Niniejszy
wpis miał stanowić zbiór refleksji poświątecznych, ale tak jakoś wyszło, że
dotyczy głównie muzyki. Ale nie wyłącznie.
Choinkę
ubrałem już we czwartek przed świętami, ponieważ w sobotę miała posłużyć do fotosesji.
Od lat używam choinki sztucznej, zamiast co roku wspierać biznes ścinania
drzew. Jednakże w zeszłym roku dostałem zupełnie nową, o bardzo długich igłach,
które znacznie utrudniają wieszanie bombek. Jeżeli chodzi o technologię, muszę stwierdzić
wyższość haczyków zrobionych ze spinaczy biurowych nad nitkami (czy to
fabrycznymi, czy zawiązanymi na bombce w poprzednich latach). Bombkę na nitce
można naciągnąć jedynie na koniec gałązki – najdalej do pierwszego
rozgałęzienia – i to z trudem, jeżeli igły są rzeczywiście długie. Ewentualnie
można by wiązać bombki od razu na drzewku, ale tak naprawdę – komu by się
chciało? Natomiast spinacz da się zapiąć w dowolnym miejscu gałęzi, nawet przy
samym pniu, a potem równie łatwo odpiąć i wykorzystać w następnym roku (podczas
gdy nitki czasami jednak trzeba ciąć). Moją pracą rządziła prócz tego zasada:
bombki z deseniem albo o nietypowych kształtach – na zewnątrz, monochromatyczne
– do środka, aby odbijały światło lampek (również podświetlających choinkę od
wewnątrz).
Krasnoludek z Przyrowa, zwany także Miętusem - - na świątecznym posterunku od jakiegoś ćwierć wieku! |
Przy ubieraniu
słuchałem Red King Crimson. Uderzyło
mnie podobieństwo tej płyty, pod względem struktury, do mojej ukochanej In the Court of the Crimson King („Na
zamku rumianego króla”, jak pisano na łamach „Jazzu” w 1969 roku). No więc tak: 1) ostre, hardrockowe
wręcz otwarcie (21st Century Schizoid
Man/Red), 2) coś łagodniejszego (I
Talk to the Wind/Fallen Angel), 3) coś podniosłego (Epitaph/One More Red Nightmare), 4) free-eksperymenty (Moonchild/Providence) i 5) majestatyczny
finał (The Court of the Crimson
King/Starless). Co prawda w punktach 3) i 5) następuje wariacja, bo One More Red Nightmare to bardziej
riffowa, „hard-crimsonowa” jazda, ale za to Starless o wiele bardziej przypomina Epitaph.
Biorąc pod uwagę, że Red miała to być
ostatnia płyta Crimso, powstaje znakomita klamra.
A że zespół
później się jednak reaktywował? To przeca z początku nie miał być King Crimson,
lecz zupełnie nowa grupa pod nazwą Discipline. Od dawna jestem zdania (które
wyartykułowałem kiedyś w offtopie dyskusji na blogu najsławniejszego polskiego
lemologa i nawet znalazł się interlokutor skłonny do polemiki, ale ów offtop się
nie rozwinął z lęku przed plonkownicą), że King Crimson to nie był jeden
zespół, lecz co najmniej trzy (jeżeli liczyć okres 1969-1974 jako jeden), połączone
jedynie osobą Roberta Frippa i pewną ogólną filozofią grania (acz ewoluującą
ciągle). Kiedy posłuchałem po raz kolejny Red
w całości, dotarło do mnie, że Crimso reaktywowany w latach 90. (VROOOM!
THRAK! B’BOOM!) jest w większym stopniu kontynuacją tamtego zespołu niż
nowofalowo-afrykanizującego King Crimson z lat 80., choć pod względem
personalnym zawiera w sobie cały (lub prawie cały, w zależności od płyty) skład
ejtisowy.
Z nieco innej
parafii muzycznej: przed świętami widziałem na TVP Kultura program o Nevermind Nirvany. Naszła mnie
refleksja, że przeca te piosenki w bardzo dużym stopniu opierały się na melodyjnych
liniach basu (tak, moje prywatne zboczenie muzyczne), więc jak to możliwe, że z
dwóch żyjących kolegów Cobaina Krist Novoselic jest prawie zupełnie zapomniany
i właściwie nie zrobił, w odróżnieniu od Dave’a Grohla, żadnej konkretnej
kariery?
Pod choinką
80% prezentów stanowiły płyty komptakowe. Najnowsza z nich to tegoroczna Piersi i Przyjaciele 2. Po przebojowym
singlu Bałkanica (nawet autokorekta
poprawia na „Bałwanica”) spodziewałem się klimatów biesiadno-rockowych ze
sporym elementem przaśności. Nie pomyliłem się, ale ku mojemu zaskoczeniu
całość owej płyty, pierwszego dzieła Piersi bez Kukiza, okazała się całkiem
zjadliwa, o ile, rzecz jasna, akceptuje się tę ludowo-ludyczną konwencję. Teksty
również opowiadają o problemach nieobcych mieszkańcom małych miejscowości:
narzekanie na rząd, przechwałki prowincjonalnego lowelasa, nepotyzm w urzędach,
heroikomizm Ochotniczej Straży Pożarnej etc. etc. Do tytułowych „przyjaciół” należą:
Andrzej Nowak (ten z TSA, nie ten z IPN), bracia Golcowie (współpracowali z grupą
jeszcze w czasach Kukiza), Trebunie-Tutki (nie „Trybunie”, droga autokorekto!)
oraz Jacek „Dżej Dżej” Jędrzejak (bycie frontmanem zepsołu przez swą nazwę
notorycznie z Pierśmi mylonego zobowiązuje). Co prawda 2-3 ostatnie kawałki
mogli se darować, a obrazki w książeczce wykonał jakiś epigon Czeczota, ale i
tak jest lepiej, niż myślałem. Ludzie w internetach narzekają, że Piersi bez
Kukiza to już byle co, zespół biesiadny. Ta, jasne. Tak jakby sam Kukiz w
wywiadach nie wyrażał swojej sympatii dla odbiorców „z miejscowości poniżej 10
tys. mieszkańców” i jakby Całuj mnie
nigdy nie grano na żadnym weselu.
Co tam jeszcze
było? Big Generator (1987), dla niektórych absolutny nadir dna upadku
grupy Yes, bo zamiast wielominutowych i wielowątkowych, niemożliwych do
zapamiętania suit progresywnych otrzymali kontynuację hitowego 90125, jeszcze bardziej plastykową,
zamerykanizowaną itp. Ale ja lubię ten album, bo jeszcze w liceum miałem na
kasecie; a już w szczególności Love Will Find a Way.
Numer trzy: Cyclone (1978) – jedna z nielicznych płyt
Tangerine Dream ze śpiewem. Głos daje Steve Jolliffe, ex-Steamhammer, są też
żywe instrumenty (gitary, flety i chyba perkusja), dzięki czemu nagrania
wpadają w progresywę i odbiegają trochę od zwykłej bezdusznej elektroniki. Płyta
ma szansę stać się podkładem muzycznym do pracy, podobnie jak stała się nim późniejsza,
o wiele bardziej ortodoksyjnie elektroniczna koncertówka Poland. Zarejestrowano ją na Torwarze kilka dni po moim urodzeniu.
Było wówczas ponoć tak zimno, że techniczni musieli podawać zespołowi gorące
czajniki do ogrzewania rąk.
Poza tym coś
stosunkowo nowego – Aha Shake Heartbreak (2004)
Kings of Leon. Po pierwszych dwóch przesłuchaniach trochę mnie rozczarowało, bo
słyszałem kiedyś fragmenty ich płyty w Radiu Kraków, a teraz rzeczywistość nie
dorównała stanowi, który zapamiętałem. Po trzecim było już lepiej, więc widocznie
czterej Followillowie (bracia i ich kuzyn) mają coś wspólnego z Megadeth, a
mianowicie są to wykonawcy, w których trzeba się wsłuchać.
No i „na
kuniec programu” – A New World Record
(1976), czyli całkiem równa płyta popularnych „Elektryków”, czyli zespołu
Electric Light Orchestra. Na tych z kolei w liceum cokolwiek kręciłem nosem, uważając
ich za niedostatecznie tró (ten flirt z disco, szczególnie odczuwalny na
płycie, nomen omen, Discovery), a
dopiero na studiach się przekonałem. Jeff Lynne wielkim songwriterem jest, a i
skład wzmocniony skrzypcyma i dwiema wiolonczelami to nie byle co.
Co słychać
poza płytami? W „pierwsze święto” (jak mawiają na południowych kresach woj.
łódzkiego) proboszcz w kościele narzekał, że przedstawiciele władz i mediów życzą
Polakom wesołych, spokojnych, radosnych, rodzinnych świąt, a w ogóle nie
wspominają o B-gu. Cóż, widocznie spełniła się przepowiednia z jego
wielkanocnego kazania i Chrystus nie zmartwychwstał „dla tych, którzy chcą
zmusić ludzi, żeby pracowali aż do śmierci”… (Jakby którykolwiek z apostołów
poszedł na emeryturę… :P) Miał też miejsce chrzest kilku niemowiąt i muszę
przyznać, że tak położonego wykonania „Com przyrzekł B-gu przy chrzcie raz…”,
jeszcze dotąd nie słyszałem. Organista musiał być mocno zmęczony po pasterce,
bo aż zęby bolały, jak robił „obejścia” w niższych rejestrach. Jadąc zaś z
kościoła na obiad, widziałem starego nissana, który był cały połatany taśmą
klejącą.
W noc po
świętach śniło mi się, że byłem w kryminale. Nie, nie w więzieniu – w powieści
kryminalnej albo w filmie. Jeden z tych snów, w których trudno sprecyzować, czy
się dane dzieło czyta/ogląda, czy też uczestniczy. Byłem mianowicie gościem w
dworze angielskiego lorda. Mieszkał tam panicz o wyglądzie młodego Romualda
Traugutta, a z jego pulchną blond żoną ewidentnie było coś nie w porzo. Z
biegiem czasu coraz dobitniej sobie uświadamiałem, że to ona jest morderczynią.
Zacząłem więc panikować, co będzie, jeżeli mnie zobaczy, bo nie ma pewności, że
ona nie wie, że ja wiem. Zadzwoniłem po radę do kolegi z Legii Cudzoziemskiej.
Nie mógł pomóc w sposób bezpośredni, bo akurat był w Dżibuti (tak też mi się
pokazało na wyświetlaczu – „Dżibuti”), ale zachowywał wyjątkowy optymizm.
Widocznie już po tym, jak się obudziłem, lordzina-zbrodniarka została
zdemaskowana i aresztowana.
Grudzień sprzyja porządkom. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz