Wybrał
się ja na austrowycieczkę. Siedziałem akurat nad straszliwą robotą, więc uznałem, że
dobrym pomysłem jest zrobić sobie urlop, i zabrałem się wraz z popularnym
biurem podróży w kierunku południowym.
Autokar
był zapełniony – około 40 osób oraz pilot i kierowca. W swej karierze turysty
biurowego tylko raz zdarzyło mi się napotkać pilota, który mnie nie denerwował,
i obecny kierownik wycieczki nim nie był. Ja rozumiem, że nie każdy turysta ma
rozeznanie w historii i kulturze, więc zadaniem przewodnika jest przekazywać
wiedzę w sposób docierający do jak najszerszego grona, ale wsio rawno
uproszczenia mnie bolały. Sorry, ale żeby czterdzieści lat panowania Marii
Teresy sprowadzić do tego, że miała szesnaścioro dzieci? Poza tym nadużywał
słów „powiedzmy” i „tak?”, a czasami stosował „Tak.” jako uniwersalne zagajenie
wypowiedzi. W samym Widniu jego obowiązki jednego dnia przejęła przewodniczka
miejscowa, która nie tylko miała interferencje językowe (np. „lodża” w operze),
ale w dodatku co jakiś czas rzucała półżenujące żarty o charakterze erotycznym.
Z któregoś z tych okien patrzy na nas stary Procházka. |
Kierowca
w czasie jazdy słuchał muzyki. Jego playlista w ogóle nie trafiała w mój gust
muzyczny. Składała się głównie z muzyki mydlanej typu ABBA, Eleni czy inne Jak się masz kochanie, a także np.
jakichś kawałków Anny Jantar, ale we współczesnych aranżacjach z cienkogłosą
wokalistką i automatem perkusyjnym. Jakże odmiennie prezentował się soundtrack
wycieczki w roku 2003, kiedy to jechaliśmy przez Ring, włączone było jakieś
lokalne austroradio i nagle z głośników popłynęło Heart of Gold Neila Younga…
Ponieważ od
jakiegoś czasu z Austrią nie graniczymy, należało przejechać najpierw przez
Czeską Republikę, aby następnie dostać się do Slovenska. Pierwszym przystankiem
na drodze okazał się zajazd przy autostradzie w Trenczynie. Pokręciłem się,
pobrałem darmowe czasopismo „Štýl & Elán” zawierające wywiad z wokalistką
jazzową Ester Wiesnerovą, z wieżyczki widokowej obejrzałem sobie trenczyński
zamek i rzuciłem okiem na tablice informacyjne z atrakcjami turystycznymi
skupiającymi się wokół postaci Elżbiety Batory, pani na Czachticach.
Beckov, mniej znany zamek Krwawej Agrafki |
Układ dróg w
Bratysławie oszukałby Tezeusza: dość wspomnieć, że aby dotrzeć pod zamek, autokar
musiał przejechać na drugi brzeg Dunaju, gdzie rozciąga się blokowiszcze Petržalka,
a potem innym mostem z powrotem na brzeg poprzedni. Ostatecznie jednak udało
nam się dotrzeć pod zamek, mijając rezydencję prezydenta i inne budynki
państwowe.
Fun with flags: z lewej - flaga państwowa, z prawej - sztandar prezydencki |
Zwiedzanie
miało charakter zewnętrzny, zresztą sam zamek w swej obecnej formie nie jest
jakimś strasznym zabytkiem, od kiedy został w 1811 r. sfajczony przez
balangujących żołnierzy austriackich). Uwagę zwracał pomnik Świętopchełka,
knezia wielkomorawskiego, ale w sumie największą atrakcją była panorama
rozciągająca się z wałów: Dunaj wraz z Mostem Słowackiego Powstania Narodowego,
a za nim Petržalka.
Świętopchełk wygraża. |
W oddali widać
było buchające w niebo kłęby dymu na drugim brzegu Dunaju. Wyglądało to dosyć
groźnie, więc po powrocie postanowiłem sprawdzić w internetach, czy był jakiś
pożar w Bratysławie. I co się okazało? Owszem, był tego dnia i nawet w tych
godzinach, tylko że… z zupełnie przeciwnej strony miasta! Natomiast o dymach
nad Petržalką ani słowa!
Bratislava is burning! |
Po zejściu ze
wzgórza zamkowego znaleźliśmy się na terenie dawnej dzielnicy żydowskiej, którą
w epoce „normalizacji”, w ramach „wielkich budów socjalizmu”, wyburzono pod
budowę Mostu SNP (zwanego także Mostem UFO) i prowadzącej do niego trasy.
Ostała się wprawdzie położona tuż obok katedra preszburska, chociaż budowa
nowej drogi nie pozostała bez wpływu na jej fundamenty.
Gdyby ktoś miał wątpliwości, do czego służyła katedra w Bratysławie... |
Przyszła pora
na zwiedzanie starego miasta. Bratysława, czyli Pressburg, czyli Preszburg,
czyli Pozsony, jest typowym sporym miastem byłej monarchii naddunajskiej,
dawnym miejscem koronacji królów węgierskich. Zawsze pozostawała jakoś w cieniu
Wiednia z jednej strony, a Budy z Pesztem z drugiej. Swoje dołożył też
komunizm, w którym Słowacja była młodszą i biedniejszą siostrą (choć jej
tytułem do chwały mogło być lokalne studio Telewizji Czechosłowackiej, gdzie
powstali m.in. Sąsiedzi). W
rezultacie atmosfera Bratysławy jest specyficzna, nieco prowincjonalna, jakby
miasto okazało się nie całkiem gotowe na przyjęcie roli stolicy. Nawet w
sklepach z pamiątkami dominuje Mozart i Klimt, jak we Wiedniu. Generalnie –
Zagrzeb, a nawet Kraków ma w sobie więcej „stoliczności” niż Bratysława.
Slovensky is easy! |
Było trochę
rzeźb, od nowożytnych (fontanna z Maksymilianem I na czubku) po całkiem
współczesne (słynny kanalarz wyglądający z włazu), było trochę ciekawej
architektury, często dosyć patchworkowej. Wszedłem na chybił trafił do jednej
księgarni, ale okazała się katolicka. Za to sklepu płytowego jakoś nie
znalazłem, a szkoda, bo kapela Horkýže Slíže (taki słowacki Big Cyc) okazała
się całkiem zacna.
Too old to rock'n'roll; to young to die! |
Z
Bratysławy do Ostrego Reichu było kamieniem dorzucić. Wkrótce po opuszczeniu Petržalki
przekroczyliśmy granicę i po górach Słowaczyzny wjechaliśmy na płaskie pola
Dolnej Austrii. Jadąc przez
Rakusy, minęliśmy kilka wsi i miasteczek, pustych i cichych jak po wybuchu
bomby neutronowej… Aż wreszcie wylądowaliśmy w Orth an der Donau, 30 kilometry od
Wiednia.
Słowacja widziana z Austrii |
Kwatera
znajdowała się już przy samym rynku tego gminnego miasteczka, choć z zewnątrz
wyglądała tylko na restaurację, nic nie wskazywało, że kryje się tam pensjonat.
Rozlokowano nas w dwóch budynkach. Był tylko mały problem: temperatura na
dworzu sięgała 35 stopni, zaś spora część naszej grupy otrzymała pokoje na
poddaszu, z nieizolowanym dachem, bez klimatyzacji… W jednym z pokojów był
ponoć nawet włączony kaloryfer! My z małżonką i tak mieliśmy szczęście, że
zastaliśmy wentylator, i to na chodzie. Goście natychmiast zrobili awanturę na
piętnaście fajerek. Pilot próbował ich przekonywać, że bez przesady, bo nie
mogą wszyscy mieszkać na pierwszym piętrze, a poza tym w programie było
napisane „hotel albo pensjonat”, no
więc to właśnie jest pensjonat; właściciel zaś, Marokańczyk, dwoił się i troił,
żeby goście byli zadowoleni. Ostatecznie zaśnięcie okazało się możliwe dopiero
po schłodzeniu się prysznicem.
"Co ty, pieska niebieska, wiesz o masarstwie?" |
Najpierw
jednak postanowiłem przejść się po miejscowości. O tej porze, po dziewiętnastej,
wszystko było pozamykane, ale za to zobaczyłem wreszcie jakichś ludzi, w
większości na rowerach. Był market, był sklep ogrodniczy, posterunek policji,
gimnazjum, urząd gminy, kościół, zamek, kolumna morowa i pomnik poległych z I
wojny światowej.
Fun with Flags. pomijając bannery pośrodku i na skrajach, od lewej: Unia Europejska, Wiedeń, kraj związkowy Dolna Austria, Austria, gmina Orth an der Donau |
Właściwe
zwiedzanie Widnia zaczęło się następnego dnia. W drodze przejeżdżaliśmy przez
parę okolicznych miejscowości i zewnętrzne arondyzmenty austryackiej stolicy. Mijało
się pola kukurydzy (po pas nam, po pas!),
pozłacane popiersie Franciszka Józefa w jednym z miasteczek, dzielnicę Aspern
ze śpiącym lwem – pomnikiem poległych w wielkiej bitwie w 1809 roku, a także
kościół społeczności chińskiej.
A
cóż Wiedeń? Światowe miasto, jak i wcześniej. Franz Josef, Klimt, Mozart i
arcyksiążę Karol, co Napoleona pod Aspern pobił i na dwa miesiące zatrzymał. No
i cała mynga turystów ze wszelkich krajów. Miejscowych zresztą też.
Arcywojewoda Karel i jego tajna broń |
Na starym
mieście zabytków jest od groma – od średniowiecznych do dziewiętnastowiecznych.
Jadąc przez Wiedeń, nietrudno też dostrzec budownictwo komunalne, którym gród
ten się chlubi, oznakowane charakterystycznymi czerwonymi napisami. Te, które
widziałem, sięgały historią od lat 20. do 90. Ostry kontrast z komunałkami
stanowią fantazyjne projekty ekscentrycznego Friedensreicha Hundertwassera,
przeciwnika racjonalizmu w architekturze. Pod zaprojektowanym przezeń domem
mieszkalnym z roślinnością na dachu zatrzymaliśmy się, żeby się lepiej
przyjrzeć i skorzystać z bezpłatnej toalety. Ja zaś w sklepie z pamiątkami
kupiłem za jedyne seksuncwancyś ojro oryginalny i bardzo stylowy kapelusz
tyrolski.
Znajdź 10 różnic |
Jeszcze przed
Hundertwasserhausem zwiedzaliśmy od zewnątrz wiedeński Belweder, czyli
balangownię księcia Eugeniusza Sabaudzkiego, później przenieśliśmy się do
Starego Miasta: parlament, Ogrody Ludowe oraz pałac Hofburg, który, inaczej niż
za swej poprzedniej bytności w Widniu, roku pańskiego 2003, obejrzeliśmy sobie
tylko z zewnątrz. Wszędzie wokoło roiło się od pomników: tu Goethe, tam Mozart,
cesarze, arcyksiążęta… Nie zabrakło też żołnierza radzieckiego.
Stoi Wania u fontanny... |
Niewątpliwą
atrakcją była możliwość zwiedzenia Opery Wiedeńskiej. W sezonie się tak nie da,
a latem też jest możliwe tylko po indywidualnym umówieniu danej grupy. W
dodatku dwa dni wcześniej w Operze miał miejsce monstrualny jubel z udziałem
Toma Cruise’a, prapremiera kolejnej części Misiu
Impossible, więc do ostatniej chwili nie było pewne, czy będzie się dało
wejść. Dało się. Byłem w Operze Wiedeńskiej! I to zarówno na widowni, jak i na
scenie!
Typowy Papageno. |
Dla wielu
wycieczkowiczów najważniejszą częścią zwiedzania jest czas wolny. Ja w ogóle
wolę pętać się po mieście spokojnie, przez nikogo nie poganiany, a za
przewodnikiem trzeba było trochę biegać, więc z czasu wolnego skorzystaliśmy z
małżonką we właściwy sposób, łażąc we własnym tempie po starym mieście.
Wstąpiliśmy też do jednej z wiedeńskich kawiarni na tradycyjną kaffę z mlekiem
i strudel jabłkowy.
Wiedeński melanż, pozyskiwany z austroczerwi grasujących w Tyrolu |
Kolejnym
punktem na trasie był pałac Schönbrunn, żółta letnia rezydencja Habsburgów.
Zwiedzanie obejmowało 40 pomieszczeń, w tym sypialnię Franjo Josipa, ale
obowiązywał tam całkowity zakaz fotografowania. Za to można było robić zdjęcia
w rozległych ogrodach pałacowych. Do gloriety na szczycie wzgórza, skąd
doskonale cały widać pałac, nie było czasu dotrzeć, za to obejrzałem sobie
dokładnie monumentalną fontannę.
Tak się kończy jedzenie giełemo! |
Na kóniec dnia przyszedł czas na wesołe miasteczko na Praterze. Na słynny
diabelski młyn się nie wybrałem, bo byłem tam już dwanaście lat temu, za to
pokręciliśmy się z małżonką wśród innych atrakcji, budek z pamiątkami, barów,
karuzelów… Kicz w wystroju leje się strumieniami, a widać i uwzględnianie
najnowszych trendów w rozrywce, takich jak wyłaniająca się z sadzawki Conchita Wurst.
Trzeciego dnia
celem zwiedzania okazało się opactwo w Melku, skąd pochodził Adso z Imienia róży. Obecnie wydzielono tam część
turystyczną, z wystawami multimedialnymi i innymi takimi, więc można pokonać całą
trasę, nie napotykając ani jednego żywego mnicha. Z okien i wałów rozciągał się
niezwykle malowniczy widok na miasto Melk. Byliśmy też w sławnej bibliotece
opactwa, gdzie znowu obowiązywał surowy zakaz fotografienia, a na koniec
przeszliśmy się po rozległych ogrodach-parkach.
To nie jest Dunaj. |
Kolejnym
punktem na trasie był Krems, ten od musztardy kremskiej. Większość grupy
popłynęła statkiem po Nudaju, my zaś z małżonką i jeszcze jedna pani
przebyliśmy tę samą trasę autokarem. W rezultacie widoki mieliśmy bardzo
zbliżone – z jednej strony Dunajec, z drugiej sady, winnice i wzgórza pokryte
tarasami upraw – za to byliśmy na miejscu szybciej, i to pomimo faktu, że po
drodze pan kierowca zatrzymał się, żeby kupić od bauera tradycyjne
austromorele, a później zrobił sobie dłuższy postój na sprzątanie autobusu, w
czasie którego dostrzegliśmy mijający nas statek z resztą wycieczki.
Austrÿacki owoc narodowy |
W samym
Kremsie sensu stricto właściwie nie byliśmy, lecz w jego dzielnicy, a niegdyś
osobnym mieście – Stein an der Donau, niegdyś znanym ośrodku handlu solą, o
ciekawej architekturze pochodzenia średniowiecznego. Potem wróciliśmy w pobliże
Wiednia, by wspiąć się autokarem na Kahlenberg, z którego 12 września 1683 r.
Jan III Sobieski poprowadził zwycięską szarżę przeciw wojskom Kara Mustafy.
Większość wycieczek przybywa na punkt widokowy, z którego widać Wiedeń jak na
dłoni, tylko Polacy przybywają wspomnieć króla Jana i czasem odprawić mszę w
miejscowym kościele (tego dnia akurat był zamknięty).
A to, co
wygadywał przewodnik o Janie III, to w ogóle woła o pomstę do nieba – że niby
„pokonał Turków, odbył mszę dziękczynną i uciekł do Marysieńki”. PARKANY, YOU
FOOL! No ale cóż, nie każdy w wieku
dwunastu lat znał przebieg kampanii na tyle dobrze, żeby napisać o niej opko
pochwalone przez prof. Tazbira i jeszcze dwóch innych luminarzy. Swoją drogą,
mówi się, że Austriacy przemilczają rolę Sobieskiego w pokonaniu Turka, całą
zasługę przypisując cysorzowi Leopoldowi I. No i słusznie się mówi, bo
pomniejszanie roli Polaków zaczęło się już w pierwszych dniach po bitwie, ale –
gdybyż ci, którzy oburzają się na niedocenianie Jana III przez Austriaków,
wiedzieli, z jakim, że użyję współczesnej nowomowy politycznej, „przemysłem pogardy” spotykał się on we
własnym kraju jako król i jak rozpaczliwie próbował utrzymać rozłażące mu się w
rękach państwo…
Miejska spalarnia śmieci, kolejny projekt Mr. Bogatego w Pokój Ciemno-Kolorowego Deszczowego Dnia Stuwodnego. |
Ostatniego
dnia zwiedzanie miało luźny przebieg. Podrzucono nas do centrum, gdzie można
było poszwendać się swobodnie albo podążać za przewodnikiem. Była niedziela,
większość sklepów głucho zamknięta, ale za to zajrzeliśmy do kościoła św.
Karola Boromeusza. Jeszcze tylko zrobić drobne zakupy, zrzucić trochę euro – i
do kraju.
Jedne z najpopularniejszych austrosłodyczy |
W drodze
powrotnej zatrzymaliśmy się w byłej strefy wolnocłowej w czeskim Znojmie, gdzie
doznałem pozytywnego szoku muzycznego, bo po tych wszystkich ulepkach, które
serwował nam pan kierowca, w toalecie usłyszałem Chili Peppers: Give It Away, a potem Sir Psycho Sexy. Kupiłem piwo i
marcepana do spożycia po ukończeniu zlecenia.
Austerlitz |
Do
domu trafiłem jednak z godzinnym opóźnieniem, gdyż za Brnem utknęliśmy w korku.
Autobus poruszał się bardzo powoli albo i w ogóle, aż w pewnym momencie
pasażerowie zaczęli wychodzić i udawać się w krzaki. Przy okazji znalazłem
łuskę ze strzelby myśliwskiej. Korek przedłużał się do tego stopnia, że pani w
jednym z aut wyszła wyprowadzić psa.
Cóż
można powiedzieć na podsumowanie? Wyjazd był udany, tylko dużo za gorąco. Do
Ostrego Reichu wróciłbym jeszcze, ale dopiero we wrześniu albo październiku, i
to raczej nie z przewodnikiem.
Obowiązkowo do odhaczenia następną razą |
Bardzo fajna relacja :D Troche zaluje, ze nie wrzuciles zdjecia Conchity, no i zazdroszcze przejscia zakamarkami Opery Wiedenskiej, to musialo byc niezle przezycie :)
OdpowiedzUsuń