czwartek, 13 sierpnia 2015

Pięć twarzy Manfreda



Na imieniny poszedłem kupić sobie płytę. Jakoś tak jednak wyszło, że zamiast jednej kupiłem pięć. Warner wypuszcza bowiem w stosunkowo przystępnej cenie pięciopaki pod hasłem „Original Album Series”. A co za wykonawca? Na opakowaniu stoi: „Manfred Mann and Paul Jones”.
       Gdyby ktoś nie wiedział, na początek należy się wyjaśnienie, że Manfred Mann to pseudonim artystyczny Manfreda Lubowitza, południowoafrykańskiego muzyka pochodzenia żydowskiego (albo, jak kto woli, żydowskiego muzyka pochodzenia południowoafrykańskiego), który na początku lat 60. przyjechał do Wielkiej Brytanii, aby wziąć udział w rozwoju muzyki popularnej (w sumie to chodziło mu o to, żeby se pograć jazz, ale wyżyć się z tego nie dało). Zarazem jednak „Manfred Mann” to nazwa zespołu, na którego czele ów utalentowany klawiszowiec i aranżer stał w latach 60. Jak pokazuje przypadek Jethro Tull – kiedy zespół ma nazwę brzmiącą jak imię i nazwisko, ludzie skłonni są brać ją za personalia gościa przy mikrofonie. Wokalista i harmonijkarz Paul Jones w końcu odszedł z zespołu, bo miał dość tego, że wszyscy mówili na niego „Manfred”.
Jeżeli chodzi o jakość edycji – kompakty zapakowane są w tekturki będące zminiaturyzowaną wersją oryginalnych kopert płyt winylowych. Zachowano nie tylko podział na stronę A i B, ale też adnotację „LONG PLAY 33 1/3 R.P.M”. Współczesnym dodatkiem jest jedynie obwódka po obu stronach okładki, w innym kolorze dla każdej płyty w zestawie, zawierająca informację o copyrighcie.


            Debiutancki album z roku 1964 nosił tytuł Five Faces of Manfred Mann. Pozostałe trzy twarze to perkusista/wibrafonista Mike Hugg, basista Tom McGuinness oraz gitarzysta, saksofonista i flecista Paul Vickers. Wszyscy, poza johannesburczykiem Mannem i londyńczykiem McGuinnessem, urodzeni w Hampshire. I trzeba przyznać, że cała piątka zna swój fach. W zespole była frakcja bluesowa (Jones, McGuinness) i frakcja jazzowa (Mann i Hugg), ale na płycie wagowo więcej jest bluesa czy nawet rhythm’n’bluesa. Podobnie jak współcześni mu The Animals czy późniejsza o dekadę grupa Nazareth, Manfred Mann należy do tych wykonawców, którzy wyspecjalizowali się w pomysłowym kowerowaniu. Słyszymy więc na płycie przeróbki standardów bluesowych autorstwa takich klasyków jak Willie Dixon, Howlin’ Wolf, Muddy Waters  i Cannonball Adderley, a obok nich kawałki autorskie. Pięciu Manfredów zasuwa nie gorzej od Johna Mayalla. Jones z nie mniejszą od niego energią czaduje na harmonijce, a partii fletu w Without You nie powstydziłby się parę lat później sam Ian Anderson.
Druga płyta, Mann Made, ukazała się w następnym roku. Wygląda na to, że Manfred o pięciu obliczach wpadł wówczas w sidła nie do końca zdrowych substancji, o czym świadczy nieco bełkotliwy tekst na odwrocie koperty, jak i opowieść pseudobiblijna, kończąca się jak następuje: „And it happened that they came one day upon the house of John the Burgess [chodzi o producenta płyty] who with soft words converted them to the cult of Elesdee. And they grew and prospered”. Sama płyta jednak nie przypomina hipisowskiej psychodelii, to jeszcze dwa lata za wcześnie… Są też wypowiedzi Toma McGuinnessa o sesji nagraniowej i o pozostałych muzykach. Na temat Vickersa wypowiada zdanie, które kilka lat później, za sprawą Monty Pythona, zabrzmiałoby dość nieprzyzwoicie: „He is now recording with his own orchestra and looks like becoming a definite threat to Semprini”.
Słysząc utwór rozpoczynający Mann Made, spadłem z krzesła – był to bowiem kawałek znany mi wcześniej z wykonania… Guns N’Roses! Chodzi o Since I Don’t Have You z 1958 roku, skowerowany przez Axla i jego drużynę 28 lat po Mannie. Niestety, piosenka ta, jak i następna, kończy się wyciszeniem, co pozostawia współczesnego słuchacza z poczuciem niedosytu. Ale tak się w tamtych czasach nagrywało – krótko i na temat.
W porównaniu z debiutem jest tu zdecydowanie mniej bluesa, ale nadal występuje – patrz standard Stormy Monday Blues. Generalnie jednak frakcja jazzowa zdobyła przewagę. Płyta wydaje się bardziej spójna od poprzedniej, jakby nagrywano ją w jednej sesji, choć według słów McGuinnessa męczyli się z nią 9 miesięcy. W rezultacie oprócz piosenek urodzili utwory instrumentalne o wyraźnie jazzowej proweniencji, jak The Abominable Snowmann czy Bare Hugg. Jones wciąż robi pożytek ze swych organek, co prawda nie do tego stopnia, żebym od samego słuchania poczuł metaliczny posmak w ustach (jak mi się czasem zdarza z Neilem Youngiem – ale Young dmie bardziej folkowo niż bluesowo), Vickers dobrze daje w trąbę albo dla odmiany sięga po flet, a ten, który dał swoje imię zespołowi, kryje się nieco w tle z fortepianem czy organami. W sumie gitarę słychać tu najmniej.
Trzecia płyta w zestawie ukazała się w roku 1966 i nosi tytuł Mann Made Hits. Zespół był wówczas na rozdrożu: Jones zdecydował już, że odejdzie, ale dalej z Manfredem koncertował, chociaż w studiu dawał już głos jego następca Mike D’Abo. Wytwórnia postanowiła wypuścić kompilację utworów singlowych z czasów Jonesa. Trzeba bowiem pamiętać, że w latach 60. to singiel był podstawowym urobkiem artysty muzycznego. Hitowa piosenka często nawet nie wchodziła na longplay – ten bywał zlepkiem mniej lub bardziej przypadkowych utworów. Zaczęło się to zmieniać dopiero w połowie dekady, za sprawą między innymi Beatlesów, którzy ukształtowali myślenie o albumie jako o spójnym dziele (ale w międzyczasie singli pozaalbumowych dorobili się tylu, że starczyło na zestaw dwupłytowy). Swoją drogą, w Polsce praktyka ta przetrwała aż do lat 80.: ileż przebojów Maanamu, Republiki czy Lady Pank wcale się nie znalazło na wydanych w tym samym czasie dużych płytach…
Wracając do naszych baranów: kompilacja pokazuje talent Manfreda Manna do przemeblowywania cudzych utworów, najlepiej widoczny w bodaj największym przeboju w jego karierze: Do Wah Diddy Diddy. Piosenkę tę śpiewała pierwotnie amerykańska grupa The Exciters, dziś zupełnie zapomniana, podczas gdy wersja Manfreda, z grzmiącymi kotłami w refrenie, stała się klasykiem. Poza tym mamy na płycie m.in. pierwszy chronologicznie hit zespołu, 5-4-3-2-1, zamówiony przez BBC jako temat do czołówki młodzieżowego programu muzycznego Ready Steady Go!, oraz coś, co w przyszłości stać się miało znakiem rozpoznawczym południowoafrykańskiego pianisty żydowskiego pochodzenia (lub odwrotnie) – covery Boba Dylana.


Później etat wokalisty objął w pełni wspomniany D’Abo i Manfred Mann (zespół) obrał kurs na rewiry bliższe popu. Ten okres, nazywany nieoficjalnie „Manfred Mann Chapter Two”, to jednak inna historia. Pierwszy skład doczekał się tymczasem jeszcze składanki remanentów: Soul of Mann (1967), podpisanej znacząco „Instrumentals”. Część repertuaru została powtórzona z poprzednich albumów, w tym L.S.D. – jedyny na tej płycie utwór ze śpiewem. Są też jednak bardzo jazzowe kawery z EP-ki, na której na basie grał wspominany już na tym blogu, zmarły łońskiego roku Jack Bruce (z zespołu odszedł już wówczas Vickers, a McGuinness przesiadł się na jego miejsce jako gitarzysta). Fajnie, orzeźwiająco wypada udżezowiony I Got You Babe duetu Sonny & Cher. Satisfaction Stonesów da się chociaż poznać po sławnym riffie, z którego zespół odlatuje w improwizacje, ale już My Generation The Who trudno się domyślić bez patrzenia na spis utworów. Jest też kolęda God Rest Ye Merry Gentlemenn (sic!) oraz Brother Jack, czyli jazzowa wariacja na temat Frère Jacques czy jak kto woli Panie Janie.
Ponieważ zaś pierwszy skład Manfreda Manna wydał tylko 4 longplaye, a w serii „Original Album Series” płyty wydaje się po pięć, na doczepkę dorzucono jeszcze My Way, pierwszy solowy album Paula Jonesa, wydany zaraz po zerwaniu z Manfredami. W wywiadzie dla „Tylko Rocka” artysta wypowiadał się o swoich ówczesnych dziełach ze sporą dozą krytycyzmu, ale My Way akurat oceniał całkiem przyzwoicie. W kontekście reszty zestawu album jest jednak słabszym punktem, bo to właściwie odmienna stylistyka, przykład rzetelnego brytyjskiego piosenkarstwa lat 60., bez szczególnych fajerwerków: czasem z orkiestrą, czasem z pianinem, a czasem z dęciakami (aranżował Mike Leander). Harmonijki chyba nie ma w ogóle. Niektóre piosenki są dość melodyjne, jak hitowy High Time, inne są melodyjne mniej. Ale koszulę, którą pan wokalista ma na okładce, z krawatem w ten sam deseń, tobym nosił.
Widać różnicę?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz