poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Z Ostrego Reichu i krajów sąsiednich



            Wybrał się ja na austrowycieczkę. Siedziałem akurat nad straszliwą robotą, więc uznałem, że dobrym pomysłem jest zrobić sobie urlop, i zabrałem się wraz z popularnym biurem podróży w kierunku południowym.
            Autokar był zapełniony – około 40 osób oraz pilot i kierowca. W swej karierze turysty biurowego tylko raz zdarzyło mi się napotkać pilota, który mnie nie denerwował, i obecny kierownik wycieczki nim nie był. Ja rozumiem, że nie każdy turysta ma rozeznanie w historii i kulturze, więc zadaniem przewodnika jest przekazywać wiedzę w sposób docierający do jak najszerszego grona, ale wsio rawno uproszczenia mnie bolały. Sorry, ale żeby czterdzieści lat panowania Marii Teresy sprowadzić do tego, że miała szesnaścioro dzieci? Poza tym nadużywał słów „powiedzmy” i „tak?”, a czasami stosował „Tak.” jako uniwersalne zagajenie wypowiedzi. W samym Widniu jego obowiązki jednego dnia przejęła przewodniczka miejscowa, która nie tylko miała interferencje językowe (np. „lodża” w operze), ale w dodatku co jakiś czas rzucała półżenujące żarty o charakterze erotycznym.
Z któregoś z tych okien patrzy na nas stary Procházka.

            Kierowca w czasie jazdy słuchał muzyki. Jego playlista w ogóle nie trafiała w mój gust muzyczny. Składała się głównie z muzyki mydlanej typu ABBA, Eleni czy inne Jak się masz kochanie, a także np. jakichś kawałków Anny Jantar, ale we współczesnych aranżacjach z cienkogłosą wokalistką i automatem perkusyjnym. Jakże odmiennie prezentował się soundtrack wycieczki w roku 2003, kiedy to jechaliśmy przez Ring, włączone było jakieś lokalne austroradio i nagle z głośników popłynęło Heart of Gold Neila Younga…
Ponieważ od jakiegoś czasu z Austrią nie graniczymy, należało przejechać najpierw przez Czeską Republikę, aby następnie dostać się do Slovenska. Pierwszym przystankiem na drodze okazał się zajazd przy autostradzie w Trenczynie. Pokręciłem się, pobrałem darmowe czasopismo „Štýl & Elán” zawierające wywiad z wokalistką jazzową Ester Wiesnerovą, z wieżyczki widokowej obejrzałem sobie trenczyński zamek i rzuciłem okiem na tablice informacyjne z atrakcjami turystycznymi skupiającymi się wokół postaci Elżbiety Batory, pani na Czachticach.
Beckov, mniej znany zamek Krwawej Agrafki

Układ dróg w Bratysławie oszukałby Tezeusza: dość wspomnieć, że aby dotrzeć pod zamek, autokar musiał przejechać na drugi brzeg Dunaju, gdzie rozciąga się blokowiszcze Petržalka, a potem innym mostem z powrotem na brzeg poprzedni. Ostatecznie jednak udało nam się dotrzeć pod zamek, mijając rezydencję prezydenta i inne budynki państwowe.
Fun with flags: z lewej - flaga państwowa, z prawej - sztandar prezydencki

Zwiedzanie miało charakter zewnętrzny, zresztą sam zamek w swej obecnej formie nie jest jakimś strasznym zabytkiem, od kiedy został w 1811 r. sfajczony przez balangujących żołnierzy austriackich). Uwagę zwracał pomnik Świętopchełka, knezia wielkomorawskiego, ale w sumie największą atrakcją była panorama rozciągająca się z wałów: Dunaj wraz z Mostem Słowackiego Powstania Narodowego, a za nim Petržalka.
Świętopchełk wygraża.
W oddali widać było buchające w niebo kłęby dymu na drugim brzegu Dunaju. Wyglądało to dosyć groźnie, więc po powrocie postanowiłem sprawdzić w internetach, czy był jakiś pożar w Bratysławie. I co się okazało? Owszem, był tego dnia i nawet w tych godzinach, tylko że… z zupełnie przeciwnej strony miasta! Natomiast o dymach nad Petržalką ani słowa!
Bratislava is burning!

Po zejściu ze wzgórza zamkowego znaleźliśmy się na terenie dawnej dzielnicy żydowskiej, którą w epoce „normalizacji”, w ramach „wielkich budów socjalizmu”, wyburzono pod budowę Mostu SNP (zwanego także Mostem UFO) i prowadzącej do niego trasy. Ostała się wprawdzie położona tuż obok katedra preszburska, chociaż budowa nowej drogi nie pozostała bez wpływu na jej fundamenty.
Gdyby ktoś miał wątpliwości, do czego służyła katedra w Bratysławie...

Przyszła pora na zwiedzanie starego miasta. Bratysława, czyli Pressburg, czyli Preszburg, czyli Pozsony, jest typowym sporym miastem byłej monarchii naddunajskiej, dawnym miejscem koronacji królów węgierskich. Zawsze pozostawała jakoś w cieniu Wiednia z jednej strony, a Budy z Pesztem z drugiej. Swoje dołożył też komunizm, w którym Słowacja była młodszą i biedniejszą siostrą (choć jej tytułem do chwały mogło być lokalne studio Telewizji Czechosłowackiej, gdzie powstali m.in. Sąsiedzi). W rezultacie atmosfera Bratysławy jest specyficzna, nieco prowincjonalna, jakby miasto okazało się nie całkiem gotowe na przyjęcie roli stolicy. Nawet w sklepach z pamiątkami dominuje Mozart i Klimt, jak we Wiedniu. Generalnie – Zagrzeb, a nawet Kraków ma w sobie więcej „stoliczności” niż Bratysława.
Slovensky is easy!

Było trochę rzeźb, od nowożytnych (fontanna z Maksymilianem I na czubku) po całkiem współczesne (słynny kanalarz wyglądający z włazu), było trochę ciekawej architektury, często dosyć patchworkowej. Wszedłem na chybił trafił do jednej księgarni, ale okazała się katolicka. Za to sklepu płytowego jakoś nie znalazłem, a szkoda, bo kapela Horkýže Slíže (taki słowacki Big Cyc) okazała się całkiem zacna.
Too old to rock'n'roll; to young to die!
Z Bratysławy do Ostrego Reichu było kamieniem dorzucić. Wkrótce po opuszczeniu Petržalki przekroczyliśmy granicę i po górach Słowaczyzny wjechaliśmy na płaskie pola Dolnej Austrii. Jadąc przez Rakusy, minęliśmy kilka wsi i miasteczek, pustych i cichych jak po wybuchu bomby neutronowej… Aż wreszcie wylądowaliśmy w Orth an der Donau, 30 kilometry od Wiednia.
Słowacja widziana z Austrii

Kwatera znajdowała się już przy samym rynku tego gminnego miasteczka, choć z zewnątrz wyglądała tylko na restaurację, nic nie wskazywało, że kryje się tam pensjonat. Rozlokowano nas w dwóch budynkach. Był tylko mały problem: temperatura na dworzu sięgała 35 stopni, zaś spora część naszej grupy otrzymała pokoje na poddaszu, z nieizolowanym dachem, bez klimatyzacji… W jednym z pokojów był ponoć nawet włączony kaloryfer! My z małżonką i tak mieliśmy szczęście, że zastaliśmy wentylator, i to na chodzie. Goście natychmiast zrobili awanturę na piętnaście fajerek. Pilot próbował ich przekonywać, że bez przesady, bo nie mogą wszyscy mieszkać na pierwszym piętrze, a poza tym w programie było napisane „hotel albo pensjonat”, no więc to właśnie jest pensjonat; właściciel zaś, Marokańczyk, dwoił się i troił, żeby goście byli zadowoleni. Ostatecznie zaśnięcie okazało się możliwe dopiero po schłodzeniu się prysznicem.
"Co ty, pieska niebieska, wiesz o masarstwie?"

Najpierw jednak postanowiłem przejść się po miejscowości. O tej porze, po dziewiętnastej, wszystko było pozamykane, ale za to zobaczyłem wreszcie jakichś ludzi, w większości na rowerach. Był market, był sklep ogrodniczy, posterunek policji, gimnazjum, urząd gminy, kościół, zamek, kolumna morowa i pomnik poległych z I wojny światowej.
 
Fun with Flags. pomijając bannery pośrodku i na skrajach, od lewej:
Unia Europejska, Wiedeń, kraj związkowy Dolna Austria, Austria, gmina Orth an der Donau

            Właściwe zwiedzanie Widnia zaczęło się następnego dnia. W drodze przejeżdżaliśmy przez parę okolicznych miejscowości i zewnętrzne arondyzmenty austryackiej stolicy. Mijało się pola kukurydzy (po pas nam, po pas!), pozłacane popiersie Franciszka Józefa w jednym z miasteczek, dzielnicę Aspern ze śpiącym lwem – pomnikiem poległych w wielkiej bitwie w 1809 roku, a także kościół społeczności chińskiej.
            A cóż Wiedeń? Światowe miasto, jak i wcześniej. Franz Josef, Klimt, Mozart i arcyksiążę Karol, co Napoleona pod Aspern pobił i na dwa miesiące zatrzymał. No i cała mynga turystów ze wszelkich krajów. Miejscowych zresztą też.
Arcywojewoda Karel i jego tajna broń
             Bez przesady z tą islamizacją Europy. We Wiedniu ciągle widzi się austromuzułmanki, najczęściej w hidżabach, od czasu do czasu także w nikabach (to takie bezwstydne ubranie odsłaniające oczy – a przecież, jak wiadomo, oczy są zwierciadłem duszy), ale jakoś nikt nie wysadza się w powietrze, nikt nie zarzyna baranów na środku ulicy, a nawet nie gromadzi się na bicie pokłonów na publicznych skwerach. Chodziłem po Wiedniu w szortach i nikt ani razu mi nie zwrócił uwagi. No ale hidżaby hidżabami, a faceta ubranego w galabiję widziałem przez cały pobyt tylko jednego, i to w benedyktyńskim opactwie oraz w towarzystwie żony i dziecka ubranych całkiem po europejsku. A właściciel naszego pensjonatu nie dość, że sam fundował wino czerwone i białe dla całej wycieczki, to jeszcze drugiego dnia po powrocie osobiście przyszedł do naszego saunopokoju i zaproponował przeprowadzkę piętro niżej, chociaż akurat my się nie awanturowaliśmy.
Na starym mieście zabytków jest od groma – od średniowiecznych do dziewiętnastowiecznych. Jadąc przez Wiedeń, nietrudno też dostrzec budownictwo komunalne, którym gród ten się chlubi, oznakowane charakterystycznymi czerwonymi napisami. Te, które widziałem, sięgały historią od lat 20. do 90. Ostry kontrast z komunałkami stanowią fantazyjne projekty ekscentrycznego Friedensreicha Hundertwassera, przeciwnika racjonalizmu w architekturze. Pod zaprojektowanym przezeń domem mieszkalnym z roślinnością na dachu zatrzymaliśmy się, żeby się lepiej przyjrzeć i skorzystać z bezpłatnej toalety. Ja zaś w sklepie z pamiątkami kupiłem za jedyne seksuncwancyś ojro oryginalny i bardzo stylowy kapelusz tyrolski.
           
Znajdź 10 różnic

Jeszcze przed Hundertwasserhausem zwiedzaliśmy od zewnątrz wiedeński Belweder, czyli balangownię księcia Eugeniusza Sabaudzkiego, później przenieśliśmy się do Starego Miasta: parlament, Ogrody Ludowe oraz pałac Hofburg, który, inaczej niż za swej poprzedniej bytności w Widniu, roku pańskiego 2003, obejrzeliśmy sobie tylko z zewnątrz. Wszędzie wokoło roiło się od pomników: tu Goethe, tam Mozart, cesarze, arcyksiążęta… Nie zabrakło też żołnierza radzieckiego.
Stoi Wania u fontanny...

Niewątpliwą atrakcją była możliwość zwiedzenia Opery Wiedeńskiej. W sezonie się tak nie da, a latem też jest możliwe tylko po indywidualnym umówieniu danej grupy. W dodatku dwa dni wcześniej w Operze miał miejsce monstrualny jubel z udziałem Toma Cruise’a, prapremiera kolejnej części Misiu Impossible, więc do ostatniej chwili nie było pewne, czy będzie się dało wejść. Dało się. Byłem w Operze Wiedeńskiej! I to zarówno na widowni, jak i na scenie!
Typowy Papageno.

Dla wielu wycieczkowiczów najważniejszą częścią zwiedzania jest czas wolny. Ja w ogóle wolę pętać się po mieście spokojnie, przez nikogo nie poganiany, a za przewodnikiem trzeba było trochę biegać, więc z czasu wolnego skorzystaliśmy z małżonką we właściwy sposób, łażąc we własnym tempie po starym mieście. Wstąpiliśmy też do jednej z wiedeńskich kawiarni na tradycyjną kaffę z mlekiem i strudel jabłkowy.
Wiedeński melanż, pozyskiwany z austroczerwi grasujących w Tyrolu

Kolejnym punktem na trasie był pałac Schönbrunn, żółta letnia rezydencja Habsburgów. Zwiedzanie obejmowało 40 pomieszczeń, w tym sypialnię Franjo Josipa, ale obowiązywał tam całkowity zakaz fotografowania. Za to można było robić zdjęcia w rozległych ogrodach pałacowych. Do gloriety na szczycie wzgórza, skąd doskonale cały widać pałac, nie było czasu dotrzeć, za to obejrzałem sobie dokładnie monumentalną fontannę.
Tak się kończy jedzenie giełemo!

Na kóniec dnia przyszedł czas na wesołe miasteczko na Praterze. Na słynny diabelski młyn się nie wybrałem, bo byłem tam już dwanaście lat temu, za to pokręciliśmy się z małżonką wśród innych atrakcji, budek z pamiątkami, barów, karuzelów… Kicz w wystroju leje się strumieniami, a widać i uwzględnianie najnowszych trendów w rozrywce, takich jak wyłaniająca się z sadzawki Conchita Wurst.
Kontradmirał Wilhelm von Tegethoff, największy wódz w dziejach marynarki austriackiej,
w 1866 r. pod Lissą (dziś wyspa Vis w Dalmacji) rozbił w puch flotę włoską admirała Persano
(no bo kogo innego mogliby pokonać Austriacy?) Jest pewne podobieństwo.


Trzeciego dnia celem zwiedzania okazało się opactwo w Melku, skąd pochodził Adso z Imienia róży. Obecnie wydzielono tam część turystyczną, z wystawami multimedialnymi i innymi takimi, więc można pokonać całą trasę, nie napotykając ani jednego żywego mnicha. Z okien i wałów rozciągał się niezwykle malowniczy widok na miasto Melk. Byliśmy też w sławnej bibliotece opactwa, gdzie znowu obowiązywał surowy zakaz fotografienia, a na koniec przeszliśmy się po rozległych ogrodach-parkach.
To nie jest Dunaj.

Kolejnym punktem na trasie był Krems, ten od musztardy kremskiej. Większość grupy popłynęła statkiem po Nudaju, my zaś z małżonką i jeszcze jedna pani przebyliśmy tę samą trasę autokarem. W rezultacie widoki mieliśmy bardzo zbliżone – z jednej strony Dunajec, z drugiej sady, winnice i wzgórza pokryte tarasami upraw – za to byliśmy na miejscu szybciej, i to pomimo faktu, że po drodze pan kierowca zatrzymał się, żeby kupić od bauera tradycyjne austromorele, a później zrobił sobie dłuższy postój na sprzątanie autobusu, w czasie którego dostrzegliśmy mijający nas statek z resztą wycieczki.
Austrÿacki owoc narodowy

W samym Kremsie sensu stricto właściwie nie byliśmy, lecz w jego dzielnicy, a niegdyś osobnym mieście – Stein an der Donau, niegdyś znanym ośrodku handlu solą, o ciekawej architekturze pochodzenia średniowiecznego. Potem wróciliśmy w pobliże Wiednia, by wspiąć się autokarem na Kahlenberg, z którego 12 września 1683 r. Jan III Sobieski poprowadził zwycięską szarżę przeciw wojskom Kara Mustafy. Większość wycieczek przybywa na punkt widokowy, z którego widać Wiedeń jak na dłoni, tylko Polacy przybywają wspomnieć króla Jana i czasem odprawić mszę w miejscowym kościele (tego dnia akurat był zamknięty).
A to, co wygadywał przewodnik o Janie III, to w ogóle woła o pomstę do nieba – że niby „pokonał Turków, odbył mszę dziękczynną i uciekł do Marysieńki”. PARKANY, YOU FOOL! No ale cóż, nie każdy w wieku dwunastu lat znał przebieg kampanii na tyle dobrze, żeby napisać o niej opko pochwalone przez prof. Tazbira i jeszcze dwóch innych luminarzy. Swoją drogą, mówi się, że Austriacy przemilczają rolę Sobieskiego w pokonaniu Turka, całą zasługę przypisując cysorzowi Leopoldowi I. No i słusznie się mówi, bo pomniejszanie roli Polaków zaczęło się już w pierwszych dniach po bitwie, ale – gdybyż ci, którzy oburzają się na niedocenianie Jana III przez Austriaków, wiedzieli, z jakim, że użyję współczesnej nowomowy politycznej,  „przemysłem pogardy” spotykał się on we własnym kraju jako król i jak rozpaczliwie próbował utrzymać rozłażące mu się w rękach państwo…
           
Miejska spalarnia śmieci, kolejny projekt Mr. Bogatego w Pokój
Ciemno-Kolorowego Deszczowego Dnia Stuwodnego.

Ostatniego dnia zwiedzanie miało luźny przebieg. Podrzucono nas do centrum, gdzie można było poszwendać się swobodnie albo podążać za przewodnikiem. Była niedziela, większość sklepów głucho zamknięta, ale za to zajrzeliśmy do kościoła św. Karola Boromeusza. Jeszcze tylko zrobić drobne zakupy, zrzucić trochę euro – i do kraju.

Jedne z najpopularniejszych austrosłodyczy

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w byłej strefy wolnocłowej w czeskim Znojmie, gdzie doznałem pozytywnego szoku muzycznego, bo po tych wszystkich ulepkach, które serwował nam pan kierowca, w toalecie usłyszałem Chili Peppers: Give It Away, a potem Sir Psycho Sexy. Kupiłem piwo i marcepana do spożycia po ukończeniu zlecenia.
Austerlitz

            Do domu trafiłem jednak z godzinnym opóźnieniem, gdyż za Brnem utknęliśmy w korku. Autobus poruszał się bardzo powoli albo i w ogóle, aż w pewnym momencie pasażerowie zaczęli wychodzić i udawać się w krzaki. Przy okazji znalazłem łuskę ze strzelby myśliwskiej. Korek przedłużał się do tego stopnia, że pani w jednym z aut wyszła wyprowadzić psa.
            Cóż można powiedzieć na podsumowanie? Wyjazd był udany, tylko dużo za gorąco. Do Ostrego Reichu wróciłbym jeszcze, ale dopiero we wrześniu albo październiku, i to raczej nie z przewodnikiem.
Obowiązkowo do odhaczenia następną razą



1 komentarz:

  1. Bardzo fajna relacja :D Troche zaluje, ze nie wrzuciles zdjecia Conchity, no i zazdroszcze przejscia zakamarkami Opery Wiedenskiej, to musialo byc niezle przezycie :)

    OdpowiedzUsuń