Któregoś dnia zadałem sobie pytanie: „A gdyby tak pojechać
do Włoch?” I od razu sam sobie odpowiedziałem: „Ależ owszem, czemu nie!”.
Zabrałem
zatem małżonkę swą oraz pewną ilość bagażu i dołączyliśmy do jednej z grup,
które jechały akurat do Rzymu na uroczystość kanonizacji Jana XXIII i Jana
Pawła II. Pielgrzymka miała być połączona ze zwiedzaniem, jednak impreza
zachowywała zdecydowanie religijny charakter. Krótko mówiąc, zwiedzaliśmy
wyłącznie kościoły, a przejazdy autokarem umilały pieśni pielgrzymkowe oraz
modlitwa. Tu litania, tam koronka, tu różaniec, a ówdzie apel jasnogórski.
Jeden z dwóch towarzyszących pielgrzymce kapłanów uzbrojony był w gitarę i
robił z niej użytek.
Droga
trwała prawie całą dobę. Czechy w większości przespawszy, obudziłem się dopiero
w Austrii. Tam zaszczyciliśmy osobami swymi rastsztatę przy autobanie nieopodal
Villach, z pięknie zautomatyzowanymi kiblami (0,50 € od łebka). A potem – jazda
przez Alpy. Dwa lata temu śnieg w maju sam do nas przybył, teraz my musieliśmy
przejechać kilkaset kilometrów, żeby go zobaczyć. Jednakże alpejskie krajobrazy,
zarówno po austriackiej, jak i włoskiej stronie granicy, były mocno malownicze,
aż zacząłem rozważać wybycie w przyszłości na jakieś półtora tygodnia, dajmy na
to, do Bolzano. Później zaś alpejski krajobraz ustąpił rolniczym płaszczyznom
Veneto.
Pierwsza
do zwiedzania była Padwa, w której, wbrew programowi wycieczki, nie widzieliśmy
uniwersytetu, za to zwiedziliśmy bazylikę św. Antoniego Paderewskiego. ;) Od
razu rzuciły się też w oczy dwa charakterystyczne elementy rzeczywistości
włoskiej. Jeden z nich to obłędna ilość skuterów, drugi – czarnoskórzy osobnicy
handlujący damskimi torebkami lub okularami słonecznymi. Przy okazji można było
zaobserwować, że młodzi Włosi znacznie częściej niż Polacy noszą brody.
Na
nocleg przejechaliśmy do Sottomariny, miasteczka położonego na jednej z wysp
oddzielających od morza Lagunę Wenecką, przez którą zresztą musieliśmy
przejechać. Gdyśmy pędzili mostem, w oddali zamajaczyły zabudowania Wenecji…
Chioggia, wyspiarskie miasto, którego Sottomarina jest jakby dzielnicą,
przypomina zaś Wenecję w miniaturze. Pod wieczór, po kolacji, wybrałem się
zaś na spacer nad Adriatyk.
Kolejny
dzień – na południe. Sforsowaliśmy Pad i Arno, ruszając na Sienę. Tam zwiedzono
bazylikę i katedrę oraz sanktuarium św. Katarzyny Sieneńskiej.
W bazylice zaś - Biblioteka Piccolominiego. |
Wszechobecne –
na budynkach i na stoiskach z pamiątkami – były flagi contrad, historycznych dzielnic Sieny, których jest 17. Co roku dziesięć
z nich bierze udział w wyścigu konnym zwanym palio, odbywającym się na rynku miejskim. Z postacią św. Katarzyny
związana jest w szczególności dzielnica Oca, której symbolem jest gęś.
Matka Boska z Dzieciątkiem i Gęsią. |
Następnym
punktem programu było Orvieto na szczycie wzgórza. Chociaż śpieszyliśmy się
niesamowicie, biegnąc przez wąskie uliczki, do katedry wpadliśmy na pięć minut
przed zamknięciem, więc pozostało nam wyoglądać ją od zewnątrz. Katedra znana
jest z cudu eucharystycznego, a tak poza tym ma świetne płaskorzeźby na
frontonie.
Armageddon it! |
Autokar
był zaparkowany na dziedzińcu dawnych koszar, obecnie wykorzystywanych przez
obronę cywilną. Przed wyjazdem wyznaczono czas na skorzystanie z toalety. Ta
jednak okazała się na głucho zamknięta, więc kilkoro pielgrzymów musiało się
udać w pobliskie krzaki, rosnące nieopodal pomnika żołnierzy poległych w czasie
inwazji na Etiopię i Grecję. Po załatwieniu naturalnego zapotrzebowania okazało
się, że jednego pana brakuje. Czekaliśmy więc nań w rosnącym zniecierpliwieniu,
aż obaj księża, przewodniczka i jeden z kierowców poszli go szukać. Zachodziła
obawa, że miną się ze zbłąkanym pielgrzymem. Pan Dawid przyszedł jednak sam:
okazało się, że dobra znajomość języka włoskiego średnio mu pomogła, gdyż
tubylcy skierowali go na inny parking.
Do hotelu,
położonego w małej miejscowości uzdrowiskowej, przyjechaliśmy przed 23. Mimo to
kolacja ciągle nie była gotowa, a kiedy wreszcie ją podano, obsługa straszliwie
się guzdrała. W toalecie hotelowej restauracji nie było światła w kabinie, a
dźwignia kranu umywalki była urwana. Na czas naszego pobytu ściągnięto do
hotelu Polkę, blondynę postawną i bezzębną rodem z Jarosławia, która miała
służyć jako tłumaczka. Uczestniczyła także na kolacji w podawaniu jedzenia,
mądrząc się straszliwie, jakie to z Polaków świnie oraz jak to dobrze, że tego
Kaczyńskiego zabili.
Po kolacji małżonka
chciała się ukąpać, a tu nagle okazuje się, że nie ma ciepłej wody! Zrobiłem
więc awanturę, posługując się trzęsionką angielsko-włosko-polską. Facet z recepcji
najpierw stwierdził, że zaraz sprawdzi bojler, później, że jest awaria, a
jeszcze później, że o tej porze standardowo się u nich nie grzeje wody, więc
najwyżej rano się wykąpiemy. Kiedy jednak inni uczestnicy także zaczęli się
skarżyć, ciepła woda nagle się znalazła.
Nie
udało się natomiast załatwić naprawy spłuczki od kibla, więc facet z obsługi
przyniósł nam po prostu niebieską miednicę. Kromie tego w łazience znajdowała
się suszarka do włosów, która nie działała. W pokoju nie było lampek nocnych, a
kontakty były dwa, z czego jeden – na wysokości dwóch metrów. Nie było także
kosza na śmieci, a szafa na ubrania była duża, lecz za to się nie otwierała. Do
tego było zimno i śmierdziało siarkowodorem.
Nie trzeba
dodawać, że takiego luksusu jak telewizor również nie mieliśmy. Istnieją
wszakże świadectwa, że w przynajmniej dwóch innych pokojach były telewizory,
przy czym w jednym bez fonii, a w drugim następnego dnia zabrali. Kiedy zaś
następnego dnia po kolacji wbiegałem po schodach i złapałem za poręcz, to
wyrwałem ją ze ściany. Podsumowując: dawniej sądziłem, że cywilizacja kończy
się za Rzymem. Teraz już wiem, że południe Włoch zaczyna się w gminie Castel
Sant’Angelo, prowincja Rieti.
W bordelu, kędy mamy zacne leże |
Następnego
dnia, po śniadaniu, w czasie którego ciągle brakowało herbaty i kawy, bo
obsługa robiła tylko po jednym dzbanku na raz, zaatakowano Rzym. W przeddzień
wielkiej uroczystości Wieczne Miasto było już i tak zadinozaurzone pewną
ilością pielgrzymów z różnych krajów, przeważnie polskich (pielgrzymów, nie
krajów). Oczywiście można by obejrzeć Koloseum, Forum Romanum i Schody
Hiszpańskie, ale w sumie po co, skoro jest bazylika św. Jana na Lateranie i
bazylika Santa Maria Maggiore? Przynajmniej w tej pierwszej podziwiałem arcytekturę
i sztukę, ale w tej drugiej byłem już dość zmęczony i zregenerowałem się
dopiero po jakimś czasie.
Goła rzyć na suficie Lateranu |
Po zwiedzeniu
obu bazylik wstąpiliśmy dla odmiany do sanktuarium. Potem już droga zaniosła
nas do samego Babilonu Watykanu. Po tym, jak zajrzeliśmy na plac św.
Piotra, dostaliśmy nawet całe pół godziny czasu wolnego – akurat, żeby wypić
jakąś herbatę w jednej z licznych kawiarni.
Podróż
pomiędzy poszczególnymi punktami w Rzymie była realizowana metrem. Tu muszę
przyznać, że wreszcie wiem, co oznacza spotykane w kręgach Cywilizacji Śmierci
wyrażenie „zawłaszczanie przestrzeni publicznej przez katolików”. Oznacza
śpiewanie „Nie ma lepszego od Jana Pawła II!” (na melodię „Guantanamera”) w
komunikacji miejskiej. Na przemian z „Barką”.
Przy okazji
pobytu w Rzymie dokształciłem się co nieco w dziedzinie umundurowania policji
włoskiej. Najczęściej można było spotkać karabinierów (granatowe mundury, granatowe
spodnie z lampasami białe bandoliery, czapki z emblematem płonącego granatu).
Poza tym w Rzymie porządku pilnowały: policja państwowa (granatowe mundury, szare
spodnie, czapki z orłem), policja rzymska (białe czapki z Wilczycą
Kapitolińską), Guardia di Finanza (szare mundury, zielone berety), a nawet
służba leśna (całkiem na szaro). Do tego dochodzą, oczywiście, najrozmaitsze
służby pielęgniarskie (na czerwono) oraz wolontariusze obrony cywilnej (na
granatowo z żółtymi elementami odblaskowymi), z Rzymu, z Lacjum i w ogóle z
całych Włoch. Na terenie Watykanu spotykujemy natomiast Gwardię Szwajcarską i o
wiele mniej barwną Żandarmerię Watykańską (granatowe mundury, kepi).
Obrona Cywilna na posterunku. Szwajcarów też widać. |
Do
burdelu hotelu wróciliśmy pod wieczór; znowu z opóźnieniem, bo tym razem
jeden starszy pan zabłądził na dworcu Termini, gdzieśmy się przesiadali z jednej
linii metra na drugą. Około jedenastej się zdrzemnąłem, a już o pierwszej – Reise, reise! No cóż… Do Rzymu godzina
drogi, w Rzymie z końcowej stacji metra – kolejna godzina, potem szybki
przemarsz, aż w końcu na Via della Traspontina wmieszaliśmy się w menstrualny
tłum, który kierował się przez Via della Conciliazione w stronę Placu Św.
Piotra.
Czy było to
doświadczenie duchowe? Raczej doświadczenie duchoty. Na szczęście udało nam się
w końcu wyrwać z bezlitosnej i młócącej karambami ludzkiej rzeki. Po wypiciu
herbaty w małej kawiarence i ogólnym dojściu do siebie zainstalowaliśmy się na
północnym podejściu do Placu Św. Piotra, od strony Via di Porta Angelica, skąd
mieliśmy niezły widok na telebim, a nawet na kawałek sceny zaludniony przez
kardynałów. Słychać było za to znacznie gorzej. Co prawda wolontariusze
rozdawali książeczki z tekstem liturgii w trzech językach (łacina, włoski,
angielski), ale pogłos szedł taki, że nie dało się dopasować tekstu czytanego
do tego, co się słyszało.
A sama
kanalizacja? Że zacytuję klasyczkę – „weszedł gustav a potem reszta.Dziewczyny
zaczeły piszczeć a juz po chwili zaczeli grać.No i tyle z koncertu.”
Po
imprezie należało się zebrać pod Zamkiem Św. Anioła. Po przewędrowaniu w tamtą
okolicę spotkaliśmy kilka osób z naszej grupy i wraz z nimi czekaliśmy na
rozwój zdarzeń, bo na razie było tak, że jeden ksiądz kazał zrobić tak, a drugi
owak. Gdy tak siedzieliśmy, zmęczonym wzrokiem podkładając haka niezliczonym
tłumom przemierzającym ulicę w tę i nazad, tuż przed nami pojawił się Murzyn z
prześcieradłem wypełnionym różnym towarem. Przyklęknął, rozwinął prześcieradło
i zaczął na nim równo układać portfele i inne produkty. Zanim jeszcze skończył,
parę metrów na lewo pojawił się inny afrykański imigrant z podobnym tobołkiem i
również jął przygotowywać swoje stoisko. Trzeci Afrykanin natychmiast zajął
lukę pomiędzy tamtymi dwoma, rozstawiając na asfalcie damskie torebki, które do
tej pory niósł na ramieniu. To się nazywa przedsiębiorczość…
Ludzi
z naszej grupy przybywało. Pojawiła się pani chorąża, która od rana dźwigała
flagę. Była już zmęczona, więc przekazała ją jednemu panu, co najwyraźniej
pojęcia nie miał, do czego służy flaga, i trzymał ją na ramieniu w taki sposób,
że cały płat schował za zaparkowaną opodal karetką; kiedy zaś się odwracał do
kogoś, to chorągiew waliła w twarz przypadkowych przechodniów.
Ostatecznie
kazali nam ruszać pod Zamek Św. Anioła, gdzie okazało się, że zdecydowanie nie
byliśmy jedyną grupą, która wpadła na ten sam pomysł. Ale to jeszcze nie koniec
przygód z tłumem: przy wejściu na stację wpadliśmy w potężny zator, w którym
spędziliśmy jakieś pół godziny. Kiedy zaś pracownicy metra wpuścili nas do
środka, to tam na dole okazało się, że… brakuje jednej pani. Czekaliśmy na nią
we wzrastających nerwach przez kolejne pół godziny, aż postanowiono, że grupa z
jednym księdzem pojedzie na stację końcową, a drugi ksiądz poszuka zaginionej.
W metrze był oczywiście tłok, ale za to zguba się znalazła: tamta pani źle
zrozumiała instrukcje i po zakończeniu kanalizacji pojechała sama na ostatnią
stację.
Na
miejscu (tzn. na stacji Anagnina) musieliśmy poczekać najpierw, aż drugi ksiądz
nas dogoni, a potem na autokar, iże utknął w korkach. Jak na zamówienie, lunął
deszcz…
Ostatniego
dnia pielgrzymki pojechaliśmy do Asyżu. To już był luzik, ekipie nie śpieszyło
się tak strasznie jak przedtem, a nawet dwa razy mieliśmy czas wolny. Św.
Franciszek zawsze był moim ulubionym świętym, więc zwiedzanie miejsc związanych
z jego życiem odebrałem bardzo pozytywnie. Nie da się ukryć, że Bazylika Św.
Franciszka jest o wiele większa niż oryginalny kościółek, w którym zbierali się
pierwsi franciszkanie, obecnie stanowiący element wystroju wewnętrznego
Bazyliki Św. Matki Bożej Anielskiej pod nazwą „Portiuncula”. Pokazano nam
słynne freski Giotta oraz grób św. Franciszka, który pierwotnie był ukryty, bo
współpracownicy świętego obawiali się, żeby nie porwano ciała na relikwie. Poza
tym widzieliśmy grób św. Klary oraz kapliczkę na miejscu sklepu, z którego
Franciszek ukradł kiedyś towar. Pod koniec pobytu w Asyżu lunął deszcz i był to
dopiero drugi deszczowy dzień na tym wyjeździe.
Wracaliśmy
kolejne niemal 24 godziny. Tym razem atmosfera rozluźniła się na tyle, że
ksiądz gitarzysta sięgnął po świecki repertuar w rodzaju „Cztery razy po dwa
razy”. Wszelako aczkolwiek atoli byłem zadowolon, gdy udało mi się wreszcie
wrócić do domu. Cóż, fajnie, że miałem okazję zobaczyć kawałek Włoch, ale na
żadną kanonizację papieża już się więcej nie wybieram.
PS. Na koniec coś z churchingu
lokalnego. Kiedy po przyjeździe zaliczyłem mszę w osiedlowym kościele, ksiądz
proboszcz prałat dziekan zapowiedział, że można u niego kupić pamiątki z
kanonizacji - kasety CD. Nowy nośnik może się okazać rewolucyjny. A raczej,
znając ciągoty księdza proboszcza prałata dziekana – kontrrewolucyjny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz