 5) majestatyczny finał (The Court of the Crimson King/Starless). Co prawda w punktach 3) i 5) następuje wariacja, bo One More Red Nightmare to bardziej riffowa, „hard-crimsonowa” jazda, ale za to Starless o wiele bardziej przypomina Epitaph. Biorąc pod uwagę, że Red miała to być ostatnia płyta Crimso, powstaje znakomita klamra.
A że zespół później się jednak reaktywował? To przeca z początku nie miał być King Crimson, lecz zupełnie nowa grupa pod nazwą Discipline. Od dawna jestem zdania (które wyartykułowałem kiedyś w offtopie dyskusji na blogu najsławniejszego polskiego lemologa i nawet znalazł się interlokutor skłonny do polemiki, ale ów offtop się nie rozwinął z lęku przed plonkownicą), że King Crimson to nie był jeden zespół, lecz co najmniej trzy (jeżeli liczyć okres 1969-1974 jako jeden), połączone jedynie osobą Roberta Frippa i pewną ogólną filozofią grania (acz ewoluującą ciągle). Kiedy posłuchałem po raz kolejny Red w całości, dotarło do mnie, że Crimso reaktywowany w latach 90. (VROOOM! THRAK! B’BOOM!) jest w większym stopniu kontynuacją tamtego zespołu niż nowofalowo-afrykanizującego King Crimson z lat 80., choć pod względem personalnym zawiera w sobie cały (lub prawie cały, w zależności od płyty) skład ejtisowy.
Z nieco innej parafii muzycznej: przed świętami widziałem na TVP Kultura program o Nevermind Nirvany. Naszła mnie refleksja, że przeca te piosenki w bardzo dużym stopniu opierały się na melodyjnych liniach basu (tak, moje prywatne zboczenie muzyczne), więc jak to możliwe, że z dwóch żyjących kolegów Cobaina Krist Novoselic jest prawie zupełnie zapomniany i właściwie nie zrobił, w odróżnieniu od Dave’a Grohla, żadnej konkretnej kariery?
Pod choinką 80% prezentów stanowiły płyty komptakowe. Najnowsza z nich to tegoroczna Piersi i Przyjaciele 2. Po przebojowym singlu Bałkanica (nawet autokorekta poprawia na „Bałwanica”) spodziewałem się klimatów biesiadno-rockowych ze sporym elementem przaśności. Nie pomyliłem się, ale ku mojemu zaskoczeniu całość owej płyty, pierwszego dzieła Piersi bez Kukiza, okazała się całkiem zjadliwa, o ile, rzecz jasna, akceptuje się tę ludowo-ludyczną konwencję. Teksty również opowiadają o problemach nieobcych mieszkańcom małych miejscowości: narzekanie na rząd, przechwałki prowincjonalnego lowelasa, nepotyzm w urzędach, heroikomizm Ochotniczej Straży Pożarnej etc. etc. Do tytułowych „przyjaciół” należą: Andrzej Nowak (ten z TSA, nie ten z IPN), bracia Golcowie (współpracowali z grupą jeszcze w czasach Kukiza), Trebunie-Tutki (nie „Trybunie”, droga autokorekto!) oraz Jacek „Dżej Dżej” Jędrzejak (bycie frontmanem zepsołu przez swą nazwę notorycznie z Pierśmi mylonego zobowiązuje). Co prawda 2-3 ostatnie kawałki mogli se darować, a obrazki w książeczce wykonał jakiś epigon Czeczota, ale i tak jest lepiej, niż myślałem. Ludzie w internetach narzekają, że Piersi bez Kukiza to już byle co, zespół biesiadny. Ta, jasne. Tak jakby sam Kukiz w wywiadach nie wyrażał swojej sympatii dla odbiorców „z miejscowości poniżej 10 tys. mieszkańców” i jakby Całuj mnie nigdy nie grano na żadnym weselu.
Co tam jeszcze było? Big Generator (1987), dla niektórych absolutny nadir dna upadku grupy Yes, bo zamiast wielominutowych i wielowątkowych, niemożliwych do zapamiętania suit progresywnych otrzymali kontynuację hitowego 90125, jeszcze bardziej plastykową, zamerykanizowaną itp. Ale ja lubię ten album, bo jeszcze w liceum miałem na kasecie; a już w szczególności Love Will Find a Way.
Numer trzy: Cyclone (1978) – jedna z nielicznych płyt Tangerine Dream ze śpiewem. Głos daje Steve Jolliffe, ex-Steamhammer, są też żywe instrumenty (gitary, flety i chyba perkusja), dzięki czemu nagrania wpadają w progresywę i odbiegają trochę od zwykłej bezdusznej elektroniki. Płyta ma szansę stać się podkładem muzycznym do pracy, podobnie jak stała się nim późniejsza, o wiele bardziej ortodoksyjnie elektroniczna koncertówka Poland. Zarejestrowano ją na Torwarze kilka dni po moim urodzeniu. Było wówczas ponoć tak zimno, że techniczni musieli podawać zespołowi gorące czajniki do ogrzewania rąk.
Poza tym coś stosunkowo nowego – Aha Shake Heartbreak (2004) Kings of Leon. Po pierwszych dwóch przesłuchaniach trochę mnie rozczarowało, bo słyszałem kiedyś fragmenty ich płyty w Radiu Kraków, a teraz rzeczywistość nie dorównała stanowi, który zapamiętałem.  Po trzecim było już lepiej, więc widocznie czterej Followillowie (bracia i ich kuzyn) mają coś wspólnego z Megadeth, a mianowicie są to wykonawcy, w których trzeba się wsłuchać.
No i „na kuniec programu” – A New World Record (1976), czyli całkiem równa płyta popularnych „Elektryków”, czyli zespołu Electric Light Orchestra. Na tych z kolei w liceum cokolwiek kręciłem nosem, uważając ich za niedostatecznie tró (ten flirt z disco, szczególnie odczuwalny na płycie, nomen omen, Discovery), a dopiero na studiach się przekonałem. Jeff Lynne wielkim songwriterem jest, a i skład wzmocniony skrzypcyma i dwiema wiolonczelami to nie byle co.
Co słychać poza płytami? W „pierwsze święto” (jak mawiają na południowych kresach woj. łódzkiego) proboszcz w kościele narzekał, że przedstawiciele władz i mediów życzą Polakom wesołych, spokojnych, radosnych, rodzinnych świąt, a w ogóle nie wspominają o B-gu. Cóż, widocznie spełniła się przepowiednia z jego wielkanocnego kazania i Chrystus nie zmartwychwstał „dla tych, którzy chcą zmusić ludzi, żeby pracowali aż do śmierci”… (Jakby którykolwiek z apostołów poszedł na emeryturę… :P) Miał też miejsce chrzest kilku niemowiąt i muszę przyznać, że tak położonego wykonania „Com przyrzekł B-gu przy chrzcie raz…”, jeszcze dotąd nie słyszałem. Organista musiał być mocno zmęczony po pasterce, bo aż zęby bolały, jak robił „obejścia” w niższych rejestrach. Jadąc zaś z kościoła na obiad, widziałem starego nissana, który był cały połatany taśmą klejącą.
W noc po świętach śniło mi się, że byłem w kryminale. Nie, nie w więzieniu – w powieści kryminalnej albo w filmie. Jeden z tych snów, w których trudno sprecyzować, czy się dane dzieło czyta/ogląda, czy też uczestniczy. Byłem mianowicie gościem w dworze angielskiego lorda. Mieszkał tam panicz o wyglądzie młodego Romualda Traugutta, a z jego pulchną blond żoną ewidentnie było coś nie w porzo. Z biegiem czasu coraz dobitniej sobie uświadamiałem, że to ona jest morderczynią. Zacząłem więc panikować, co będzie, jeżeli mnie zobaczy, bo nie ma pewności, że ona nie wie, że ja wiem. Zadzwoniłem po radę do kolegi z Legii Cudzoziemskiej. Nie mógł pomóc w sposób bezpośredni, bo akurat był w Dżibuti (tak też mi się pokazało na wyświetlaczu – „Dżibuti”), ale zachowywał wyjątkowy optymizm. Widocznie już po tym, jak się obudziłem, lordzina-zbrodniarka została zdemaskowana i aresztowana.
Grudzień sprzyja porządkom.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz