piątek, 17 kwietnia 2015

Otwieracz w głowie, czyli co nowego w płytotece


Moje ostatnie notki cieszyły się względną popularnością. No to tera dla odmiany coś, przez co nikomu nie będzie się chciało przedzierać: pochwalę się nabytkami płytowymi z ostatnich paru miesięcy. Jest ich siedem, w tym jedna fińska, dwie amerykańskie, a reszta brytyjskie (wszystkie po angielsku). Co ciekawe, wszystkie oprócz jednej są drugimi lub trzecimi albumami danych wykonawców.
Uwaga: Poniższe refleksyje nie aspirują do bycia profesjonalnymi recenzjami, nawet internetowymi.


The Subways – Money and Celebrity (2011)

Youtube stwarza możliwość dotarcia do setek zespołów, których się wcześniej nie słyszało i nie było gdzie usłyszeć. Bierze się pismo muzyczne, przegląda (a przy okazji czyta artykuły sprzed lat i porównuje z dzisiejszą sytuacją – kto umarł, kto coś nowego nagrał, kto się rozpadł, kto zmienił styl), natrafia na interesującą recenzję (nawet negatywną), wklepuje zespół i tytuł – i braki w edukacji wypełnione! Dzięki tej procedurze udało mi się już kupić pewną liczbę płyt w postaci tradycyjnie kompaktowej, a kilka innych wpisać na listę do kupienia.
            Dlaczemu o tym piszę? Gdyż jutubowym odkryciem minionego roku było dla mnie trio The Subways. Z początku wydawali mi się jeszcze jedną mędzącą brytyjską kapelą spod sztancy „The n-s”, znalezione w serwisie fragmenty dwóch pierwszych płyt okazały się takie se, ale parę piosenek z trzeciej, Money and Celebrity, mną zawładnęło, więc zamówiłem ją sobie pod choinkę.
            Jak wiadomo, brytyjski rock dzieli się na dwie zasadnicze grupy: inteligencką i robotniczą. Egzemplifikacją tego podziału jest choćby „święta wojna” między Oasis a Blur. The Subways należą raczej do klasy robotniczej, no, ewentualnie do niższej średniej, a niektóre poszlaki wskazują wręcz na prekariat (hedonistyczny We Don’t Need Money to Have a Good Time mógłby być hymnem Czekających Na Przelew). Drugi z utworów prawie tytułowych, Celebrity, opowiada, jak mi się zdaje, o dziewczynie, która marzy o awansie do wyższej klasy społecznej bez ponoszenia kosztów tego awansu, czyli przez celebrytyzm. Generalnie jednak w tych tekstach i muzyce chodzi o zabawę, a nie naprawianie świata.
            Wokalista/gitarzysta Billy Lunn śpiewa z uroczo niższosferowym akcentem, w refrenach wspiera go dzielnie basistka Charlotte, chociaż trzeba przyznać, że w bonusowej wersji We Don’t Need Money… nieszczególnie sobie radzi po niemiecku. Smętów jest tu zaskakująco mało, większość utworów jedzie do przodu z energią punkową lub quasi-taneczną, są chwytliwe (choć niekiedy powtarzalne) riffy, zapamiętywalne refreny, szlagworty w tekstach. Atmosfera wybitnie rozrywkowa. Poza wymienionymi w głowę wchodzi jeszcze otwieracz It’s a Party.
            W moje ręce dostała się wersja dwupłytowa. Dysk bonusowy zawiera wersje demo utworów z zestawu zasadniczego. Jedyny problem polega na tym, że album ma niewymiarową okładkę, przez co nie mogę go wstawić na stojak alfabetycznie razem z wszystkimi innymi, tylko muszę trzymać na osobnym stosiku niewymiarowych, obok Liebe ist für alle da chociażby.




Boston – Don’t Look Back (1978)

To z kolei zespół odkryty dawno temu, jeszcze w epoce przed Jutubem, a nawet przed szerokopasmowym internetem, dzięki radiowej Trójce. W Polsce był chyba jednak trochę niedoceniony. W ogóle taki melodyjny, „radiowy” hard rock, specjalność amerykańska, jakoś średnio się u nas przyjął, chyba dlatego, że aż do lat 80. i rozpowszechnienia się telewizji satelitarnej gusta polskich rockmanów kształtowane były przez wykonawców brytyjskich. Trzeba jednak przyznać, że na początku lat 80. grupa Bank próbowała tworzyć coś w tej podobie… W każdym razie More Than a Feeling wielkim przebojem jest i nie trzeba oglądać filmu Człowiek, który gapił się na kozy, żeby dojść do tego wniosku.
            Don’t Look Back była drugim albumem Toma Scholza i kolegów (przede wszystkim jednak Scholza-multiinstrumentalisty), mniej sławną niż debiut, ale wszystkie elementy stylu zostały zachowane: bogata, soczysta produkcja z niewypowiedzianą ilością nakładek, harmonie gitarowe, harmonie wokalne, wysoki głos Brada Delpa (dziś już nieżyjącego) oraz ogólnie optymistyczny nastrój bijący z utworów. No i okładka, przedstawiająca tradycyjnie statek kosmiczny w kształcie gitary, z miastem skrytym pod szklaną kopułą. Cóż, dla niektórych to może komercha, ale ja się całkiem dobrze odnajduję. A jakby się uprzeć, to nawet czegoś queenowatego można by się w tych utworach dopatrywać; ostatecznie Tom Scholz, tak jak Brian May, miał tendencje do uzyskiwania warsztatu pracy artystycznej drogą osobistego majsterkowania i wyciosał sobie nie to, że gitarę, ale całe studio. Utwór tytułowy najbardziej wpada w ucho, reszta trzyma poziom, więc do czego by się tu przyczepić? Aha, już wiem. Cała płyta utrzymana jest w jednolitym „pozytywnym” klimacie, który jest bardzo fajny, ale brakuje na niej punktu kulminacyjnego, który pozostawiałby słuchacza z poczuciem satysfakcji.




Dire Straits – Making Movies (1980)

Mark Knopfler był tym, który nauczył mnie, że w muzyce rockowej czad jest niekonieczny, ale liczy się umiejętność snucia instrumentalnej opowieści. Po raz pierwszy usłyszałem ich i zobaczyłem w nagraniu wideło z koncertu Live Aid, gdzie zagrali długaśną, rozimprowizowaną wersję Sultans of Swing. Potem kupiłem sobie na kasecie ich ostatni album, On Every Street, który mnie strasznie wynudził – doceniłem go dopiero znacznie później. Do debiutu i drugiej płyty (też jeszcze na kasetach) podchodziłem już inaczej, z większym wczuciem się.
Making Movies, trzeci album zespołu, był pierwszym po odejściu gitarzysty Davida Knopflera, brata lidera. Poważne Tarapaty grały więc jako trio, ale za to z udziałem muzyków sesyjnych. Wydaje mi się on trochę niedoceniony w kontekście całej dyskografii, ale wstydu bynajmniej nie przynosi. Tym razem Knopfler wytoczył najcięższe działa na sam początek. Ośmiominutowy, rozpędzony Tunnel of Love (choć z lirycznym zwolnieniem w dokładnie odpowiednim momencie) i kwintesencja knopflerowskiego liryzmu Romeo and Juliet zasłużenie stały się największymi przebojami z tej płyty. Reszta utrzymana jest na poziomie nieco niższym, ale i tak wysokim. Natomiast końcowy Les Boys, opowiadający o gejowskiej bohemie, wlewa odpowiednią dawkę rozleniwienia na zakończenie słuchania, ale czasem go opuszczam. Bynajmniej nie ze względu na tematykę, tylko dlatego, że jeżeli chcę posłuchać czegoś w stylu zbliżonym do pastiszowych kawałków Lou Reeda, to włączam Lou Reeda. Płyta spokojnie mogłaby się kończyć na słusznie nazwanym Solid Rock.




Nightwish – Wishmaster (2000)

            Parę tygodni temu ukazała się nowa płyta Nightwish, pierwsza z nową wokalistką Floor Jansen. Nieświadom zbliżającej się premiery, wzbogaciłem tymczasem swą płytotekę o trzeci album fińskiej kapeli, na którym słychać jeszcze słynną Tarję Turunen.
            Ten przełomowy album wyniósł Nightwish do fińskiej ekstraklasy i zapewnił mu mocne miejsce na międzynarodowej scenie metalowej. Następnymi płytami Tuomas Holopainen, Tarja i pozostali wyrąbali sobie już drogę do rockowego panteonu. Potem Tarję zastąpiła Anette Olzon, ale to już inna historia… Skoro jesteśmy przy sprawach personalnych, na tej płycie grał basista Sami Vänskä, którego dopiero później zastąpił widłobrody Marco Hietala. A Holopainen jeszcze nie miał brody.
Najkrócej mówiąc – power metal z operowym sopranem. Jest melodyjnie, są galopady gitarowo-perkusyjne, jest dużo klawisza. Jest to również płyta, która zyskuje przy kolejnych przesłuchaniach: styl zespołu jest na tyle spójny, że z początku trudno odróżnić od siebie poszczególne kawołki. Wybija się mocno akcentowany utwór tytułowy, z tekstowymi nawiązaniami do Tolkiena z jednej strony, a Dragonlance z drugiej, rozsławiony parę lat temu wersją mondegreenową („Hamster! A dentist! Hard porn! Steven Seagal!” – dobra, większość jest naciągana, zwłaszcza ten Seagal, którego zupełnie inaczej się wymawia, ale ja tam naprawdę słyszę „hard porn”, chociaż dobrze wiem, że powinno być „heartborn” – z drugiej strony, kto by się bez uprzedzenia spodziewał usłyszeć takie dziwne słowo jak „heartborn”?)
Ale nie samym „Wihajstrem” płyta stoi, wszakże The Kinslayer (zbieżność z niejakim Lewsem Therinem przypadkowa) albo Wanderlust też nieźle jadą, She Is My Sin jest potężnym łupnięciem na początek, a gdyby ktoś chciał dłuższych kawałków, to na finał dostanie ośmiominutowy FantasMic, z tekstem inspirowanym filmami Disneya (Króla lwa nie wyłączając). Inspiracje disneyowskie miał Holopainen jeszcze wykorzystać w przyszłości: łońskiego roku ukazał się jego album solowy, inspirowany fundamentalnym komiksem Życie i czasy Sknerusa McKwacza.
Tylko brzmienie Wishmastera trochę mi… nie powiem „zgrzyta”, bo właśnie jest aż zbyt gładkie, jakby ktoś wysmarował je olejem. Cóż, jestem w wieku, w którym oprócz czadu i melodii docenia się klarowność brzmienia, dlatego nie słucham już tylu koncertówek co kiedyś, ale nie obraziłbym się, gdyby gitary w stosunku do klawiszy były bardziej wysunięte do przodu, a przede wszystkim, gdyby klawisze były bardziej tró, bo tu słychać, że partie pseudoorkiestrowe są… no właśnie, pseudo.




Megadeth – Countdown to Extinction (1992)

Z „wielkiej czwórki thrashu” każdy zespół nie pasuje do pozostałych. Metallica, bo się skomercjalizowała; Slayer, bo nigdy nie zmiękczył swojego stylu; Anthrax, bo z Nowego Jorku, a nie z Kalafiornii; Megadeth, bo ma rudego lidera.
            Płyta, która wpadła mi w ręce, jest piątym albumem Megadeth, drugim w najklasyczniejszym składzie z gitarzystą Martym Friedmanem i perkusistą Nickiem Menzą (ha! a więc jednak w jakimś sensie drugim!), a także prawdopodobnie pierwszym nagranym przez Dave’a Mustaine’a na trzeźwo. Artysta, za którego sprawą pewien zespół na M nazywano „Alcohollica”, zaczął zmieniać tryb życia na zdrowszy, od kiedy drogówka wykryła u niego siedem różnych substancji jednocześnie (niektóre relacje mówią o dziewięciu – tak czy owak liczba symboliczna).
Ale do rzeczy. Countdown okazuje się albumem ciut łagodniejszym i bardziej melodyjnym niż poprzednie, choć z pewnością nie pozbywa się czadu. Z każdą płytą Megadeth mam ten sam problem, o którym pisałem już wcześniej i który ma też większość recenzentów – nie od razu ją kumam. Po pierwszych kilku przesłuchaniach mogę jedynie stwierdzić, że wszystko jest na swoim miejscu: dobry poziom techniczny, poziom wokalny nie tak dobry, dykcja nie całkiem zrozumiała (dopiero po kilku latach zorientowałem się, że pod koniec słynnego Holy Wars Mustaine wykrzykuje z pasją słowo „killings”, a nie „cowards”), ale za to złowróżbny jak trzeba. Rudy Dave wali między oczy od samego otwarcia: Skin o’ My Teeth, a potem Symphony of Destruction z refrenem skradającym się niczym posępny fenek… W późniejszej części robi się trochę zbyt jednorodnie, w każdym razie wyróżnia się wymierzony w myśliwych utwór tytułowy. W ramach bonusów dorzucono parę wersji demo oraz kawałek Crown of Worms, napisany przez Mustaine’a wspólnie i w porozumieniu z jego młodzieńczymi idolami z Diamond Head.
            Generalnie jednak trzy kawałki do nucenia, a reszta musi dopiero poczekać na swój czas. W dalszym ciągu preferuję Rust in Peace.



T.Rex – Electric Warrior (1971)

Jak można nie lubić Marca Bolana? Żyd, biseksualista, dandys, miłośnik fantasy, głos taki drżący, teksty takie niezrozumiałe, włosy kręcone tak bardzo… Uszanowanko. Electric Warrior to druga płyta T.Rex, wcześniej Bolan występował w duecie ze Steve’em Peregrinem Tookiem pod dłuższą nazwą – Tyrannosaurus Rex. Na jej kupno zasadzałem się już od liceum. Owego czasu, na przełomie wieków, wyszły akurat reedycje wczesnych płyt Bolana, jednak w prasie krytykowano brak porządnej oprawy graficznej. Po latach, kiedy na książeczki płyt zwracam już nieco mniejszą uwagę, przyszła kolejna reedycja, tym razem z 24-stronicową wkładką zawierającą sporo zdjęć z epoki i artykuł nakreślający kontekst historyczny albumu. Reedycja została poza tym wzbogacona o cztery piosenki ze stron B singli oraz jedną stronę A – przebój Hot Love, który w epoce nie wszedł na album.
Pierwsze skojarzenie dla kogoś, kto kojarzy tylko tytuły w rodzaju Electric Warrior czy Metal Guru: czego oni tak delikatnie grają? Rytmy jakieś dziwne, jakby do pląsania wśród kwiecia, wszechobecne kongi, śpiew też jakiś taki lalusiowaty, powłóczyste, falsetowate chórki, te smyczki… Jednak nietrudno się przekonać do tej stylistyki, trzeba jedynie zaakceptować konwencję (dobra, wiem, że dla niektórych odbiorców jest to mur o długości dziesięciu tysięcy li). Tu się nie ma dokąd śpieszyć, płyta rozwija się w swoim tempie.
T.Rex mieścił się w stylistyce zwanej glamrockiem, która sama w sobie była dość pojemna, bo jak tu porównywać np. Slade z Roxy Music? W pojemności tej zajmował miejsce pośrodku, będąc swoistą kwintesencją zjawiska. Słuchając takiego Cosmic Dancer, można pojąć, czym inspirował się David Bowie, tworząc Ziggy’ego Stardusta. Do ewentualnego tańca mogą porwać singlowe przeboje, bardziej gitarowe Jeepster i Get It On. Ostrzejszym zakończeniem podstawowego zestawu jest protopunkowy Rip-Off, poprzedzony przez Life’s a Gas… Muniek Staszczyk też kiedyś śpiewał, że życie to gaz. Nazwa T.Love nie wzięła się wszakże z powietrza.
Dodajmy, że na saksofonach gra tu Ian McDonald, znany z pierwszego składu King Crimson, w chórkach głos dają Kaylan i Volman, niesławni kawalarze z zespołu Franka Zappy, a w Get It On bębni na fortepianie Rick Wakeman z Yes. Okładka płyty, czarna z sylwetką Bolana w złotej poświacie na tle wzmacniaczy, jest dziełem sławnej agencji Hipgnosis i na tle jej innych prac wygląda zaskakująco zwyczajnie. Fun fact: w trakcie sesji nagraniowej Marc Bolan podarł spodnie.
Uwaga: w zalinkowanym nagraniu z Top of the Pops zamiast Wakemana gra chyba Elton John.




Rainbow – Rising (1976)

Przyznam się bez bicia: uwielbiam Ronniego Jamesa Dio. Czy to z zespołem Dio, czy z Black Sabbath, czy nawet w samych początkach, z bardzo amerykańską grupą Elf. Nie mówiąc już o Rainbow.
Gdyby ktoś nie wiedział: Rainbow Rising to druga płyta kapeli założonej przez Ritchiego Blackmore’a po odejściu z Deep Purple. Na tym etapie zespół stał się czymś w rodzaju „retroaktywnej supergrupy” – poza Blackmorem i Dio występowali w niej także Jimmy Bain, nieodżałowany Cozy Powell (o jego śmierci w wypadku samochodowym dowiedziałem się w Wielki Piątek roku 1998, kiedy to przygarnęliśmy z rodzicami zabłąkaną kotkę) i nieco mniej znany – niemniej wykonujący świetną robotę – klawiszmen Tony Carey. W późniejszym okresie do zespołu załapali się jeszcze m.in. Bob Daisley, Roger Glover i Don Airey, ale ja nie o tem.
Tęcza okazała się również mostem między hard rockiem a heavy metalem. No więc jest sześć piosenek. Mało? Takie wtedy nagrywano płyty, zwykle nie dłuższe niż 50 minut, a tu jeszcze dwa utwory przekraczają osiem minut każdy. Z tych dwóch finałowy A Light in the Black mógłby być wprawdzie nieco krótszy, bo instrumentalne galopady dłużą się w nieskończoność, niwelując nieco awsomowość utworu, ale za to Stargazer, czy jak mawia publiczność latynoska – El Astrólogo, trwa akurat tyle, ile trzeba. Jest to epickie dzieło w kroczącym rytmie, jedno z tych, w których Dio wypadał najlepiej, no a robota instrumentalna – też klasa sama dla siebie. Z pozostałych, krótszych utworów, bez wyjątku motorycznych, w ucho wpada szczególnie Starstruck – Dio nawet o obseśniętych fankach potrafił śpiewać tak, że trudno się oprzeć wrażeniu, że w grę wchodził tam jakiś smok, jakiś miecz, jakieś kłamstwa i jakaś ciemność.
Chociaż płyta ogólnie jest klasykiem, nie ma jednak szansy zająć w moim melomańskim sercu miejsca swej następczyni, Long Live Rock ‘n’ Roll!



I tym optymistycznym hasłem zakończę na dzisiaj.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz