niedziela, 5 kwietnia 2015

Przy święcie o lekturach (z frontu czytelniczego, cz. I)



Wesołego Halleluja i, skoro już przy tym jesteśmy, Chag Pesach sameach!

Zając z tradycjami, Wielkopolska, 2010

I
Na początek coś z dawno już tu niewidzianego cyklu „Opowieści z kruchty”. W wielkanocnym kazaniu ksiądz proboszcz poświęcił długą chwilę na wymienianie różnych kategorii ludzi, dla których Jezus w tym roku nie zmartwychwstanie, między innymi tych, którzy „ośmieszają rodzinę”. Strzeż się, „Chwilo dla ciebie”! Z kolei w ogłoszeniach parafialnych, jak zwykle, namawiał do czytania prasy katolickiej. Tytuł danego czasopisma mi umknął, niemniej jego niewątpliwą atrakcją miało być przedstawienie sylwetki aktora znanego z serialu „Ranczo”, „ojca sześciorga dzieci i jednej żony”. Incest alert!



II
Modne ostatnio się zrobiły tzw. wyzwania czytelnicze. Z początkiem roku znajomi na fejsbukach prześcigali się w układaniu list czytelniczych według mniej lub bardziej wymyślnych kryteriów. Moje są niezbyt trudne: przeczytać co najmniej 10 książek w ciągu roku. Pierwotnie planowałem 12, średnio po jednej na miesiąc, ale come on, bądźmy realistami; a jak wykonam 100% planu przed czasem, to sobie ustalę następny limit. Ponadto mam zamiar z każdej przeczytanej książki wypisywać sobie jakiś cytat niby do zeszyciku ze złotymi myślami. Na razie, po pierwszym kwartale, realizacja planu rocznego przebiega bez zastrzeżeń.

1. Arkadij Wajner, Gieorgij Wajner, Wizyta u Minotaura, Warszawa 1983
Radziecki kryminał? Zgadza się, ale nie tylko, jest to bowiem po części i powieść historyczna. Opowieść o Stradivariusie i jego trudnej drodze do mistrzostwa przeplata się z rzeczywistością Moskwy roku pańskiego 1970, w której to z mieszkania wybitnego wirtuoza skradziony zostaje wyrób rąk tegoż Stradivariusa, tak się pechowo składa, że własność państwowa. Spyta ktoś: co to za kryminał, jeżeli nikt nie ginie, tylko sprawa dotyczy kradzieży? Na to pytanie nie idzie odpowiedzieć bez spoilerowania.
Książka jest mocno cebulowa, tzn. wielowarstwowa, albowiem porusza problem sztuki, stosunku twórcy do dzieła, a zwłaszcza mistrza do ucznia: Stradivarius uczy się od Amatiego, okradziony moskiewski skrzypek słynie jako wybitny pedagog (w odróżnieniu od swego rywala, jednego z podejrzanych), główny milicjant prowadzący dochodzenie jest mentorem dla swojej młodej podopiecznej, a sam ciągle musi się wiele nauczyć od przełożonego. Z początku facet drażnił mnie swoją niedomyślnością i pewną bucowatością, ale się przyzwyczaiłem; w pewnym momencie sam stwierdził, że udaje głupszego niż w rzeczywistości, żeby ludzie tłumaczyli mu rzeczy, które dla nich są oczywiste.
Ostatecznie książka okazała się dość wciągająca, zwłaszcza w drugiej części, gdy pojawiło się kilku barwnych typów. Realia breżniewowskiej Moskwy i Podmoskowia również objawiły się całkiem plastycznie.

Cytat: „Słuchajcie, Sodomski, budzenie w was sumienia to zajęcie równie bezsensowne, jak szukanie pulsu na protezie”


2. Jakub Polit, Chiny, Warszawa 2004 (z serii Historia państw świata w XX wieku)
Jakoś tak wzięło mnie na tematykę chińską. Postanowiłem zacząć od kompleksowego opracowania XX-wiecznej historii Państwa Środka – choć sięgającego połowy XIX wieku, bo nie sposób zrozumieć późniejszych dziejów Chin bez półkolonialnej zależności, w jaką popadły na skutek wojen opiumowych. Książka Polita wprowadzeniem jest doskonałym, autor ma lekkie pióro, pisze w sposób zajmujący i z jednakową sprawnością kreśli obraz ogólny, jak i sięga po szczegóły, a nawet ciekawostki. Nastawiony jest antykomunistycznie, ale bez niepotrzebnego zacietrzewienia, niegodnego naukowca; nie pomija złoczynów Kuomintangu, a zarazem rozwiewa komunistyczne mity dotyczące bardaku panującego jakoby w Republice Chińskiej przed 1937 rokiem. Jednocześnie zauważa, że nawet tak giętkie indywiduum jak Czou En-laj (Zhou Enlai) mogło mieć swój moment of awesome w czasie rewolucji kulturalnej, kiedy oportunistyczny premier chronił u siebie niektóre osoby, a nawet wysyłał wojsko do obrony co ważniejszych muzeów przed kataklizmalnym wandalizmem hunwejbinów.
       Jedną z rzeczy, które rzucają się w oczy, jest fakt, że przez większość swojego istnienia Chiny, ten olbrzymi kraj kojarzący się nam z silną władzą centralną, był rozdrobniony i jak podaje Polit już we wstępie, z 3700 lat istnienia był całością może przez 1700. Na początku XX w., gdy rządy cesarskie miały się jeszcze względnie dobrze, spore połacie kraju zostały przekształcone w strefy wpływów cudzoziemców: Rosjanie usiedli sobie w Mandżurii, Francuzi w Yunnanie, Brytyjczycy w dolinie Jangcy, Niemcy w Szantungu… Dla Amerykanów nie starczyło, więc wymyślili „politykę otwartych drzwi”, która miała im dać równe prawa w eksploatacji Kitaju. Przy tym wszystkim cesarstwo nie miało nawet dobrze działającego systemu fiskalnego, a próby modernizacji społeczeństwa i armii pozostawały raczej w gestii prowincjonalnych władyków.
Potem przyszła rewolucja 1911 roku, cesarza obalono i ogłoszono republikę, tylko po to, aby po kilku latach Chiny zostały rozdarte przez lokalnych dowódców, tzw. warlordów. Wiem, wredny anglicyzm, ale i tak lepszy niż również spotykiwana w literaturze przedmiotu kalka językowa „wojenny pan”, niezręczny „dygnitarz wojskowy” czy „militarysta” – bo militaryzm wiąże się jakoś ze wzrostem prestiżu armii, a jednak za czasów warlordów żołnierze mieli w Chinach opinię jeszcze bardziej ujemną niż przedtem. Warlordowie byli różni: od sprawnych administratorów jak Yan Xishan, władca prowincji Shanxi, który zajmował się tworzeniem służby zdrowia i systemu edukacji, w tym nowoczesnych szkół żeńskich, przez sławetnego jenerała Fenga, któremu bycie chrześcijaninem i masowe chrzczenie podwładnych sikawką nie przeszkadzało zapraszać rywali na bankiety, po których byli likwidowani, aż po prymitywnego i okrutnego, acz niepozbawionego ułańskiej fantazji Zhang Zongchanga z Szantungu.
W końcu Czang Kaj-szek (Jiang Jieshi) ze swym Kuomintangiem zrobił porządek z całym tym towarzychem, tylko że… no właśnie nie z całym. Część warlordów, w tym Yana, udało mu się po prostu przekonać do współpracy, a oni dalej sprawowali WADZĘ na swoich obszarach, nie odprowadzając np. podatków do nankińskiej kasy. A były jeszcze przecież enklawy komunistyczne… Później przyszedł najazd japoński i pojawiły się ośrodki kolaboracyjne: Mandżukuo, rząd Wang Jingweia czy Mongolia Wewnętrzna, na której czele stał książę De, znany w niektórych transkrypcjach pod wdzięcznym imieniem Demchugdongrub. Swoją drogą, skoro mówimy o transkrypcji, to Polit konsekwentnie stosuje przyjęty międzynarodowo pinyin, ale nazwiska postaci powojennego Tajwanu zapisuje zgodnie z przyjętą tam anglosaską transkrypcją Wade'a-Gilesa.
Dopiero w 1949 roku, gdy komuniści pokonali Kuomintang, całe Chiny stały się w końcu pojedynczym państwem… Całe? Nie! Rolę niezłomnej osady galijskiej do dziś odgrywa oczywiście Tajwan. Trudno jednak powiedzieć, żeby i ChRL była jakimś szczególnym monolitem: dzieje Komunistycznej Partii Chin to historia ciągłych walk frakcyjnych, których posępnym ukoronowaniem była rewolucja kulturalna. Trudno tu oprzeć się porównaniu z powstaniem bokserów: w jednym i drugim przypadku władca, oficjalnie nie pełniący władzy, wykorzystał niezadowolenie społeczne, aby załatwić przeciwników politycznych, cały czas udając, że z owymi „prawilnymi” buntownikami nie ma nic wspólnego; kiedy zaś przestali mu być potrzebni, po prostu się ich pozbył. W czasie rewolucji kulturalnej Chiny niemal popadły po raz kolejny w otchłań wojny domowej, gdy różne grupy hunwejbinów walczyły o to, którzy są bardziej tró, a na południu kraju w starciach tych wykorzystywano nawet czołgi podkradane z transportów dla walczącego Wietnamu…
A w ogóle przeczytałbym sobie jakieś porządne biografie czterech najważniejszych kobiet polityki chińskiej. Cesarzowa wdowa Cixi, zatwardziała przeciwniczka postępu, nakazała uwięzić – a po latach, na dzień przed własną śmiercią, być może także zgładzić – własnego przybranego syna, przedostatniego cesarza, gdy temu zachciało się reform, oraz po cichu popierała bokserów. Jej komunistyczną wersją była Jiang Qing, czwarta i ostatnia żona Mao Zedonga, z zawodu aktorka, naczelna postać rewolucji kulturalnej oraz liderka Bandy Czworga. Wreszcie wypada wymienić siostry Song: piękna, wykształcona i bywała w świecie Song Meiling była żoną, tłumaczką i sekretarką oraz najwierniejszą sojuszniczką Czang Kaj-szeka, a w ciężkich latach wojny z Japonią robiła mu na Zachodzie pozytywny PR. Poza tym podobno miała kwalifikacje pilota i przez jakiś czas zajmowała stanowisko dowódcy lotnictwa Republiki Chińskiej. Jej siostra Song Qingling, wdowa po ojcu republiki Sun Yatsenie, miała do szwagra skrajnie odmienny stosunek, który w końcu doprowadził ją do (wprawdzie dość tytularnego) stanowiska wiceprzewodniczącej ChRL i liderki satelickiej partii. Miały jeszcze jedną siostrę, Song Ailing, żonę znanego finansisty, oraz brata, Song Ziwena, który pisał się z zachodnia T.V. Soong i był wybitnym ekonomistą oraz przez pewien czas premierem. Czytałbym. Na razie tylko powiem, że Polit sehr gut.

Cytat: „Pocieszano się, że państwo to nie może być większe od zwykłego powiatu, skoro wszyscy świadkowie mówią, że otacza je mur”.


3. Dialogi konfucjańskie, opracowanie: Krystyna Czyżewska-Madajewicz, Mieczysław J. Künstler, Zdzisław Tłumski, Wrocław 1976

Poszedłem za ciosem i dotarłem do źródła, to znaczy do tekstu stanowiącego jeden ze zrębów cywilizacji chińskiej. Zgodnie z tradycją mistrz Kong, przez jan-guj-tsy Konfucjuszem zwany, był też autorem kilku innych zrębów, jednak Dialogi mają to do siebie, że stanowią zestawienie aforyzmów, przypowieści i innych wypowiedzi wygłoszonych jakoby przez samego mistrza, a zebranych przez jego uczniów – jak twierdzi nauka, w V w. p.n.e., a więc około wiek po jego śmierci.
Dialogi konfucjańskie wydało w Polsce Ossolineum w kieszonkowym formacie, ale na wypasionym papierze offsetowym żeberkowanym, z ilustracjami na wklejkach w postaci reprodukcji nagrobnych kamieniorytów z epoki Han, czyli sporo późniejszej, lecz za to tej, w której konfucjanizm w końcu stał się trendy. W wydaniu zastosowana została transkrypcja przyjęta w sinologii polskiej od lat 50., będąca zdaje się spolonizowaną wersją Wade'a-Gilesa.
Tekst składa się z 20 rozdziałów, jednak próżno tu szukać jakiegokolwiek porządku: uczniowie Konfucjusza najwyraźniej rzucali wszystko na jedną pryzmę, zanim przypadkiem zapomną. Czasami występują też wewnętrzne sprzeczności, będące odzwierciedleniem różnic pomiędzy tendencjami panującymi wśród tychże uczniów. Niektóre stwierdzenia Konfucjusza mogą się nam wydawać dość zagadkowe, w jaki bowiem sposób współczesny Polak miałby, przykładowo, rozumieć niesmak mistrza spowodowany faktem, że przywódca rodu Ki utrzymywał osiem rzędów tancerzy? Na szczęście redaktorzy opatrzyli Dialogi przypisami wyjaśniającymi kontekst, dzięki czemu wiemy, że osiem rzędów tancerzy było przywilejem króla, a nie jakiegoś tam prowincjonalnego lorda, który więc w ten sposób wykazywał się straszliwą bucerą.
W każdym razie nacisk kładziony jest na kilka podstawowych cnót, takich jak szlachetność, humanitarność, harmonię i przestrzeganie obyczaju. Warto przypomnieć, że Konfucjusz nie był jakimś tam asketą siedzącym w jaskini i żrącym korzonki, tylko zawodowym urzędasem, z czego wynika choćby wielkie znaczenie, jakie konfucjanizm przydaje posłuszeństwu wobec przełożonych (także władców i rodziców). Przy czym posłuszeństwo to nie ma być bezkrytyczne: gdy przełożony postępuje źle, obowiązkiem podwładnego jest go napomnieć, a w razie bezskuteczności – zabrać manatki i jechać do sąsiedniego królestwa, gdzie być może trafi na lepszego szefa.

Cytat: „Mistrz powiedział:
Szlachetny każdą rzecz z różnych stron widzi i nie ma uprzedzeń.
Prostak [siao-żen] rzecz z jednej widzi strony i uprzedzeniami się kieruje.”

Ciąg dalszy nastąpi, jak znowu coś przeczytam.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz