Jest już po Wielkanocy, zatem więc najwyższa pora się pochwalić,
co już zdołałem przeczytać w tym roku. Pod koniec ubiegłego
urządziłem sobie niewielki odpoczynek od Chin, wypuszczając się
na pewien czas w dziedzinę II wojny światowej. Wojna to chaos – i
2/3 zaliczonych książek ten fakt odzwierciedla lepiej, niż się
wydawcy zdaje.
1.
Piotr Michin, Artylerzysta Stalina,
tłum. Robert Michulec, Warszawa 2011
Jak
to w Bellonie, polski tytuł znacząco odbiega od oryginalnego (Guns
against the Reich. Memoirs of an Artillery Officer on the Eastern
Front), ale tym razem przynajmniej jest
na temat. Gorzej z okładką, zawierającą dwa zdjęcia. O katiuszę
na tle zrujnowanego miasta już mniejsza, choć Michin akurat nie z
katiuszy strzelał, tylko z haubic, ale obok widzimy fotografię
pozycji ciężkiego działa… carskiej artylerii z I wojny
światowej! Poniżej jeszcze zachęta dla czytelnika: „Łuk Donu –
Rumunia i krwawe Węgry – Rozprawa z Japończykami”. Działania
przeciw Armii Kwantuńskiej wspomina jeszcze blurb z tyłu okładki.
A jak jest w samej książce? Przez Rumunię przeszli gładko i bez
walek, znacznie szerzej opisane są działania w Jugosławii.
Kampania dalekowschodnia opisana została tylko na ostatniej stronie,
w trzech zdaniach. Long story short:
Michin tam pojechał, ale w walkach nie uczestniczył.
A w czym uczestniczył? Wieść o ataku Niemiec zastała studenta
Michina w trakcie sesji. Jako matematyk dostał przydział do
artylerii i po szkoleniu w spartańskich warunkach trafił na front
pod Rżewem jako zastępca dowódcy baterii haubic. Podobnie jak to
było z Erichem Hartmannem, jego pierwsza bitwa okazała się kaskadą
niepowodzeń – ale paradoksalnie kaskada ta uratowała życie jemu
i całej baterii. Po rżewskiej rzezi trafił na front południowy. O
Stalingradzie książka nie mówi i w sumie słusznie, bo relacji
stamtąd było od groma, śledzimy za to szlak bojowy baterii Michina
po rozbiciu kotła – między innymi w Donbasie. Później była
Rumunia, Bułgaria, Jugosławia i Węgry. Michin stopniowo awansował,
stając się dowódcą najpierw baterii, a potem batalionu.
Zawsze wolałem opisy frontowej codzienności i walk na szczeblu
taktycznym od operacyjno-strategicznego przynudzania, a książka
Michina pod tym względem mnie nie zawodzi. Jest sporo o życiu w
baterii i o śmierci też, zwłaszcza pod Rżewem. Bodajże u
Władimowa czytałem ongiś, że artyleria ciężka to jedyny rodzaj
broni, gdzie śmiertelność wśród oficerów jest wyższa niż
wśród żołnierzy. Piotr Michin nie był akurat w ciężkiej, ale z
tych samych powodów śmierci w oczy często zaglądał. Regularnie
pełnił funkcję wysuniętego obserwatora – szedł z telefonistą
na pierwszą linię frontu, nierzadko razem z piechotą, aby
obserwować nieprzyjaciela i nadawać koordynaty, podczas gdy sama
bateria pozostawała wiele kilometrów za jego plecami. Co prawda, na
przykład w Donbasie, samym działom zdarzało się bezpośrednie
zagrożenie, gdy niemieckie czołgi nacierały prosto na pozycję
Michina. Oprócz działań typowo artyleryjskich lejtnant brał też
udział w niezwykle ryzykownych zadaniach rozpoznawczych,
wypuszczając się, przykładowo, na tyły wroga w poszukiwaniu
„języka”.
Wspomnienia Michina stanowią świadectwo, że niezależnie od
poziomu wyszkolenia czy wyposażenia, na wojnie przeżycie zależy w
dużej mierze od łutu szczęścia. Autor podaje, że w ciągu całej
wojny zdarzyło mu się aż 29 przypadków, kiedy przeżył wyłącznie
dzięki szczęśliwemu trafowi. Przynajmniej dwa razy ocaliła go…
głupota przełożonego, na przykład wtedy, gdy szedł na tyły
przekazać ważny meldunek, a dowódca, zamiast doświadczonego
zwiadowcy, dał mu do towarzystwa starego woźnicę, który w
krytycznym momencie poślizgnął się. Mimo wszystko na wojnie,
zwłaszcza światowej, nic nie daje stuprocentowej gwarancji
przeżycia i Michinowi często nie udawało się ocalić tych
podwładnych, których szczególnie chciał uchronić.
Złych stron ZSRR autor nie przemilczywa. Już na pierwszych
stronach wspomina, jak 22 czerwca, na korytarzu uczelni, wraz z
kolegą przekazał innym wiadomość o niemieckiej agresji i od razu
został uznany za prowokatora. Jako oficer miał do czynienia z
ponurej sławy kontrwywiadem („Smiersz”) i tylko nagłe olśnienie
pozwoliło mu uczyścić się z zarzutów i nie trafić pod ścianę
za – jakoby celowe – zniszczenie haubicy. Zmorą Michina byli
oficerowie polityczni, którzy przez większość czasu głównie się
obijali i nie było z nich najmniejszego pożytku. Podobnie wyglądała
sprawa z oficerami nominalnie liniowymi, których przysyłano do
jednostki z tyłów; z reguły byli to protegowani wyższych
dowódców. W jugosłowiańskim okresie trafił się też ułaskawiony
kryminalista, który mimo niskiego stopnia trząsł całą baterią i
nie dało się tym z nic zrobić. Dopiero gdy dowódca przełamał
inteligenckie opory i zwyczajnie dał mu po ryju, urka od razu
zaakceptował jego autorytet, stając się wzorowym żołnierzem.
Książka
ukazała się po angielsku i z tegoż języka była tłumaczona, co
niestety widać. Z jednej strony Robert Michulec postarał się, żeby
wyjaśnić niektóre pojęcia, ale z drugiej – o Jezu!… Zwrócił
uwagę, że w wersji angielskiej przeciwnicy nazywani są
„nazistami”, którego to określenia w ZSRR nie używano – w
tłumaczeniu występują „faszyści” lub „hitlerowcy” – ale
w dalszej części jednak co najmniej raz „nazistów”
przepuszcza. Z transkrypcją z rosyjskiego idzie tłumaczowi nieźle
(są wyjątki – „Kolia”), lecz na ostatniej stronie wali nas
między oczy mongolskie miasto „Choibalsan”. Zaimki osobowe, a w
szczególności dzierżawcze, występują w stężeniu budzącym
mdłości, często zdarzają się powtórzenia. Tłumacz nagminnie
stosuje wstrętną mi konstrukcję „jeśli x-byśmy”
zamiast „gdybyśmy x”.
Kalka kalką pogania: „mogłem widzieć” i „mogłem słyszeć”
zamiast po prostu „widziałem”, „słyszałem”, „drzewa
sosnowe” i „drzewa cedrowe” zamiast sosen i cedrów, „szkolny
pryncypał”, a nie dyrektor albo kierownik, a rakiję nazywa się
„lokalnie pędzonym likierem”. Do tego interpunkcja zdechła, a i
gramatka wygląda dziwnie: „zostałem wyznaczony na poprowadzenie
tej akcji” albo „przynależny przełożonemu wobec podwładnemu”.
Jak się ktoś akurat nie „rozglądnął”, to „wrócił z
powrotem”, a na dodatek narratorowi przytrafiają się
niespodziewane zmiany płci. Jest też kobieta „w lekkiej sukience
z rozpuszczonymi włosami”. Nawet w terminologii wojskowej tłumacz
pasie byki: nadużywa bardzo potocznego słowa „pancerniacy”
kosztem określenia „czołgiści”, a warty uparcie nazywa
„strażami”. W jednym miejscu czytamy nawet o „artylerii
korpulentnej” (zamiast korpuśnej).
Często całe zdania wypadają kulawo:
„Niemieccy celowniczy wyprzedzili nas trochę za bardzo i padając
na lód wtedy, gdy to zrobiliśmy, pociski wybuchły o siedem metrów
przed nami i wszystkie odłamki przeleciały nad nami”. Tłumacz
wyraźnie nie czuje rejestru. Styl bywa urzędniczo kanciasty:
“kontynuowałem spoglądanie w niebo”, aż tu nagle jak filip z
marihułanen wyskakuje „koleś”. Nie lepiej wyglądają
„Niemieccy kucharze z pistoletami maszynowymi huśtającymi się na
ich karkach”. Albo coś takiego: „To oni będą małymi
precjozami, których my pojmiemy jutro, ja i Korennoj, pomyśleliśmy
zadowoleni”. Tutaj wyobraziłem sobie lejtnanta i sierżanta, jak
na czworakach podbiegają ku niczego nieświadomym Niemcom i syczą
przez zepsute zęby: „My preciousssss…”
W rozdziale, gdzie Michin opisuje swoje
perypetie podczas wyzwalania Jugosławii, jugosłowiański oficer
uporczywie zwraca się do niego „przyjacielu kapitanie”.
Bałkańska wylewność i gościnność? Nie, to tłumacz nadział
się na fałszywego przyjaciela. Po serbskojugosłowacku drug
oznacza „towarzysz”. I w ogóle… „Skutek naszego ostrzału
był dewastacyjny”. Cóż, dla mnie „dewastacyjny” był poziom
tłumaczenia.
Na
końcu książki zdziwił mnie trochę brak jakiegoś podsumowania,
refleksji czy czegoś w tej podobie. Ot, opis tego, jak Michin poznał
swoją przyszłą żonę (lekarkę wojskową), i wtem koniec filma.
Znajoma bytująca w rosyjskich internetach poinformowała mnie, że w
tamtejszej wersji książka Michina ma jeszcze dwa rozdziały, u nas
najwyraźniej pominięte. O co chodzi?!…
Cytat: „W tym czasie Niemiec po prawej zaczął
wyć jak gdyby był zarzynany. Faktycznie – był”. (zachowano
interpunkcję oryginału)
2.
Jerzy Pertek, Na Bałtyku, w Arktyce i
na Morzu Czarnym, Poznań 1989
W
cieniu początkowych klęsk i późniejszych zwycięstw Armii
Czerwonej, w cieniu Brześcia, Stalingradu, Kurska i Berlina
pozostają działania radzieckiej marynarki wojennej. W książce
formatu kieszonkowego znany marynista, popularyzator historii działań
morskich w II wojnie światowej, daje nam ogólny zarys działań
RKKF na trzech (i pół) akwenach.
Narracja zaczyna się od lata 1942 roku. Wcześniej (o czym autor
pisze gdzie indziej) marynarka ZSRR, podobnie jak armia, nie miała
za bardzo czym się pochwalić. Trudna była sytuacja na Bałtyku,
gdzie możliwości działań stanowczo ograniczały Rosjanom – jak
stoi na niemieckim plakacie propagandowym zreprodukowanym w książce
– „Minen, Netze, Eis” (miny, sieci, lód). W rezultacie
Flota Bałtycka, zamknięta w Kronsztadzie i na redzie Leningradu,
skupiała się na nękaniu Niemców okrętami podwodnymi. Tymczasem
pierwszorzędne stały się działania na jeziorze
Ładoga, gdzie improwizowana flotylla niestrudzenie przemierzała
„drogę życia” do oblężonego Leningradu. I tu ciekawostka:
sądziłem dotąd, że z południowych sojuszników Hitlera tak
daleko na północ zapuścili się tylko Hiszpanie z „Błękitnej
Dywizji” i może Chorwaci, a Włosi siedzieli w Rosji południowej
i na Ukrainie. Tymczasem okazuje się, że po Ładodze grasowała
ochotnicza flotylla włoskich ścigaczy torpedowych. Jej opiewane
przez propagandę sukcesy bojowe były jednak często nie to, że
wyolbrzymione, ale wręcz zmyślone. Jest w tym pewien paradoks, bo
działania na innych frontach – także w I wojnie światowej –
przekonują, że trudno o formację bardziej zaprzeczającą
stereotypowi o tchórzostwie i fanfaronadzie włoskich sił zbrojnych
niż marynarze ze ścigaczy.
Jeżeli
chodzi o Arktykę, to z jednej strony okrętom sowieckim zdarzały
się rajdy na norweskie fiordy, a z drugiej – niemieckie U-booty
zapuszczały się aż na Morze Karskie, i to jeszcze we wrześniu
1944 roku, kiedy już Anglosasi dawno zepchnęli je z Atlantyku.
Autor nie pomija faktu, że radziecka Flota Północna otrzymała
solidne wsparcie od aliantów zachodnich. Niektóre jednostki
przyprowadzono wprost do Murmańska i Archangielska, ale po inne
załogi z Kraju Rad musiały się pofatygować aż do Ameryki, a w
skrajnych przypadkach na Florydę! Jednym z okrętów otrzymanych z
Zachodu, a operujących właśnie na Morzu Karskim, był niszczyciel
„Dostojnyj”, który wcześniej, pływając pod norweską banderą
jako HMS „St. Albans”, zatopił omyłkowo polski okręt podwodny
„Jastrząb”.
Działania
na Morzu Czarnym skupiały się oczywiście wokół Krymu, który aby
odbić, zorganizowano masywne operacje desantowe. Do legendy przeszły
walki o Noworosyjsk (jeszcze przed Krymem), na przyczółku zwanym
„Małą Ziemią”. Służył tam w charakterze oficera
politycznego niejaki płk Leonid I. Breżniew, który później
znacząco wyolbrzymiał swoją rolę.
Baza źródłowa opracowania Pertka obejmuje książkę Mała
Ziemia, napisaną jakoby przez samego Iljicza II, lecz
jeden z przypisów powołuje się na “wypowiedź z radzieckiego
tygodnika „Ogoniok”, w której informuje się, iż powszechnie
wiadomo, że Breżniew nie jest jej autorem i nigdy nie był wybitnym
literatem”. Poza tym źródła i opracowania są zarówno
niemieckie, jak i rosyjskie. Autor konfrontuje relacje obu stron,
zwłaszcza w kwestii poniesionych strat, i nie waha się przyznać,
że Rosjanie też swoje zaniżali. Co ciekawe, o ile części
dotyczące Zatoki Fińskiej, Arktyki i Morza Czarnego widzimy głównie
z perspektywy radzieckiej, to ostatnia, najobszerniejsza część
książki, poświęcona działaniom na Bałtyku w końcowym okresie
wojny, przedstawia je już bardziej z niemieckiej.
Nie została więc zapomniana największa tragedia
morska pod względem jednorazowej liczby ofiar – storpedowanie
przepełnionego uchodźcami statku „Wilhelm Gustloff” przez
radziecki okręt podwodny „S-13” kapitana Marinesko. Należy tu
dodać, że w czasie wojny wycieczkowiec ten służył jako hulk
mieszkalny i baza flotylli U-bootów, co dawało propagandzie
radzieckiej – a także niektórym autorom u nas – podstawy do
wygodnego pomijania obecności jakichkolwiek cywilów na pokładzie.
A gdyby ktoś się zastanawiał, jaki los spotkał chyba najbardziej
u nas znany okręt III Rzeszy, osławiony pancernik
„Schleswig-Holstein” – 18 grudnia 1944 r. w Gdyni posłały go
na dno brytyjskie bomby.
Gdzieniegdzie
brakuje przecinków, zdarzają się problemy z transkrypcją nazw
okrętów: jeden z niszczycieli widnieje najpierw jako
„Griemaszczij”, a parę linijek niżej – „Griemiaszczyj”,
czasami nazwy występują w transkrypcji niemieckiej. Wspomina się
też o „kanadyjskim porcie St. John’s na Nowej Fundlandii” –
w tym czasie Nowa Fundlandia była odrębnym dominium i dopiero w
1949 r. weszła w skład Kanady. Tekstowi towarzyszy kilkanaście
bardzo czytelnych mapek i 40 mało czytelnych zdjęć.
Ciekawostka:
od czasów podstawówki, czyli od dwudziestu z górą lat wiem, że
najbardziej wysunięty na północ przylądek Nowej Ziemi zwie się
Mys Żełanija. Dopiero u Pertka znalazłem tłumaczenie jego nazwy
na Przylądek Upragniony, której próżno szukać w gugielu.
Cytat:
„Parowiec »Marina Raskowa« (5685 BRT) wiózł ważne zaopatrzenie
(ciepłą odzież, żywność, paliwo, itp.) dla mieszkańców Nowej
Ziemi oraz dwustu zdążających tam pasażerów…” – tylko czy
ci pasażerowie jechali tam na dziesięć, czy na dwadzieścia pięć
lat?
3.
Tomasz Fijałkowski, Atlantyk
1939-1945, Warszawa 2013
(z
serii „Historyczne bitwy”)
Wypływam na szersze wody. Autor wcześniej
napisał habeka Afganistan 1979-1989,
który przez dłuższy czas był w przygotowaniu i w zapowiedziach,
miał już nawet gotową okładkę, ale nie mógł dojść do
porozumienia z wydawcą w kwestii objętości i nic z tego nie
wyszło. Za to wydali mu monografię bitwy o Atlantyk.
Jakie jest pierwsze wrażenie? Nie
najlepsze. W tym okresie jednym z czołowych autorów okładek
„Historycznych bitew” był Łukasz Mieszkowski, któremu zdarzały
się nieprawdopodobne szkaradztwa.
Na okładce Atlantyku nie widać charakterystycznych „ludzi-parówek”, lecz za to,
utrzymana w ciemnych tonach, jest ogólnie mało czytelna. Poza tym…
Nie jestem marynistą, ale coś mi się wydaje, że ten okręt na
pierwszym planie ma coś nie tak z proporcjami. Dziób bardzo wysoko
zabudowany, a na rufie zrzutnia bomb głębinowych z jakiegoś powodu
sięga wysokością prawie do nadbudówki. No ale dobra, może to
jakiś typ, którego nie znam. Natomiast niewątpliwym bykiem
pozostaje bandera wojenna Wielkiej Brytanii, założona odwrotnie:
Union Jack powinien
znajdować się w części drzewcowej, a powiewa w swobodnej.
A co z treścią? Na początek powiedzmy,
że właściwie jest to książka o wojnie podwodnej i działaniach
U-bootów. Konwoje arktyczne, rejs „Bismarcka” i działania
„Tirpitza” autor uznał (co potwierdził wprost wypowiedzią na
Histerykach) za godne odrębnego opracowania. Prawdę mówiąc,
przymiotnik „podwodny” jest chyba najczęściej występującym
wyrazem w tej książce. Zdarzył się nawet ośmiokrotnie w jednym
akapicie.
Bitwa o Atlantyk była przede wszystkim
wyścigiem zbrojeń, w którym coraz doskonalsze U-booty zmagały się
z coraz doskonalszymi środkami zwalczania okrętów podwodnych, a
obie strony musiały przezwyciężać ograniczenia produkcji. Ogromne
znaczenie miały działania wywiadowcze, a zwłaszcza wywiad
łącznościowy. Praktycznie wojnę wygrało dla aliantów złamanie
szyfrów Enigmy oraz… ręczne sterowanie niemiecką flotą podwodną
przez admirała Dönitza, który hurtowo spamował podwładnych
rozkazami, komunikatami i zapytaniami, nie zdając sobie sprawy, że
w Bletchley Park już ktoś główkuje nad ich odszyfrowaniem. Zanim
to jednak nastąpiło, Niemcy poważnie zagrozili gospodarce Wielkiej
Brytanii…
Przystąpienie Stanów Zjednoczonych do wojny nie od
razu przechyliło szalę na korzyść aliantów. Wręcz przeciwnie,
największe żniwa mieli niemieccy podwodniacy w 1942 roku, w trakcie
operacji „Paukenschlag” u wybrzeży USA i w basenie Morza
Karaibskiego, zastając w rozpłoch nieprzygotowaną do takiego
zagrożenia żeglugę amerykańską i zapewniając plażowiczom
darmowe fajerwerki. Sprawę pogarszały spory kompetencyjne między
US Navy a marynarkami Wielkiej Brytanii i Kanady, a w szczególności
postawa adm. Kinga, który „był wiśnią” i nie chciał się
podzielić niszczycielami.
Przełom nastąpił w maju 1943, kiedy to
alianci w końcu dogadali się co do podziału obowiązków, zaczęli
szerzej stosować radar, a w dodatku amerykańskie stocznie
rozkręciły się z produkcją prostych, ale solidnych statków
handlowych typu „Liberty”, tak masową, że Niemcy nie nadążali
z zatapianiem. Pod sam koniec wojny zaczęli wreszcie budowę bardzo
skutecznych U-bootów typu XXI z napędem elektrycznym, ale, podobnie
jak w przypadku Messerschmitta Me-262, było już po ptokach, zanim
zdołali wprowadzić je do służby.
W książce można złapać parę
ciekawostek. Krótko po upadku Francji w 1940 r. Hitler zamierzał
wykorzystać jej potencjał militarny przeciw Wielkiej Brytanii, w
tym również okręty podwodne Marine Nationale – ale adm. Raeder
się sprzeciwił. Za to przez pewien czas na Atlantyku operowali
podwodniacy włoscy, stacjonujący w Bordeaux, lecz adm. Dönitz był
średnio zadowolony ze współpracy i dał im spokój. Mało też u
nas znane są ataki U-Bootów na południowym Atlantyku u wybrzeży
afrykańskich, na trasie między Kapsztadem a Freetown, które w
czasie wojny przeżyło niesamowity rozwój, z sennej dziury gdzieś
na uboczu Imperium Brytyjskiego przekształcając się w ważny punkt
przeładunkowy.
Główna wada książki? To jest jakiś chałos! Od sytuacji strategicznej przechodzi wtem Fijałkowski do
lęku Hitlera przed podróżą statkiem, który miał być jakoby
przyczyną lekceważenia przezeń marynarki, potem nagle przedstawia
perspektywę Anglików, po czym przenosi się na szczebel
pojedynczego okrętu, sięgając po wspomnienia Günthera Priena czy
Otto Kretschmera. Koncepcja wydaje się ciut nieprzemyślana: ciekawe
informacje o wywiadzie i łączności mógłby zgromadzić w jednym
miejscu, a tak – trzeba ich szukać po całym tekście. Poza tym
nagminne są skoki chronologiczne: raz jesteśmy w maju 1943, potem w
czerwcu, znów w maju i wtem pojawia się jesień 1942. Krótko
mówiąc, kompletny bigos. Autor wspomina o tzw. Marinequadratt,
stosowanym w Kriegsmarine systemie współrzędnych, ale dopiero po
kilkudziesięciu stronach ni z tego, ni z owego wyjaśnia, na czym on
polegał. Gdzie indziej czytamy: „Komodorzy konwojów oceanicznych
rekrutowali się (…) ze starszych kapitanów marynarki handlowej,
którym na czas wojny nadano stopień komodora RNR”. Cóż, ja
akurat wiem, że RNR oznacza Royal Naval Reserve, ale bardziej
„casualowy” czytelnik nie musi tego wiedzieć, a autor nie
wyjaśnia. Pojawiają się kilkakrotne powtórzenia tej samej
informacji – np. pisząc o taktyce „wilczych stad”, autor trzy
razy informuje, że okręty podwodne ustawiały się w poprzek kursu
konwoju. Trochę to wygląda, jakby wrzucał w książkę wszystko,
co uznał za interesujące, ale ktoś mu zwinął notatki jeszcze
przed rozpoczęciem selekcji i przekazał do druku.
Władca
Chaosu tryumfuje i na innych polach. Przy okazji zatopienia 3
września 1939 statku pasażerskiego „Athenia” wspominany jest
jakiś Lemp. Z kontekstu idzie się domyślić, że chodzi o dowódcę
„U-30”, którego torpeda okazała się mieczem obosiecznym, bo
zatapiając „Athenię”, przyczyniła Niemcom szkody wizerunkowej
(jeszcze wtedy dbali o pozory) – ale on chyba powinien nosić
jakieś imię, nie mówiąc o stopniu, nie? Czytamy też, skądinąd
ciekawy, fragment o brytyjskich działaniach wywiadowczych… „Szyfry
morskie rozwiązywano w zespole nr 8 (Hut 8), którego kierownikiem
był Alan Turing, później Aleksander”. Znaczy co? Przechrzcił
się? Zmienił imię urzędowo, i to na polskie? Może chodziło o
to, że następcą Turinga na tym stanowisku był szachista C.H.O’D.
Alexander, ale pewien nie jestem. W tym samym rozdziale występują
dwaj inni kryptolodzy – Rodger Winn i bezimienny Beesley, który
pojawia się ni z gruchy, ni z pietruchy, bez żadnego wprowadzenia,
po to tylko, by po chwili przepoczwarzyć się w niejakiego „Besle
Beaste”. W dodatku niektóre fragmenty nagle utrzymane są w
odmiennym od reszty, quasi-literackim stylu, który budzi we mnie
dość brzydkie podejrzenia.
Autor
zanadto ufa fałszywym przyjaciołom, poczynając od tak nagminnego
błędu jak pomylenie pojęć typu i klasy okrętu (np. „fregata
klasy Castle” – fregata to klasa, Castle to typ).
Nazwa operacji „Paukenschlag” zostaje przetłumaczona jako
„uderzenie pałką lub uderzenie w bęben”. Ani jedno, ani
drugie, tylko „uderzenie w kotły”, przy czym o
ile „bęben” można zrzucić na opracowania anglojęzyczne, gdzie
pisze się o „Operation Drumbeat”, to już „die Pauke” z
„pałką” ma tyle wspólnego, co „trunek” z „trutką”. Myli też Fijałkowski stopnie marynarki wojennej.
Dyrektor Zwalczania Okrętów Podwodnych George Creasy zostaje
nazwany „kapitanem marynarki”, podczas gdy już od roku 1935 miał
stopień komandora (ang. Captain). Takiego false frienda
można by wybaczyć laikowi, a nie autorowi monografii w
specjalistycznym wydawnictwie; na logikę, kpt. mar. to za niski
stopień, żeby mu powierzyć tak wysokie stanowisko! To już
wspomniany Winn, choć miał chore nogi, prosto z cywila wskoczył na
komandora porucznika! Podobnie zdegradowany został Eberhard Godt,
szef operacji U-Bootwaffe. Dla odmiany inny dowódca jest wprost
nazywany „commanderem”, bez wdawania się w detale
translatorskie. Admirała Cunninghama autor zwie „pierwszym lordem
morskim Admiralicji”, mieszając dwa różne stanowiska: pierwszego
lorda Admiralicji (cywila) i podległego mu pierwszego lorda
morskiego (admirała).
I
tak jest niestety dalej – nazwiska ludzi i nazwy okrętów
wyskakują bez ostrzeżenia, skróty i daty się czasem autorowi
zajączkują, a ty się, czytelniku, domyślaj, o co może chodzić i
czy na pewno rozumiesz tekst zgodnie z intencjami autora. Można się
dokształcić w internetach, ale należy wziąć poprawkę na to, że
niektóre nazwy będą przekręcone (np. niszczyciel HMS „Verity”
nosi w książce nazwę „Varitry”). Również i gramatyka nie
pozostaje bez zarzutu. Brytyjskie urządzenie nasłuchowe określane
jest zazwyczaj swoją oryginalną nazwą – asdic, ale bywa też
spolszczonym asdikiem, a nawet azdykiem, a obrazu dopełniają dwie
formy dopełniacza (asdiku/asdika). Gdzie była korekta? Była na
poziomie dla tego wydawnictwa charakterystycznym i najlepiej świadczy
o niej zdanie „Zależność gospodarki niemieckiej od importu
surowców w 1939 wybisuŻa:”
Uuu, to musi być rozczarowanie, czytać rzecz tak naćkaną błędami...
OdpowiedzUsuńPrzede wszystkim jest to dość denerwujące, a co za tym idzie, rozbija płynność czytania.
UsuńTo trzeba wysłac do wydawcy! Obowiązkowo!
OdpowiedzUsuń