Moje ostatnie
notki cieszyły się względną popularnością. No to tera dla odmiany coś, przez co
nikomu nie będzie się chciało przedzierać: pochwalę się nabytkami płytowymi z
ostatnich paru miesięcy. Jest ich siedem, w tym jedna fińska, dwie
amerykańskie, a reszta brytyjskie (wszystkie po angielsku). Co ciekawe,
wszystkie oprócz jednej są drugimi lub trzecimi albumami danych wykonawców.
Uwaga: Poniższe
refleksyje nie aspirują do bycia profesjonalnymi recenzjami, nawet
internetowymi.
The Subways – Money and Celebrity (2011)
Youtube stwarza
możliwość dotarcia do setek zespołów, których się wcześniej nie słyszało i nie
było gdzie usłyszeć. Bierze się pismo muzyczne, przegląda (a przy okazji czyta
artykuły sprzed lat i porównuje z dzisiejszą sytuacją – kto umarł, kto coś
nowego nagrał, kto się rozpadł, kto zmienił styl), natrafia na interesującą
recenzję (nawet negatywną), wklepuje zespół i tytuł – i braki w edukacji
wypełnione! Dzięki tej procedurze udało mi się już kupić pewną liczbę płyt w
postaci tradycyjnie kompaktowej, a kilka innych wpisać na listę do kupienia.
Dlaczemu
o tym piszę? Gdyż jutubowym odkryciem minionego roku było dla mnie trio The
Subways. Z początku wydawali mi się jeszcze jedną mędzącą brytyjską kapelą spod
sztancy „The n-s”, znalezione w
serwisie fragmenty dwóch pierwszych płyt okazały się takie se, ale parę
piosenek z trzeciej, Money and Celebrity,
mną zawładnęło, więc zamówiłem ją sobie pod choinkę.
Jak
wiadomo, brytyjski rock dzieli się na dwie zasadnicze grupy: inteligencką i
robotniczą. Egzemplifikacją tego podziału jest choćby „święta wojna” między
Oasis a Blur. The Subways należą raczej do klasy robotniczej, no, ewentualnie
do niższej średniej, a niektóre poszlaki wskazują wręcz na prekariat (hedonistyczny
We Don’t Need Money to Have a Good Time
mógłby być hymnem Czekających Na Przelew). Drugi z utworów prawie tytułowych, Celebrity, opowiada, jak mi się zdaje, o
dziewczynie, która marzy o awansie do wyższej klasy społecznej bez ponoszenia
kosztów tego awansu, czyli przez celebrytyzm. Generalnie jednak w tych tekstach
i muzyce chodzi o zabawę, a nie naprawianie świata.
Wokalista/gitarzysta
Billy Lunn śpiewa z uroczo niższosferowym akcentem, w refrenach wspiera go
dzielnie basistka Charlotte, chociaż trzeba przyznać, że w bonusowej wersji We Don’t Need Money… nieszczególnie
sobie radzi po niemiecku. Smętów jest tu zaskakująco mało, większość utworów
jedzie do przodu z energią punkową lub quasi-taneczną, są chwytliwe (choć
niekiedy powtarzalne) riffy, zapamiętywalne refreny, szlagworty w tekstach.
Atmosfera wybitnie rozrywkowa. Poza wymienionymi w głowę wchodzi jeszcze
otwieracz It’s a Party.
W
moje ręce dostała się wersja dwupłytowa. Dysk bonusowy zawiera wersje demo utworów
z zestawu zasadniczego. Jedyny problem polega na tym, że album ma niewymiarową
okładkę, przez co nie mogę go wstawić na stojak alfabetycznie razem z
wszystkimi innymi, tylko muszę trzymać na osobnym stosiku niewymiarowych, obok Liebe ist für alle da chociażby.
Boston – Don’t Look Back
(1978)
To z kolei
zespół odkryty dawno temu, jeszcze w epoce przed Jutubem, a nawet przed
szerokopasmowym internetem, dzięki radiowej Trójce. W Polsce był chyba jednak trochę
niedoceniony. W ogóle taki melodyjny, „radiowy” hard rock, specjalność
amerykańska, jakoś średnio się u nas przyjął, chyba dlatego, że aż do lat 80. i
rozpowszechnienia się telewizji satelitarnej gusta polskich rockmanów kształtowane
były przez wykonawców brytyjskich. Trzeba jednak przyznać, że na początku lat
80. grupa Bank próbowała tworzyć coś w tej podobie… W każdym razie More Than a Feeling wielkim przebojem
jest i nie trzeba oglądać filmu Człowiek,
który gapił się na kozy, żeby dojść do tego wniosku.
Don’t Look Back była drugim albumem Toma
Scholza i kolegów (przede wszystkim jednak Scholza-multiinstrumentalisty),
mniej sławną niż debiut, ale wszystkie elementy stylu zostały zachowane:
bogata, soczysta produkcja z niewypowiedzianą ilością nakładek, harmonie
gitarowe, harmonie wokalne, wysoki głos Brada Delpa (dziś już nieżyjącego) oraz
ogólnie optymistyczny nastrój bijący z utworów. No i okładka, przedstawiająca
tradycyjnie statek kosmiczny w kształcie gitary, z miastem skrytym pod szklaną
kopułą. Cóż, dla niektórych to może komercha, ale ja się całkiem dobrze
odnajduję. A jakby się uprzeć, to nawet czegoś queenowatego można by się w tych
utworach dopatrywać; ostatecznie Tom Scholz, tak jak Brian May, miał tendencje
do uzyskiwania warsztatu pracy artystycznej drogą osobistego majsterkowania i
wyciosał sobie nie to, że gitarę, ale całe studio. Utwór tytułowy najbardziej
wpada w ucho, reszta trzyma poziom, więc do czego by się tu przyczepić? Aha,
już wiem. Cała płyta utrzymana jest w jednolitym „pozytywnym” klimacie, który
jest bardzo fajny, ale brakuje na niej punktu kulminacyjnego, który
pozostawiałby słuchacza z poczuciem satysfakcji.
Dire Straits – Making Movies (1980)
Mark Knopfler był
tym, który nauczył mnie, że w muzyce rockowej czad jest niekonieczny, ale liczy
się umiejętność snucia instrumentalnej opowieści. Po raz pierwszy usłyszałem
ich i zobaczyłem w nagraniu wideło z koncertu Live Aid, gdzie zagrali długaśną,
rozimprowizowaną wersję Sultans of Swing.
Potem kupiłem sobie na kasecie ich ostatni album, On Every Street, który mnie strasznie wynudził – doceniłem go dopiero
znacznie później. Do debiutu i drugiej płyty (też jeszcze na kasetach)
podchodziłem już inaczej, z większym wczuciem się.
Making Movies, trzeci album zespołu, był
pierwszym po odejściu gitarzysty Davida Knopflera, brata lidera. Poważne
Tarapaty grały więc jako trio, ale za to z udziałem muzyków sesyjnych. Wydaje
mi się on trochę niedoceniony w kontekście całej dyskografii, ale wstydu
bynajmniej nie przynosi. Tym razem Knopfler wytoczył najcięższe działa na sam
początek. Ośmiominutowy, rozpędzony Tunnel
of Love (choć z lirycznym zwolnieniem w dokładnie odpowiednim momencie) i
kwintesencja knopflerowskiego liryzmu Romeo
and Juliet zasłużenie stały się największymi przebojami z tej płyty. Reszta
utrzymana jest na poziomie nieco niższym, ale i tak wysokim. Natomiast końcowy Les Boys, opowiadający o gejowskiej
bohemie, wlewa odpowiednią dawkę rozleniwienia na zakończenie słuchania, ale
czasem go opuszczam. Bynajmniej nie ze względu na tematykę, tylko dlatego, że
jeżeli chcę posłuchać czegoś w stylu zbliżonym do pastiszowych kawałków Lou
Reeda, to włączam Lou Reeda. Płyta spokojnie mogłaby się kończyć na słusznie
nazwanym Solid Rock.
Nightwish – Wishmaster (2000)
Parę
tygodni temu ukazała się nowa płyta Nightwish, pierwsza z nową wokalistką Floor
Jansen. Nieświadom zbliżającej się premiery, wzbogaciłem tymczasem swą płytotekę
o trzeci album fińskiej kapeli, na którym słychać jeszcze słynną Tarję Turunen.
Ten
przełomowy album wyniósł Nightwish do fińskiej ekstraklasy i zapewnił mu mocne
miejsce na międzynarodowej scenie metalowej. Następnymi płytami Tuomas
Holopainen, Tarja i pozostali wyrąbali sobie już drogę do rockowego panteonu.
Potem Tarję zastąpiła Anette Olzon, ale to już inna historia… Skoro jesteśmy
przy sprawach personalnych, na tej płycie grał basista Sami Vänskä, którego dopiero
później zastąpił widłobrody Marco Hietala. A Holopainen jeszcze nie miał brody.
Najkrócej mówiąc
– power metal z operowym sopranem. Jest melodyjnie, są galopady
gitarowo-perkusyjne, jest dużo klawisza. Jest to również płyta, która zyskuje
przy kolejnych przesłuchaniach: styl zespołu jest na tyle spójny, że z początku
trudno odróżnić od siebie poszczególne kawołki. Wybija się mocno akcentowany
utwór tytułowy, z tekstowymi nawiązaniami do Tolkiena z jednej strony, a Dragonlance z drugiej, rozsławiony parę
lat temu wersją mondegreenową („Hamster! A dentist! Hard porn! Steven Seagal!”
– dobra, większość jest naciągana, zwłaszcza ten Seagal, którego zupełnie
inaczej się wymawia, ale ja tam naprawdę słyszę „hard porn”, chociaż dobrze
wiem, że powinno być „heartborn” – z drugiej strony, kto by się bez uprzedzenia
spodziewał usłyszeć takie dziwne słowo jak „heartborn”?)
Ale nie samym
„Wihajstrem” płyta stoi, wszakże The Kinslayer (zbieżność z niejakim Lewsem
Therinem przypadkowa) albo Wanderlust też
nieźle jadą, She Is My Sin jest
potężnym łupnięciem na początek, a gdyby ktoś chciał dłuższych kawałków, to na
finał dostanie ośmiominutowy FantasMic,
z tekstem inspirowanym filmami Disneya (Króla
lwa nie wyłączając). Inspiracje disneyowskie miał Holopainen jeszcze
wykorzystać w przyszłości: łońskiego roku ukazał się jego album solowy,
inspirowany fundamentalnym komiksem Życie
i czasy Sknerusa McKwacza.
Tylko
brzmienie Wishmastera trochę mi… nie
powiem „zgrzyta”, bo właśnie jest aż zbyt gładkie, jakby ktoś wysmarował je
olejem. Cóż, jestem w wieku, w którym oprócz czadu i melodii docenia się
klarowność brzmienia, dlatego nie słucham już tylu koncertówek co kiedyś, ale nie
obraziłbym się, gdyby gitary w stosunku do klawiszy były bardziej wysunięte do
przodu, a przede wszystkim, gdyby klawisze były bardziej tró, bo tu słychać, że
partie pseudoorkiestrowe są… no właśnie, pseudo.
Megadeth – Countdown to
Extinction (1992)
Z „wielkiej
czwórki thrashu” każdy zespół nie pasuje do pozostałych. Metallica, bo się
skomercjalizowała; Slayer, bo nigdy nie zmiękczył swojego stylu; Anthrax, bo z
Nowego Jorku, a nie z Kalafiornii; Megadeth, bo ma rudego lidera.
Płyta,
która wpadła mi w ręce, jest piątym albumem Megadeth, drugim w
najklasyczniejszym składzie z gitarzystą Martym Friedmanem i perkusistą Nickiem
Menzą (ha! a więc jednak w jakimś sensie drugim!), a także prawdopodobnie pierwszym
nagranym przez Dave’a Mustaine’a na trzeźwo. Artysta, za którego sprawą pewien
zespół na M nazywano „Alcohollica”, zaczął zmieniać tryb życia na zdrowszy, od
kiedy drogówka wykryła u niego siedem różnych substancji jednocześnie (niektóre
relacje mówią o dziewięciu – tak czy owak liczba symboliczna).
Ale do rzeczy.
Countdown okazuje się albumem ciut
łagodniejszym i bardziej melodyjnym niż poprzednie, choć z pewnością nie
pozbywa się czadu. Z każdą płytą Megadeth mam ten sam problem, o którym pisałem
już wcześniej i który ma też większość recenzentów – nie od razu ją kumam. Po
pierwszych kilku przesłuchaniach mogę jedynie stwierdzić, że wszystko jest na
swoim miejscu: dobry poziom techniczny, poziom wokalny nie tak dobry, dykcja
nie całkiem zrozumiała (dopiero po kilku latach zorientowałem się, że pod
koniec słynnego Holy Wars Mustaine wykrzykuje z pasją słowo „killings”, a nie „cowards”), ale za to złowróżbny
jak trzeba. Rudy Dave wali między oczy od samego otwarcia: Skin o’ My Teeth, a potem
Symphony of Destruction z refrenem skradającym się niczym posępny fenek… W
późniejszej części robi się trochę zbyt jednorodnie, w każdym razie wyróżnia
się wymierzony w myśliwych utwór tytułowy. W ramach bonusów dorzucono parę
wersji demo oraz kawałek Crown of Worms,
napisany przez Mustaine’a wspólnie i w porozumieniu z jego młodzieńczymi
idolami z Diamond Head.
Generalnie
jednak trzy kawałki do nucenia, a reszta musi dopiero poczekać na swój czas. W
dalszym ciągu preferuję Rust in Peace.
T.Rex – Electric Warrior (1971)
Jak można nie
lubić Marca Bolana? Żyd, biseksualista, dandys, miłośnik fantasy, głos taki
drżący, teksty takie niezrozumiałe, włosy kręcone tak bardzo… Uszanowanko. Electric Warrior to druga płyta T.Rex,
wcześniej Bolan występował w duecie ze Steve’em Peregrinem Tookiem pod dłuższą
nazwą – Tyrannosaurus Rex. Na jej kupno zasadzałem się już od liceum. Owego
czasu, na przełomie wieków, wyszły akurat reedycje wczesnych płyt Bolana,
jednak w prasie krytykowano brak porządnej oprawy graficznej. Po latach, kiedy
na książeczki płyt zwracam już nieco mniejszą uwagę, przyszła kolejna reedycja,
tym razem z 24-stronicową wkładką zawierającą sporo zdjęć z epoki i artykuł
nakreślający kontekst historyczny albumu. Reedycja została poza tym wzbogacona
o cztery piosenki ze stron B singli oraz jedną stronę A – przebój Hot Love, który w epoce nie wszedł na
album.
Pierwsze
skojarzenie dla kogoś, kto kojarzy tylko tytuły w rodzaju Electric Warrior czy Metal
Guru: czego oni tak delikatnie grają? Rytmy jakieś dziwne, jakby do
pląsania wśród kwiecia, wszechobecne kongi, śpiew też jakiś taki lalusiowaty,
powłóczyste, falsetowate chórki, te smyczki… Jednak nietrudno się przekonać do
tej stylistyki, trzeba jedynie zaakceptować konwencję (dobra, wiem, że dla
niektórych odbiorców jest to mur o długości dziesięciu tysięcy li). Tu się nie
ma dokąd śpieszyć, płyta rozwija się w swoim tempie.
T.Rex mieścił
się w stylistyce zwanej glamrockiem, która sama w sobie była dość pojemna, bo
jak tu porównywać np. Slade z Roxy Music? W pojemności tej zajmował miejsce
pośrodku, będąc swoistą kwintesencją zjawiska. Słuchając takiego Cosmic Dancer, można pojąć, czym
inspirował się David Bowie, tworząc Ziggy’ego
Stardusta. Do ewentualnego tańca mogą porwać singlowe przeboje, bardziej
gitarowe Jeepster i Get It On. Ostrzejszym zakończeniem
podstawowego zestawu jest protopunkowy Rip-Off,
poprzedzony przez Life’s a Gas…
Muniek Staszczyk też kiedyś śpiewał, że życie to gaz. Nazwa T.Love nie wzięła
się wszakże z powietrza.
Dodajmy, że na
saksofonach gra tu Ian McDonald, znany z pierwszego składu King Crimson, w
chórkach głos dają Kaylan i Volman, niesławni kawalarze z zespołu Franka Zappy,
a w Get It On bębni na fortepianie
Rick Wakeman z Yes. Okładka płyty, czarna z sylwetką Bolana w złotej poświacie
na tle wzmacniaczy, jest dziełem sławnej agencji Hipgnosis i na tle jej innych
prac wygląda zaskakująco zwyczajnie. Fun fact: w trakcie sesji nagraniowej Marc
Bolan podarł spodnie.
Uwaga: w zalinkowanym nagraniu z Top of the Pops zamiast Wakemana gra chyba Elton John.
Rainbow – Rising (1976)
Przyznam się bez
bicia: uwielbiam Ronniego Jamesa Dio. Czy to z zespołem Dio, czy z Black
Sabbath, czy nawet w samych początkach, z bardzo amerykańską grupą Elf. Nie
mówiąc już o Rainbow.
Gdyby ktoś nie
wiedział: Rainbow Rising to druga
płyta kapeli założonej przez Ritchiego Blackmore’a po odejściu z Deep Purple.
Na tym etapie zespół stał się czymś w rodzaju „retroaktywnej supergrupy” – poza
Blackmorem i Dio występowali w niej także Jimmy Bain, nieodżałowany Cozy Powell
(o jego śmierci w wypadku samochodowym dowiedziałem się w Wielki Piątek roku
1998, kiedy to przygarnęliśmy z rodzicami zabłąkaną kotkę) i nieco mniej znany –
niemniej wykonujący świetną robotę – klawiszmen Tony Carey. W późniejszym
okresie do zespołu załapali się jeszcze m.in. Bob Daisley, Roger Glover i Don
Airey, ale ja nie o tem.
Tęcza okazała
się również mostem między hard rockiem a heavy metalem. No więc jest sześć piosenek.
Mało? Takie wtedy nagrywano płyty, zwykle nie dłuższe niż 50 minut, a tu
jeszcze dwa utwory przekraczają osiem minut każdy. Z tych dwóch finałowy A Light in the Black mógłby być
wprawdzie nieco krótszy, bo instrumentalne galopady dłużą się w nieskończoność,
niwelując nieco awsomowość utworu, ale za to Stargazer, czy jak mawia publiczność latynoska – El Astrólogo, trwa akurat tyle, ile
trzeba. Jest to epickie dzieło w kroczącym rytmie, jedno z tych, w których Dio
wypadał najlepiej, no a robota instrumentalna – też klasa sama dla siebie. Z
pozostałych, krótszych utworów, bez wyjątku motorycznych, w ucho wpada
szczególnie Starstruck – Dio nawet o
obseśniętych fankach potrafił śpiewać tak, że trudno się oprzeć wrażeniu, że w
grę wchodził tam jakiś smok, jakiś miecz, jakieś kłamstwa i jakaś ciemność.
Chociaż płyta
ogólnie jest klasykiem, nie ma jednak szansy zająć w moim melomańskim sercu
miejsca swej następczyni, Long Live Rock
‘n’ Roll!
I tym
optymistycznym hasłem zakończę na dzisiaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz