Na imieniny
poszedłem kupić sobie płytę. Jakoś tak jednak wyszło, że zamiast jednej kupiłem
pięć. Warner wypuszcza bowiem w stosunkowo przystępnej cenie pięciopaki pod
hasłem „Original Album Series”. A co za wykonawca? Na opakowaniu stoi: „Manfred
Mann and Paul Jones”.
Gdyby
ktoś nie wiedział, na początek należy się wyjaśnienie, że Manfred Mann to
pseudonim artystyczny Manfreda Lubowitza, południowoafrykańskiego muzyka
pochodzenia żydowskiego (albo, jak kto woli, żydowskiego muzyka pochodzenia
południowoafrykańskiego), który na początku lat 60. przyjechał do Wielkiej
Brytanii, aby wziąć udział w rozwoju muzyki popularnej (w sumie to chodziło mu o to, żeby se pograć jazz, ale wyżyć się z tego nie dało). Zarazem jednak „Manfred
Mann” to nazwa zespołu, na którego czele ów utalentowany klawiszowiec i aranżer
stał w latach 60. Jak pokazuje przypadek Jethro Tull – kiedy zespół ma nazwę
brzmiącą jak imię i nazwisko, ludzie skłonni są brać ją za personalia gościa
przy mikrofonie. Wokalista i harmonijkarz Paul Jones w końcu odszedł z zespołu,
bo miał dość tego, że wszyscy mówili na niego „Manfred”.
Jeżeli chodzi
o jakość edycji – kompakty zapakowane są w tekturki będące zminiaturyzowaną
wersją oryginalnych kopert płyt winylowych. Zachowano nie tylko podział na
stronę A i B, ale też adnotację „LONG PLAY 33 1/3 R.P.M”. Współczesnym
dodatkiem jest jedynie obwódka po obu stronach okładki, w innym kolorze dla
każdej płyty w zestawie, zawierająca informację o copyrighcie.
Debiutancki
album z roku 1964 nosił tytuł Five Faces of Manfred Mann.
Pozostałe trzy twarze to perkusista/wibrafonista Mike Hugg, basista Tom
McGuinness oraz gitarzysta, saksofonista i flecista Paul Vickers. Wszyscy, poza
johannesburczykiem Mannem i londyńczykiem McGuinnessem, urodzeni w Hampshire. I
trzeba przyznać, że cała piątka zna swój fach. W zespole była frakcja bluesowa
(Jones, McGuinness) i frakcja jazzowa (Mann i Hugg), ale na płycie wagowo
więcej jest bluesa czy nawet rhythm’n’bluesa. Podobnie jak współcześni mu The
Animals czy późniejsza o dekadę grupa Nazareth, Manfred Mann należy do tych
wykonawców, którzy wyspecjalizowali się w pomysłowym kowerowaniu. Słyszymy więc
na płycie przeróbki standardów bluesowych autorstwa takich klasyków jak Willie
Dixon, Howlin’ Wolf, Muddy Waters i
Cannonball Adderley, a obok nich kawałki autorskie. Pięciu Manfredów zasuwa nie
gorzej od Johna Mayalla. Jones z nie mniejszą od niego energią czaduje na
harmonijce, a partii fletu w Without You
nie powstydziłby się parę lat później sam Ian Anderson.
Druga płyta, Mann
Made, ukazała się w następnym roku. Wygląda na to, że Manfred o pięciu
obliczach wpadł wówczas w sidła nie do końca zdrowych substancji, o czym
świadczy nieco bełkotliwy tekst na odwrocie koperty, jak i opowieść
pseudobiblijna, kończąca się jak następuje: „And it happened that they came one
day upon the house of John the Burgess [chodzi o producenta płyty] who with
soft words converted them to the cult of Elesdee. And they grew and prospered”.
Sama płyta jednak nie przypomina hipisowskiej psychodelii, to jeszcze dwa lata
za wcześnie… Są też wypowiedzi Toma McGuinnessa o sesji nagraniowej i o
pozostałych muzykach. Na temat Vickersa wypowiada zdanie, które kilka lat
później, za sprawą Monty Pythona, zabrzmiałoby dość nieprzyzwoicie: „He is now
recording with his own orchestra and looks like becoming a definite threat to
Semprini”.
Słysząc utwór
rozpoczynający Mann Made, spadłem z
krzesła – był to bowiem kawałek znany mi wcześniej z wykonania… Guns N’Roses!
Chodzi o Since I Don’t Have You z
1958 roku, skowerowany przez Axla i jego drużynę 28 lat po Mannie. Niestety,
piosenka ta, jak i następna, kończy się wyciszeniem, co pozostawia
współczesnego słuchacza z poczuciem niedosytu. Ale tak się w tamtych czasach
nagrywało – krótko i na temat.
W porównaniu z
debiutem jest tu zdecydowanie mniej bluesa, ale nadal występuje – patrz standard
Stormy Monday Blues. Generalnie jednak
frakcja jazzowa zdobyła przewagę. Płyta wydaje się bardziej spójna od
poprzedniej, jakby nagrywano ją w jednej sesji, choć według słów McGuinnessa
męczyli się z nią 9 miesięcy. W rezultacie oprócz piosenek urodzili utwory
instrumentalne o wyraźnie jazzowej proweniencji, jak The Abominable Snowmann czy Bare
Hugg. Jones wciąż robi pożytek ze swych organek, co prawda nie do tego
stopnia, żebym od samego słuchania poczuł metaliczny posmak w ustach (jak mi
się czasem zdarza z Neilem Youngiem – ale Young dmie bardziej folkowo niż
bluesowo), Vickers dobrze daje w trąbę albo dla odmiany sięga po flet, a ten,
który dał swoje imię zespołowi, kryje się nieco w tle z fortepianem czy organami.
W sumie gitarę słychać tu najmniej.
Trzecia płyta
w zestawie ukazała się w roku 1966 i nosi tytuł Mann Made Hits. Zespół
był wówczas na rozdrożu: Jones zdecydował już, że odejdzie, ale dalej z
Manfredem koncertował, chociaż w studiu dawał już głos jego następca Mike
D’Abo. Wytwórnia postanowiła wypuścić kompilację utworów singlowych z czasów
Jonesa. Trzeba bowiem pamiętać, że w latach 60. to singiel był podstawowym
urobkiem artysty muzycznego. Hitowa piosenka często nawet nie wchodziła na
longplay – ten bywał zlepkiem mniej lub bardziej przypadkowych utworów. Zaczęło
się to zmieniać dopiero w połowie dekady, za sprawą między innymi Beatlesów,
którzy ukształtowali myślenie o albumie jako o spójnym dziele (ale w
międzyczasie singli pozaalbumowych dorobili się tylu, że starczyło na zestaw
dwupłytowy). Swoją drogą, w Polsce praktyka ta przetrwała aż do lat 80.: ileż przebojów
Maanamu, Republiki czy Lady Pank wcale się nie znalazło na wydanych w tym samym
czasie dużych płytach…
Wracając do
naszych baranów: kompilacja pokazuje talent Manfreda Manna do przemeblowywania cudzych
utworów, najlepiej widoczny w bodaj największym przeboju w jego karierze: Do Wah Diddy Diddy. Piosenkę tę śpiewała
pierwotnie amerykańska grupa The Exciters, dziś zupełnie zapomniana, podczas
gdy wersja Manfreda, z grzmiącymi kotłami w refrenie, stała się klasykiem. Poza
tym mamy na płycie m.in. pierwszy chronologicznie hit zespołu, 5-4-3-2-1, zamówiony przez BBC jako
temat do czołówki młodzieżowego programu muzycznego Ready Steady Go!, oraz coś, co w przyszłości stać się miało znakiem
rozpoznawczym południowoafrykańskiego pianisty żydowskiego pochodzenia (lub
odwrotnie) – covery Boba Dylana.
Później etat wokalisty
objął w pełni wspomniany D’Abo i Manfred Mann (zespół) obrał kurs na rewiry
bliższe popu. Ten okres, nazywany nieoficjalnie „Manfred Mann Chapter Two”, to
jednak inna historia. Pierwszy skład doczekał się tymczasem jeszcze składanki
remanentów: Soul of Mann (1967), podpisanej znacząco „Instrumentals”. Część
repertuaru została powtórzona z poprzednich albumów, w tym L.S.D. – jedyny na tej płycie utwór ze śpiewem. Są też jednak bardzo
jazzowe kawery z EP-ki, na której na basie grał wspominany już na tym blogu,
zmarły łońskiego roku Jack Bruce (z zespołu odszedł już wówczas Vickers, a McGuinness przesiadł się na jego miejsce jako gitarzysta). Fajnie, orzeźwiająco wypada udżezowiony I Got You Babe duetu Sonny & Cher. Satisfaction Stonesów da się chociaż
poznać po sławnym riffie, z którego zespół odlatuje w improwizacje, ale już My Generation The Who trudno się
domyślić bez patrzenia na spis utworów. Jest też kolęda God Rest Ye Merry Gentlemenn (sic!) oraz Brother Jack, czyli jazzowa wariacja na temat Frère Jacques czy jak kto woli Panie
Janie.
Ponieważ zaś
pierwszy skład Manfreda Manna wydał tylko 4 longplaye, a w serii „Original
Album Series” płyty wydaje się po pięć, na doczepkę dorzucono jeszcze My
Way, pierwszy solowy album Paula Jonesa, wydany zaraz po zerwaniu z
Manfredami. W wywiadzie dla „Tylko Rocka” artysta wypowiadał się o swoich
ówczesnych dziełach ze sporą dozą krytycyzmu, ale My Way akurat oceniał całkiem przyzwoicie. W kontekście reszty
zestawu album jest jednak słabszym punktem, bo to właściwie odmienna
stylistyka, przykład rzetelnego brytyjskiego piosenkarstwa lat 60., bez
szczególnych fajerwerków: czasem z orkiestrą, czasem z pianinem, a czasem z
dęciakami (aranżował Mike Leander). Harmonijki chyba nie ma w ogóle. Niektóre
piosenki są dość melodyjne, jak hitowy High
Time, inne są melodyjne mniej. Ale koszulę, którą pan wokalista ma na
okładce, z krawatem w ten sam deseń, tobym nosił.
Widać różnicę?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz